Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Powrót do Cape Harbor - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
26 kwietnia 2023
Ebook
44,99 zł
Audiobook
44,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powrót do Cape Harbor - ebook

Czasem najtrudniej znaleźć najprostsze rozwiązanie

Powieść autorki bestsellerów „New York Timesa” o pokonaniu wielkiej straty, wybaczaniu i poszukiwaniu szczęścia.

Brooklyn Hewett nie postawiła stopy w Cape Harbor od piętnastu lat – od czasu, gdy wypadek zabrał miłość jej życia, Austina Woodsa.Całkowicie skupiła się na wychowywaniu córki. Ale kiedy pojawia się możliwość odnowienia starego zajazdu Driftwood Inn, Brooklyn czuje, że musi wrócić do domu i zacząć wszystko od nowa.

Wie, że nie będzie łatwo. Najlepszy przyjaciel Austina, Bowie Holmes, nadal mieszka w Cape Harbor. Brooklyn wciąż nie potrafi o nim zapomnieć od nocy, którą spędzili razem – tej samej, gdy oboje stracili Austina. Rozdzieleni przez tragedię i poczucie winy, spotykają się znów, by wspólnie pracować przy projekcie Driftwood. I kiedy odbudowują zajazd, odkrywają, że odbudowują również coś innego.

Brooklyn pragnie odnaleźć drogę do szczęścia, ale by tak się stało, musi najpierw pogodzić się z przeszłością. Nie zapomni, ale może wybaczyć Austinowi, Bowiemu i sobie.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67502-59-7
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Pro­log

Każ­dego ranka, zanim nasta­nie świt, męż­czyźni i kobiety idą po sze­ro­kich deskach doków przy­go­to­wać łodzie na nad­cho­dzący dzień. Dźwięki z przy­stani odbi­jają się sze­ro­kim echem w całym por­cie – szu­ra­nie cięż­kich butów, szum zwi­ja­nych lin i chlu­pot wody, gdy sil­niki, war­cząc, wra­cają do życia. Rybacy wypeł­niają łodzie przy­nętą, przy­go­to­wują maszyny do lodu, który utrzyma połów w chło­dzie, i uzu­peł­niają zapasy jedze­nia dla tych, któ­rzy wypły­wają na dłu­żej niż jeden dzień. Za kilka dni łodzie znowu przy­biją do brzegu. Męż­czyźni wyła­dują to, co udało się zło­wić, uzu­peł­nią zapasy i zadzwo­nią do bli­skich, by posłu­chać, co u nich. W tym cza­sie ich rodziny będą ze stra­chem spo­glą­dać w niebo, wypa­tru­jąc oznak nie­spo­dzie­wa­nego sztormu. Będą tak pełni nie­po­koju do chwili, aż zadzwoni tele­fon. Wtedy wysłu­chają opo­wie­ści o wła­śnie skoń­czo­nym poło­wie, odczu­wa­jąc radość nawet z krót­kiej roz­mowy. Lecz gdy tylko się roz­łą­czą, powróci strach, który będzie im towa­rzy­szył aż do kolej­nego połą­cze­nia.

Dla nie­któ­rych był to spo­sób zarob­ko­wa­nia. Podą­żali drogą wyzna­czoną przez poprzed­nie poko­le­nia lub pra­co­wali z człon­kami rodzin. Dla innych był to spo­sób na spę­dze­nia lata – zjeż­dżali tu z Kanady lub z dale­kiego połu­dnia, z Kali­for­nii. Nie­kiedy przy­jeż­dżali ze Wschod­niego Wybrzeża, by zaro­bić. Ich akcent zdra­dzał pocho­dze­nie i powo­do­wał, że bole­śnie odsta­wali od reszty tej zży­tej spo­łecz­no­ści.

Pod gra­na­to­wym nie­bem kuter Austin Woods pły­nął przez kanał, mija­jąc Dri­ftwood Inn. Jego załoga stała na ster­bur­cie i machała. Robili to za każ­dym razem, kiedy łódź wypły­wała w morze i kiedy wra­cała z połowu. Odda­wali w ten spo­sób hołd czło­wie­kowi, któ­rego imię nosiła. Nikt nie zwra­cał uwagi na to, czy ktoś odpo­wia­dał na ich gest; wie­dzieli, że ona stoi samot­nie w swoim pokoju z wido­kiem na kanał lub w sali balo­wej zajazdu. Jak zawsze od pięt­na­stu lat.

Trzy­pię­trowy zajazd wyglą­dał jak rezy­den­cja wprost z okładki maga­zynu o luk­su­so­wych posia­dło­ściach. Ota­cza­jąca go fosa oddzie­lała Cape Har­bor od naj­bliż­szego mia­steczka. Na jego stromy dach i prze­szklone ściany patrzyło się z zachwy­tem. Daw­niej miej­scowi uwa­żali Dri­ftwood Inn za bramę mia­sta. Do dziś wielu tury­stów pra­gnęło się tutaj zatrzy­mać, by podzi­wiać przez ogromne, się­ga­jące od sufitu do pod­łogi szyby pur­pu­rowo-różowy zachód słońca; chcieli poczuć cie­pło pro­mieni prze­ni­ka­jące przez szklaną taflę i kon­tem­plo­wać maje­sta­tyczny widok góry Mount Baker. Nie było innego hotelu, który pozwa­lałby na obser­wa­cję tak wspa­nia­łych wido­ków. Były próby, ale nikt nie był w sta­nie odtwo­rzyć tego, co sta­no­wiło istotę zajazdu. Jego zamknię­cie sta­no­wiło szok dla lokal­nej spo­łecz­no­ści.

Carly Woods stała w oknie utrzy­ma­nego w kolo­rach bieli i tur­kusu pokoju swo­jej wnuczki. W rękach trzy­mała kubek her­baty. Dzięki temu mogła czymś zająć dło­nie, kiedy łodzie rybac­kie mijały zajazd. Wie­działa, że chłopcy nie mieli złych zamia­rów, ale skry­wany przez cały rok ból znowu wkra­dał się do serca. Cho­ciaż patrze­nie na nich i na to, jak machają w kie­runku zajazdu, wywo­ły­wało smu­tek, ni­gdy nie opu­ściła ani jed­nego poranka, ani wie­czoru. Zawsze pil­no­wała roz­kładu poło­wów Austin Woods. Nawet jeśli nikt z jej rodziny nie wypły­wał, nie prze­sta­wała się mar­twić o tych, któ­rzy byli na oce­anie. Spo­glą­da­jąc na wscho­dzące słońce, zasta­na­wiała się, co im przy­nie­sie dzień. Czy czeka ich burza? Żywioł już ude­rzył we Wschod­nie Wybrzeże i było zale­d­wie kwe­stią czasu, kiedy matka natura zwróci swoją uwagę na Zachod­nie Wybrzeże. W jej wieku serce mogłoby nie udźwi­gnąć więk­szej dawki zmar­twień.

Kiedy łódź znik­nęła jej z oczu, oparła dłoń o szybę i lekko pochy­liła głowę. Odmó­wiła na głos modli­twę rybaka; słowa, któ­rych nauczył ją dzia­dek i które odma­wiała razem z matką – sto­jąc przed tym oknem – kiedy męż­czyźni z jej rodziny wypły­wali w morze. Carly przy­rze­kła sobie, że nie wyj­dzie za rybaka, i dotrzy­mała tej obiet­nicy do dnia, kiedy ujrzała Skipa Woodsa w innym świe­tle. Wycho­wy­wali się razem i spę­dzali czas z rówie­śni­kami, aż pew­nego dnia wszystko się zmie­niło. Ich przy­jaźń nagle prze­ro­dziła się w miłość i mał­żeń­stwo, a potem uro­dził się im syn i stali się rodziną.

Cie­pły napój z mio­dem w kubku przy­no­sił ulgę. Zro­biła wszystko, żeby zdu­sić kaszel, który poła­sko­tał ją w gar­dle. Jego napad, który mógłby osła­bić jej nogi na tyle, że upad­nie, był ostat­nią rze­czą, jakiej potrze­bo­wała. Usia­dła na brzegu łóżka, poło­żyła dło­nie na kola­nach, zamknęła oczy i sku­piła się na odde­chu. Tej tech­niki nauczył ją lekarz w Seat­tle, do któ­rego poszła z kasz­lem spa­stycz­nym. Nie chciała, żeby jej przy­ja­ciółka i gospo­sia czuła się w obo­wiązku przyj­ścia jej z pomocą, kiedy wie­działa, jak kon­tro­lo­wać oddech; przy­naj­mniej na razie. Medy­ta­cja nie zawsze przy­no­siła ulgę – było to tylko tym­cza­sowe reme­dium – ale na razie wyda­wało się, że potrzeba kaszlu osła­bła.

Rozej­rzała się po pokoju i uśmiech­nęła się. W rogu pomiesz­cze­nia stał nale­żący do jej wnuczki stary domek dla lalek, który pew­nego lata wspól­nie prze­ro­biły na biblio­teczkę. Kilka dni zajęło im szli­fo­wa­nie i lakie­ro­wa­nie, aż uznały efekty pracy za dosko­nałe. Podob­nie było z komodą. Razem nadały jej piękny odcień błę­kitu i ude­ko­ro­wały okrą­głe uchwyty musz­lami. Uwa­żała, że ta pla­żowa sty­li­za­cja jest dziwna, bio­rąc pod uwagę, gdzie miesz­kały, ale wnuczka tego chciała, zaś Carly była szczę­śliwa, że może speł­nić te zachcianki.

Ręką pogła­dziła koł­drę z syrenką; miała włosy w kolo­rze blond i fio­le­towy ogon, a wokół niej roz­cho­dziły się fale w róż­nych odcie­niach błę­kitu. Została wyko­nana na spe­cjalne zamó­wie­nie wnuczki, która w wieku pię­ciu lat przy­się­gła, że zosta­nie syrenką i będzie miesz­kać bli­sko domu babci, żeby mogły się codzienne widy­wać. Ta obiet­nica ucie­szyła ją bar­dzo. Naj­więk­szym szczę­ściem dla niej byłoby widy­wać córkę swego syna codzien­nie, nie­za­leż­nie od tego, czy byłaby syreną, czy nie.

W głębi kory­ta­rza usły­szała krzą­ta­nie się naj­lep­szej przy­ja­ciółki, opie­kunki i miesz­ka­ją­cej na stałe gosposi. Wcho­dziła i wycho­dziła z innych poko­jów, nucąc gło­śno, żeby Carly mogła ją sły­szeć. Melo­dia była dla niej nowa, ale nie była zdzi­wiona, że zaczyna ogar­niać ją spo­kój. Trudno sło­wami opi­sać rela­cję, jaka łączyła ją z Simone. Począt­kowo była tylko pra­cow­nicą, a póź­niej zostały przy­ja­ciół­kami. Simone wła­śnie wyrwała się z tok­sycz­nego związku i dla owdo­wia­łej Carly, która pocho­wała rów­nież syna, była jak sio­stra bądź córka. Począt­kowo była poko­jówką, potem objęła recep­cję, aż osta­tecz­nie prze­jęła admi­ni­stro­wa­nie całym zajaz­dem. Kiedy Carly zamknęła zajazd, Simone została i stała się dla niej opar­ciem. To ona pomo­gła Carly przejść przez okres żałoby i to ona zapro­po­no­wała ponowne otwar­cie zajazdu, cho­ciażby w week­endy.

Carly drwiła z tej suge­stii, ale Simone była nie­ugięta.

– Zbyt wiele trzeba zro­bić, żeby przy­go­to­wać zajazd na przy­jazd gości – odpo­wia­dała Carly, ale Simone przy­po­mniała jej, że można to komuś zle­cić, że wystar­czy jeden tele­fon.

Od lat nie przyj­mo­wała gości w hotelu. Kie­dyś otwo­rzyła drzwi swo­jego domu, pozwa­la­jąc obcym zatrzy­my­wać się w swo­jej pry­wat­nej prze­strzeni, czer­pać radość z oglą­da­nia wido­ków, które tak uko­chała, i spo­ży­wać posiłki, które z rado­ścią dla nich goto­wała. Utrata ostat­niej cząstki wła­snego życia była dla niej zbyt bole­sna. Wielu myślało, że żałoba potrwa kilka mie­sięcy, naj­wy­żej rok, ale kiedy bur­mistrz przy­je­chał do niej z wizytą i zastał zamknięte drzwi, nawet on uświa­do­mił sobie, że Cape Har­bor zmie­niło się na zawsze. Nawet on nie zdo­łał wpły­nąć na swą wie­lo­let­nią przy­ja­ciółkę.

Nie zno­siła tej ogłu­sza­ją­cej ciszy wypeł­nia­ją­cej jej dom, ale goście przy­wo­ły­wali wspo­mnie­nia, o któ­rych za wszelką cenę chciała zapo­mnieć. Odkąd się­gała pamię­cią, w jej domu zatrzy­my­wali się przy­ja­ciele jej syna. To tu spę­dzali czas razem. Każ­dego dnia po szkole, zanim zaczęli odra­biać lek­cje, wpa­dali do kuchni w poszu­ki­wa­niu świeżo upie­czo­nych cia­stek. Ni­gdy nie prze­szka­dzało jej, że dom był pełen dzieci – tu były bez­pieczne, w cza­sie gdy ich rodzice pra­co­wali. A kiedy te dzieci doro­sły, przy­cho­dziły tu po pracy, w week­endy, w święta… aż do dnia, kiedy wszystko się zmie­niło.

Pod­nio­sła się i pode­szła do okna. Stąd nie było widać przy­stani, ale sły­szała odgłosy krzą­ta­niny na końcu kanału. Mimo wszystko świa­do­mość, że ludzie ciężko pra­cują w dokach, spra­wiała jej ogromną radość. Dzięki nim rybacy spro­wa­dzali na ląd swój codzienny połów, to oni utrzy­my­wali łodzie w jak naj­lep­szym sta­nie, aby mogły się mie­rzyć z kapry­sami natury.

Słońce wznio­sło się nad hory­zont. Poczuła pro­mie­nie prze­bi­ja­jące się przez szybę okna. Będzie ładny dzień, który z pew­no­ścią przy­cią­gnie gości nad wodę. Ich śmie­chy będzie sły­chać nawet w kuchni, co wywoła jej uśmiech aż do chwili, gdy wspo­mnie­nia znów zapa­nują nad jej umy­słem.

Wkrótce tury­ści zaleją falą i ulice, i kanał, świet­nie się bawiąc. Do dziś ludzie dzwo­nią z pyta­niami, czy hotel jest czynny i czy przyj­mują rezer­wa­cje. Simone odbie­rała tele­fony, chcąc powie­dzieć, że tak, że pokoje są wolne, a zajazd potrze­buje nowej ener­gii, ale Carly była nie­ugięta. Odpo­wiedź była prze­cząca i taką na zawsze pozo­sta­nie.

Jej her­bata już wysty­gła, wszyst­kie łodzie były już na oce­anie, rybacy zara­biali na życie. Zbie­rała się do wyj­ścia, raz jesz­cze ogar­nia­jąc wzro­kiem pokój wnuczki. Wiele lat temu pokój był ciem­no­zie­lony, puchary stały na pół­kach, a z koł­ków na ścia­nach zwie­szały się medale. Kie­dyś te ściany zdo­biły pla­katy z pod­ra­so­wa­nymi samo­cho­dami i afi­sze fil­mowe, a teraz od wielu lat są na pod­da­szu, sta­ran­nie zwi­nięte. Cza­sami były dni, kiedy myślała, żeby je znieść z góry i oddać się wspo­mnie­niom, ale ni­gdy nie miała odwagi wspiąć się na dra­binę. Tak duża część życia znaj­do­wała się nad jej głową, że czę­sto zasta­na­wiała się, co zosta­wiła dla sie­bie.

Wie­działa, że wkrótce nadej­dzie dzień, w któ­rym posprząta pod­da­sze, kiedy osta­tecz­nie poże­gna się ze wspo­mnie­niami, ale to nie był dzi­siej­szy dzień, jutro też nie zapo­wia­dało się obie­cu­jąco. W przy­szłym tygo­dniu – mówiła do sie­bie. Zawsze był przy­szły tydzień.

Na dole opróż­niła kubek i nasta­wiła czaj­nik z wodą. Trzeba zająć się ogro­dem. Krzaki róż z tru­dem rosły w tej ziemi. Dużo pia­sku i nie­wiele sub­stan­cji odżyw­czych utrud­niało wzrost wszyst­kim rośli­nom oprócz trawy mor­skiej. Powinna popro­sić Simone, żeby kupiła kilka wor­ków ziemi ogro­do­wej, żeby wzmoc­nić róże. Praca przy kwiet­niku poma­gała jej myślom ode­rwać się od nie­unik­nio­nego.

Simone weszła do kuchni, wesoło nucąc jakąś inną melo­dię. Jej blond włosy były sta­ran­nie zebrane w kok na czubku głowy. Kie­dyś jeź­dziły razem do fry­zjera lub do spa w Ana­cor­tes, ale od wielu lat Carly nie dopusz­czała do sie­bie nawet takiej myśli. Sama świa­do­mość, że ktoś ją zoba­czy, a co dopiero, że zacznie ją doty­kać, przy­pra­wiała ją o mdło­ści. Odkąd się­gała pamię­cią, to Simone dbała o jej paznok­cie, obci­nała i far­bo­wała jej włosy. Było tak zwy­kle latem, kiedy odwie­dzała ją wnuczka, żeby mogły się bawić w salon pięk­no­ści.

Carly przy­glą­dała się, jak Simone układa środki czy­sto­ści, myje ręce i bie­rze kubek z szafki. Razem cze­kały, aż zagwiż­dże czaj­nik. Od czasu do czasu Simone spo­glą­dała na nią i uśmie­chała się. Nie pytała, o czym myśli, bo dobrze wie­działa. Carly wie­działa, że Simone miała rację, suge­ru­jąc ponowne otwar­cie zajazdu; wie­działa rów­nież, że przyj­dzie dzień, kiedy będzie musiała go otwo­rzyć albo sprze­dać – a sprze­daż domu była wyklu­czona. Przy­naj­mniej dopóki Carly żyje.

Czaj­nik zagwiz­dał i Simone zro­biła dla nich her­batę. Z napo­jem podała Carly także tabletki, które ta musiała zaży­wać każ­dego ranka. To samo robiła w porze obiadu i kola­cji. Simone pod­nio­sła kubek i pode­szła do tyl­nych drzwi. Zatrzy­mała się i cze­kała, aż Carly podąży za nią.

Razem usia­dły przed domem, roz­ko­szu­jąc się słoń­cem. Kilka małych jach­tów prze­pły­nęło obok, żegla­rze machali do nich przy­jaź­nie rękami. Simone także ich powi­tała macha­niem, zaś Carly ści­skała swój kubek. Nie dla­tego, że nie chciała ich pozdro­wić, a dla­tego, że trzę­sły się jej ręce i że oba­wiała się, że ktoś to zauważy.

– Wkrótce będzie lato – powie­działa Simone.

Carly przy­mknęła powieki i piła her­batę małymi łycz­kami, gdy poczuła łasko­ta­nie, które wcze­śniej opa­no­wała; tym razem było znacz­nie sil­niej­sze. Kaszl­nęła i poczuła, że jej płuca się kur­czą. Zgięła się wpół, wal­cząc o powie­trze. Chciała odsta­wić kubek na sto­lik, ale nie tra­fiła i kubek spadł na zie­mię, roz­bi­ja­jąc się na maleń­kie cera­miczne odłamki, a gorący napój roz­lał się po patiu.

Simone stała przed nią, masu­jąc jej plecy, poma­ga­jąc jej prze­trwać ten atak. Jej słowa były kojące, ale nie łago­dziły tego bólu, który czuła w klatce pier­sio­wej.

– Już czas, żeby zadzwo­nić, panienko Carly.

Kiw­nęła głową. Tylko tyle mogła zro­bić. Bała się, że gdy otwo­rzy usta, wyrwie się jej pełny cier­pie­nia sko­wyt. Przy­szedł czas, aby przy­znała, że nade­szło to, na co nie była przy­go­to­wana.JEDEN

JEDEN

Bro­oklyn myślała, że poczuje się ina­czej, widząc znak wita­jący przy­jezd­nych w Cape Har­bor. Spo­dzie­wała się fali emo­cji napły­wa­ją­cych coraz sil­niej w miarę zbli­ża­nia się do mia­sta. Myślała, że będzie musiała się zatrzy­mać, aby wziąć oddech i przy­po­mnieć sobie, po co tu wró­ciła. Prze­stała już liczyć, ile razy odwle­kała powrót. Nie mogła się zmu­sić, żeby wsiąść do samo­chodu i wyru­szyć z domu rodzi­ców w Seat­tle na pół­noc do Cape Har­bor… aż do teraz. Nie mogła odmó­wić pomocy nikomu z rodziny.

Zatrzy­mała się, ale nie przez obez­wład­nia­jące uczu­cia. Spra­wiła to pora dnia. Bro­oklyn stała z kap­tu­rem nacią­gnię­tym na głowę, aby ukryć się przed mija­ją­cymi samo­cho­dami, i wpa­try­wała się w oświe­tlony popo­łu­dnio­wym bla­skiem słońca biało-nie­bie­ski znak. Patrzyła na nazwi­sko czło­wieka, który zmie­nił jej życie. Była tu dla niego, dla jego matki i po to, żeby sta­wić czoła prze­szło­ści.

Zamiast poje­chać od razu do Dri­ftwood Inn, Bro­oklyn skrę­ciła w Trze­cią Ulicę. To było jedyne mia­sto, jakie znała, w któ­rym nie było ulicy Głów­nej. Nie rozu­miała dla­czego, dopóki nie dowie­działa się, że kiedy powsta­wało mia­sto, ludzie nazy­wali ulice, nada­jąc im liczby, począw­szy od portu; ulica Pierw­sza była naj­bli­żej wody.

Wró­ciła cie­ka­wość. Przez lata nie dopy­ty­wała się o swoje ulu­bione miej­sca, głów­nie dla­tego, żeby nie odczu­wać tęsk­noty, ale także po to, by zapo­mnieć. Im mniej wie­działa, tym było dla niej lepiej. Tym mniej pra­gnęła tu wró­cić, tym łatwiej było stwo­rzyć sobie nowe życie. Tego wła­śnie potrze­bo­wała – roz­po­cząć od nowa, zosta­wić za sobą prze­szłość i pójść dalej.

Na czer­wo­nym świe­tle zamknęła oczy. Nie musiała długo się zasta­na­wiać, żeby powie­dzieć Carly, że wróci. W głębi serca jed­nak wcale tego nie chciała. Ale czuła, że ma dług w sto­sunku do Carly, a poza tym ni­gdy nie mogła jej odmó­wić. Obec­nie Bro­oklyn była zado­wo­lona ze swo­jego życia. Była jedną z naj­bar­dziej poszu­ki­wa­nych deko­ra­to­rek wnętrz w kraju. Wła­ści­ciele domów pła­cili jej naj­wyż­sze stawki, żeby przy­je­chała i spra­wiła, że ich wyobra­że­nia o domu marzeń się urze­czy­wist­nią. Dzięki tej pracy mogła sobie pozwo­lić na luk­su­sowe życie, ale nie na zna­le­zie­nie miej­sca, gdzie mogłaby zapu­ścić korze­nie. Kolejne mia­sta sta­wały się jej tere­nem, aż do czasu następ­nego zle­ce­nia. Prze­mie­rzała tysiące mil przez cały kraj i zawsze odci­skała swoje piętno na miej­scach, gdzie się zna­la­zła.

Dźwięk klak­sonu wystra­szył ją. Otwo­rzyła oczy. Jej stopa auto­ma­tycz­nie dotknęła pedał gazu, ale zamiast tego od razu wci­snęła pedał hamulca. Zapewne spro­wo­ko­wało to kie­rowcę z samo­chodu za nią do obda­rze­nia jej kil­koma soczy­stymi epi­te­tami. Ni­gdy nie przej­mo­wała się nad­mierną chę­cią innych kie­row­ców do rusza­nia natych­miast, gdy zapa­lało się zie­lone świa­tło. Powód takiego zacho­wa­nia spał na sie­dze­niu obok. Sama ni­gdy nie ufała, że kie­rowcy zatrzy­mają się, jak tylko zapali się czer­wone świa­tło. Zawsze obser­wo­wała ruch na dro­dze, zanim wci­snęła pedał gazu i wje­chała na skrzy­żo­wa­nie.

Dzięki wol­nemu tempu jazdy mogła się przyj­rzeć mia­steczku. Zna­jome fasady skle­pów były przy­stro­jone na biało, czer­wono i nie­bie­sko przed nad­cho­dzą­cym świę­tem. Nie­któ­rzy zatrzy­my­wali się na chod­ni­kach, roz­ma­wia­jąc z przy­ja­ciółmi; inni manew­ro­wali mię­dzy prze­chod­niami, spie­sząc się do celu. Byli rów­nież tury­ści, któ­rzy zatrzy­my­wali się, robiąc zdję­cia i utrwa­la­jąc wspo­mnie­nia z waka­cji: na ław­kach, przed becz­kami po whi­sky, w któ­rych rosły róż­no­ko­lo­rowe tuli­pany, i przed pomni­kami Lewisa i Clarka oraz Saca­ja­wei. Bro­oklyn zoba­czyła parę wcho­dzącą do Susie’s Sweet Shoppe, cukierni z lat pięć­dzie­sią­tych, w któ­rej ser­wo­wano domowe lody. Uwa­żała je za naj­lep­sze, aż do czasu, gdy otrzy­mała zle­ce­nie w Ver­mont, gdzie spró­bo­wała lodów Ben & Jerry. Teraz to one, z wie­lo­ścią nie­zwy­kłych sma­ków, stały się jej ulu­bio­nymi. Kiedy tu miesz­kała, spo­ty­kała się u Susie’s z przy­ja­ciółmi po szkole, w piąt­kowe wie­czory lub po meczu fut­bolu, koszy­kówki lub bejs­bolu. Kiedy chłopcy przy­cho­dzili w stro­jach bejs­bo­lo­wych popla­mio­nych trawą lub zie­mią, dziew­czyny zaczy­nały się wygłu­piać. Wystrój cukierni Susie’s przy­wo­dził Bro­oklyn na myśl film _Gre­ase_. Pew­nego roku na Hal­lo­ween wła­ści­ciele zor­ga­ni­zo­wali tu potań­cówkę, na którą przy­szło całe mia­steczko. Obok cukierni są Elli’s, miej­scowa kwia­ciar­nia, Washing­ton Savings Bank i rodzinne deli­ka­tesy O’Maddi’s. Ale jej uwagę przy­cią­gnęło poru­sze­nie po dru­giej stro­nie ulicy. Na targu wysta­wiano świeże ryby uło­żone na ladach wypeł­nio­nych lodem, a kawiar­nie wysta­wiały na zewnątrz sto­liki i krze­sełka z kutego żelaza, żeby goście mogli cie­szyć się ładną pogodą. Sie­dzieli tam, roz­ma­wia­jąc wesoło i czer­piąc przy­jem­ność ze świe­żego powie­trza i małomia­steczkowej atmos­fery wokół nich.

Na następ­nych świa­tłach zapa­trzyła się na targ rybny. Był zatło­czony – ludzie usta­wiali się w kolejce, żeby zło­żyć zamó­wie­nia. Kilka osób trzy­mało swoje smart­fony w górze, praw­do­po­dob­nie nagry­wali rzut łoso­siem nad sto­iskiem do kasy, gdzie był pako­wany. Podobny widok widziała na targu ryb­nym na Pike Place w Seat­tle. Jeżeli nic się nie zmie­niło, to syno­wie lub wnu­ko­wie wła­ści­ciela rzu­cali wybrane przez klienta ryby do nasto­let­nich pra­cow­ni­ków na kasie, któ­rzy tam je pako­wali i odbie­rali zapłatę. To była jej pierw­sza praca. Z jed­nej strony jej nie­na­wi­dziła, ale z dru­giej kole­żeń­skie sto­sunki spra­wiały, że cią­gle tam wra­cała. Uwiel­biała swo­ich współpra­cow­ni­ków, ale ten zapach! Nasto­let­nie dziew­czyny nie zno­szą smrodu, a co dopiero smrodu ryby. Po każ­dej zmia­nie wra­cała do domu, bie­gła pod prysz­nic i zmie­niała ubra­nie. Każ­dego wie­czoru prała ciu­chy, w któ­rych pra­co­wała. Matka bła­gała ją, żeby rzu­ciła tę pracę, ale Bro­oklyn ją uwiel­biała. Praca dawała jej nie­za­leż­ność i pie­nią­dze.

Uśmiech­nęła się do tej sceny. Pozwo­liła swoim oczom błą­dzić po ludziach prze­ta­cza­ją­cych się przez targ. Jej wzrok zatrzy­mał się na kobie­cie sto­ją­cej na rogu ulicy. To była jej dawna przy­ja­ciółka Mon­roe Whit­field. Bro­oklyn od razu ją roz­po­znała. Przy­ja­ciółka w ogóle nie zmie­niła się, mio­dowe blond włosy miała zwią­zane z tyłu głowy w kucyk. Nie pamię­tała takiej sytu­acji, żeby Mon­roe miała roz­pusz­czone włosy, w prze­ci­wień­stwie do swo­jej sio­stry Mila’y, która ni­gdy swo­ich nie zwią­zy­wała. O ile dobrze pamię­tała, obie sio­stry róż­niły się jak dzień i noc, a mimo to były nie­roz­łączne. _Co sły­chać u Mon­roe? Czy wyszła za mąż? Czy ma jakieś dzieci?_ Gdyby była lep­szą przy­ja­ciółką, zna­łaby odpo­wie­dzi na te pyta­nia. Gdyby tylko utrzy­my­wała kon­takt i przy­jeż­dżała w waż­nych chwi­lach. Może wtedy jej serce nie pró­bo­wa­łoby się wyrwać z piersi z lęku, że Mon­roe może zauwa­żyć, że ona się jej przy­pa­truje. Jej emo­cjo­nalna część chciała opu­ścić szybę, wycią­gnąć rękę i wypo­wie­dzieć imię kobiety, która kie­dyś była jej najlep­szą przy­ja­ciółką. Ale jej logiczna połowa wie­działa, że nie powinna tego robić, co ją zasmu­ciło. Zda­wała sobie sprawę z tego, że takie spo­tka­nia są nie­unik­nione; spo­dzie­wała się ich, ale nie chciała ich pro­wo­ko­wać.

Raz jesz­cze samo­chód za nią zatrą­bił. Tym razem kie­rowca przy­ci­skał klak­son tro­chę dłu­żej, oka­zu­jąc znie­cier­pli­wie­nie. W lusterku wstecz­nym zoba­czyła, jak męż­czy­zna poka­zuje jej środ­kowy palec. Mach­nęła ręką, ale wie­działa, że tam­ten nie zoba­czy tego gestu przez przy­ciem­nione szyby jej SUV-a. Celowo zwol­niła pedał hamulca powoli. Nie lubiła agre­syw­nych kie­row­ców, a spo­tkała ich kilku w cza­sie swo­ich podróży.

Na szczę­ście miała reje­stra­cję spoza stanu, co spra­wiało, że inni mogli ją wziąć za turystkę. Jadąc ulicą, widziała bla­chy z Ore­gonu, Kali­for­nii, Tek­sasu, a nawet z odle­głej Karo­liny Pół­noc­nej. Im dłu­żej jechała przez mia­sto, tym bar­dziej się roz­glą­dała, chcąc wchło­nąć widoki. Wspo­mnie­nia powra­cały falami, wywo­łu­jąc u niej uśmiech. Wiele razy w ciągu życia żało­wała, że sprawy nie uło­żyły się ina­czej, zasta­na­wiała się, jak by to było, gdyby cof­nęła się w cza­sie i doko­nała innych wybo­rów. Nie chciała zmie­niać przy­szło­ści, chciała zmie­nić tylko jeden dzień. Tylko tego chciała. Pod­jąć lep­szą decy­zję, wypo­wie­dzieć wła­ściwe słowa, nie pod­dać się tak łatwo.

Kiedy zoba­czyła liceum Cape Har­bor High, zatrzy­mała się. Kliku uczniów krę­ciło się po jego tere­nie, nie­któ­rzy sie­dzieli pod wiel­kimi dębami, a inni scho­dzili po scho­dach i kie­ro­wali się do domu. Jej dawny dom był pięć prze­cznic stąd. Nie było wąt­pli­wo­ści, że wciąż mogłaby do niego dojść z zamknię­tymi oczami.

Na sie­dze­niu pasa­żera jej córka poru­szyła się. Bro­oklyn spoj­rzała na nią i pomy­ślała, że ją obu­dzi, ale zaczęła dalej jechać. Carly cze­kała na nie i bez wąt­pie­nia nie mogła usie­dzieć na miej­scu.

Daw­niej Dri­ftwood Inn nale­żał do naj­waż­niej­szych miejsc w mie­ście. Oprócz wspa­nia­łego widoku, jaki ofe­ro­wały pokoje, sala balowa sta­no­wiła nie lada atrak­cję. Nad środ­kiem sali wisiał złoty żyran­dol ze zwie­sza­ją­cymi się sznu­rami krysz­tał­ków w kształ­cie łez. Sto­jąc pod nim, Bro­oklyn wyobra­żała sobie, że jest Kop­ciusz­kiem na balu. W sali balo­wej orga­ni­zo­wano róż­nego rodzaju przy­ję­cia – śluby, wesela, szkolne potań­cówki, obiady kon­fe­ren­cyjne. W tej sali i pod tym zdob­nym oświe­tle­niem męż­czyźni przy­klę­kali, żeby się oświad­czyć. Wła­śnie tam nie­zli­czeni druhny i druż­bo­wie wzno­sili toa­sty za swo­ich przy­ja­ciół. I tam pary zako­chi­wały się w sobie. A dla Bro­oklyn było to miej­sce, gdzie chciała mieć wesele i tań­czyć w ramio­nach męż­czy­zny, któ­rego kie­dyś poko­chała.

Bro­oklyn skrę­ciła na nisz­cze­jący pod­jazd. Dziury, odła­mane kawałki chod­nika i chwa­sty sta­no­wiły więk­szą część strefy par­ko­wa­nia w kształ­cie pół­księ­życa. Zapar­ko­wała swo­jego SUV-a. Jej palec zatrzy­mał się na przy­ci­sku startu. Pomy­ślała, że wła­śnie wje­chała do strefy mroku. Nic tu nie wyglą­dało tak, jak to pamię­tała. W końcu naci­snęła przy­cisk i wyłą­czyła sil­nik. Otwo­rzyła drzwi i od razu weszła w dziurę na tyle małą, że łatwo ją zigno­ro­wać lub nie dostrzec, ale wystar­cza­jąco dużą, żeby przez nie­uwagę uszko­dzić kostkę. Bro­oklyn okrą­żyła samo­chód od tyłu i sta­nęła, patrząc na ciemne okna. W ciągu tych lat, kiedy tu przy­jeż­dżała, ni­gdy nie widziała zajazdu w takim sta­nie – szary, ponury, pozba­wiony życia. Dawna powo­zow­nia zbu­do­wana obok hotelu nie była w lep­szym sta­nie. Rozej­rzała się po oko­licy i zauwa­żyła, że kra­jo­braz wokół jest ładny, ale daleko mu do tego nie­ska­zi­tel­nego widoku, który pamię­tała. Żywio­łowa atmos­fera tego miej­sca się ulot­niła. Mogła się domy­ślić powo­dów.

Bry­stol, obu­dziw­szy się, otwo­rzyła drzwi samo­chodu i ześli­zgnęła się z sie­dze­nia pasa­żera z ramio­nami wycią­gnię­tymi do nieba. Matka i córka przez chwilę patrzyły na sie­bie, a potem Bro­oklyn znowu sku­piła uwagę na hotelu, który obec­nie nie paso­wał do wyobra­że­nia o posia­dło­ści z wido­kiem na ocean. Kiedy Carly zadzwo­niła i popro­siła o odno­wie­nie hotelu, zało­żyła, że cho­dzi o nową farbę, arma­turę, osprzęt i tapety. Nie sądziła, że zajazd potrze­buje nowego życia, ale paję­czyny, prze­ro­śnięte krzaki i popę­kana farba spra­wiły, że uświa­do­miła sobie, jak bar­dzo się myliła. Nie­ład, któ­rego była świad­kiem, sta­no­wił doj­mu­jący kon­trast wobec pre­stiżu, jaki miał zajazd wcze­śniej. Zaczęła się bać tego, co zoba­czy w środku.

– Czy babu­nia zamknęła zajazd? – zapy­tała córkę. Kiedy roz­ma­wiała z Carly, tema­tem zawsze była Bry­stol i nic wię­cej. Bolało ją zada­wa­nie pytań o ludzi i życie, które kie­dyś wio­dła w Cape Har­bor; wie­działa, że Carly czuła tak samo.

Bry­stol prze­cią­gnęła się i prze­tarła oczy, naj­wy­raź­niej jesz­cze się cał­kiem nie obu­dziła.

Carly ni­gdy nie roz­ma­wiała z nią o zamknię­ciu hotelu. Bro­oklyn nie ocze­ki­wała tego od niej i ni­gdy nie pytała o to, ale była zda­nia, że jej rodzice powinni coś w tej spra­wie powie­dzieć. Od wielu lat tu nie była, w prze­ci­wień­stwie do Bry­stol. Córka co roku spę­dzała okres lata w sta­nie Waszyng­ton, mię­dzy zajaz­dem babci a Seat­tle, gdzie miesz­kali dziad­ko­wie ze strony mamy.

– A co z przy­ję­ciami, obia­dami? Czy babu­nia przyj­muje ludzi w sali balo­wej?

– Nie. A dla­czego mia­łaby to robić? – spy­tała Bry­stol.

_Bo do tego służy zajazd –_ chciała odpo­wie­dzieć córce Bro­oklyn. Zatrzy­mała jed­nak tę myśl dla sie­bie. Jej córka nie wie­działa nic o tym, co działo się w tym zajeź­dzie, o rado­ściach – które prze­ży­wali tu miesz­kańcy Cape Har­bor i o licz­nych tury­stach, któ­rzy przy­jeż­dżali tutaj ze względu na piękno mia­steczka. Kiedy Bro­oklyn opu­ściła Cape Har­bor, pozwo­liła, żeby zżarło ją poczu­cie winy. Odcięła się wtedy od ludzi z mia­sta, włącz­nie z jedyną osobą, od któ­rej nie powinna była się odwra­cać.

Na lewo od hotelu był mniej­szy dom, dawna powo­zow­nia, gdzie miesz­kała Carly. Bro­oklyn znała jego wnę­trze bar­dzo dobrze i uwiel­biała jego uro­czą atmos­ferę. Spę­dziła w jego murach wiele dni i nocy, odra­bia­jąc prace domowe, oglą­da­jąc tele­wi­zję i po raz pierw­szy zako­chu­jąc się. Tutaj też wspól­nie z Carly, która zawsze uda­wała silną, zamar­twiały się, kiedy nad­cho­dził sztorm, a łódź nie zdą­żyła jesz­cze wró­cić do portu. Razem spę­dzały godziny, wyglą­da­jąc przez okno z tyłu domu i wypa­tru­jąc różo­wej flagi _Carly_. Ta, która dostrze­gła flagę jako pierw­sza, wska­zy­wała ją pal­cem dru­giej i obie wyda­wały z sie­bie wes­tchnie­nie ulgi. Teraz ich męż­czyźni byli bez­pieczni, aż do następ­nego razu. Tylko raz _Carly_ wró­ciła do portu bez powie­wa­ją­cej różo­wej flagi. Tego dnia zmarł Skip Woods. Wtedy po raz pierw­szy Bro­oklyn uświa­do­miła sobie, jak wyglą­da­łoby jej życie, gdyby wyszła za Austina; życie pełne stra­chu zmie­sza­nego ze szczę­ściem.

Otwo­rzyły się drzwi fron­towe; oczy Carly i Bro­oklyn spo­tkały się. Żadna się nie uśmiech­nęła. Minęły lata od ich ostat­niego spo­tka­nia. Jedy­nym powo­dem było to, że Bro­oklyn nie dała rady odna­leźć drogi powrot­nej. Patrzyła na kobietę, która nie­gdyś ema­no­wała god­no­ścią i poczu­ciem spraw­czo­ści, a dzi­siaj była led­wie deli­katną star­szą panią. Zoba­czyła, jak Carly obraca się do Bry­stol i jej twarz roz­pro­mie­nia sze­roki uśmiech. Otwo­rzyła sze­roko ramiona, a córka Bro­oklyn pobie­gła do niej, krzy­cząc:

– Babu­nia!

Po dłu­gim uści­sku Carly objęła twarz Bry­stol rękami.

– Naresz­cie. Moja mała jest w domu – powie­działa, znowu obej­mu­jąc nasto­latkę. – Jaka duża już uro­słaś.

– Mówisz tak za każ­dym razem, kiedy się spo­ty­kamy. – Bry­stol zaśmiała się, wyśli­zgu­jąc się z bab­ci­nego uści­sku.

Minęło kilka chwil, zanim obie kobiety ruszyły w swoim kie­runku. Spo­tkały się w poło­wie drogi i objęły się, jak gdyby nie widziały się kilka tygo­dni, a nie wiele lat. Dało się wyczuć w powie­trzu napię­cie. Bro­oklyn wyczu­wała nie­chęć Carly i wie­działa, że nic nie może na to pora­dzić. W końcu to ona pod­jęła decy­zję, żeby tu nie wra­cać, i wie­działa, że nie tylko ona będzie cier­pieć z tego powodu.

Carly odsu­nęła się od niej i skrzy­żo­wała ramiona na pier­siach. Było cie­pło jak na tę porę roku, ale ten gest spra­wiał wra­że­nie, że Carly pró­buje zasło­nić się przed doj­mu­ją­cym zim­nem lub ochro­nić serce przed roz­pad­nię­ciem się na kawałki. Bro­oklyn dobrze znała to uczu­cie. Carly spoj­rzała na nią raz jesz­cze i odwró­ciła się. Nie ode­zwały się sło­wem. Nie były potrzebne. Bro­oklyn miała świa­do­mość, że Carly ma żal za zabra­nie Bry­stol. Miała żal rów­nież za inne rze­czy. To był następny powód, dla­czego nie wra­cała tutaj – było tu zbyt wiele demo­nów, pod­jęła zbyt wiele złych decy­zji.

Póź­niej, kiedy zabrały z samo­chodu swoje rze­czy, a Bry­stol opo­wie­działa babci i Simone o przy­go­dach w cza­sie ostat­nich podróży i o tym, jak sobie radzi w domo­wym naucza­niu, Bro­oklyn odna­la­zła Carly w ogro­dzie zimo­wym buja­jącą się na antycz­nym bia­łym fotelu. Usia­dła obok niej i wes­tchnęła. Zro­biła błąd – popa­trzyła przez okno na kanał wypeł­niony łodziami, zarówno kutrami, jak i jach­tami. Ale widok innej łodzi ści­snął jej serce. Wła­śnie prze­pły­wała obok nich i rybacy sto­jący na ster­bur­cie machali do nich. Ból, któ­rego od dawna nie czuła, wró­cił z ogromną siłą; jakby nóż, który tkwił w jej sercu, zaczął się obra­cać i roz­ci­nać je na kawałki. Łzy zaczęły spły­wać po policzku. Splo­tła ramiona na klatce pier­sio­wej. Pięt­na­ście lat, tyle czasu minęło. Ze zło­ścią starła gorące łzy z policzka, żału­jąc, że nie umie kon­tro­lo­wać swych emo­cji lepiej. Następny powód, żeby stąd uciec – zbyt bole­sne wspo­mnie­nia. Nie mogła znieść tego, jakie uczu­cia w niej wywo­ły­wały.

Carly chwy­ciła jej dłoń bez słów, co wywo­łało jesz­cze gło­śniej­szy płacz. Był czas, kiedy w myślach trak­to­wała Carly jak matkę. Więk­szość dzieci, które prze­stę­po­wały próg tego domu, tak myślało. To było natu­ralne – przy­cho­dziło się do tego domu po szkole – ale potem coś się zmie­niło. Wyda­rzyła się śmierć. Chciała ją prze­pro­sić, powie­dzieć, jak bar­dzo jest jej przy­kro, że nie przy­jeż­dżała i że bała się, że Carly nie chce jej widzieć. Wysy­łała tu Bry­stol każ­dego lata, sądząc, że to wystar­czy. Teraz wie­działa, że to było zbyt mało. Obie sie­działy, trzy­ma­jąc się za ręce, aż łzy Bro­oklyn znik­nęły. Ból jed­nak pozo­stał i wie­działa, że ni­gdy jej nie opu­ści.TRZY

TRZY

_Bro­oklyn stała na progu swo­jej nowej szkoły, gapiąc się na ceglany budy­nek i pró­bu­jąc przy­go­to­wać się psy­chicz­nie na prze­by­cie reszty drogi do klasy. Dzwo­nek prze­stał już dzwo­nić, była spóź­niona. Był to jej pierw­szy dzień, więc nie przej­mo­wała się tym, że ktoś ze szkoły zadzwoni do jej mamy ani że będą nie­po­koić jej ojca zaję­tego rato­wa­niem miesz­kań­ców Cape Har­bor._

_W porów­na­niu z poprzed­nią szkołą śred­nią Cape Har­bor High była mała, a nawet malutka. Pod­czas week­endu przy­je­chała tu z ojcem i oboje obe­szli teren szkoły. Cały czas zasta­na­wiała się, gdzie się podziała reszta. Oczy­wi­ście mieli tu boisko fut­bo­lowe i bejs­bo­lowe, a także boisko do soft­bolu. A budy­nek szkoły? Miał tylko par­ter. Gdzie były klasy? Gdzie była sala gim­na­styczna? Czy w ogóle mieli dru­żynę koszy­kówki?_

_Rodzice chcieli ją tu przy­wieźć w pią­tek, żeby dać jej moż­li­wość spo­tka­nia się z nowymi nauczy­cie­lami, poczuć atmos­ferę szkoły. Ale przez prze­pro­wadzkę i dzień wolny w Dniu Pracy to się nie udało, więc musiała prze­żyć pierw­szy dzień w szkole sama._

_W poprzed­nim roku jej ojciec dojeż­dżał do swo­jego nowego gabi­netu z Seat­tle, bo nie chciał pozba­wić jej korzeni, które tam zapu­ściła. Dostał tu pracę jako pedia­tra. Jed­nak potrzeby mia­sta spo­wo­do­wały, że stał się leka­rzem pierw­szego kon­taktu na cały etat. Naj­bliż­szy szpi­tal był odda­lony o pra­wie osiem­dzie­siąt kilo­me­trów, więc miesz­kańcy mia­sta potrze­bo­wali kogoś na miej­scu._

_Począt­kowo tata wra­cał do domu późno w pią­tek i zosta­wał na week­endy, wyjeż­dża­jąc po nie­dziel­nym obie­dzie. Po kilku mie­sią­cach każdy week­end zmie­nił się w co drugi week­end, a potem w raz w mie­siącu co naj­wy­żej. Cza­sami przy­jeż­dżał tylko na jeden dzień. Padła wtedy pro­po­zy­cja, żeby to one dojeż­dżały do niego na pół­noc pod koniec tygo­dnia, ale Bro­oklyn była zajęta tre­nin­gami koszy­kówki czy soft­bolu lub innymi zaję­ciami. Dla­tego matka wyjeż­dżała do ojca sama, kiedy Bro­oklyn nie miała tur­nieju lub innych zobo­wią­zań. Dopiero gdy pew­nego wie­czoru zoba­czyła, jak matka cicho pła­cze, uświa­do­miła sobie, że to ona jest źró­dłem tych smut­ków. Jej matka była samotna i tylko Bro­oklyn mogła to zmie­nić. Nie mogła znieść myśli, że będzie musiała opu­ścić przy­ja­ciół i swoje życie w Seat­tle, ale bolało ją serce na myśl o matce. W końcu to ona poświę­ciła wszystko, żeby wycho­wać Bro­oklyn, żeby zaspo­koić jej wszyst­kie potrzeby, dowo­zić ją na każde wyda­rze­nie w jej kalen­da­rzu. Życie matki krę­ciło się wokół Bro­oklyn. Może nad­szedł czas, żeby spła­ciła ten dług._

_Kiedy ojciec w końcu przy­je­chał do domu na week­end, Bro­oklyn zapro­po­no­wała prze­pro­wadzkę, nie ocze­ku­jąc jed­nak, że rodzice przy­chylą się do tego pomy­słu. Począt­kowo na twa­rzy matki było widać zmie­sza­nie, ale szybko zmie­niło się w radość i już w ponie­dzia­łek ich dom wysta­wiono na sprze­daż. Bro­oklyn nie była przy­go­to­wana na tak szybki roz­wój wypad­ków._

_Swoje ostat­nie lato w Seat­tle spę­dziła z dru­żyną i przy­ja­ciółmi. Żadne z nich nie miało jesz­cze samo­chodu, ale wszy­scy obie­cali, że ją odwie­dzą, szcze­gól­nie że będzie miesz­kać nad oce­anem. Kilku nawet powie­działo, że wio­sną przy­szłego roku przy­płyną do niej na Festi­wal Tuli­pa­nów. Przy­ja­ciele robili plany, a Bro­oklyn miała dopil­no­wać, że je zre­ali­zują._

_Teraz żało­wała, że nie jest w Seat­tle, idąc z naj­lep­szą przy­ja­ciółką Renee – zwaną Ren­nie – do szkoły. Ich pierw­sza klasa była trudna. Wyż­sze rocz­niki uwiel­biały się wyży­wać na pierw­szo­rocz­nia­kach, a dziew­czyny były naj­częst­szym obiek­tem ich żar­tów. Życie w dru­giej kla­sie było lep­sze, ale dopiero w trze­ciej kla­sie mieli wywrzeć wpływ na życie szkoły, mieli poka­zać, że ich paczka rzą­dzi._

_Kiedy Bro­oklyn powie­działa Ren­nie, że się prze­pro­wa­dza, obie zalały się łzami. Były naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami od przed­szkola. Nie było pierw­szego dnia w żad­nej szkole, któ­rego nie spę­dzi­łyby razem, aż do dzi­siaj. Ren­nie bła­gała swo­ich rodzi­ców, żeby pozwo­lili im zamiesz­kać razem. Ten sam nacisk wywie­rała Bro­oklyn, kiedy uzmy­sło­wiła sobie, że nie chce się roz­sta­wać z przy­ja­ciółką. Ani jedni, ani dru­dzy rodzice się nie zgo­dzili, nie zosta­wia­jąc im innego wyj­ścia, jak się poże­gnać._

_Teraz Ren­nie zapewne jest w kla­sie i żyje swoim życiem bez niej obok sie­bie. Bro­oklyn sta­rała się nie mieć takich myśli, ale trudno było je igno­ro­wać. Żeby uszczę­śli­wić swoją matkę, spra­wiła, że jej życie stało się okropne._

_– Będziesz tak stać cały dzień?_

_Odwró­ciła się w lewo i zoba­czyła chłopca ści­ska­ją­cego w dłoni pasek swo­jego ple­caka. Pierw­sze, co zauwa­żyła, to był jego wzrost. Góro­wał nad nią, spra­wia­jąc, że jej prze­ciętny wzrost – 170 cm – wyda­wał się mikry. Prze­krzy­wił głowę i uśmiech­nął się. Jej oczy od razu zauwa­żyły jasno­czer­woną linię na bro­dzie._

_– Co ci się stało? – zapy­tała, wska­zu­jąc na szramę._

_Jego ręka powę­dro­wała do brody, drgnął, jakby zapo­mniał, że się zra­nił._

_– Zły casting._

_– Casting? Grasz w fil­mie?_

_Jego mina wpra­wiła ją w osłu­pie­nie i była pewna, że było to widoczne na jej twa­rzy. Zaśmiał się, a jego ręka wró­ciła do paska._

_– Nie, haczyk od wędki zacze­pił o moją brodę._

_Zasło­niła dło­nią usta. Mimo że wycho­wała się w pobliżu oce­anu, ni­gdy nie łowiła ryb. Nie było to hobby ani jej ojca, ani żad­nego z jej przy­ja­ciół. Bro­oklyn wycią­gnęła rękę, żeby dotknąć szramę i tuż przed jego twa­rzą opu­ściła ją. Nie miała prawa doty­kać tego chło­paka – był zupeł­nie obcy. Odchrząk­nęła i spy­tała:_

_– Bolało?_

_– No pew­nie. Ale po zało­że­niu trzy­dzie­stu szwów jestem jak nowy._

_– Och!_

_Przez głowę prze­mknęła jej myśl, że to jej ojciec zakła­dał te szwy. Pochy­liła się, żeby z bli­ska podzi­wiać pre­cy­zję, z jaką zszyto skórę na twa­rzy chłopca. Bli­zna goiła się ład­nie i pew­nie nie będzie jej widać, jak on kie­dyś zapu­ści sobie brodę._

_– Nazy­wam się Austin Woods. Jestem węd­ka­rzem i miej­sco­wym aman­tem, a w tej chwili jestem spóź­niony na pierw­szą lek­cję w trze­ciej kla­sie. – Uśmiech­nął się i wycią­gnął do niej rękę._

_Bro­oklyn zachi­cho­tała i szybko zasło­niła usta. Nie chciała tego robić, ale to on wywo­łał jej uśmiech. Podo­bały jej się jego kasz­ta­nowe włosy i ciem­no­brą­zowe oczy. Zauwa­żyła, że się w nią wpa­truje, i poczuła falę gorąca. Zro­biła krok w jego kie­runku i uści­snęła wycią­gniętą rękę._

_– Ja jestem Bro­oklyn Hewett. Jestem tu nowa i też się spóź­niam na lek­cję pierw­szego dnia w szkole._

_Austin zro­bił krok w jej kie­runku, trzy­ma­jąc ją za rękę tro­chę dłu­żej, niż byłoby to spo­łecz­nie akcep­to­wane w przy­padku osób, które wła­śnie się poznały. Jed­nak Bro­oklyn nie miała nic prze­ciwko temu. Podo­bało się jej to uczu­cie, kiedy on trzy­mał jej dłoń. W Seat­tle też miała przy­ja­ciół płci prze­ciw­nej, ale ni­gdy nie miała wobec nich poważ­niej­szych uczuć. A teraz, w ciągu kilku minut poczuła, że się zadu­rzyła w tym samo­zwań­czym miej­sco­wym aman­cie, który lubił łowić ryby._

_– A może bym cię wpro­wa­dził do szkoły? Chciał­bym być twoim prze­wod­ni­kiem._

_– A jeśli nie będziemy w tej samej kla­sie?_

_Zachi­cho­tał, odwró­cił się do niej twa­rzą. Jej serce waliło jak mło­tem, roz­bi­jało jej klatkę pier­siową od środka, kiedy Austin patrzył na nią._

_– W każ­dej kla­sie jest jakieś osiem­na­ście osób, więc znajdę cię łatwo. Poza tym teraz, jak już cię zna­la­złem, nie pusz­czę cię łatwo._

_Już w szkole poka­zał jej szafkę, która zrzą­dze­niem losu była obok jego. Była pod­eks­cy­to­wana. Wma­wiała sobie, że to dzięki temu, że zna już jedną twarz w morzu nie­zna­jo­mych gapią­cych się na nią i zasta­na­wia­ją­cych się, kim była i skąd przy­je­chała. W poprzed­niej szkole jak poja­wiała się nowa osoba, która nie przy­cho­dziła do two­jej klasy, to było o tym wia­domo tylko z plo­tek. A tutaj była wysta­wiona na widok publiczny jak eks­po­nat na wysta­wie._

_W porze lun­chu była już wymę­czona odpo­wia­da­niem na pyta­nia, któ­rymi była zasy­py­wana w cza­sie przed­po­łu­dnio­wych lek­cji. Szła powoli przez sto­łówkę, w rękach kur­czowo trzy­mała poma­rań­czową tacę z czymś, co przy­po­mi­nało jedze­nie. Zde­cy­do­wała, że poprosi mamę o przy­go­to­wy­wa­nie dla niej lun­chu, który będzie przy­no­siła ze sobą. Tym bar­dziej że opusz­cza­nie terenu szkoły było zabro­nione._

_– Bro­oklyn!_

_Rozej­rzała się w poszu­ki­wa­niu głosu, który ją wołał. Poznała już kilka osób. Kiedy zadzwo­nił dzwo­nek na lunch i kiedy skie­ro­wała swe kroki w stronę szafki, zdzi­wiła się, że Austin na nią tam nie czeka. Spo­dzie­wała się, że tam będzie. Przy­naj­mniej miała na to nadzieję._

_Kiedy go zoba­czyła, jak stał na krze­śle, macha­jąc do niej rękami jak wariat, uśmiech­nęła się. Nie chciała, ale wyglą­dało na to, że jej serce prze­jęło nad nią kon­trolę. Gdyby Ren­nie tu była, powie­dzia­łaby, że to miłość od pierw­szego wej­rze­nia. Bro­oklyn zgo­dzi­łaby się z nią._

_Pode­szła do sto­lika, prze­ci­ska­jąc się przez mały tłum. Mam­ro­tała prze­pro­siny, gdy kogoś potrą­ciła. Wszyst­kie miej­sca przy sto­liku Austina były zajęte. Oddał jej swoje miej­sce._

_– A gdzie ty usią­dziesz? – zapy­tała, sta­wia­jąc swoją tacę._

_– Obok cie­bie._

_I znowu jej serce łomo­tało, galo­po­wało, pod­ska­ki­wało. Koła­tało na tak wiele róż­nych spo­so­bów, że nie była w sta­nie ich wyli­czyć._

_– Bro­oklyn, to są moi przy­ja­ciele: Bowie Hol­mes, Grady i Gra­ham Cham­ber­lain – wska­zał na dwóch chło­pa­ków sie­dzą­cych po dru­giej stro­nie stołu. – A to jest Jason Ran­dolph oraz Mon­roe i Mila Whit­field. Roe i Mila są sio­strami, jestem pewien, że już wykom­bi­no­wa­łaś, że Grady i Gra­ham są bliź­nia­kami._

_Bro­oklyn spoj­rzała na Austina, który wła­śnie popra­wiał swoją czapkę bejs­bo­lową. Rze­czy­wi­ście, zda­wała sobie z tego sprawę. Było to zupeł­nie oczy­wi­ste, ale nie chciała ripo­sto­wać i wpra­wiać go w zakło­po­ta­nie. Dziew­czynę imie­niem Roe poznała już wcze­śniej. Chłopcy wymam­ro­tali coś, co brzmiało jak powi­ta­nie. Roe powie­działa, że mają razem angiel­ski. Mila uśmiech­nęła się i mach­nęła na powi­ta­nie._

_– Skąd jesteś? – spy­tał Jason._

_– Seat­tle._

_– Po kiego dia­bła się tu spro­wa­dzi­łaś? – zapy­tała Mila. W jej gło­sie pobrzmie­wała zło­śli­wość, co ją zdzi­wiło. Dotych­czas wszy­scy byli dla niej mili, jed­nak Mila była wyraź­nie do niej uprze­dzona._

_Pyta­nie to zadano Bro­oklyn już wiele razy i zaczęła się zasta­na­wiać, czy z tym mia­stem wszystko było w porządku. Ona ode­brała to mia­sto pozy­tyw­nie – piękne, tro­chę za spo­kojne i cał­ko­wi­cie odmienne od tego, do czego przy­wy­kła. Jej matka je uwiel­biała._

_– Mój tata jest tu leka­rzem – powie­działa._

_– Ja będę leka­rzem – dodał Jason. – Idę na Uni­wer­sy­tet Waszyng­toń­ski._

_– To naprawdę świetna szkoła._

_– Naprzód, Huskies! – zakrzyk­nęli wszy­scy oprócz Bro­oklyn i Mili._

_Zoba­czyła, że Mila się w nią wpa­truje. Zasad­ni­czo czuła, że może paso­wać do wszyst­kich tutaj, szcze­gól­nie przy tym stole. Jed­nak Mila ema­no­wała inną ener­gią. Pomy­ślała, że może ona też jest zako­chana w Austi­nie i że powinna się upew­nić, zanim jej zauro­cze­nie prze­kształci się w bar­dziej poważne uczu­cie. Naprawdę nie chciała roz­bi­jać zgra­nej paczki przy­ja­ciół._

_Reszta dnia minęła jej podob­nie jak przed­po­łu­dnie. Za każ­dym razem, kiedy pod­cho­dziła do szafki, żeby odło­żyć pod­ręcz­niki, cze­kał na nią Austin. Osta­tecz­nie oka­zało się, że mają trzy przed­mioty razem, włącz­nie z wuefem, gdzie sobie part­ne­ro­wali._

_Kiedy zabrzmiał dzwo­nek na koniec lek­cji, Austin popro­wa­dził Bro­oklyn przez par­king do swo­jej fur­go­netki i podał jej rękę, żeby pomóc przy wcho­dze­niu do kabiny._

_– Jest OK – powie­dział, gdy spoj­rzała na niego pyta­jąco. – Już cię nie pusz­czę._

Bro­oklyn starła łzy z twa­rzy. Sie­działa na kli­fie wzno­szą­cym się nad cie­śniną. Trzy­mała kolana przy bro­dzie i koły­sała się lekko do przodu i do tyłu. Powrót tutaj spo­wo­do­wał napływ emo­cji, na które nie była gotowa. Każde miej­sce tutaj przy­po­mi­nało jej o Austi­nie i o wspól­nej miło­ści. Był jej naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, jej sta­łym kom­pa­nem, jej pierw­szą miło­ścią. Był dla niej wszyst­kim do czasu, gdy serca obojga zostały zła­mane.

– Czy już odpu­ści­łeś, Austin? – spy­tała, kie­ru­jąc słowa w stronę oce­anu. On tam gdzieś był, robiąc to, co lubił naj­bar­dziej.

Zadzwo­nił dzwo­nek tele­fonu. Wyjęła go z kie­szeni. Uśmie­cha­jąc się, prze­cią­gnęła pal­cem przez ekran tele­fonu i pod­nio­sła go do ucha.

– Cześć – powie­działa.

– Jesteś tam?

– Jestem

– I co? Wiesz, że nie mogę się docze­kać szcze­gó­łów.

Bro­oklyn opu­ściła głowę i wes­tchnęła.

– Carly zamknęła zajazd – powie­działa, krę­cąc głową. – Nie wie­rzę, że byłam do tego stop­nia zde­ter­mi­no­wana, aby się odciąć, że niczego nie wie­dzia­łam. Powin­nam była zasy­py­wać Bry­stol pyta­niami.

– To nie jest twój pro­blem, co ona robi, Bro­oklyn.

– Wiem, Ren­nie, ale nie mogę się pozbyć uczu­cia, że ja mia­łam z tym coś wspól­nego. Gdy­bym tu została i wycho­wała tu Bry­stol…

– Prze­stań! – jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka wark­nęła w słu­chawkę. – Daj sobie spo­kój z tym non­sen­sem. Musia­łaś zro­bić to, co było naj­lep­sze dla cie­bie i two­jej córki. Ni­gdy nie pozby­ła­byś się łatki dziew­czyny Austina Woodsa.

– Wiem – Bro­oklyn powie­działa cicho.

– Mogę przy­je­chać na week­end, jeśli chcesz.

– A nie masz pla­nów z Theo?

– Eee, plany zawsze można zmie­nić. Poza tym on jest w Seat­tle w ciągu tygo­dnia, więc możemy sobie zro­bić wolny week­end.

Bro­oklyn wstała i popa­trzyła na swój samo­chód. W ciągu tych lat tęsk­niła za Wybrze­żem Pół­nocno-Zachod­nim i wszyst­kim, co ono ofe­ro­wało. Mogła pójść z rana na narty, a pod wie­czór podzi­wiać zachód słońca na plaży. Mogła się cie­szyć tym, co oba światy miały naj­lep­szego do zaofe­ro­wa­nia.

– Być może przyjmę twoją ofertę, Ren­nie. Nie wiem, jak długo będę w sta­nie tłu­mić to, co czuję.

– Nie przej­muj się. Jestem do dys­po­zy­cji. Zanim się roz­łą­czę, czy już się z nim spo­tka­łaś?

Jej pyta­nie zasko­czyło Bro­oklyn, pra­wie się potknęła o wysta­jący korzeń.

– Nie i nie mam zamiaru.

– Taa. Pew­nie. – Ren­nie zachi­cho­tała.

Poże­gnała się i zakoń­czyła roz­mowę, zosta­wia­jąc Bro­oklyn z gniew­nym wyra­zem twa­rzy. Obej­rzała się za sie­bie, na ścieżkę, którą kie­dyś z Austi­nem prze­mie­rzali, ręka w rękę, pró­bu­jąc wyma­zać te wspo­mnie­nia. Musiała pójść dalej, pogrze­bać prze­szłość i pozwo­lić jej odejść.

Jej komórka znów zadźwię­czała, to była wia­do­mość od Ren­nie. Otwo­rzyła ją i ści­snęło się jej serce. Patrzyła na zdję­cie gru­powe z balu matu­ral­nego. Jeden z jej przy­ja­ciół zapro­sił Ren­nie na bal, czym spra­wił radość Bro­oklyn. Powięk­szyła zdję­cie i przyj­rzała się sobie, Austi­nowi i chło­pa­kowi, który stał po jej dru­giej stro­nie. Nie­roz­łączni, tacy kie­dyś byli.CZTERY

CZTERY

Bowie pod­szedł do drzwi i pod­niósł rękę, żeby zapu­kać. Rzadko to robił w tym domu, kiedy dora­stał. Jego ręka zamarła w powie­trzu. Chciał wymy­ślić wymówkę, dla­czego jej nie odwie­dzał. Czemu nie wpa­dał, by zapy­tać, jak się czuje matka jego przy­ja­ciela? Dla­czego nie pomy­ślał, żeby przyjść z żoną i przed­sta­wić ją kobie­cie, którą uwa­żał za swoją drugą matkę? Nic mu nie przy­cho­dziło do głowy.

Przez głowę prze­mknęła mu myśl, by wró­cić do samo­chodu i odje­chać. Bar­dzo potrze­bo­wał tej roboty, ale nie był pewien, czy będzie w sta­nie poka­zać jej tę osobę, którą się stał po śmierci Austina. Był sko­rupą czło­wieka, któ­rym nie­gdyś był, ale czy ta wymówka nie była wystar­cza­jąco silna, aby zosta­wić bez pomocy kobietę, która zaopie­ko­wała się nim jak wła­snym dziec­kiem?

Odwró­cił się i poszedł w stronę samo­chodu. Nie miał tu żad­nego inte­resu. Pomy­ślał, że ta praca nale­żała się komuś, komu zale­żało na tym zajeź­dzie i ludziach tu miesz­ka­ją­cych. Jemu nie zale­żało.

– Tak szybko odjeż­dżasz?

Bowie zatrzy­mał się na dźwięk głosu Carly Woods. Była oparta o oścież­nicę drzwi wej­ścio­wych z ramio­nami skrzy­żo­wa­nymi na pier­siach. Poza tym, że osi­wiała, wyglą­dała dokład­nie tak, jak ją pamię­tał z tam­tych lat. Zwie­sił głowę i despe­racko szu­kał słów, żeby jej powie­dzieć, jak mu jest przy­kro. Wiele lat trwało, zanim oswoił się ze śmier­cią swo­jego przy­ja­ciela, ale i wspo­mnie­nie o nim cza­sami go prze­śla­do­wało. Zawsze miał z tyłu głowy to, co zro­bił przed feral­nym dniem.

– Odpo­wiedź brzmi „nie”, Bowie – powie­działa, odcho­dząc od drzwi. – Wchodź, mamy biz­nes do zro­bie­nia.

Idąc w stronę domu, czuł, że jego nogi są z oło­wiu. Cicho zamknął za sobą drzwi i poczuł się, jakby wró­cił do domu. Wszystko było dokład­nie tak, jak mu się wryło w pamięć. Ta sama kwie­ci­sta tapeta na ścia­nach. Kiedy był mały, odry­wał jej rogi, a wtedy Carly nazy­wała go łobu­zia­kiem. Sta­nął na lewej nodze i uśmiech­nął się na dźwięk skrzy­pią­cej deski. Wiele razy, kiedy z Austi­nem pró­bo­wali się wykraść z domu, ten kawa­łek drewna zdra­dzał ich zamiary. Zamknął oczy i wyraź­nie zoba­czył, jak zjeż­dżał z pię­tra po balu­stra­dzie scho­dów. Sły­szał śmiech przy­ja­ciół i głosy doro­słych sta­ra­ją­cych się ich uci­szyć, choć nic to nie dawało. Poczuł zapach świeżo upie­czo­nych cia­ste­czek i smak gorą­cej cze­ko­lady na języku. Dora­sta­jąc, spę­dzili tu wiele godzin. Tu po raz pierw­szy zako­chał się w kimś, kto go nie dostrze­gał aż do chwili, gdy było za późno.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: