Powracający głód - ebook
Powracający głód - ebook
Najnowsza powieść laureata literackiej Nagrody Nobla. Opowieść o świecie obdzieranym z nadziei i piękna. Pisana oszczędnie, bez zbędnych słów.
Paryż. Dziesięcioletnia Ethel mocno trzyma za rękę pana Solimana, stryjecznego dziadka. Oglądają wystawę poświęconą dawnym koloniom francuskim. Jest rok 1931. Nic nie zapowiada katastrofy. Ethel nie zna jeszcze Kseni – córki rosyjskich emigrantów, niegdyś arystokratów, teraz walczących o przetrwanie w paryskich dzielnicach biedy. Dopiero przeczuwa znaczenie ciężkiej ciszy i nocnych kłótni rodziców. Jeszcze mówi się Adolf Hitler, tak jak mówi się Pierre Leval czy Aristide Brand. Jeszcze nie muszą uciekać do Nicei. Ojciec nie stracił całego majątku...
Później przyjdzie głód. I Ethel pomyśli, że ma dwadzieścia lat i nigdy nie była młoda.
Le Clézio namalował wspaniały portret kobiety zakotwiczonej w historii. Powracający głód to jedna z najniezwyklejszych książek tego autora, a na pewno jedna z najbardziej poruszających.
Lire
Le Clézio jest wirtuozem języka, muzykiem, który tworzy w Powracającym głodzie niepokojącą melodię, skomponowaną z poczucia pustki, frustracji i głodu.
evene.fr
Motywem przewodnim Powracającego głodu jest Bolero Ravela, którego stałe crescendo oddaje eskalację napięcia i uczucia niepokoju w przededniu drugiej wojny światowej i kończy się eksplozją, po której nastąpić może tylko śmiertelna cisza.
Odra
Książka zdumiewająca, osobista, nieoczekiwana. Le Clézio wprawia w zdumienie, oczarowuje i urzeka tą głęboką, poruszającą i smutną opowieścią.
Madame Figaro
Powracający głód to książka o francuskim poczuciu winy, którą czyta się ze ściśniętym gardłem.
Le Point
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-1623-1 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jako dziecko po raz pierwszy skosztowałem białego chleba. Nie bochenek z piekarni – ten, bardziej bury niż razowy, skąpo zaprawiony mąką i hojnie trocinami, o mało mnie nie zabił, kiedy miałem trzy lata. Chleb kwadratowy, wypieczony w formie, z przesianej mąki, lekki, pachnący, o miękiszu tak białym jak papier, na którym piszę. A kiedy to piszę, ślina napływa mi do ust, jakby czas nie minął, jakby związek z wczesnym dzieciństwem przetrwał w nienaruszonym stanie. Wpycham do ust kawałki puszystego, rozpuszczającego się w ustach chleba i ledwo przełknę, proszę o jeszcze, i gdyby babka nie zamknęła go na klucz w szafie, zjadłbym go w całości i rozchorował się. Nic nigdy tak mnie nie zaspokoiło, nic dotąd nie uciszyło tak mojego głodu, nic tak całkowicie mnie nie nasyciło.
Jem amerykański spam. Potem długo przechowuję metalowe puszki otwierane kluczykiem, robię z nich okręty wojenne, które starannie maluję na szaro. Zawarta w nich różowa mielonka, obrębiona żelatyną, o lekko mydlanym smaku, napełnia mnie szczęściem. Pachnąca świeżym mięsem mielonka pozostawia na moim języku delikatną warstwę tłuszczu, wyściela głęboko gardło. Później, dla innych, dla tych, co nie zaznali głodu, mielonka ta stanie się synonimem czegoś obrzydliwego, pokarmem biedaków. Odnalazłem ją dwadzieścia pięć lat później w Meksyku, w Belize, w sklepikach Chetumalu, Felipe Carrillo Puerto, Orange Walk. Nazywają to tam carne del diablo, mięso diabła. Ten sam spam w niebieskim pudełku z obrazkiem pokrojonej mielonki na liściu sałaty.
Mleko carnation też. Rozdawane w ośrodkach Czerwonego Krzyża duże pudła w kształcie walca, ozdobione karminowym goździkiem. Długo oznaczać będzie dla mnie błogość, błogość i bogactwo. Nabieram pełne łyżki białego proszku i wylizuję je, niemal się dusząc. To też rodzaj szczęścia. Żaden krem, żadne ciastko, żaden deser nie dostarczą mi potem tyle szczęścia. Jest ciepłe, zwarte, lekko słone, syczy na zębach i dziąsłach, lepką cieczą spływa do gardła.
Ten głód jest we mnie. Nie mogę go zapomnieć. Zapala ostre światło nad moim dzieciństwem i nie pozwala go zapomnieć. Bez niego nie zachowałbym w pamięci tamtego czasu, tamtych długich lat, kiedy brakowało wszystkiego. Szczęśliwy nic nie pamięta. Czyżbym był nieszczęśliwy? Nie wiem. Pamiętam po prostu, że pewnego dnia obudziłem się z poczuciem, że wreszcie zaznałem cudu nasycenia. Ten chleb, zbyt biały, zbyt miękki i zbyt ładnie pachnący, rybi olej, który spływa mi do gardła, grube kryształy soli, pełne łyżki mleka w proszku, lepką masą kładące się na języku i wypełniające mi usta, wtedy zaczynam żyć. Opuszczam szare lata i wchodzę w światło. Jestem wolny. Istnieję.
W historii, którą opowiem, będzie mowa o innym głodzie.I Dom Koloru Malwy
Ethel. Stoi przed wejściem do parku. Zapada zmierzch. Łagodne, perłowe światło. Od Sekwany chyba nadciąga burza. Mocno ściska rękę pana Solimana. Ma dopiero dziesięć lat, jest jeszcze mała, ledwo sięga stryjecznemu dziadkowi do biodra. Przed nimi coś w rodzaju miasta, wzniesionego wśród drzew lasku Vincennes, widać wieże, minarety, kopuły. Po okolicznych bulwarach przewala się tłum. Grożąca ulewa nadciąga z impetem i miasto zaczyna parować pod ciepłym deszczem. Natychmiast otwierają się setki czarnych parasoli. Starszy pan zapomniał parasola. Dlatego, kiedy wielkie krople zaczynają spadać, przez chwilę się waha. Ethel ciągnie go za rękę i biegną razem przez bulwar ku wiacie przy bramie wejściowej, między autami i fiakrami. Ciągnie go za lewą rękę, prawą stryjeczny dziadek przytrzymuje czarny kapelusz na spiczastej czaszce. Kiedy biegnie, jego siwe bokobrody łopoczą na wietrze. Ethel zaczyna się śmiać, na co on też wybucha głośnym, serdecznym śmiechem. Muszą się schronić pod kasztanowcem.
Miejsce jest cudowne. Ethel nigdy takiego nie widziała, nawet sobie nie wyobrażała czegoś podobnego. Wchodzą, przechodzą przez bramę Picpus, idą wzdłuż budynku muzeum, przed którym kłębi się tłum. Pan Soliman nie zwraca na nic uwagi. „Zobaczysz jeszcze niejedno muzeum”, mówi. Pan Soliman ma pewien pomysł. Dlatego przyprowadził tu Ethel. Próbowała się czegoś dowiedzieć, dopytuje od kilku dni. Sprytu jej nie brak, stryjeczny dziadek zawsze to powtarza. Potrafi wszystko z człowieka wydusić. „Co to za niespodzianka, jeżeli ci powiem!” Ethel nie ustępuje. „Mógłbyś przynajmniej pomóc mi zgadnąć”. Pan Soliman siedzi po obiedzie w swoim fotelu, pali cygaro. Ethel dmucha w kłęby dymu. „To coś do jedzenia? Coś do picia? Jakaś śliczna sukienka?” Ale on milczy jak zaklęty. Spokojnie pali cygaro i pije koniak, jak co wieczór. „Jutro się dowiesz”. Po czymś takim Ethel nie może zasnąć. Przez całą noc wierci się i przewraca z boku na bok w swoim małym żelaznym łóżeczku, które niemiłosiernie skrzypi. Zasypia dopiero o świcie i z trudem budzi się o dziesiątej, kiedy matka przychodzi, żeby ją zabrać na obiad do ciotek. Pana Solimana jeszcze niema. Na szczęście boulevard Montparnasse i rue du Cotentin leżą blisko siebie. Kwadrans drogi pieszo, a pan Soliman jest dobrym piechurem. Idzie wyprostowany, w czarnym kapeluszu sztywno osadzonym na głowie, laską ze srebrną rączką nie dotyka ziemi. Ethel mówi, że z daleka słyszy, jak nadchodzi, przez harmider ulicy dobiega miarowe stukanie podkutych żelazem butów o chodnik. Ethel mówi, że przypomina stukot końskich kopyt. Chętnie porównuje pana Solimana do konia, on nie ma nic przeciwko temu i nieraz mimo swoich osiemdziesięciu lat sadza ją sobie na ramiona i wędrują do parku, a ponieważ jest bardzo wysoki, Ethel może dotykać niskich gałęzi drzew.
Deszcz ustał, idą, trzymając się za ręce, nad sam brzeg jeziora. Pod szarym niebem jezioro wydaje się wielkie, wygięte, przypomina bagno. Pan Soliman często wspomina jeziora i moczary, które niegdyś widywał w Afryce, kiedy był lekarzem wojskowym w Kongo Francuskim. Ethel uwielbia, jak pan Soliman opowiada. Tylko ją jedną raczy swoimi historiami. Całą wiedzę o świecie Ethel czerpie z jego opowieści. Na jeziorze widzi kaczki i pożółkłego, wyraźnie znudzonego łabędzia. Mijają wyspę, na której zbudowano grecką świątynię. Przy wejściu na drewniany most tłoczą się ludzie i Pan Soliman pyta, tylko tak, żeby mieć czyste sumienie: „Masz ochotę...?” Ścisk jest straszny i Ethel ciągnie stryjecznego dziadka za rękę. „Nie, nie, chodźmy prosto do Indii!” Ruszają wzdłuż jeziora w przeciwnym kierunku niż tłum. Ludzie rozstępują się przed rosłym mężczyzną w obszernym płaszczu i staromodnym kapeluszu i małą jasnowłosą dziewczynką ubraną w świąteczną plisowaną sukienkę i wysokie buciki. Ethel jest dumna z pana Solimana. Ma wrażenie, że towarzyszy jej olbrzym, człowiek zdolny wytyczyć drogę w każdym chaosie świata.
Teraz tłum podąża w przeciwnym kierunku, nad kraniec jeziora. Ponad drzewami Ethel widzi dziwne wieże w kolorze cementu. Z trudnością odczytuje nazwę na tabliczce:
– Ang...kor...
– Wat! – kończy pan Soliman. – Angkor Wat. Tak się nazywa pewna świątynia w Kambodży. Zdaje się wyszło to nieźle, ale najpierw chcę ci coś pokazać.
Ma pewien pomysł. Zresztą pan Soliman nie chce iść w tym samym kierunku co tłum. Zbiorowe reakcje budzą w nim nieufność. Ethel często słyszała, jak o nim mówiono: „To oryginał”. Jej matka zawsze go broni, pewnie dlatego że jest jej stryjem: „On jest bardzo miły”.
Wychował bratanicę surowo. Po śmierci ojca zapewnił jej utrzymanie. Nie widywała go często, zawsze był daleko, na drugim końcu świata. Kocha go. Być może dodatkowo wzrusza ją to, że dostojny starzec tak bardzo wyróżnia Ethel. Zupełnie jakby widziała, jak jego serce otwiera się nareszcie u schyłku samotnego, surowego życia.
W pewnej chwili droga oddala się od brzegu. Spacerowicze są tu mniej liczni. Tabliczka głosi: DAWNE KOLONIE. Poniżej wypisano nazwy; Ethel powoli czyta:
REUNION
GWADELUPA
MARTYNIKA
SOMALIA
NOWA KALEDONIA
GUJANA
INDIE FRANCUSKIE
Właśnie tu chce iść pan Soliman.
Na polanę, nieco dalej od jeziora. Chaty kryte słomą i bardziej trwałe konstrukcje wzmocnione słupami podobnymi do pni palmy. Całość przypomina wioskę. Pośrodku coś w rodzaju placu pokrytego żwirem, gdzie rozstawiono krzesła. Siedzą na nich widzowie, kobiety w długich sukniach nie zamknęły jeszcze parasoli, ale teraz są to chyba raczej parasolki od słońca. Panowie rozłożyli na krzesłach chusteczki, żeby wchłonęły krople deszczu.
– Jakie to ładne! – Ethel nie kryje zachwytu na widok pawilonu Martyniki. Na frontonie budynku (również w stylu chaty) przedstawiono en ronde bosse wszelkiego rodzaju kwiaty i owoce egzotyczne, ananasy, papaje, banany, bukiety hibiskusa i rajskie ptaki.
– Tak, bardzo ładne... Chcesz obejrzeć?
Pyta jednak tak samo jak przed chwilą, z tym samym wahaniem w głosie, a ponadto trzyma Ethel za rękę i nie rusza się z miejsca. Dziewczynka rozumie, odpowiada:
– Może później.
– Zresztą w środku nic nie ma.
Przez drzwi Ethel widzi mieszkankę Antyli w czerwonym turbanie, która wygląda na zewnątrz, bez uśmiechu. Chce do niej podejść, dotknąć jej sukni, porozmawiać z nią, kobieta ma taki smutny wyraz twarzy. Ale Ethel nic nie mówi. Dziadek prowadzi ją na drugi koniec placu, w stronę pawilonu Indii Francuskich.
Budynek jest niewielki. Nie przyciąga tłumów. Ludzie przechodzą, nie zatrzymując się, ludzka fala płynie naprzód, czarne garnitury, czarne kapelusze i lekki szelest sukienek, damskie kapelusze ozdobione piórami, owocami, fiołkami. Dzieci idące z tyłu popatrują w ich stronę, zerkają na Ethel i pana Solimana, którzy idą pod prąd, przecinają drogę. Podążają w stronę pomników, skał, świątyń, wielkich wież górujących nad drzewami podobnymi do karczochów.
Nawet nie zapytała, co to takiego. Wyjaśnił jej ściszonym głosem: „To kopia świątyni Angkor Wat, kiedyś pokażę ci prawdziwą, jeśli zechcesz”. Pan Soliman nie lubi kopii, interesuje go tylko prawda, to wszystko.
Zatrzymał się przed budynkiem. Na jego sangwinicznej twarzy maluje się zadowolenie. W milczeniu ściska dłoń Ethel i razem wdrapują się po drewnianych stopniach wiodących na podest. Dom jest zwyczajny, z jasnego drewna, dokoła biegnie weranda wsparta na kolumnach. Wysokie oka są zakratowane muszarabami z ciemnego drewna. Nad niemal płaskim dachem z wypolerowanych dachówek wznosi się rodzaj wieżyczki z blankami. Kiedy wchodzą, w środku nie ma nikogo. Wewnętrzne podwórko w centralnej części domu skąpane jest w dziwnym świetle koloru malwy, spływającym z wieży. Z boku patia w okrągłym basenie odbija się niebo. Tafla wody jest tak gładka, że Ethel przez chwilę myśli, że to lustro. Zatrzymała się z bijącym sercem, pan Soliman też stoi bez ruchu, z głową lekko odchyloną do tyłu spogląda na kopułę nad patiem. Z drewnianych budek ustawionych w regularny ośmiokąt podłużne żarówki sączą lekką poświatę, ulotną niczym dym, barwy hortensji, jak zachód słońca nad morzem.
Coś drży. Coś nieokreślonego, trochę magicznego. Pewnie z powodu pustki. Zupełnie jakby to była prawdziwa świątynia, porzucona w środku dżungli. Ethel wydaje się, że słyszy hałas wśród drzew, wysokie, ochrypłe krzyki, aksamitne kroki dzikich zwierząt, przeszywa ją dreszcz i przytula się do stryjecznego dziadka.
Pan Soliman nie rusza się. Stoi bez ruchu pośrodku patia, pod kopułą światła, żarówki nadają jego twarzy kolor malwy, faworyty przypominają dwa niebieskie płomienie. Ethel nagle rozumie: to emanujące z niego napięcie wywołało ten dreszcz. Skoro ktoś tak wielki i silny zastyga w bezruchu, musi być w tym domu jakaś tajemnica, wspaniała, groźna i ulotna, i przy najmniejszym ruchu wszystko przestanie działać.
Pan Soliman zaczyna mówić, jakby był u siebie.
– Tutaj postawię sekreterę, tutaj dwie biblioteki... Tam będzie stał szpinet, a w głębi afrykańskie rzeźby z czarnego drewna, to dla nich idealne oświetlenie, nareszcie będę mógł rozwinąć swój wielki berberyjski dywan...
Ethel nie bardzo rozumie. Podąża za wysokim mężczyzną, który przemierza pokoje z niecierpliwością, jakiej nigdy u niego nie widziała. Wreszcie wraca na patio, siada na stopniach podestu i wpatruje się w lustrzane odbicie nieba, zupełnie jakby razem obserwowali zachód słońca na lagunie, gdzieś daleko, w jakimś innym miejscu, na końcu świata, w Indiach, na wyspie Mauritius, w krainie jego dzieciństwa.
Zupełnie jak sen. Gdy Ethel o tym myśli, wypełnia ją światło koloru malwy, połyskliwa tafla basenu odbija niebo. Z głębi czasu snuje się dym. Teraz wszystko zniknęło. To, co pozostało, nie jest wspomnieniem, zupełnie jakby nigdy nie była dzieckiem. Wystawa kolonialna. Zachowała strzępki tamtego dnia, kiedy wędrowała z panem Solimanem żwirowanymi alejkami.
– Tutaj ustawię swój fotel na biegunach, będzie zupełnie jak pod warangą, w czasie deszczu będę widział, jak krople wpadają do basenu. W Paryżu często pada... Założę też hodowlę ropuch, żeby słyszeć, jak zapowiadają deszcz...
– Co jedzą takie ropuchy?
– Muszki, ćmy, mole. W Paryżu jest dużo moli...
– I jakieś rośliny, takie niskie, te co mają różowawe kwiaty.
– Tak, lotosy. Raczej nenufary, lotos nie przetrzyma zimy. Ale nie w tym okrągłym basenie. Będę miał drugi basen dla ropuch, w głębi ogrodu. Ten lustrzany niech zostanie gładki jak talerz, żeby się niebo mogło w nim przeglądać.
Tylko jedna Ethel rozumiała pomysły pana Solimana. Przejrzał plany Wystawy, natychmiast wybrał pawilon indyjski, i kupił go. Nie chciał słyszeć o projektach męża bratanicy. Na jego terenie nie będzie żadnych nieruchomości, nie pozwolił dotknąć ani jednego drzewa. Kazał zasadzić paulownie, cocculus, drzewa laurowe. Starannie przygotował grunt pod swoje szaleństwo.
– Nie jestem stworzony na kamienicznika.
Żeby pokrzyżować plany Alexandre’a, uczynił Ethel swoją spadkobierczynią. Oczywiście nic o tym nie wiedziała. A może któregoś dnia jej o tym powiedział. Wkrótce po wizycie na Wystawie. Fragmenty pawilonu Indii Francuskich zaczęły zalegać ogród przy rue de l’Armorique. Żeby je osłonić od deszczu, pan Soliman przykrył je brzydką, czarną plandeką. Potem zaprowadził Ethel pod palisadę osłaniającą ogród. Otworzył kłódkę wiszącą na bramie. Zobaczyła czarne sterty połyskujące w głębi posiadłości; stała jak skamieniała.
– Wiesz, co to jest? – zapytał w końcu pan Soliman.
– To Dom Koloru Malwy.
Spojrzał na nią z podziwem.
– Masz rację. – Dorzucił. – Odtąd będzie się nazywał Domem Koloru Malwy, sama to wymyśliłaś.
Ścisnął Ethel za rękę i wydało jej się, że już widzi patio, galerie i lustrzane jeziorko odbijające szare niebo.
– To będzie twoja własność. Tylko twoja.
Potem do tego nie wracał. Pan Soliman już taki był. Nigdy niczego nie powtarzał dwa razy.
Długo zwlekał. Chyba za długo. Może wolał marzenia niż ich realizację. Poszczególne fragmenty Domu Koloru Malwy tkwiły pod brezentową plandeką w głębi ogrodu, z wolna obrastając jeżynami. Mimo to pan Soliman przynajmniej raz w miesiącu uroczyście prowadził Ethel na teren posiadłości. Zimą okoliczne drzewa traciły liście, ale te, które kazał zasadzić pan Soliman, wytrzymywały chłody. Cocculus i indyjskie laury pyszniły się pióropuszami ciemnozielonych liści, przypominając raczej wejście do lasu niż do miejskiego ogrodu. Sąsiedni teren należał, nomen omen, do niejakiego pana Conarda¹. Był jednym z najstarszych mieszkańców dzielnicy, synem człowieka, który otworzył ulicę w 1887 roku. Rościł sobie z tego powodu pewne prawa i któregoś dnia zaatakował pana Solimana: „Zauważyłem, że z powodu listowia pańskich egzotycznych drzew moje wiśnie pozostają w cieniu między południem a godziną trzecią”.
Odpowiedź padła błyskawicznie: „Może mnie pan pocałować”. Ethel nigdy nie słyszała tego wyrażenia. Ojciec powtórzył je później, zaśmiewając się do łez. Fakt, że stryj może się wyrażać jak woźnica lub żołdak (tak to komentował Alexandre), zachwycił Ethel. Jednocześnie wiedziała, że jej nie wolno używać takich słów, zwłaszcza w obecności tego, który je powiedział. I tak było dobrze.
Zanim prace nad budową Domu Koloru Malwy ruszyły, pan Soliman się rozchorował. Ostatni raz, kiedy Ethel poszła z nim na teren posiadłości, zobaczyła coś dziwnego. Dzika gęstwina, która rozszalała się w ogrodzie, została wykarczowana, z brezentowej plandeki usunięto jeżyny. Na drewnianej bramie od ulicy wisiała tabliczka z pozwoleniem na budowę. Nie zapomniała, jak precyzyjnie określono jej rodzaj: „Budowa parterowego domu mieszkalnego z drewna”. Pan Soliman odbył batalię ze swym wrogiem Conardem, który sprzeciwiał się projektowi, mogącemu, jak twierdził, sprowadzić do Paryża termity. Jednak poparcie ze strony architekta, który zaprojektował bungalow, niejakiego Perotina, przekonało władze miejskie i zezwolenie wydano.
Na ogołoconym terenie wbito kołki i rozpiętymi na nich sznurkami wytyczono plan domu. Ethel zdumiały ślady koloru malwy, jakie dostrzegła na ziemi. To kreda, którą pociągnięto sznurki, znaczyła teren, kiedy się z nim stykały. Pan Soliman pokazał Ethel, jak uzyskać taki efekt. Końcem laski uniósł sznur, a potem go puścił, rozległ się dźwięk cięciwy wracającej na swoje miejsce, dźwięczne dzing!, i na ziemię znowu spadło trochę pudru koloru malwy.
To był ostatni raz. Ethel zachowała właśnie to wspomnienie, zupełnie jakby łagodny blask oświetlający wnętrze Domu Koloru Malwy zabarwił kredowy pył znaczący ziemię ogrodu.
Tej samej zimy, kiedy Ethel rozpoczynała trzynasty rok życia, pan Soliman umarł. Najpierw chorował. Dusił się. Leżał wyciągnięty na łóżku, w sypialni swojego mieszkania przy boulevard Montparnasse. Był bardzo blady, jego twarz ginęła w cieniu brody, oczy straciły blask, i Ethel się przestraszyła. Skrzywił się, powiedział: „Trudno jest umrzeć... to tak długo, długo trwa”. Jakby mogła zrozumieć. Po powrocie powtórzyła matce słowa pana Solimana. Ale matka nie wyjaśniła. Westchnęła tylko: „Musimy się bardzo modlić za twojego dziadka”. Ethel się nie pomodliła, bo nie wiedziała, o co prosić. Żeby szybko umarł czy żeby wyzdrowiał? Pomyślała tylko o Domu Koloru Malwy, gorąco pragnąc, żeby panu Solimanowi starczyło czasu, aby go wydobyć spod plandeki z impregnowanego płótna i wznieść wedle wytyczonych śladów.
W październiku bardzo padało i Ethel pomyślała, że ślady pewnie się zatarły. Chyba właśnie wtedy zrozumiała, że stryjeczny dziadek niedługo umrze.