Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powrót do Brideshead - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
1 lutego 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Powrót do Brideshead - ebook

Powrót do Brideshead to jedna z najsłynniejszych brytyjskich powieści, a Evelyn Waugh to klasyk uznawany ze jednego z najznakomitszych literackich stylistów XX wieku. Choć opisuje świat, którego już nie ma – zniknął bezpowrotnie wraz z wybuchem II wojny światowej – to snuje przede wszystkim ponadczasową opowieść o ludziach wplątanych w wielką machinę losu i dylematy wiary.

To historia przesiąknięta tęsknotą za splendorem i beztroską przeszłości: za światem wiejskich posiadłości, wspólnego ucztowania, polowań, balów debiutantek, klubów dla dżentelmenów, debat o filozofii, literaturze i religii. Autorowi nie brakuje jednak ironicznego dystansu, z jakim opisuje swoich bohaterów, ekscentrycznych i pełnych słabości. Wyjątkowo odważna jak na swoje czasy powieść pozostaje aktualna do dziś: Waugh stworzył wyraziste postacie kobiet, które same decydują o swoim życiu, opisał dwuznaczne przyjaźnie między mężczyznami i swoisty trójkąt miłosny, w który uwikłani są bohaterowie.

Powrót do Brideshead stanowi zapis szalonej młodości, a także niepokojów przypadających na burzliwe lata dwudzieste i trzydzieste XX wieku, które dla bohaterów okazały się czasem utraconej niewinności.

„To przewrotna, słodko-gorzka opowieść o młodzieńcu, który w latach trzydziestych wyjeżdża do Oksfordu i zakochuje się w ekscentrycznych właścicielach starego domu zwanego Brideshead. Powieść Waugh oddaje ducha epoki, która zakończyła się gwałtownie wraz z nadejściem mrocznych dni II wojny światowej. „Powrót do Brideshead” to prawdziwe literackie arcydzieło.” „Time”

„Barwna i sugestywna powieść opowiadająca zarazem o możliwości głębokich zmian, jak i niezłomności ludzkiego ducha.” „The Times”

„„Powrót do Brideshead” ma ciężar i głębię, które cechują pisarza u szczytu świetności. Tę niezwykle wciągającą historię opowiada, poruszając i ożywiając wyobraźnię czytelników. Ta książka to największe literackie osiągnięcie Waugh.” „The New York Times”

„Niezależnie od tego, co myślimy o bohaterach tej książki, ich świecie i religijności, „Powrót do Brideshead” pozostaje prawdziwą ucztą.” „The Guardian”

„To książka wielowymiarowa, w dodatku pięknie napisana przez jednego z najlepszych prozaików naszych czasów.” „Newsweek”

„[...] rozumienie ludzkiego doświadczenia jest u Waugh ponadczasowe. W „Powrocie do Brideshead” po mistrzowsku uchwycił siłę tęsknoty i przebaczenia.” „National Review”

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8191-513-7
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Ta powieść, która obecnie ukazuje się z wieloma małymi dodatkami i z pewnymi dość istotnymi skrótami, spowodowała, że straciłem mir, jakim cieszyłem się kiedyś wśród sobie współczesnych, i wprowadziła mnie w obcy świat listów od wielbicieli i fotoreporterów. Obszerne potraktowanie jej tematu – działania łaski Bożej na grupę kilku zupełnie odmiennych, ale ściśle z sobą związanych osób – było może przejawem zarozumialstwa z mej strony, nie będę się jednak kajał z tego powodu. Mniej mnie zadowoliła forma, której najbardziej rażące usterki należy przypisać okolicznościom, w jakich powieść została napisana. W grudniu 1943 roku, wykonując skok spadochronowy, doznałem niewielkiej kontuzji, która uwolniła mnie na pewien czas od czynnej służby wojskowej. Okres ten został przedłużony przez życzliwego oficera, mego zwierzchnika, tak że pozostawałem bez przydziału aż do czerwca 1944, kiedy ta książka została skończona. Pisałem ją nie tylko z zapałem niedoświadczonym dotąd, ale również z niecierpliwością, żeby wrócić do rzemiosła wojennego. Był to ponury okres niedostatku i grożącego stale niebezpieczeństwa, okres soi i uproszczonej angielszczyzny, i dlatego książka ta przeniknięta jest jakby tęsknotą za jedzeniem i winem, za splendorami minionej przeszłości, za retorycznym, ozdobnym językiem, który teraz, przy pełnym żołądku, uważam za coś odrażającego. Bardziej drastyczne akapity zmieniłem, ale nie usunąłem, ponieważ stanowią istotną część książki.

Nie mogłem się zdecydować, jak potraktować wybuch Julii w rozmowie na temat grzechu śmiertelnego i monolog umierającego lorda Marchmaina. Partie te nie miały oczywiście przekazać słów naprawdę wypowiedzianych. Należą one do innej konwencji niż – powiedzmy – wczesne sceny pomiędzy Charlesem a jego ojcem. Nie wprowadziłbym ich teraz do powieści, która w innych miejscach rości sobie pretensje do prawdopodobieństwa, ale zatrzymałem je tutaj w formie zbliżonej do oryginalnej, ponieważ jak burgund (błędnie pisany w wielu wydaniach) i poświata księżycowa były znamienne dla nastroju, w jakim pisałem; poza tym dlatego, że wielu czytelników lubiło je, chociaż oczywiście nie był to powód najważniejszy.

Latem 1944 roku trudno było przewidzieć rozkwit w Anglii obecnego kultu wiejskich posiadłości. Wtedy siedziby przodków, które są naszym największym narodowym osiągnięciem artystycznym, wydawały się skazane na zagładę i rozgrabienie, tak jak klasztory w wieku szesnastym. Przesadziłem więc nieco, przejęty szczerą pasją. Dzisiaj Brideshead zostałoby otwarte dla turystów, jego skarby uporządkowane przez doświadczone ręce, a samo byłoby utrzymywane lepiej niż za czasów lorda Marchmaina. Angielska arystokracja zachowała swoją indywidualność w stopniu, jaki wtedy wydawał się niemożliwy; ekspansja Hooperów została zahamowana w wielu punktach. I dlatego duża część tej książki jest panegirykiem wygłoszonym nad pustą trumną. Byłoby jednak niemożliwe doprowadzenie jej aż do dnia dzisiejszego bez całkowitego zburzenia jej struktury. Ofiarowuję ją młodszemu pokoleniu czytelników jako pamiątkę raczej II wojny światowej niż lat dwudziestych bądź trzydziestych, którymi pozornie się zajmuje.

_E.W._

_Combe Florey 1959_PROLOG ZNOWU W BRIDESHEAD

Kiedy dotarłem na pozycje kompanii C, która zajęła szczyt wzgórza, zatrzymałem się i spojrzałem na obóz, widoczny jak na dłoni u mych stóp mimo szarawej mgły wczesnego poranka. Tego dnia mieliśmy wyjechać. Gdy trzy miesiące temu przybyliśmy tutaj, wszystko było pokryte śniegiem, teraz rozwijały się pierwsze listki. Doszedłem wówczas do wniosku, że jakiekolwiek jeszcze okropne miejsca nas czekają, gorszego niż to chyba nie spotkam. Teraz pomyślałem sobie, że nie miałem tutaj jednego milszego wspomnienia. Tutaj też umarła moja miłość do armii.

W pobliżu znajdowała się pętla tramwajowa, tak że podpici żołnierze wracający z Glasgow mogli drzemać na swoich miejscach, budząc się dopiero na końcowym przystanku. Do bramy obozu było jakieś ćwierć mili, więc mieli czas zapiąć bluzy i poprawić czapki, zanim przeszli przez wartownię, ćwierć mili drogi, gdzie po bokach beton ustępował miejsca murawie. Był to najdalszy kraniec miasta. Tutaj kończyło się jednorodne terytorium zabudowy miejskiej i kin, a zaczynało przedmieście.

Obóz ulokowany został na terenie niedawnych pastwisk i pól uprawnych; dom nadal stal w załomie wzgórza i służył nam jako biuro batalionu; bluszcz wciąż wił się po czymś, co kiedyś stanowiło mury warzywnika, z całego sadu ocalało pół akra spróchniałych jabłoni za pralnią. Już zanim przybyło tu wojsko, miejsce to było skazane na zniszczenie. Jeszcze rok pokoju, a nie byłoby domu, muru ani jabłoni. Pół mili betonowej drogi wiodło już pomiędzy gliniastymi skarpami, a po obu stronach rozpościerała się szachownica rowów systemu odwadniającego. Jeszcze rok pokoju, a miejsce to zostałoby wchłonięte przez pobliskie przedmieście. Teraz z kolei baraki, gdzie zimowaliśmy, będą czekać na zburzenie.

Po drugiej stronie drogi znajdował się miejski zakład dla nerwowo chorych – temat wielu naszych ironicznych komentarzy – nawet zimą ledwie widoczny wśród gęstwiny drzew; jego masywne żelazne ogrodzenie i imponujące bramy zawstydzały nasz zwykły drut. W spokojne dni mogliśmy obserwować wariatów, jak przechadzają się i skaczą po starannie utrzymanych żwirowanych alejkach i wypielęgnowanych trawnikach; szczęśliwi konformiści, którzy zrezygnowali z nierównej walki, rozwiązawszy wszystkie wątpliwości, wypełniwszy wszystkie obowiązki, niezaprzeczeni spadkobiercy wieku postępu, cieszący się do woli swym dziedzictwem. Kiedy maszerowaliśmy wzdłuż ogrodzenia, chłopcy krzyczeli do nich: „Hej, wy tam, wygrzejcie dla nas łóżka, niedługo wrócimy!”. Ale Hooper, mój nowy dowódca plutonu, miał im za złe to uprzywilejowane życie. „Hitler – powiadał – wpakowałby ich do komory gazowej; wydaje mi się, że niejednego moglibyśmy się od niego nauczyć”.

A ja, który wedle wszystkich przykazań powinienem się nimi przejmować – jak mogłem im pomóc, skoro sobie samemu tak niewiele pomóc umiałem? Pułkownik, pod którego rozkazami został uformowany nasz oddział, zniknął z pola widzenia i został zastąpiony młodszym i mniej miłym kolegą, przeniesionym z innego pułku. Z ochotników, którzy ćwiczyli razem na początku wojny, niewielu zostało w kasynie; w ten czy inny sposób prawie wszyscy gdzieś się rozproszyli – jedni zostali zwolnieni z powodu słabego zdrowia, niektórzy przenieśli się do innych batalionów, kilku powierzono stanowiska w sztabie, jeszcze inni zgłosili się ochotniczo do służb specjalnych, jeden zginął na strzelnicy, któryś stanął przed sądem polowym – a ich miejsca zajęli ci z poboru; teraz w hallu stale grało radio, przed obiadem piło się dużo piwa i w ogóle było inaczej niż dawniej.

Tutaj, mając lat trzydzieści dziewięć, zacząłem się starzeć. Wieczorami czułem nieprzyjemną sztywność i zmęczenie i nie miałem chęci wyjść z obozu; zacząłem zgłaszać pretensje posiadacza do określonych krzeseł i gazet; przed obiadem regularnie wypijałem trzy szklaneczki ginu – ani mniej, ani więcej – a kładłem się spać natychmiast po dzienniku o dziewiątej wieczorem. Rozdrażniony budziłem się na godzinę przed pobudką.

Tutaj umarła moja ostatnia miłość. I w tym, jak umarła, nie było nic godnego uwagi. Pewnego dnia, na krótko przed opuszczeniem obozu, leżałem – już nie śpiąc – przed pobudką, w baraku z falistej blachy, wpatrzony w kompletną ciemność, nasłuchując oddechów i pomruków czterech pozostałych współlokatorów i zastanawiając się nad tym, co miałem zrobić tego dnia i czy zapisałem dwóch kaprali na kurs szkolenia z bronią. Czy dziś znów będę miał najwięcej ludzi przedłużających urlop? Czy mogę zaufać Hooperowi, uwierzyć, że należycie pokieruje grupą uczących się odczytywania map? Leżąc tak o tej ciemnej godzinie, z przerażeniem zdałem sobie sprawę, że coś we mnie, od dawna wątłego, spokojnie umarło, i czułem się jak mąż, który w czwartym roku małżeństwa nagle pojął, że nie czuje już pożądania ani tkliwości czy szacunku do ukochanej niegdyś żony, że nie cieszy się jej obecnością, nie zależy mu na tym, by się jej podobać, nie odczuwa ciekawości wobec tego, co mogłaby kiedykolwiek powiedzieć albo pomyśleć, i nie ma nadziei, by ten stan rzeczy się naprawił, nie może też winić siebie za tę klęskę. Znałem to wszystko doskonale, całą ponurą drogę małżeńskiego rozczarowania; przeszliśmy ją razem – armia i ja – od pierwszych chwil natrętnych zalotów aż do dziś, kiedy nic nas nie łączyło prócz zimnych więzów prawa, obowiązków i przyzwyczajenia. W tej domowej tragedii odegrałem każdą scenę po kolei, widziałem, jak wczesne sprzeczki stawały się coraz częstsze, łzy mniej wzruszające, pojednania mniej słodkie, aż zaczął się rodzić nastrój wyniosłości, zimnego krytycyzmu, potęgowało się przekonanie, że to nie ja jestem winien, ale strona przeciwna. Wychwytywałem fałszywe tony w jej głosie i nauczyłem się słuchać ich z obawą, rozpoznawałem zimne, pełne wyrzutu spojrzenia mówiące o tym, że mnie wcale nie rozumie, i egoistyczne, twarde opuszczenie kącików ust. Nauczyłem się jej, tak jak mężczyzna musi nauczyć się kobiety, z którą żył pod jednym dachem dzień po dniu przez trzy i pół roku; nauczyłem się jej bałaganiarskich obyczajów, mechanizmu jej zazdrości, egoizmu i nerwowego tiku palcami, kiedy kłamała. Teraz była pozbawiona wszelkiego uroku i widziałem w niej obcą osobę, z którą w przystępie szaleństwa związałem się nieodwołalnie.

Tak więc rano w dniu przenosin było mi zupełnie obojętne, jakie jest nasze miejsce przeznaczenia. Będę dalej wykonywał swoją pracę, kierując się już tylko posłuszeństwem. Zgodnie z rozkazami mieliśmy wsiąść do wagonów o godzinie 9.15 na pobliskiej bocznicy, z dzienną racją żywnościową w chlebaku – to było wszystko, co wiedziałem. Zastępca dowódcy kompanii pojechał naprzód z niewielką grupą ludzi. Poprzedniego dnia zostały spakowane nasze magazyny. Hooperowi kazano sprawdzić okopy. Kompania, po ustawieniu przed barakami swoich worków, była gotowa do przeglądu o 7.30. Wiele było takich przenosin od tego radosnego ranka w 1940 roku, kiedy naiwnie uwierzyliśmy, że skierowano nas do obrony Calais. Odtąd trzy albo cztery razy do roku zmienialiśmy miejsce postoju, a tym razem dowodzący nami nowy oficer w imię niezwykłej troski o „bezpieczeństwo” nawet kazał nam zadać sobie trud usunięcia wszystkich znaków rozpoznawczych z naszych mundurów i środków transportu. Było to bowiem „ważne ćwiczenie w warunkach polowych”. „Jeżeli przekonam się – powiedział – że na nowym miejscu postoju czekają na nas te kobiety, które stale towarzyszą naszemu obozowi, będę wiedział, że istnieją u nas jakieś przecieki”.

Dym znad baraków kuchennych snuł się w porannej mgle, obóz ze swą bezładną plątaniną skrótów i ścieżek wijących się wśród chaotycznej zabudowy przypominał teren odkryty znacznie później przez ekipę archeologów.

„Wykopaliska Pollocka stanowią cenne ogniwo pomiędzy obywatelsko-niewolniczymi wspólnotami dwudziestowiecznymi a szczepową anarchią, jaka po nich nastąpiła. Dowodzą one istnienia tutaj ludu o zaawansowanej kulturze, potrafiącego budować skomplikowane systemy nawadniające i drogi bite, który został ujarzmiony przez rasę najniższego typu”.

„Tak mogliby pisać – pomyślałem sobie – uczeni przyszłości”. Po czym, odwracając się, pozdrowiłem sierżanta i spytałem:

– Czy porucznik Hooper już się pokazał?

– Nie widziałem go całe rano, panie kapitanie.

Weszliśmy do opustoszałego biura kompanii, stwierdziłem, że zostało zbite okno, a książka uszkodzeń była już zamknięta.

– Nocny wiatr, panie kapitanie – wyjaśnił sierżant. (Wszystkie stłuczone szyby były w ten sposób kwitowane lub podobnie, na przykład: „Próby saperów, panie kapitanie”).

Nareszcie pojawił się Hooper; był to jasny blondyn o zaczesanych do tyłu włosach, mówiący akcentem środkowej Anglii; przydział do naszej kompanii dostał dwa miesiące temu.

Ludzie nie lubili Hoopera, ponieważ nie znał się specjalnie na swojej robocie i często odzywał się do nich po imieniu, kiedy było spocznij, ale ja darzyłem go prawie serdecznym uczuciem z powodu zajścia, do którego doszło w kasynie pierwszego wieczoru po jego przybyciu.

Nowy pułkownik był u nas niecały tydzień i nie znaliśmy jeszcze jego obyczajów. Stawiał właśnie wszystkim gin i był już nieco hałaśliwy, kiedy spostrzegł po raz pierwszy Hoopera.

– Kapitanie Ryder, ten młody człowiek to pański oficer? – spytał mnie. – Jego włosy wymagają ostrzyżenia.

– Tak jest, panie pułkowniku – odparłem, bo miał rację. – Dopilnuję tego.

Pułkownik napił się jeszcze ginu i zaczął wpatrywać się w Hoopera, mówiąc tak, że wszyscy mogli usłyszeć:

– O Boże, ależ oficerów nam przysyłają!

Najwidoczniej tego wieczoru Hooper stał się jego obsesją, bo po kolacji powiedział nagle bardzo głośno:

– Gdyby w moim poprzednim pułku młody oficer pokazał się z taką głową, jego koledzy od razu by go ostrzygli.

Nikt nie wykazał entuzjazmu dla tego rodzaju kpinek i najwidoczniej brak reakcji z naszej strony rozwścieczył pułkownika.

– Poruczniku – zwrócił się do sympatycznego chłopca z kompanii A – proszę przynieść nożyczki i ostrzyc tego młodego człowieka.

– Czy to rozkaz, panie pułkowniku?

– To życzenie waszego zwierzchnika, a więc, jak mi się zdaje, coś bardzo zbliżonego do rozkazu.

– Tak jest, panie pułkowniku.

W atmosferze chłodnego zakłopotania Hooper usiadł na krześle i podstrzyżono mu włosy z tyłu głowy. Na początku tej operacji wyszedłem, a później przeprosiłem Hoopera za tego rodzaju przywitanie.

– W naszym pułku nie zdarzają się na ogół takie wyskoki – powiedziałem.

– Och, nie mam o to pretensji – odparł. – Niech sobie żartują.

Hooper nie miał żadnych złudzeń na temat wojska, które – podobnie jak cały otaczający świat – obserwował jakby przez mgłę. Przyszedł do nas niechętnie, pod przymusem, poczyniwszy uprzednio wiele nieudolnych starań, żeby uzyskać odroczenie. Wojsko traktował, wedle własnych słów, „jak odrę”. Nie był romantykiem. Jako dziecko nie wyobrażał sobie, że bierze udział w szarży konnej razem z księciem Rupertem ani że grzeje się przy ognisku obozowym nieopodal Ksantosa, rumaka Achillesa. W wieku, kiedy moje oczy wilgotniały wyłącznie pod wpływem poezji – było to stoickie interludium, jakim nasze szkoły oddzielają epokę łatwo płynących łez dziecka od wieku męskiego – Hooper płakał często, ale nigdy podczas przemówienia króla Henryka V w dniu świętego Kryspina przed bitwą pod Azincourt ani z powodu epitafium dla poległych pod Termopilami. W historii, jakiej go uczono, bitew było niewiele, natomiast mnóstwo szczegółów na temat prawodawstwa i ostatnich zdobyczy przemysłu. Gallipoli, Bałakława, Quebec, Lepanto, Bannockburn, Roncesvalles i Maraton – wszystko to, jak również nazwa bitwy na Zachodzie, w której poległ Artur, i setki innych, nawet teraz, w tym jałowym, bezsensownym okresie, wołających mnie niby głos trąbki poprzez minione lata z nieodpartą siłą i jasnością jak za czasów chłopięcych, do Hoopera nie przemawiały wcale.

Rzadko się skarżył. Chociaż sam był człowiekiem, któremu nie można było z pełnym zaufaniem powierzyć najprostszego zadania, ponad wszystko cenił rentowność i opierając się na swoim skromnym doświadczeniu handlowym, nieraz mawiał na temat obyczajów w armii dotyczących żołdu, zaopatrzenia i „roboczogodzin”: „Tak prowadząc interes, nikt nie wyszedłby na swoje”.

Spał zdrowo, kiedy ja leżałem pogrążony w niewesołych rozmyślaniach.

W czasie wspólnie spędzonych tygodni Hooper stał się dla mnie symbolem Młodej Anglii i dlatego ilekroć czytałem publicznie wypowiedzi na temat tego, czego młodzież żąda od przyszłości i co świat winien jest młodzieży, to ogólne stwierdzenia sprawdzałem, podstawiając pod nie Hoopera, żeby się przekonać, czy nadal są do przyjęcia. I tak nieraz o ciemnej godzinie przed pobudką wyobrażałem sobie: „Zlot Hoopera”, „Gospody Hoopera”, „Międzynarodową Współpracę Hoopera” i „Religię Hoopera”. On był probierzem tych wszystkich związków.

Był teraz mniej zadzierzysty, niż gdy przybył ze swej szkoły oficerskiej. Tego ranka, obładowany pełnym ekwipunkiem, nie wyglądał w ogóle na człowieka. Stanął na baczność ruchem posuwiście tanecznym, dłonią w wełnianej rękawiczce dotknął skroni.

– Chciałem mówić z porucznikiem Hooperem, sierżancie… Gdzież, u licha, się pan podziewał? Mówiłem przecież, żeby pan zrobił inspekcję okopów!

– Spóźniłem się? Przepraszam. Miałem sporo pracy z zebraniem wszystkich moich rzeczy.

– Od tego ma pan ordynansa.

– Tak, ściśle mówiąc: zapewne od tego. Ale pan kapitan sam wie, jak to jest. On też ma swoje rzeczy do spakowania. Jeżeli źle się podejdzie do takiego faceta, zawsze znajdzie okazję, żeby się odegrać.

– No dobrze, już dobrze, proszę teraz iść i zrobić inspekcję okopów.

– Taajes!

– I na miłość boską, proszę nie mówić „taajes”.

– Przepraszam, panie kapitanie, postaram się zapamiętać. Tak mi się jakoś wypsnęło.

Kiedy Hooper wyszedł, wrócił starszy sierżant.

– Właśnie nadchodzi komendant, panie kapitanie – powiedział.

Wyszedłem na spotkanie zwierzchnika. Na jego szczeciniastych rudych wąsikach widniały krople wilgoci.

– Czy wszystko w porządku?

– Tak mi się wydaje, panie komendancie.

– Panu się wydaje? Pan powinien być tego pewien! Wzrok jego padł na stłuczoną szybę.

– Czy to zostało wpisane na listę uszkodzeń?

– Jeszcze nie, panie pułkowniku.

– Jeszcze nie? Ciekaw jestem, kiedy to zostałoby zrobione, gdybym tego nie zauważył.

Nie czuł się przy mnie swobodnie i wiele z jego hałaśliwej fanfaronady było wynikiem wrodzonej nieśmiałości; mimo to nie przepadałem za nim.

Zaprowadził mnie za baraki, do ogrodzenia z drutu, które oddzielało mój teren od terenu plutonu transportowego, przeskoczył je i ruszył w stronę zarośniętego rowu, który odgraniczał kiedyś farmę od pola. Tutaj zaczął grzebać laską jak ryjąca świnia i nagle wydał okrzyk tryumfu. Odkrył jedno z tak drogich sercu każdego szeregowca śmietnisko: złamaną szczotkę do zamiatania, pokrywę piecyka, przerdzewiały kubełek, skarpetkę, bochenek chleba – wszystko to leżało ukryte pod szczawiem i pokrzywami wśród paczek po papierosach i pustych puszek.

– Proszę na to spojrzeć, panie kapitanie – powiedział. – Świetne wrażenie zrobi to na oddziale, który przejmie po nas ten teren.

– Rzeczywiście, to przykre – stwierdziłem.

– To wstyd. Proszę dopilnować, żeby to wszystko zostało spalone, zanim wasza kompania opuści obóz.

– Tak jest. Sierżancie, proszę się zgłosić do plutonu transportowego i zameldować kapitanowi Brownowi, że pan komendant życzy sobie, żeby ten rów został oczyszczony.

Ciekaw byłem, czy komendant zrozumie ten przytyk; zrozumiał, bo przez chwilę stał niezdecydowany, trącając laską śmiecie w rowie, a potem zawrócił na pięcie i odszedł.

– Nie trzeba było tego robić, panie kapitanie – odezwał się sierżant, który był moim przewodnikiem i podporą od chwili, gdy znalazłem się w kompanii. – Naprawdę nie trzeba.

– To przecież nie nasze śmiecie.

– Może i nie nasze, ale pan kapitan wie, jak to jest. Jeżeli człowiek ze złej strony podejdzie do starszego oficera, to on już zawsze znajdzie sposób, żeby się odegrać.

Kiedy maszerowaliśmy koło zakładu dla wariatów, kilku starszych pensjonariuszy bełkotało coś do nas przymilnie zza ogrodzenia.

– Do zobaczenia, kumple! Niedługo się spotkamy! Wkrótce tu wrócimy, nie martwcie się! – wołali do nich żołnierze.

Razem z Hooperem maszerowałem na czele pierwszego plutonu.

– Czy nie wie pan przypadkiem, gdzie nas przenoszą?

– Nie mam pojęcia.

– Myśli pan, że będzie jakaś porządna robota?

– Nie.

– Znowu obijanie się.

– Tak.

– Wszyscy mówią, że po to jesteśmy. Nie wiem, co o tym sądzić. Cały ten dryl i ćwiczenia wydają mi się nonsensem, gdybyśmy mieli nigdy nie wejść do akcji.

– Niech się pan nie martwi. Każdy będzie miał co robić, jak przyjdzie czas.

– Och, wcale nie chcę dużo. Po prostu tyle, żebym mógł potem powiedzieć, że brałem udział w tej zabawie.

Na bocznicy kolejowej czekał na nas pociąg złożony ze staroświeckich wagonów. Transportem dowodził wyznaczony do tego oficer, specjalna drużyna ładowała właśnie ostatnie worki żołnierskie z ciężarówek do wagonów towarowych. W ciągu pół godziny byliśmy gotowi, po godzinie ruszyliśmy.

Ja i dowódcy moich trzech plutonów mieliśmy cały wagon dla siebie. Jedli kanapki, czekoladę, palili papierosy i spali. Przez pierwsze trzy czy cztery godziny głośno odczytywali nazwy miast i wychylali się z okien, kiedy – co się często zdarzało – zatrzymywaliśmy się między stacjami. Wreszcie przestali się tym interesować. Dwa razy, w południe i pod wieczór, przyniesiono bańkę z letnim kakao i rozlano je do naszych kubków. Pociąg wlókł się powoli na południe przez płaską, nudną, typową dla linii kolejowej scenerię.

Najważniejszym wydarzeniem dnia była odprawa u komendanta. Zebraliśmy się w jego wagonie, zawiadomieni przez oficera służbowego, i przekonaliśmy się, że pułkownik i jego adiutant są w pełnym rynsztunku i w hełmach. Zaraz na wstępie pułkownik powiedział:

– Rozkaz dnia jest następujący: spodziewam się, że oficerowie będą odpowiednio ubrani. Fakt, że znajdujemy się w pociągu, jest całkowicie nieistotny.

Obawiałem się, że nas odeśle, ale po uważnych oględzinach rzucił ostro:

– Proszę usiąść! Obóz zostawiono w haniebnym stanie. Co krok natykałem się na dowody, że oficerowie nie wypełniają swoich obowiązków. Stan, w jakim zostawia się obóz, jest najlepszym świadectwem sprawności oficerów pułku. Właśnie na takich drobiazgach opiera się opinia batalionu i jego dowódcy. – I czy to on naprawdę powiedział, czy też ubrałem w słowa rozżalenie przebijające w jego głosie, malujące się w jego spojrzeniu? Myślę, że jednak nie powiedział: – Nie pozwolę, by moja zawodowa reputacja została skompromitowana przez lenistwo kilku oficerów rezerwy.

Siedzieliśmy z notesami i ołówkami, czekając na szczegóły naszych przyszłych zadań. Człowiek bardziej wrażliwy zorientowałby się od razu, że nie udało mu się wywrzeć zamierzonego wrażenia; może i on to spostrzegł, bo dodał zaraz zrzędliwym, belferskim tonem:

– Proszę o jedno, mianowicie o lojalną współpracę.

Potem zajrzał do swoich notatek i przeczytał: „Rozkazy. Informacje. Batalion przejeżdża obecnie z miejsca postoju A do miejsca postoju B. Korzystamy z ważnej magistrali komunikacyjnej zagrożonej w poważnym stopniu nieprzyjacielskim bombardowaniem i atakiem gazowym. Zamiar. Mam zamiar przybyć do miejsca postoju B. Metoda. Pociąg przybędzie do miejsca przeznaczenia około 23.15…”.

I tak dalej, i tak dalej.

Dopiero na zakończenie wyszło szydło z worka, w punkcie „Administracja”. Kompania C, z wyjątkiem jednego plutonu, po przybyciu na bocznicę ma przeładować cały bagaż pociągu na czekające już trzytonówki, a następnie przewieźć do magazynu batalionu w nowym obozie; pracę należy kontynuować aż do jej zakończenia; pozostały pluton wystawi warty przy magazynie i na granicy terenu obozowego.

– Są jakieś pytania?

– Czy możemy otrzymać kakao dla grupy pracującej?

– Nie. Jakieś inne pytania?

Kiedy powiedziałem sierżantowi o tym rozkazie, stwierdził:

– Biedna kompania C, znowu ma pecha. – Wiedziałem, że jest to wymówka: to przecież ja wzbudziłem niechęć dowodzącego oficera.

Powiedziałem o rozkazach dowódcom plutonów.

– Moim zdaniem – odezwał się Hooper – ludzie bardzo źle to przyjmą. Będą wściekli. On nam zawsze wyznacza najbrudniejszą robotę.

– Pan wystawi straże.

– Okej. Ciekawe tylko, jak mam znaleźć po ciemku granicę.

Wkrótce po zaciemnieniu wielkiego hałasu narobił idący wzdłuż pociągu oficer dyżurny. Jeden z bardziej wykształconych sierżantów zawołał:

– Uwaga! Idzie drugi oddział!

– Zostaliśmy zaatakowani płynnym iperytem – stwierdziłem. – Sprawdźcie, czy okna są zamknięte.

Potem napisałem ładny raporcik, w którym stwierdziłem, że nie było żadnych ofiar i nic nie zostało skażone oraz że ludzie zostali pouczeni o tym, iż muszą się odkazić poza wagonem przed opuszczeniem stacji. To najwidoczniej zadowoliło naszego komendanta, bo zostawił nas w spokoju. Po zapadnięciu zmroku wszyscy zasnęli.

Wreszcie – bardzo późno – dotarliśmy na naszą bocznicę. Do ćwiczeń związanych z obroną bierną i czynną należało unikanie stacji i peronów. A przecież karkołomne skoki ze stopni na żużel mogły tylko wywołać zamieszanie, spowodować wypadki.

– Ustawić się na drodze poniżej nasypu. Kompania C jak zwykle się guzdrze, kapitanie Ryder.

– Tak jest, panie pułkowniku. Mamy trudności z wapnem.

– Z wapnem?

– Trzeba odkazić wagony z zewnątrz.

– Ach tak, to bardzo rozsądne. Ale teraz dajcie temu spokój, pośpieszcie się.

Moi na wpół obudzeni, ponurzy ludzie z hałasem ustawili się na ledwie majaczącej w ciemności drodze. Wkrótce pluton Hoopera odmaszerował, a ja znalazłem ciężarówki i na stromym zboczu ustawiłem łańcuch ludzi, żeby podawali sobie pakunki z ręki do ręki; gdy tylko przekonali się, że wykonują coś celowego, od razu się ożywili. Przez pierwsze pół godziny pracowałem razem z nimi, potem odszedłem, żeby spotkać się z szefem, który przyjechał pierwszą wracającą ciężarówką.

– Zupełnie niezły obóz – stwierdził. – Duży prywatny dom, obok chyba ze trzy jeziora. Jeżeli będziemy mieli trochę szczęścia, może i kaczki nam się trafią. We wsi jest pub i poczta. Żadnego miasta na wiele mil wokoło. Udało mi się zdobyć dla nas dwóch mały baraczek.

O czwartej nad ranem zakończyliśmy pracę. Krętymi drogami jechałem ostatnią ciężarówką, zwisające gałęzie biły staccato o przednią szybę; w jakimś miejscu skręciliśmy z szosy na podjazd, w jakiejś chwili znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni, gdzie zbiegały się dwie drogi, a rząd latarni burzowych zaznaczył stos bezładnie porzuconych rzeczy. Tutaj wyładowaliśmy wóz i idąc za przewodnikiem pod bezgwiezdnym niebem w pyle mżawki, nareszcie znaleźliśmy się w przydzielonej kwaterze.

Spałem, dopóki nie obudził mnie ordynans; wstałem leniwie, ubrałem się, ogoliłem bez słowa. Dopiero przy drzwiach spytałem mego zastępcę:

– Jak się nazywa ta miejscowość?

Podał mi nazwę i w jednej chwili, jak gdyby ktoś wyłączył radio, głos, który huczał mi w uszach nieprzerwanie, uparcie przez niezliczone dni, nagle się urwał. Nastąpiła wielka, niezmierna cisza, pusta z początku, ale stopniowo, w miarę jak moje sponiewierane zmysły zaczęły odzyskiwać nade mną władzę, zapełniająca się mnogością znanych, łagodnych, dawno zapomnianych dźwięków, gdyż powiedział on nazwę tak mi bliską, magiczną nazwę o takiej mocy, że wystarczył jej dźwięk, by mary tych pełnych udręki ostatnich lat pierzchły bezładnie.

Zamyślony stałem przed barakiem. Deszcz przestał padać, ale ciężkie chmury wciąż wisiały nisko nad ziemią. Było jeszcze bardzo wcześnie; dym z baraku kuchennego unosił się prosto w górę pod ołowiane niebo. Droga, kiedyś pokryta szutrem, potem zarosła murawą, teraz wyżłobiona i przeorana aż do błota, obrysowywała konturem wzgórze i ginęła, zasłonięta przez niewielki pagórek. Po obu jej stronach leżały porozrzucane bezładnie kawały blachy falistej, które powodowały hałasy, gwizdy i świsty – słowem wszystkie przypominające ogród zoologiczny odgłosy, jakie towarzyszą zwykle batalionowi zaczynającemu nowy dzień. Otaczał nas tak dobrze mi znany, piękny, ukształtowany przez człowieka krajobraz. Była to odosobniona, kręta dolina. Nasz obóz rozpostarł się na łagodnym zboczu, naprzeciwko nas drugie, jeszcze nietknięte, sięgało linii horyzontu, doliną zaś płynął strumień zwany Bride, wypływający niecałe dwie mile stąd, w pobliżu farmy Bridesprings, gdzie czasem chodziliśmy na podwieczorek; była to godna uwagi rzeczka, gdyż w jej dolnym biegu, przed ujściem do rzeki Avon, zbudowano tamę, żeby zrobić trzy jeziora. Jedno z nich było właściwie lśniącym wśród trzcin kafelkiem, ale pozostałe dwa odbijały rozległe połacie chmur i wyniosłe buki. Rosły tu lasy przeważnie dębowe i bukowe; dęby o tej porze roku były jeszcze szare i nagie, buki natomiast przyprószone już nieco zielenią pękających pączków; drzewa tworzyły delikatne arabeski na tle zielonych polan i rozległych otwartych przestrzeni. Czy nadal pasą się tu daniele? Wreszcie wzrok błądzący bez celu napotykał dorycką świątynię stojącą nad wodą i porosły bluszczem łuk nad najniższym z jazów. Wszystko to, zaplanowane i zasadzone półtora wieku temu, teraz osiągnęło pełnię dojrzałości. Z miejsca, gdzie stałem, nie było widać domu – zasłaniała go zielona ostroga – ale doskonale wiedziałem, gdzie stoi, przyczajony wśród lip jak łania w gęstwinie paproci.

Hooper stanął obok, witając mnie jedynym w swoim rodzaju salutowaniem. Twarz miał poszarzałą od całonocnego czuwania i nie ogolił się jeszcze.

– Zluzowała nas kompania B. Wysłałem chłopców, żeby się umyli.

– Doskonale.

– Tam za zakrętem jest dom.

– Tak – odparłem.

– Dowództwo brygady zjeżdża tu w przyszłym tygodniu. Ale będą mieli budę! Byłem już na zwiadach. Pierwsza klasa, trzeba przyznać. I co najdziwniejsze, należy do niej rzymskokatolicki kościółek. Zajrzałem do niego, właśnie odprawiało się jakieś nabożeństwo, tylko ksiądz i jeden stary człowiek. Strasznie mi się zrobiło głupio. To bardziej w pańskim stylu niż w moim.

Zapewne z mojej miny wywnioskował, że go nie słucham, i dlatego w ostatecznym wysiłku, żeby wzbudzić moje zainteresowanie, dodał:

– Na wprost schodów jest również okropnie duża fontanna, wszystko z kamienia, a na dokładkę całe mnóstwo rzeźbionych zwierząt. Nigdy pan nie widział czegoś takiego.

– Owszem, Hooper, widziałem, bo już tu kiedyś byłem.

Miałem wrażenie, że te słowa wracają do mnie odbite przez sklepienie lochu.

– Ach tak… A więc pan wszystko sam wie najlepiej. No, to sobie pójdę i trochę się odświeżę.

Już tu kiedyś byłem, znałem to miejsce.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: