Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powrócę jako Piorun. Krótka historia Dzikiego Zachodu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 lutego 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Powrócę jako Piorun. Krótka historia Dzikiego Zachodu - ebook

Russell Means był najsłynniejszym, najbarwniejszym i najwścieklejszym aktywistą indiańskim ostatniego półwiecza. Barowy zabijaka, buntownik żyjący poza systemem, aktor i celebryta stał się głosem indiańskiej rewolucji.
Reportaż Macieja Jarkowca to jednak więcej niż awanturnicza biografia indiańskiego wodza. To przede wszystkim wstrząsająca opowieść o losie amerykańskich Indian. Bohater książki staje się przewodnikiem po ciemnych zakamarkach amerykańskiego mitu i zmusza czytelnika do innego spojrzenia na historię USA.

„Pine Ridge brzmi równie atrakcyjnie jak Twin Peaks. Ale serial pod tym tytułem nie powstanie. To «tylko» rezerwat indiański, jedno z tych smutnych miejsc, od których Ameryka woli odwracać oczy. Maciej Jarkowiec spełnił marzenia wielu z nas, którzy w dzieciństwie zostaliśmy Indianami: pojechał tam, poznał potomków Szalonego Konia czy Siedzącego Byka, był z nimi, rozmawiał. Jednak nie ma tu żadnej baśniowości naszych indiańskich lektur i wyobrażeń. Jego opowieść o Indianach w XX i XXI wieku jest dla dorosłych. Historia Indian wciąż trwa i jeszcze bardziej niż kiedyś jest to historia rozpaczy. I buntu, który się rodzi z podeptanej godności. Książka Jarkowca podstawia lustro również Ameryce roku 2018. Warto na nią spojrzeć z perspektywy Pine Ridge” – Marek Bieńczyk

„Jesteście pewni, że wiecie, kto na Dzikim Zachodzie był dziki? Maciej Jarkowiec opowiada o złamanych obietnicach, draństwach i zdradach, jakich amerykańscy koloniści i rząd USA dopuszczali się i wciąż dopuszczają wobec Indian. W centrum opowieści umieszcza Russella Meansa, człowieka, w którym mieszkały furia, gniew, duma, niemało szaleństwa – i którego nazwano kiedyś indiańskim Martinem Lutherem Kingiem. A potem o Meansie zapomniano. Ten przejmujący reportaż wydobywa z zapomnienia jednego z indiańskich liderów, ukazuje walkę Indian o swoje prawa, ich depresyjną codzienność i zmusza do spojrzenia w krytyczny sposób na historię i współczesność kraju, który dla wielu jest ucieleśnieniem wolności i postępu.
Russell Means zapowiedział, że powróci jako błyskawica. Wraca w tej książce” – Artur Domosławski

Kategoria: Reportaże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-2078-6
Rozmiar pliku: 4,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dla Ewy i Gai

Rushmore, Dakota Południowa^()

Głowa Jerzego Waszyngtona ma sześć pięter wysokości i jest najwyższą z głów czterech prezydentów wyrzeźbionych na szczycie góry Rushmore w Dakocie Południowej. Nie wolno się na nią wspinać.

Latem 1970 roku na Waszyngtona wdrapuje się Russell Means, Indianin z narodu Lakota, szczepu Oglala. Ma trzydzieści jeden lat, śniadą twarz pociętą bliznami po barowych burdach, nosi dżinsy, koszulę zdobioną kolorowymi wstążkami, kowbojskie buty i kapelusz, spod którego na uszy opadają czarne włosy.

Zapuścił je kilka miesięcy temu. Dopiero wtedy tak naprawdę został Indianinem.

Za rok będą już długie, zaplecie je w warkocze. Nie zetnie ich do końca życia. Będą jego znakiem firmowym, kiedy zostanie aktorem w Hollywood, bojownikiem w Nikaragui, kandydatem na wiceprezydenta USA.

I wodzem ostatniej indiańskiej rewolucji.

Dziennik „Washington Post” napisze o nim „jeden z najzuchwalszych, najwredniejszych, najwścieklejszych i najsłynniejszych Indian XX wieku”^().

To wszystko dopiero przed nim. Teraz, w roku 1970, Russell Means odwraca się, patrzy w przepaść i daleko w dole widzi światła latarek ścigających go strażników parkowych. Zawsze myślał, że ma lęk wysokości, ale w ogóle się nie boi.

Staje na czubku głowy Waszyngtona, otwiera rozporek i sika.

Wymyślił sobie, że pod oczami prezydenta zostawi wielkie, żółte łzy.

Russell Means w wieku 16 lat. Kalifornia, październik 1956 r.

Rozdział pierwszy

REZERWAT

1

– Poznajesz? – Walczący Jastrząb pokazuje mi w telefonie zdjęcie Indianina w kawaleryjskim kapeluszu.

– Nie poznaję.

– Tańczący z wilkami, scena z kapeluszem. Indianin nie chce go oddać Costnerowi.

– Aha.

– To mój ojciec, był wtedy w moim wieku.

Przed nami otoczony stalową siatką zbiorowy grób klanu Wielkiej Stopy, wyrżniętego tu w pień przez kawalerię w 1890 roku. Dalej kilkadziesiąt krzywych nagrobków z wytartymi napisami, porośniętych wysoką, suchą trawą. Tu i ówdzie jakiś kwiat z plastiku. Drewniana kaplica z krzyżem, też pochylona w bok – nie da się ustać prosto na wściekłym wietrze, który gna przez prerię prawie każdego dnia.

Walczący Jastrząb ma dwadzieścia dziewięć lat, trójkę dzieci, wychudłą, zmatowiałą twarz. Całymi dniami przesiaduje na murku przy bramie cmentarza i słucha ze smartfonu śpiewu lakockich wojowników. Odwiedza duchy. Nic innego nie ma do roboty. W kieszeni za dużej, spranej kurtki nosi szkolny zeszyt, w którym rysuje długopisem górskie pejzaże, bizony i wojowników. Wyplata łapacze snów. Na ziemi matki hoduje kilka koni. Co miesiąc odbiera z Biura do spraw Indian 500 dolarów zasiłku. W rezerwacie nazywają to „czekiem obłąkańców”. Za pieniądze z czeku się pije i bierze metamfetaminę. Walczący Jastrząb kilka lat temu rzucił ćpanie. Gdyby nie rzucił, już by go nie było.

Dalej pije.

– Nic tu nie ma – mówi smutno, patrząc na prerię wokół. – Tylko ta ziemia.

2

Ze wzgórza cmentarza prowadzi mnie w dół do nieczynnego od dawna muzeum. Na ścianie wizerunki lakockich bohaterów: Siedzący Byk, Szalony Koń i Russell Means. Gładcy i pastelowi jak ze szkolnej czytanki.

Pierwsi dwaj to wodzowie, którzy poprowadzili Lakotów do zwycięstwa nad armią USA w słynnej bitwie pod Grzbietem Tłustej Trawy w 1876 roku.

– A Russell Means?

– Kawał sukinsyna. Skopał dupy wielu wašíču, białym ludziom. Natchnął nas do walki.

– Wciąż walczycie?

– Pewnie. W Standing Rock.

Jest wrzesień 2016 roku. W rezerwacie Standing Rock, 300 mil na północ, trwa protest przeciw budowie ropociągu pod korytem rzeki Missouri. W obozie koczuje kilka tysięcy ludzi. Przybyli Indianie z ponad 300 plemion.

– Tam teraz toczy się walka – mówi Walczący Jastrząb. – Powinieneś pojechać.

Odsłania tatuaż na prawym ramieniu. Indiańska twarz wyłania się z dłoni. Jej palce układają się w pióropusz. Napis: Wounded Knee 1890–1973. To logo Ruchu Amerykańskich Indian (American Indian Movement, AIM). Russell Means był jednym z jego liderów.

– Trzeba na taki zasłużyć – mówi Walczący Jastrząb.

– Jak?

– Skopać dupy kilku białym ludziom – uśmiecha się szeroko i odsłania resztki chorych zębów.

A potem każe mi wejść na przysunięty do ściany stół i dokładnie przyjrzeć się starej, czarno-białej fotografii. Nad otwartą zbiorową mogiłą stoją kawalerzyści.

– Spójrz tutaj – Walczący Jastrząb wskazuje palcem ciemny ślad pośród trupów. – Widzisz? Głowa dziewczynki. Krzyczy. Żywcem ją chowają.

3

Tuż przed granicą rezerwatu Pine Ridge w Dakocie Południowej właściciel stacji benzynowej powiedział:

– Tam zaczyna się inny świat. Nie polubią cię. Jeśli niczego im nie dasz, niczego się nie dowiesz.

W przydrożnym barze usłyszałem od kowboja:

– Lakoci utknęli w pułapce. Biuro do spraw Indian kontroluje całą kasę. Kraina nędzy stworzona przez traktaty.

W Biurze do spraw Indian urzędnik oznajmił:

– Ludzie są tu smutni.

Rezerwat jest suchy – wódka zakazana. Ale na granicy Pine Ridge od strony Nebraski leży mieścina White Clay z granatową wieżą ciśnień. Nieprzytomni Lakoci siedzą tu na ziemi pod ścianami domów. Leżą na piachu jak nieżywi wzdłuż drogi nr 87 wiodącej w głąb rezerwatu.

W osadzie zameldowanych jest tylko czternastu mieszkańców. Są za to cztery sklepy z alkoholem. Każdego dnia sprzedają trzynaście tysięcy puszek piwa. Do stanowej kasy odprowadzają rocznie pół miliona dolarów podatku. Najlepiej schodzi huragan, 8 procent alkoholu, 2 dolary za puszkę. Przerzucony przez granicę rezerwatu kosztuje piątkę.

White Clay od miasteczka Pine Ridge, stolicy rezerwatu, dzielą tylko 2 mile asfaltu. Piaszczystymi poboczami Lakoci chodzą wolno po piwo. Mijają po drodze sąd i areszt, ich siedziby jasne i gładkie, wabiące celą z wygodnym wyrem, gorącym kaloryferem i trzema posiłkami dziennie. Są tacy, którzy cztery dni w tygodniu spędzają na poboczach White Clay, a pozostałe trzy w tych ciepłych celach.

Tatuye Means, najmłodsza córka Russa, jest prokurator generalną rezerwatu Pine Ridge. W budynku sądu ma klimatyzowane biuro. Ubrana w obcisłą marynarkę, purpurową bluzkę, lakocki naszyjnik i dżinsy mocno ściska mi dłoń. Jako nastolatka startowała w konkursach piękności.

– Myślałam, że tata się wścieknie. A on pochwalił: „Jesteś tam przecież jedyną prawdziwą Amerykanką” – wspomina.

On był rebeliantem, ona została urzędnikiem. Szkoły kończyła z wyróżnieniem, dyplom zrobiła na Uniwersytecie Stanforda w Kalifornii, zjechała Europę w ramach stypendium z German Marshall Fund. Gdy skończyła trzydziestkę, wzięła prokuratorski stołek. Ale wykłady ojca o prześladowaniu narodu lakockiego, których musiała wysłuchiwać od dziecka, nie poszły w las. Nie głosuje w krajowych ani stanowych wyborach, nie uznaje zwierzchności USA nad Lakocją.

Pełne lakockie imię pani prokurator to Tatuye Topa Najinwin, czyli Kobieta Która Stoi Na Przekór Czterem Wiatrom.

– W naszej kulturze imię daje ci tożsamość, ochronę, pokazuje życiową drogę. Ostatnio coraz więcej dzieci dostaje lakockie imiona. Ale przynajmniej połowa rezerwatu jest skolonizowana i schrystianizowana. Nawet spora część ludzi w Radzie Plemiennej odrzuca naszą kulturę. A bez powrotu do niej nie da się uzdrowić wspólnoty. 95 procent spraw, jakie prowadzimy w prokuraturze, to przestępstwa popełnione pod wpływem alkoholu albo narkotyków. Głównie przemoc domowa.

W 2015 roku głośny był przypadek Jessie Waters, która złożyła w sądzie wniosek przeciwko swojemu partnerowi o zakaz zbliżania się. Kilka dni później, zanim przyszła odpowiedź, skatował ją na śmierć w jej domu.

Kilkaset metrów od siedziby sądu, na granicy, na pierwszym budynku po stronie rezerwatu, niebieskim blaszaku wyglądającym jak hangar nieczynnego lotniska, jest napis „Zalegalizować alkohol”.

A nad nim większymi literami: „Śmierć biały człowiek”.

Nikt nie pamięta, kiedy się pojawił i kto go namalował – szerokim pędzlem, białą farbą. Może sam Wielki Duch. Jak wjeżdżasz do Pine Ridge i jesteś biały człowiek, ta farba, z całą jej pogardą dla angielskiej gramatyki, dla ciebie i dla śmierci, zasycha pod powiekami.

4^()

Zanim zjawili się biali, niektóre indiańskie ludy w ogóle nie znały alkoholu. Inne piły soki ze sfermentowanych owoców lasu albo lekkie piwo z kukurydzy. Zażywały pejotl. Odurzenie bywało częścią rytuałów. Nie zatraceniem siebie, ale odkrywaniem. Nie ucieczką, ale poszukiwaniem kontaktu z duchami.

Lakoci alkoholu nie znali. Przybył do nich w XVIII wieku wraz z handlarzami skór. Lakockie osady nie miały żadnych kulturowych norm i wzorców picia. Obserwowały traperów – najczęściej chlejących na umór, awanturniczo. Tu i ówdzie Lakoci sami zaczynali pić, dawali pić dzieciom.

Rum, whiskey i wino szybko stały się jednymi z najlepszych środków płatniczych w handlu skórami, najpotężniejszej wtedy branży kolonialnej gospodarki. Alkoholem płaciło się też indiańskim skautom w czasie polowań. Oraz myśliwym. Kiedy beczka whiskey, którą dostali za skóry, została opróżniona, zaraz przychodzili po więcej. Jeśli walutą były noże, garnki i narzędzia, nie tak prędko wracali, by dobić kolejnych transakcji.

Gdy Stany Zjednoczone rozpoczęły ekspansję na zachód, alkohol stał się najbardziej dochodowym towarem w handlowych mieścinach wyrastających jak grzyby po deszczu. Szybko narodził się stereotyp pijanego w pień Indianina, wojownika bez żadnych hamulców, który zjawi się w nocy, zaszlachtuje twoje dzieci i zgwałci żonę. Gdy władze zaczęły wprowadzać ograniczenia, rozkwitła kontrabanda. Łowcy skór, kawalerzyści, sklepikarze, indiańscy skauci, a nieraz nawet wodzowie szmuglowali i handlowali whiskey.

Dziś rezerwaty, w których obowiązuje prohibicja, z reguły mają najwyższe wskaźniki pijaństwa, przemocy i wypadków drogowych. Statystki urodzeń dzieci z alkoholowym zespołem płodowym w niektórych rezerwatach są siedmiokrotnie wyższe niż średnia dla całych USA. Marskość wątroby jest piątą najczęstszą przyczyną zgonów w całej populacji Pierwszych Amerykanów.

5

Rodzice Russa poznali się w Pine Ridge.

Ojciec, Hank Means, pił przez całe życie. Urodził się w rezerwacie w 1916 roku. Jego prapradziad nosił imię Zły dla Swych Koni – Mean to His Horses. Ujeżdżał mustangi dla amerykańskiej armii. Później rząd zamienił mu imię na nazwisko. Means.

W swojej 600-stronicowej autobiografii^(), którą Russell wydał u szczytu sławy, wspomina Wigilię roku 1949. Miał wtedy dziesięć lat, mieszkali już w kalifornijskim Vallejo. Mama na zakupach, ojciec znikł. Zawsze znikał, często na kilka tygodni. Mama słała Russa, żeby go szukał. Więc łaził od baru do baru i w końcu w którymś z nich dostrzegał tatę nad szklanką. Wchodził, bar był wyższy od niego, szarpał ojca za spodnie i mówił: „Chodź do domu”.

Tata szedł potulnie za nim. Albo dawał do ręki gotówkę i kazał zanieść matce.

„Zawsze był nieśmiały i cichy, odwrotnie niż ja” – napisze o ojcu Russ.

Teraz, w Wigilię, chodzi po barach z trójką młodszych braci. Nie mógł ich zostawić bez opieki. Chce znaleźć tatę, zanim wróci matka. Ale ojca nigdzie nie ma. W końcu zgarnia ich policja i ładuje do dziecięcej izby zatrzymań. Tam spędzają Wigilię.

To pierwsze aresztowanie Russella Meansa. Będzie ich kilkadziesiąt.

Ostatnie wspomnienie o ojcu: ma pięćdziesiąt lat i spędza święta u Russa. Po Nowym Roku wpada w ciąg. Wraca pewnego wieczoru urżnięty, z sześciopakiem pod pachą. Russell zdejmuje mu buty i kładzie spać. Ma wtedy dwadzieścia osiem lat, drugą żonę, trójkę dzieci i sam też ostro chleje.

– Poradzisz sobie, synu – słyszy.

Rano tata jest martwy.

6

To matka nosiła w rodzinie portki.

Russell Means pisał o niej: „Zawsze była o coś zła. Kurz w kącie pokoju, brudne okno, niewłaściwy język, najmniejsze kłamstwo. Nie było dnia, żebym jej czymś nie rozwścieczył i żeby nie chwyciła za pas. Dzieciństwo było czasem koszmarnego kontrastu: nieograniczonej wolności i ciągłego strachu przed powrotem do domu, przed kolejnym laniem”^().

Mama urodziła się w osadzie Greenwood nad rzeką Missouri, w rezerwacie spokrewnionych z Lakotami Indian Dakota, szczepu Yankton. Była prawnuczką Naszyjnika z Piór, wodza, który sprzeciwiał się budowie w Greenwood kościoła prezbiterian.

Mówił:

– Jeśli pozwolimy misjonarzom, żeby tu zostali, wkrótce powiedzą nam, że wszystko, w co wierzymy, jest złe.

Ale kościół powstał – z rządowych grantów rozdawanych misjom na cywilizowanie Indian. Matka Russa została w nim ochrzczona. Przez całe życie była żarliwie wierzącą i praktykującą chrześcijanką. Ochrzciła i posłała do komunii wszystkie swoje dzieci. Z jej nakazu przez jakiś czas Russell był ministrantem.

Gdy skończyła pięć lat, władze wywiozły ją z Greenwood do ewangelicznej szkoły z internatem dla indiańskich dziewcząt w oddalonym o 50 mil Springfield. Nigdy nie wróciła na stałe do domu. Jej szkoła już nie istnieje. W budynku mieści się dziś prywatne więzienie dla młodocianych przestępców.

Przez zamknięte szkoły przeszły dziesiątki tysięcy Indian z jej pokolenia. Tam dopełniało się dzieło unicestwienia ich kultury.

7^()

Zdjęcie: kilkupiętrowy, masywny budynek na pustej prerii. Na pierwszym planie maleńka wioska tipi.

Gdy w drugiej połowie XIX wieku w rezerwatach powstają pierwsze szkoły, rodziny Lakotów często przenoszą się za swoimi dziećmi w ich pobliże. Później rząd zakazuje tej praktyki.

Zdjęcie: duży budynek szkoły, a przed nim kilkaset indiańskich dzieci – nieobecne twarze, szare mundurki, chłopcy ostrzyżeni na jeżyka, dziewczynki na grzybka.

Zdjęcie: dwoje indiańskich brzdąców na sali pełnej innych maluchów w metalowych łóżkach, spod białej pierzyny wystają ich ciemne buzie. Mocno trzymają się za ręce.

Dennis Banks, wojownik z ludu Odżibwejów, przyjaciel Russella Meansa, absolwent jednej ze szkół, miał pięć lat, kiedy do niej trafił. Pamięta płacz matki, gdy wraz z innymi dziećmi wywożono go autobusem z rezerwatu. Był wieczór, gdy dotarli na miejsce. Nowi opiekunowie rozebrali ich wszystkich do naga, ustawili w kolejkę, strzygli jednego po drugim, obsypali DDT, żeby zabić robaki, spłukali wodą pod prysznicem i ubrali w mundurki. Wszystko trwało najwyżej półtorej godziny. I już byli gotowi. Jak nowi. Identyczni.

Jeszcze w połowie ubiegłego wieku istniało w całym kraju 500 szkół dla Indian. Przez sto lat przeszły przez nie setki tysięcy dzieci z rezerwatów, często zabranych rodzicom wbrew ich woli. Szkoły realizowały politykę asymilacji. Założyciel słynnej na cały kraj Szkoły Przemysłowej Indian Stanów Zjednoczonych w Carlisle w Pensylwanii, porucznik amerykańskiej armii Richard Pratt jako jeden z pierwszych użył słowa „rasizm”. Określił nim segregację. Był jej gorącym przeciwnikiem, chciał, aby rasy stawały się jednakie. W 1879 roku, otwierając dzięki federalnym funduszom swoją szkołę w opuszczonych przez armię barakach, kierował się misją ocalenia Indian. Uważał, że jeśli nie staną się tacy jak biali, wyginą. W jednym z przemówień stwierdził: „Pewien słynny generał powiedział, że dobry Indianin to martwy Indianin. Zgadzam się z nim, ale tylko w tym sensie, że w rasie Indian należy wytrzebić indiańskość. W Indianinie musimy zabić Indianina, a ocalić człowieka”.

W szkołach nie wolno było mówić w językach plemiennych. Dozwolony był tylko angielski. Rozmowy w rodzinnych dialektach były karane biciem.

Walter Mały Księżyc, Lakota z Wounded Knee, napisał książkę o swojej szkole. Zatytułował ją Wołali na mnie dziki.

Strona 49: „Bili nas za wszystko. Czasem, gdy wychowawca zdecydował, że zwykła chłosta to za mało, wołał najstarszych chłopców, dawał im pasy i kije i ustawiał w rzędzie z rozstawionymi szeroko nogami. Ukarany maluch musiał czworakować pod ich nogami, a każdy z nich miał go bić swoim kijem lub paskiem. Mówili na to mankiet. Gdy starsi chłopcy bili za słabo, wychowawca się wściekał”.

Jeszcze w połowie lat sześćdziesiątych prasa doniosła o dwóch indiańskich chłopcach, którzy zamarzli na śmierć, gdy uciekli z jednej ze szkół. W innej, w rezerwacie Czejenów w Montanie, w ciągu osiemnastu miesięcy doszło do dwunastu prób samobójczych wśród dzieci.

W przeciwieństwie do sąsiedniej Kanady rząd USA do dziś nie przeprowadził dochodzenia w sprawach przemocy fizycznej i seksualnej w indiańskich internatach. Nie dokonał rozliczenia, nie przeprosił.

Wołali na mnie dziki, strona 52: „Jako dzieci nie doświadczyliśmy beztroski. Gdy wracaliśmy do rezerwatów, szkoła siedziała w nas w postaci złości i frustracji”.

W matce Russa też.

8

Leola Jedno Pióro wyłania się z domu w czerwonym frotowym dresie adidasa. Gdy słyszy, skąd przybyłem, mówi:

– Czytałam o Polsce. Zostało wam tylko pięć tysięcy Żydów.

Patrzy mi w oczy. Nie wiem, co odpowiedzieć. Nie wiem, czy tylu zostało nam Żydów, czy może mniej albo więcej. Nie wiem, czy mam się bronić, że to Niemcy zabijali, a my, Polacy, nie jesteśmy źli, nie mieliśmy kolonii, więc może nawet nie jesteśmy tacy biali ludzie.

– Wejdź, zaparzę kawy –­ ratuje.

Ma sześćdziesiąt dwa lata, dwadzieścioro troje wnucząt, długi, posiwiały warkocz.

– Miałam dom, tam, w dolinie nad potokiem Wounded Knee – opowiada. – Uciekłam, gdy pewnego dnia zobaczyłam ducha kawalerzysty. Gnał na koniu przez prerię ze strzelbą w dłoni. Jakby ścigał ostatnich niedobitych. Przeniosłam się tu, na ziemię mojej matki.

Mieszka w baraku stojącym w wiśniowym sadzie, pośród wysokich traw, starych, zardzewiałych pralek, grillów, taczek, doniczek, wanien, walających się szmat i pustych galonów po wodzie, i butelek, i kanistrów, i krzaków marihuany wysokich na kilka metrów – gwarancji duchowego wytchnienia oraz ulgi w dokuczliwych bólach krzyża.

Wzmaga się wiatr, wchodzimy do środka. W kozie płonie ogień, pachnie palonym drewnem i kocimi szczynami. Bałagan większy niż przed domem. Rozwalające się kanapy, kartony z ciuchami i jedzeniem, stosy książek i gazet. Sterty filmów na DVD. Conan barbarzyńca, Bezsenność w Seattle, Pulp Fiction.

– Biorę hurtowo na wyprzedażach, po dolarze za sztukę, i oglądam wieczorami – opowiada Leola.

Między nogami pętają się kocięta, latają muchy, na ścianach wiszą zdjęcia wnuków i sylwetki wojowników, orłów, bizonów narysowane ołowianymi kredkami na okrągłych papierowych talerzykach. Z radia leci country.

Dostaję kubek kawy organic i siadamy przy stoliku pod oknem, za którym ta gandzia i ta preria.

– Gdy miałam siedem lat, prowadzili nas do komunii. Biskup stał przed nami w rubinowej sutannie, a my, indiańskie dzieci, jedno po drugim, całowałyśmy jego pierścień. Zgromadzeni w kościele chrześcijanie stali za nami w rycerskich zbrojach z maczugami nabijanymi kamieniami. Nagle ruszyli do przodu jak dzicz i tłukli nas po głowach. Gdy ocknęłam się z tej wizji, zobaczyłam przed sobą pierścień. Ksiądz przysunął mi dłoń do ust i chwycił za głowę. Wyrywałam się, pierścień przeciął mi twarz. O, tu. Nigdy więcej nie wróciłam do kościoła.

Leola całe dnie spędza przy tym stoliku z widokiem na prerię, plotąc wisiorki z paciorków, szyjąc mokasyny z bawolej skóry i czytając te wszystkie książki. Na biżuterię i buty ma stałych odbiorców. Do tego bierze 500 dolarów za godzinę wykładu o astrologii. Pali czarne marlboro setki, poprawia skrętem i konopnym masłem, które uzyskuje, gotując kwiaty w tłuszczu kokosowym przez dwadzieścia cztery godziny. Wsmarowuje w szyję i ramiona, zjada pół łyżeczki. Lśni dekolt nad jej czerwonym dresem, lśnią usta i oczy.

– Spróbuj – podaje mi tłusty plastikowy słoik.

Bzyczą muchy, brzęczy country, strzela ogień w kozie. Leola smaruje ramiona i zagląda mi w oczy.

– Nasza historia jest inna niż historia chrześcijan. Gdy przyszedł lodowiec, schroniliśmy się w Górach Czarnych, w jaskini. Wielki Duch zamienił nas w mchy. Gdy klimat się zmienił, promienie słońca zajrzały do środka i znów staliśmy się ludźmi. Wyszliśmy na prerię i podążaliśmy za bizonami, a one trzymały się gwiazd. Ale potem daliśmy się zamerykanizować. Staliśmy się chciwi. Amerykanów trudno winić za chciwość, zostali jej nauczeni. Przyjechali tu po ziemię i złoto. Myślą, że można wciąż brać i brać. My byliśmy inni. Braliśmy tyle, ile potrzeba.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: