- W empik go
Powrót do Cape Harbor - ebook
Powrót do Cape Harbor - ebook
Czasem najtrudniej znaleźć najprostsze rozwiązanie
Powieść autorki bestsellerów „New York Timesa” o pokonaniu wielkiej straty, wybaczaniu i poszukiwaniu szczęścia.
Brooklyn Hewett nie postawiła stopy w Cape Harbor od piętnastu lat – od czasu, gdy wypadek zabrał miłość jej życia, Austina Woodsa.Całkowicie skupiła się na wychowywaniu córki. Ale kiedy pojawia się możliwość odnowienia starego zajazdu Driftwood Inn, Brooklyn czuje, że musi wrócić do domu i zacząć wszystko od nowa.
Wie, że nie będzie łatwo. Najlepszy przyjaciel Austina, Bowie Holmes, nadal mieszka w Cape Harbor. Brooklyn wciąż nie potrafi o nim zapomnieć od nocy, którą spędzili razem – tej samej, gdy oboje stracili Austina. Rozdzieleni przez tragedię i poczucie winy, spotykają się znów, by wspólnie pracować przy projekcie Driftwood. I kiedy odbudowują zajazd, odkrywają, że odbudowują również coś innego.
Brooklyn pragnie odnaleźć drogę do szczęścia, ale by tak się stało, musi najpierw pogodzić się z przeszłością. Nie zapomni, ale może wybaczyć Austinowi, Bowiemu i sobie.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67502-59-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
Każdego ranka, zanim nastanie świt, mężczyźni i kobiety idą po szerokich deskach doków przygotować łodzie na nadchodzący dzień. Dźwięki z przystani odbijają się szerokim echem w całym porcie – szuranie ciężkich butów, szum zwijanych lin i chlupot wody, gdy silniki, warcząc, wracają do życia. Rybacy wypełniają łodzie przynętą, przygotowują maszyny do lodu, który utrzyma połów w chłodzie, i uzupełniają zapasy jedzenia dla tych, którzy wypływają na dłużej niż jeden dzień. Za kilka dni łodzie znowu przybiją do brzegu. Mężczyźni wyładują to, co udało się złowić, uzupełnią zapasy i zadzwonią do bliskich, by posłuchać, co u nich. W tym czasie ich rodziny będą ze strachem spoglądać w niebo, wypatrując oznak niespodziewanego sztormu. Będą tak pełni niepokoju do chwili, aż zadzwoni telefon. Wtedy wysłuchają opowieści o właśnie skończonym połowie, odczuwając radość nawet z krótkiej rozmowy. Lecz gdy tylko się rozłączą, powróci strach, który będzie im towarzyszył aż do kolejnego połączenia.
Dla niektórych był to sposób zarobkowania. Podążali drogą wyznaczoną przez poprzednie pokolenia lub pracowali z członkami rodzin. Dla innych był to sposób na spędzenia lata – zjeżdżali tu z Kanady lub z dalekiego południa, z Kalifornii. Niekiedy przyjeżdżali ze Wschodniego Wybrzeża, by zarobić. Ich akcent zdradzał pochodzenie i powodował, że boleśnie odstawali od reszty tej zżytej społeczności.
Pod granatowym niebem kuter Austin Woods płynął przez kanał, mijając Driftwood Inn. Jego załoga stała na sterburcie i machała. Robili to za każdym razem, kiedy łódź wypływała w morze i kiedy wracała z połowu. Oddawali w ten sposób hołd człowiekowi, którego imię nosiła. Nikt nie zwracał uwagi na to, czy ktoś odpowiadał na ich gest; wiedzieli, że ona stoi samotnie w swoim pokoju z widokiem na kanał lub w sali balowej zajazdu. Jak zawsze od piętnastu lat.
Trzypiętrowy zajazd wyglądał jak rezydencja wprost z okładki magazynu o luksusowych posiadłościach. Otaczająca go fosa oddzielała Cape Harbor od najbliższego miasteczka. Na jego stromy dach i przeszklone ściany patrzyło się z zachwytem. Dawniej miejscowi uważali Driftwood Inn za bramę miasta. Do dziś wielu turystów pragnęło się tutaj zatrzymać, by podziwiać przez ogromne, sięgające od sufitu do podłogi szyby purpurowo-różowy zachód słońca; chcieli poczuć ciepło promieni przenikające przez szklaną taflę i kontemplować majestatyczny widok góry Mount Baker. Nie było innego hotelu, który pozwalałby na obserwację tak wspaniałych widoków. Były próby, ale nikt nie był w stanie odtworzyć tego, co stanowiło istotę zajazdu. Jego zamknięcie stanowiło szok dla lokalnej społeczności.
Carly Woods stała w oknie utrzymanego w kolorach bieli i turkusu pokoju swojej wnuczki. W rękach trzymała kubek herbaty. Dzięki temu mogła czymś zająć dłonie, kiedy łodzie rybackie mijały zajazd. Wiedziała, że chłopcy nie mieli złych zamiarów, ale skrywany przez cały rok ból znowu wkradał się do serca. Chociaż patrzenie na nich i na to, jak machają w kierunku zajazdu, wywoływało smutek, nigdy nie opuściła ani jednego poranka, ani wieczoru. Zawsze pilnowała rozkładu połowów Austin Woods. Nawet jeśli nikt z jej rodziny nie wypływał, nie przestawała się martwić o tych, którzy byli na oceanie. Spoglądając na wschodzące słońce, zastanawiała się, co im przyniesie dzień. Czy czeka ich burza? Żywioł już uderzył we Wschodnie Wybrzeże i było zaledwie kwestią czasu, kiedy matka natura zwróci swoją uwagę na Zachodnie Wybrzeże. W jej wieku serce mogłoby nie udźwignąć większej dawki zmartwień.
Kiedy łódź zniknęła jej z oczu, oparła dłoń o szybę i lekko pochyliła głowę. Odmówiła na głos modlitwę rybaka; słowa, których nauczył ją dziadek i które odmawiała razem z matką – stojąc przed tym oknem – kiedy mężczyźni z jej rodziny wypływali w morze. Carly przyrzekła sobie, że nie wyjdzie za rybaka, i dotrzymała tej obietnicy do dnia, kiedy ujrzała Skipa Woodsa w innym świetle. Wychowywali się razem i spędzali czas z rówieśnikami, aż pewnego dnia wszystko się zmieniło. Ich przyjaźń nagle przerodziła się w miłość i małżeństwo, a potem urodził się im syn i stali się rodziną.
Ciepły napój z miodem w kubku przynosił ulgę. Zrobiła wszystko, żeby zdusić kaszel, który połaskotał ją w gardle. Jego napad, który mógłby osłabić jej nogi na tyle, że upadnie, był ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała. Usiadła na brzegu łóżka, położyła dłonie na kolanach, zamknęła oczy i skupiła się na oddechu. Tej techniki nauczył ją lekarz w Seattle, do którego poszła z kaszlem spastycznym. Nie chciała, żeby jej przyjaciółka i gosposia czuła się w obowiązku przyjścia jej z pomocą, kiedy wiedziała, jak kontrolować oddech; przynajmniej na razie. Medytacja nie zawsze przynosiła ulgę – było to tylko tymczasowe remedium – ale na razie wydawało się, że potrzeba kaszlu osłabła.
Rozejrzała się po pokoju i uśmiechnęła się. W rogu pomieszczenia stał należący do jej wnuczki stary domek dla lalek, który pewnego lata wspólnie przerobiły na biblioteczkę. Kilka dni zajęło im szlifowanie i lakierowanie, aż uznały efekty pracy za doskonałe. Podobnie było z komodą. Razem nadały jej piękny odcień błękitu i udekorowały okrągłe uchwyty muszlami. Uważała, że ta plażowa stylizacja jest dziwna, biorąc pod uwagę, gdzie mieszkały, ale wnuczka tego chciała, zaś Carly była szczęśliwa, że może spełnić te zachcianki.
Ręką pogładziła kołdrę z syrenką; miała włosy w kolorze blond i fioletowy ogon, a wokół niej rozchodziły się fale w różnych odcieniach błękitu. Została wykonana na specjalne zamówienie wnuczki, która w wieku pięciu lat przysięgła, że zostanie syrenką i będzie mieszkać blisko domu babci, żeby mogły się codzienne widywać. Ta obietnica ucieszyła ją bardzo. Największym szczęściem dla niej byłoby widywać córkę swego syna codziennie, niezależnie od tego, czy byłaby syreną, czy nie.
W głębi korytarza usłyszała krzątanie się najlepszej przyjaciółki, opiekunki i mieszkającej na stałe gosposi. Wchodziła i wychodziła z innych pokojów, nucąc głośno, żeby Carly mogła ją słyszeć. Melodia była dla niej nowa, ale nie była zdziwiona, że zaczyna ogarniać ją spokój. Trudno słowami opisać relację, jaka łączyła ją z Simone. Początkowo była tylko pracownicą, a później zostały przyjaciółkami. Simone właśnie wyrwała się z toksycznego związku i dla owdowiałej Carly, która pochowała również syna, była jak siostra bądź córka. Początkowo była pokojówką, potem objęła recepcję, aż ostatecznie przejęła administrowanie całym zajazdem. Kiedy Carly zamknęła zajazd, Simone została i stała się dla niej oparciem. To ona pomogła Carly przejść przez okres żałoby i to ona zaproponowała ponowne otwarcie zajazdu, chociażby w weekendy.
Carly drwiła z tej sugestii, ale Simone była nieugięta.
– Zbyt wiele trzeba zrobić, żeby przygotować zajazd na przyjazd gości – odpowiadała Carly, ale Simone przypomniała jej, że można to komuś zlecić, że wystarczy jeden telefon.
Od lat nie przyjmowała gości w hotelu. Kiedyś otworzyła drzwi swojego domu, pozwalając obcym zatrzymywać się w swojej prywatnej przestrzeni, czerpać radość z oglądania widoków, które tak ukochała, i spożywać posiłki, które z radością dla nich gotowała. Utrata ostatniej cząstki własnego życia była dla niej zbyt bolesna. Wielu myślało, że żałoba potrwa kilka miesięcy, najwyżej rok, ale kiedy burmistrz przyjechał do niej z wizytą i zastał zamknięte drzwi, nawet on uświadomił sobie, że Cape Harbor zmieniło się na zawsze. Nawet on nie zdołał wpłynąć na swą wieloletnią przyjaciółkę.
Nie znosiła tej ogłuszającej ciszy wypełniającej jej dom, ale goście przywoływali wspomnienia, o których za wszelką cenę chciała zapomnieć. Odkąd sięgała pamięcią, w jej domu zatrzymywali się przyjaciele jej syna. To tu spędzali czas razem. Każdego dnia po szkole, zanim zaczęli odrabiać lekcje, wpadali do kuchni w poszukiwaniu świeżo upieczonych ciastek. Nigdy nie przeszkadzało jej, że dom był pełen dzieci – tu były bezpieczne, w czasie gdy ich rodzice pracowali. A kiedy te dzieci dorosły, przychodziły tu po pracy, w weekendy, w święta… aż do dnia, kiedy wszystko się zmieniło.
Podniosła się i podeszła do okna. Stąd nie było widać przystani, ale słyszała odgłosy krzątaniny na końcu kanału. Mimo wszystko świadomość, że ludzie ciężko pracują w dokach, sprawiała jej ogromną radość. Dzięki nim rybacy sprowadzali na ląd swój codzienny połów, to oni utrzymywali łodzie w jak najlepszym stanie, aby mogły się mierzyć z kaprysami natury.
Słońce wzniosło się nad horyzont. Poczuła promienie przebijające się przez szybę okna. Będzie ładny dzień, który z pewnością przyciągnie gości nad wodę. Ich śmiechy będzie słychać nawet w kuchni, co wywoła jej uśmiech aż do chwili, gdy wspomnienia znów zapanują nad jej umysłem.
Wkrótce turyści zaleją falą i ulice, i kanał, świetnie się bawiąc. Do dziś ludzie dzwonią z pytaniami, czy hotel jest czynny i czy przyjmują rezerwacje. Simone odbierała telefony, chcąc powiedzieć, że tak, że pokoje są wolne, a zajazd potrzebuje nowej energii, ale Carly była nieugięta. Odpowiedź była przecząca i taką na zawsze pozostanie.
Jej herbata już wystygła, wszystkie łodzie były już na oceanie, rybacy zarabiali na życie. Zbierała się do wyjścia, raz jeszcze ogarniając wzrokiem pokój wnuczki. Wiele lat temu pokój był ciemnozielony, puchary stały na półkach, a z kołków na ścianach zwieszały się medale. Kiedyś te ściany zdobiły plakaty z podrasowanymi samochodami i afisze filmowe, a teraz od wielu lat są na poddaszu, starannie zwinięte. Czasami były dni, kiedy myślała, żeby je znieść z góry i oddać się wspomnieniom, ale nigdy nie miała odwagi wspiąć się na drabinę. Tak duża część życia znajdowała się nad jej głową, że często zastanawiała się, co zostawiła dla siebie.
Wiedziała, że wkrótce nadejdzie dzień, w którym posprząta poddasze, kiedy ostatecznie pożegna się ze wspomnieniami, ale to nie był dzisiejszy dzień, jutro też nie zapowiadało się obiecująco. W przyszłym tygodniu – mówiła do siebie. Zawsze był przyszły tydzień.
Na dole opróżniła kubek i nastawiła czajnik z wodą. Trzeba zająć się ogrodem. Krzaki róż z trudem rosły w tej ziemi. Dużo piasku i niewiele substancji odżywczych utrudniało wzrost wszystkim roślinom oprócz trawy morskiej. Powinna poprosić Simone, żeby kupiła kilka worków ziemi ogrodowej, żeby wzmocnić róże. Praca przy kwietniku pomagała jej myślom oderwać się od nieuniknionego.
Simone weszła do kuchni, wesoło nucąc jakąś inną melodię. Jej blond włosy były starannie zebrane w kok na czubku głowy. Kiedyś jeździły razem do fryzjera lub do spa w Anacortes, ale od wielu lat Carly nie dopuszczała do siebie nawet takiej myśli. Sama świadomość, że ktoś ją zobaczy, a co dopiero, że zacznie ją dotykać, przyprawiała ją o mdłości. Odkąd sięgała pamięcią, to Simone dbała o jej paznokcie, obcinała i farbowała jej włosy. Było tak zwykle latem, kiedy odwiedzała ją wnuczka, żeby mogły się bawić w salon piękności.
Carly przyglądała się, jak Simone układa środki czystości, myje ręce i bierze kubek z szafki. Razem czekały, aż zagwiżdże czajnik. Od czasu do czasu Simone spoglądała na nią i uśmiechała się. Nie pytała, o czym myśli, bo dobrze wiedziała. Carly wiedziała, że Simone miała rację, sugerując ponowne otwarcie zajazdu; wiedziała również, że przyjdzie dzień, kiedy będzie musiała go otworzyć albo sprzedać – a sprzedaż domu była wykluczona. Przynajmniej dopóki Carly żyje.
Czajnik zagwizdał i Simone zrobiła dla nich herbatę. Z napojem podała Carly także tabletki, które ta musiała zażywać każdego ranka. To samo robiła w porze obiadu i kolacji. Simone podniosła kubek i podeszła do tylnych drzwi. Zatrzymała się i czekała, aż Carly podąży za nią.
Razem usiadły przed domem, rozkoszując się słońcem. Kilka małych jachtów przepłynęło obok, żeglarze machali do nich przyjaźnie rękami. Simone także ich powitała machaniem, zaś Carly ściskała swój kubek. Nie dlatego, że nie chciała ich pozdrowić, a dlatego, że trzęsły się jej ręce i że obawiała się, że ktoś to zauważy.
– Wkrótce będzie lato – powiedziała Simone.
Carly przymknęła powieki i piła herbatę małymi łyczkami, gdy poczuła łaskotanie, które wcześniej opanowała; tym razem było znacznie silniejsze. Kaszlnęła i poczuła, że jej płuca się kurczą. Zgięła się wpół, walcząc o powietrze. Chciała odstawić kubek na stolik, ale nie trafiła i kubek spadł na ziemię, rozbijając się na maleńkie ceramiczne odłamki, a gorący napój rozlał się po patiu.
Simone stała przed nią, masując jej plecy, pomagając jej przetrwać ten atak. Jej słowa były kojące, ale nie łagodziły tego bólu, który czuła w klatce piersiowej.
– Już czas, żeby zadzwonić, panienko Carly.
Kiwnęła głową. Tylko tyle mogła zrobić. Bała się, że gdy otworzy usta, wyrwie się jej pełny cierpienia skowyt. Przyszedł czas, aby przyznała, że nadeszło to, na co nie była przygotowana.JEDEN
JEDEN
Brooklyn myślała, że poczuje się inaczej, widząc znak witający przyjezdnych w Cape Harbor. Spodziewała się fali emocji napływających coraz silniej w miarę zbliżania się do miasta. Myślała, że będzie musiała się zatrzymać, aby wziąć oddech i przypomnieć sobie, po co tu wróciła. Przestała już liczyć, ile razy odwlekała powrót. Nie mogła się zmusić, żeby wsiąść do samochodu i wyruszyć z domu rodziców w Seattle na północ do Cape Harbor… aż do teraz. Nie mogła odmówić pomocy nikomu z rodziny.
Zatrzymała się, ale nie przez obezwładniające uczucia. Sprawiła to pora dnia. Brooklyn stała z kapturem naciągniętym na głowę, aby ukryć się przed mijającymi samochodami, i wpatrywała się w oświetlony popołudniowym blaskiem słońca biało-niebieski znak. Patrzyła na nazwisko człowieka, który zmienił jej życie. Była tu dla niego, dla jego matki i po to, żeby stawić czoła przeszłości.
Zamiast pojechać od razu do Driftwood Inn, Brooklyn skręciła w Trzecią Ulicę. To było jedyne miasto, jakie znała, w którym nie było ulicy Głównej. Nie rozumiała dlaczego, dopóki nie dowiedziała się, że kiedy powstawało miasto, ludzie nazywali ulice, nadając im liczby, począwszy od portu; ulica Pierwsza była najbliżej wody.
Wróciła ciekawość. Przez lata nie dopytywała się o swoje ulubione miejsca, głównie dlatego, żeby nie odczuwać tęsknoty, ale także po to, by zapomnieć. Im mniej wiedziała, tym było dla niej lepiej. Tym mniej pragnęła tu wrócić, tym łatwiej było stworzyć sobie nowe życie. Tego właśnie potrzebowała – rozpocząć od nowa, zostawić za sobą przeszłość i pójść dalej.
Na czerwonym świetle zamknęła oczy. Nie musiała długo się zastanawiać, żeby powiedzieć Carly, że wróci. W głębi serca jednak wcale tego nie chciała. Ale czuła, że ma dług w stosunku do Carly, a poza tym nigdy nie mogła jej odmówić. Obecnie Brooklyn była zadowolona ze swojego życia. Była jedną z najbardziej poszukiwanych dekoratorek wnętrz w kraju. Właściciele domów płacili jej najwyższe stawki, żeby przyjechała i sprawiła, że ich wyobrażenia o domu marzeń się urzeczywistnią. Dzięki tej pracy mogła sobie pozwolić na luksusowe życie, ale nie na znalezienie miejsca, gdzie mogłaby zapuścić korzenie. Kolejne miasta stawały się jej terenem, aż do czasu następnego zlecenia. Przemierzała tysiące mil przez cały kraj i zawsze odciskała swoje piętno na miejscach, gdzie się znalazła.
Dźwięk klaksonu wystraszył ją. Otworzyła oczy. Jej stopa automatycznie dotknęła pedał gazu, ale zamiast tego od razu wcisnęła pedał hamulca. Zapewne sprowokowało to kierowcę z samochodu za nią do obdarzenia jej kilkoma soczystymi epitetami. Nigdy nie przejmowała się nadmierną chęcią innych kierowców do ruszania natychmiast, gdy zapalało się zielone światło. Powód takiego zachowania spał na siedzeniu obok. Sama nigdy nie ufała, że kierowcy zatrzymają się, jak tylko zapali się czerwone światło. Zawsze obserwowała ruch na drodze, zanim wcisnęła pedał gazu i wjechała na skrzyżowanie.
Dzięki wolnemu tempu jazdy mogła się przyjrzeć miasteczku. Znajome fasady sklepów były przystrojone na biało, czerwono i niebiesko przed nadchodzącym świętem. Niektórzy zatrzymywali się na chodnikach, rozmawiając z przyjaciółmi; inni manewrowali między przechodniami, spiesząc się do celu. Byli również turyści, którzy zatrzymywali się, robiąc zdjęcia i utrwalając wspomnienia z wakacji: na ławkach, przed beczkami po whisky, w których rosły różnokolorowe tulipany, i przed pomnikami Lewisa i Clarka oraz Sacajawei. Brooklyn zobaczyła parę wchodzącą do Susie’s Sweet Shoppe, cukierni z lat pięćdziesiątych, w której serwowano domowe lody. Uważała je za najlepsze, aż do czasu, gdy otrzymała zlecenie w Vermont, gdzie spróbowała lodów Ben & Jerry. Teraz to one, z wielością niezwykłych smaków, stały się jej ulubionymi. Kiedy tu mieszkała, spotykała się u Susie’s z przyjaciółmi po szkole, w piątkowe wieczory lub po meczu futbolu, koszykówki lub bejsbolu. Kiedy chłopcy przychodzili w strojach bejsbolowych poplamionych trawą lub ziemią, dziewczyny zaczynały się wygłupiać. Wystrój cukierni Susie’s przywodził Brooklyn na myśl film _Grease_. Pewnego roku na Halloween właściciele zorganizowali tu potańcówkę, na którą przyszło całe miasteczko. Obok cukierni są Elli’s, miejscowa kwiaciarnia, Washington Savings Bank i rodzinne delikatesy O’Maddi’s. Ale jej uwagę przyciągnęło poruszenie po drugiej stronie ulicy. Na targu wystawiano świeże ryby ułożone na ladach wypełnionych lodem, a kawiarnie wystawiały na zewnątrz stoliki i krzesełka z kutego żelaza, żeby goście mogli cieszyć się ładną pogodą. Siedzieli tam, rozmawiając wesoło i czerpiąc przyjemność ze świeżego powietrza i małomiasteczkowej atmosfery wokół nich.
Na następnych światłach zapatrzyła się na targ rybny. Był zatłoczony – ludzie ustawiali się w kolejce, żeby złożyć zamówienia. Kilka osób trzymało swoje smartfony w górze, prawdopodobnie nagrywali rzut łososiem nad stoiskiem do kasy, gdzie był pakowany. Podobny widok widziała na targu rybnym na Pike Place w Seattle. Jeżeli nic się nie zmieniło, to synowie lub wnukowie właściciela rzucali wybrane przez klienta ryby do nastoletnich pracowników na kasie, którzy tam je pakowali i odbierali zapłatę. To była jej pierwsza praca. Z jednej strony jej nienawidziła, ale z drugiej koleżeńskie stosunki sprawiały, że ciągle tam wracała. Uwielbiała swoich współpracowników, ale ten zapach! Nastoletnie dziewczyny nie znoszą smrodu, a co dopiero smrodu ryby. Po każdej zmianie wracała do domu, biegła pod prysznic i zmieniała ubranie. Każdego wieczoru prała ciuchy, w których pracowała. Matka błagała ją, żeby rzuciła tę pracę, ale Brooklyn ją uwielbiała. Praca dawała jej niezależność i pieniądze.
Uśmiechnęła się do tej sceny. Pozwoliła swoim oczom błądzić po ludziach przetaczających się przez targ. Jej wzrok zatrzymał się na kobiecie stojącej na rogu ulicy. To była jej dawna przyjaciółka Monroe Whitfield. Brooklyn od razu ją rozpoznała. Przyjaciółka w ogóle nie zmieniła się, miodowe blond włosy miała związane z tyłu głowy w kucyk. Nie pamiętała takiej sytuacji, żeby Monroe miała rozpuszczone włosy, w przeciwieństwie do swojej siostry Mila’y, która nigdy swoich nie związywała. O ile dobrze pamiętała, obie siostry różniły się jak dzień i noc, a mimo to były nierozłączne. _Co słychać u Monroe? Czy wyszła za mąż? Czy ma jakieś dzieci?_ Gdyby była lepszą przyjaciółką, znałaby odpowiedzi na te pytania. Gdyby tylko utrzymywała kontakt i przyjeżdżała w ważnych chwilach. Może wtedy jej serce nie próbowałoby się wyrwać z piersi z lęku, że Monroe może zauważyć, że ona się jej przypatruje. Jej emocjonalna część chciała opuścić szybę, wyciągnąć rękę i wypowiedzieć imię kobiety, która kiedyś była jej najlepszą przyjaciółką. Ale jej logiczna połowa wiedziała, że nie powinna tego robić, co ją zasmuciło. Zdawała sobie sprawę z tego, że takie spotkania są nieuniknione; spodziewała się ich, ale nie chciała ich prowokować.
Raz jeszcze samochód za nią zatrąbił. Tym razem kierowca przyciskał klakson trochę dłużej, okazując zniecierpliwienie. W lusterku wstecznym zobaczyła, jak mężczyzna pokazuje jej środkowy palec. Machnęła ręką, ale wiedziała, że tamten nie zobaczy tego gestu przez przyciemnione szyby jej SUV-a. Celowo zwolniła pedał hamulca powoli. Nie lubiła agresywnych kierowców, a spotkała ich kilku w czasie swoich podróży.
Na szczęście miała rejestrację spoza stanu, co sprawiało, że inni mogli ją wziąć za turystkę. Jadąc ulicą, widziała blachy z Oregonu, Kalifornii, Teksasu, a nawet z odległej Karoliny Północnej. Im dłużej jechała przez miasto, tym bardziej się rozglądała, chcąc wchłonąć widoki. Wspomnienia powracały falami, wywołując u niej uśmiech. Wiele razy w ciągu życia żałowała, że sprawy nie ułożyły się inaczej, zastanawiała się, jak by to było, gdyby cofnęła się w czasie i dokonała innych wyborów. Nie chciała zmieniać przyszłości, chciała zmienić tylko jeden dzień. Tylko tego chciała. Podjąć lepszą decyzję, wypowiedzieć właściwe słowa, nie poddać się tak łatwo.
Kiedy zobaczyła liceum Cape Harbor High, zatrzymała się. Kliku uczniów kręciło się po jego terenie, niektórzy siedzieli pod wielkimi dębami, a inni schodzili po schodach i kierowali się do domu. Jej dawny dom był pięć przecznic stąd. Nie było wątpliwości, że wciąż mogłaby do niego dojść z zamkniętymi oczami.
Na siedzeniu pasażera jej córka poruszyła się. Brooklyn spojrzała na nią i pomyślała, że ją obudzi, ale zaczęła dalej jechać. Carly czekała na nie i bez wątpienia nie mogła usiedzieć na miejscu.
Dawniej Driftwood Inn należał do najważniejszych miejsc w mieście. Oprócz wspaniałego widoku, jaki oferowały pokoje, sala balowa stanowiła nie lada atrakcję. Nad środkiem sali wisiał złoty żyrandol ze zwieszającymi się sznurami kryształków w kształcie łez. Stojąc pod nim, Brooklyn wyobrażała sobie, że jest Kopciuszkiem na balu. W sali balowej organizowano różnego rodzaju przyjęcia – śluby, wesela, szkolne potańcówki, obiady konferencyjne. W tej sali i pod tym zdobnym oświetleniem mężczyźni przyklękali, żeby się oświadczyć. Właśnie tam niezliczeni druhny i drużbowie wznosili toasty za swoich przyjaciół. I tam pary zakochiwały się w sobie. A dla Brooklyn było to miejsce, gdzie chciała mieć wesele i tańczyć w ramionach mężczyzny, którego kiedyś pokochała.
Brooklyn skręciła na niszczejący podjazd. Dziury, odłamane kawałki chodnika i chwasty stanowiły większą część strefy parkowania w kształcie półksiężyca. Zaparkowała swojego SUV-a. Jej palec zatrzymał się na przycisku startu. Pomyślała, że właśnie wjechała do strefy mroku. Nic tu nie wyglądało tak, jak to pamiętała. W końcu nacisnęła przycisk i wyłączyła silnik. Otworzyła drzwi i od razu weszła w dziurę na tyle małą, że łatwo ją zignorować lub nie dostrzec, ale wystarczająco dużą, żeby przez nieuwagę uszkodzić kostkę. Brooklyn okrążyła samochód od tyłu i stanęła, patrząc na ciemne okna. W ciągu tych lat, kiedy tu przyjeżdżała, nigdy nie widziała zajazdu w takim stanie – szary, ponury, pozbawiony życia. Dawna powozownia zbudowana obok hotelu nie była w lepszym stanie. Rozejrzała się po okolicy i zauważyła, że krajobraz wokół jest ładny, ale daleko mu do tego nieskazitelnego widoku, który pamiętała. Żywiołowa atmosfera tego miejsca się ulotniła. Mogła się domyślić powodów.
Brystol, obudziwszy się, otworzyła drzwi samochodu i ześlizgnęła się z siedzenia pasażera z ramionami wyciągniętymi do nieba. Matka i córka przez chwilę patrzyły na siebie, a potem Brooklyn znowu skupiła uwagę na hotelu, który obecnie nie pasował do wyobrażenia o posiadłości z widokiem na ocean. Kiedy Carly zadzwoniła i poprosiła o odnowienie hotelu, założyła, że chodzi o nową farbę, armaturę, osprzęt i tapety. Nie sądziła, że zajazd potrzebuje nowego życia, ale pajęczyny, przerośnięte krzaki i popękana farba sprawiły, że uświadomiła sobie, jak bardzo się myliła. Nieład, którego była świadkiem, stanowił dojmujący kontrast wobec prestiżu, jaki miał zajazd wcześniej. Zaczęła się bać tego, co zobaczy w środku.
– Czy babunia zamknęła zajazd? – zapytała córkę. Kiedy rozmawiała z Carly, tematem zawsze była Brystol i nic więcej. Bolało ją zadawanie pytań o ludzi i życie, które kiedyś wiodła w Cape Harbor; wiedziała, że Carly czuła tak samo.
Brystol przeciągnęła się i przetarła oczy, najwyraźniej jeszcze się całkiem nie obudziła.
Carly nigdy nie rozmawiała z nią o zamknięciu hotelu. Brooklyn nie oczekiwała tego od niej i nigdy nie pytała o to, ale była zdania, że jej rodzice powinni coś w tej sprawie powiedzieć. Od wielu lat tu nie była, w przeciwieństwie do Brystol. Córka co roku spędzała okres lata w stanie Waszyngton, między zajazdem babci a Seattle, gdzie mieszkali dziadkowie ze strony mamy.
– A co z przyjęciami, obiadami? Czy babunia przyjmuje ludzi w sali balowej?
– Nie. A dlaczego miałaby to robić? – spytała Brystol.
_Bo do tego służy zajazd –_ chciała odpowiedzieć córce Brooklyn. Zatrzymała jednak tę myśl dla siebie. Jej córka nie wiedziała nic o tym, co działo się w tym zajeździe, o radościach – które przeżywali tu mieszkańcy Cape Harbor i o licznych turystach, którzy przyjeżdżali tutaj ze względu na piękno miasteczka. Kiedy Brooklyn opuściła Cape Harbor, pozwoliła, żeby zżarło ją poczucie winy. Odcięła się wtedy od ludzi z miasta, włącznie z jedyną osobą, od której nie powinna była się odwracać.
Na lewo od hotelu był mniejszy dom, dawna powozownia, gdzie mieszkała Carly. Brooklyn znała jego wnętrze bardzo dobrze i uwielbiała jego uroczą atmosferę. Spędziła w jego murach wiele dni i nocy, odrabiając prace domowe, oglądając telewizję i po raz pierwszy zakochując się. Tutaj też wspólnie z Carly, która zawsze udawała silną, zamartwiały się, kiedy nadchodził sztorm, a łódź nie zdążyła jeszcze wrócić do portu. Razem spędzały godziny, wyglądając przez okno z tyłu domu i wypatrując różowej flagi _Carly_. Ta, która dostrzegła flagę jako pierwsza, wskazywała ją palcem drugiej i obie wydawały z siebie westchnienie ulgi. Teraz ich mężczyźni byli bezpieczni, aż do następnego razu. Tylko raz _Carly_ wróciła do portu bez powiewającej różowej flagi. Tego dnia zmarł Skip Woods. Wtedy po raz pierwszy Brooklyn uświadomiła sobie, jak wyglądałoby jej życie, gdyby wyszła za Austina; życie pełne strachu zmieszanego ze szczęściem.
Otworzyły się drzwi frontowe; oczy Carly i Brooklyn spotkały się. Żadna się nie uśmiechnęła. Minęły lata od ich ostatniego spotkania. Jedynym powodem było to, że Brooklyn nie dała rady odnaleźć drogi powrotnej. Patrzyła na kobietę, która niegdyś emanowała godnością i poczuciem sprawczości, a dzisiaj była ledwie delikatną starszą panią. Zobaczyła, jak Carly obraca się do Brystol i jej twarz rozpromienia szeroki uśmiech. Otworzyła szeroko ramiona, a córka Brooklyn pobiegła do niej, krzycząc:
– Babunia!
Po długim uścisku Carly objęła twarz Brystol rękami.
– Nareszcie. Moja mała jest w domu – powiedziała, znowu obejmując nastolatkę. – Jaka duża już urosłaś.
– Mówisz tak za każdym razem, kiedy się spotykamy. – Brystol zaśmiała się, wyślizgując się z babcinego uścisku.
Minęło kilka chwil, zanim obie kobiety ruszyły w swoim kierunku. Spotkały się w połowie drogi i objęły się, jak gdyby nie widziały się kilka tygodni, a nie wiele lat. Dało się wyczuć w powietrzu napięcie. Brooklyn wyczuwała niechęć Carly i wiedziała, że nic nie może na to poradzić. W końcu to ona podjęła decyzję, żeby tu nie wracać, i wiedziała, że nie tylko ona będzie cierpieć z tego powodu.
Carly odsunęła się od niej i skrzyżowała ramiona na piersiach. Było ciepło jak na tę porę roku, ale ten gest sprawiał wrażenie, że Carly próbuje zasłonić się przed dojmującym zimnem lub ochronić serce przed rozpadnięciem się na kawałki. Brooklyn dobrze znała to uczucie. Carly spojrzała na nią raz jeszcze i odwróciła się. Nie odezwały się słowem. Nie były potrzebne. Brooklyn miała świadomość, że Carly ma żal za zabranie Brystol. Miała żal również za inne rzeczy. To był następny powód, dlaczego nie wracała tutaj – było tu zbyt wiele demonów, podjęła zbyt wiele złych decyzji.
Później, kiedy zabrały z samochodu swoje rzeczy, a Brystol opowiedziała babci i Simone o przygodach w czasie ostatnich podróży i o tym, jak sobie radzi w domowym nauczaniu, Brooklyn odnalazła Carly w ogrodzie zimowym bujającą się na antycznym białym fotelu. Usiadła obok niej i westchnęła. Zrobiła błąd – popatrzyła przez okno na kanał wypełniony łodziami, zarówno kutrami, jak i jachtami. Ale widok innej łodzi ścisnął jej serce. Właśnie przepływała obok nich i rybacy stojący na sterburcie machali do nich. Ból, którego od dawna nie czuła, wrócił z ogromną siłą; jakby nóż, który tkwił w jej sercu, zaczął się obracać i rozcinać je na kawałki. Łzy zaczęły spływać po policzku. Splotła ramiona na klatce piersiowej. Piętnaście lat, tyle czasu minęło. Ze złością starła gorące łzy z policzka, żałując, że nie umie kontrolować swych emocji lepiej. Następny powód, żeby stąd uciec – zbyt bolesne wspomnienia. Nie mogła znieść tego, jakie uczucia w niej wywoływały.
Carly chwyciła jej dłoń bez słów, co wywołało jeszcze głośniejszy płacz. Był czas, kiedy w myślach traktowała Carly jak matkę. Większość dzieci, które przestępowały próg tego domu, tak myślało. To było naturalne – przychodziło się do tego domu po szkole – ale potem coś się zmieniło. Wydarzyła się śmierć. Chciała ją przeprosić, powiedzieć, jak bardzo jest jej przykro, że nie przyjeżdżała i że bała się, że Carly nie chce jej widzieć. Wysyłała tu Brystol każdego lata, sądząc, że to wystarczy. Teraz wiedziała, że to było zbyt mało. Obie siedziały, trzymając się za ręce, aż łzy Brooklyn zniknęły. Ból jednak pozostał i wiedziała, że nigdy jej nie opuści.TRZY
TRZY
_Brooklyn stała na progu swojej nowej szkoły, gapiąc się na ceglany budynek i próbując przygotować się psychicznie na przebycie reszty drogi do klasy. Dzwonek przestał już dzwonić, była spóźniona. Był to jej pierwszy dzień, więc nie przejmowała się tym, że ktoś ze szkoły zadzwoni do jej mamy ani że będą niepokoić jej ojca zajętego ratowaniem mieszkańców Cape Harbor._
_W porównaniu z poprzednią szkołą średnią Cape Harbor High była mała, a nawet malutka. Podczas weekendu przyjechała tu z ojcem i oboje obeszli teren szkoły. Cały czas zastanawiała się, gdzie się podziała reszta. Oczywiście mieli tu boisko futbolowe i bejsbolowe, a także boisko do softbolu. A budynek szkoły? Miał tylko parter. Gdzie były klasy? Gdzie była sala gimnastyczna? Czy w ogóle mieli drużynę koszykówki?_
_Rodzice chcieli ją tu przywieźć w piątek, żeby dać jej możliwość spotkania się z nowymi nauczycielami, poczuć atmosferę szkoły. Ale przez przeprowadzkę i dzień wolny w Dniu Pracy to się nie udało, więc musiała przeżyć pierwszy dzień w szkole sama._
_W poprzednim roku jej ojciec dojeżdżał do swojego nowego gabinetu z Seattle, bo nie chciał pozbawić jej korzeni, które tam zapuściła. Dostał tu pracę jako pediatra. Jednak potrzeby miasta spowodowały, że stał się lekarzem pierwszego kontaktu na cały etat. Najbliższy szpital był oddalony o prawie osiemdziesiąt kilometrów, więc mieszkańcy miasta potrzebowali kogoś na miejscu._
_Początkowo tata wracał do domu późno w piątek i zostawał na weekendy, wyjeżdżając po niedzielnym obiedzie. Po kilku miesiącach każdy weekend zmienił się w co drugi weekend, a potem w raz w miesiącu co najwyżej. Czasami przyjeżdżał tylko na jeden dzień. Padła wtedy propozycja, żeby to one dojeżdżały do niego na północ pod koniec tygodnia, ale Brooklyn była zajęta treningami koszykówki czy softbolu lub innymi zajęciami. Dlatego matka wyjeżdżała do ojca sama, kiedy Brooklyn nie miała turnieju lub innych zobowiązań. Dopiero gdy pewnego wieczoru zobaczyła, jak matka cicho płacze, uświadomiła sobie, że to ona jest źródłem tych smutków. Jej matka była samotna i tylko Brooklyn mogła to zmienić. Nie mogła znieść myśli, że będzie musiała opuścić przyjaciół i swoje życie w Seattle, ale bolało ją serce na myśl o matce. W końcu to ona poświęciła wszystko, żeby wychować Brooklyn, żeby zaspokoić jej wszystkie potrzeby, dowozić ją na każde wydarzenie w jej kalendarzu. Życie matki kręciło się wokół Brooklyn. Może nadszedł czas, żeby spłaciła ten dług._
_Kiedy ojciec w końcu przyjechał do domu na weekend, Brooklyn zaproponowała przeprowadzkę, nie oczekując jednak, że rodzice przychylą się do tego pomysłu. Początkowo na twarzy matki było widać zmieszanie, ale szybko zmieniło się w radość i już w poniedziałek ich dom wystawiono na sprzedaż. Brooklyn nie była przygotowana na tak szybki rozwój wypadków._
_Swoje ostatnie lato w Seattle spędziła z drużyną i przyjaciółmi. Żadne z nich nie miało jeszcze samochodu, ale wszyscy obiecali, że ją odwiedzą, szczególnie że będzie mieszkać nad oceanem. Kilku nawet powiedziało, że wiosną przyszłego roku przypłyną do niej na Festiwal Tulipanów. Przyjaciele robili plany, a Brooklyn miała dopilnować, że je zrealizują._
_Teraz żałowała, że nie jest w Seattle, idąc z najlepszą przyjaciółką Renee – zwaną Rennie – do szkoły. Ich pierwsza klasa była trudna. Wyższe roczniki uwielbiały się wyżywać na pierwszoroczniakach, a dziewczyny były najczęstszym obiektem ich żartów. Życie w drugiej klasie było lepsze, ale dopiero w trzeciej klasie mieli wywrzeć wpływ na życie szkoły, mieli pokazać, że ich paczka rządzi._
_Kiedy Brooklyn powiedziała Rennie, że się przeprowadza, obie zalały się łzami. Były najlepszymi przyjaciółkami od przedszkola. Nie było pierwszego dnia w żadnej szkole, którego nie spędziłyby razem, aż do dzisiaj. Rennie błagała swoich rodziców, żeby pozwolili im zamieszkać razem. Ten sam nacisk wywierała Brooklyn, kiedy uzmysłowiła sobie, że nie chce się rozstawać z przyjaciółką. Ani jedni, ani drudzy rodzice się nie zgodzili, nie zostawiając im innego wyjścia, jak się pożegnać._
_Teraz Rennie zapewne jest w klasie i żyje swoim życiem bez niej obok siebie. Brooklyn starała się nie mieć takich myśli, ale trudno było je ignorować. Żeby uszczęśliwić swoją matkę, sprawiła, że jej życie stało się okropne._
_– Będziesz tak stać cały dzień?_
_Odwróciła się w lewo i zobaczyła chłopca ściskającego w dłoni pasek swojego plecaka. Pierwsze, co zauważyła, to był jego wzrost. Górował nad nią, sprawiając, że jej przeciętny wzrost – 170 cm – wydawał się mikry. Przekrzywił głowę i uśmiechnął się. Jej oczy od razu zauważyły jasnoczerwoną linię na brodzie._
_– Co ci się stało? – zapytała, wskazując na szramę._
_Jego ręka powędrowała do brody, drgnął, jakby zapomniał, że się zranił._
_– Zły casting._
_– Casting? Grasz w filmie?_
_Jego mina wprawiła ją w osłupienie i była pewna, że było to widoczne na jej twarzy. Zaśmiał się, a jego ręka wróciła do paska._
_– Nie, haczyk od wędki zaczepił o moją brodę._
_Zasłoniła dłonią usta. Mimo że wychowała się w pobliżu oceanu, nigdy nie łowiła ryb. Nie było to hobby ani jej ojca, ani żadnego z jej przyjaciół. Brooklyn wyciągnęła rękę, żeby dotknąć szramę i tuż przed jego twarzą opuściła ją. Nie miała prawa dotykać tego chłopaka – był zupełnie obcy. Odchrząknęła i spytała:_
_– Bolało?_
_– No pewnie. Ale po założeniu trzydziestu szwów jestem jak nowy._
_– Och!_
_Przez głowę przemknęła jej myśl, że to jej ojciec zakładał te szwy. Pochyliła się, żeby z bliska podziwiać precyzję, z jaką zszyto skórę na twarzy chłopca. Blizna goiła się ładnie i pewnie nie będzie jej widać, jak on kiedyś zapuści sobie brodę._
_– Nazywam się Austin Woods. Jestem wędkarzem i miejscowym amantem, a w tej chwili jestem spóźniony na pierwszą lekcję w trzeciej klasie. – Uśmiechnął się i wyciągnął do niej rękę._
_Brooklyn zachichotała i szybko zasłoniła usta. Nie chciała tego robić, ale to on wywołał jej uśmiech. Podobały jej się jego kasztanowe włosy i ciemnobrązowe oczy. Zauważyła, że się w nią wpatruje, i poczuła falę gorąca. Zrobiła krok w jego kierunku i uścisnęła wyciągniętą rękę._
_– Ja jestem Brooklyn Hewett. Jestem tu nowa i też się spóźniam na lekcję pierwszego dnia w szkole._
_Austin zrobił krok w jej kierunku, trzymając ją za rękę trochę dłużej, niż byłoby to społecznie akceptowane w przypadku osób, które właśnie się poznały. Jednak Brooklyn nie miała nic przeciwko temu. Podobało się jej to uczucie, kiedy on trzymał jej dłoń. W Seattle też miała przyjaciół płci przeciwnej, ale nigdy nie miała wobec nich poważniejszych uczuć. A teraz, w ciągu kilku minut poczuła, że się zadurzyła w tym samozwańczym miejscowym amancie, który lubił łowić ryby._
_– A może bym cię wprowadził do szkoły? Chciałbym być twoim przewodnikiem._
_– A jeśli nie będziemy w tej samej klasie?_
_Zachichotał, odwrócił się do niej twarzą. Jej serce waliło jak młotem, rozbijało jej klatkę piersiową od środka, kiedy Austin patrzył na nią._
_– W każdej klasie jest jakieś osiemnaście osób, więc znajdę cię łatwo. Poza tym teraz, jak już cię znalazłem, nie puszczę cię łatwo._
_Już w szkole pokazał jej szafkę, która zrządzeniem losu była obok jego. Była podekscytowana. Wmawiała sobie, że to dzięki temu, że zna już jedną twarz w morzu nieznajomych gapiących się na nią i zastanawiających się, kim była i skąd przyjechała. W poprzedniej szkole jak pojawiała się nowa osoba, która nie przychodziła do twojej klasy, to było o tym wiadomo tylko z plotek. A tutaj była wystawiona na widok publiczny jak eksponat na wystawie._
_W porze lunchu była już wymęczona odpowiadaniem na pytania, którymi była zasypywana w czasie przedpołudniowych lekcji. Szła powoli przez stołówkę, w rękach kurczowo trzymała pomarańczową tacę z czymś, co przypominało jedzenie. Zdecydowała, że poprosi mamę o przygotowywanie dla niej lunchu, który będzie przynosiła ze sobą. Tym bardziej że opuszczanie terenu szkoły było zabronione._
_– Brooklyn!_
_Rozejrzała się w poszukiwaniu głosu, który ją wołał. Poznała już kilka osób. Kiedy zadzwonił dzwonek na lunch i kiedy skierowała swe kroki w stronę szafki, zdziwiła się, że Austin na nią tam nie czeka. Spodziewała się, że tam będzie. Przynajmniej miała na to nadzieję._
_Kiedy go zobaczyła, jak stał na krześle, machając do niej rękami jak wariat, uśmiechnęła się. Nie chciała, ale wyglądało na to, że jej serce przejęło nad nią kontrolę. Gdyby Rennie tu była, powiedziałaby, że to miłość od pierwszego wejrzenia. Brooklyn zgodziłaby się z nią._
_Podeszła do stolika, przeciskając się przez mały tłum. Mamrotała przeprosiny, gdy kogoś potrąciła. Wszystkie miejsca przy stoliku Austina były zajęte. Oddał jej swoje miejsce._
_– A gdzie ty usiądziesz? – zapytała, stawiając swoją tacę._
_– Obok ciebie._
_I znowu jej serce łomotało, galopowało, podskakiwało. Kołatało na tak wiele różnych sposobów, że nie była w stanie ich wyliczyć._
_– Brooklyn, to są moi przyjaciele: Bowie Holmes, Grady i Graham Chamberlain – wskazał na dwóch chłopaków siedzących po drugiej stronie stołu. – A to jest Jason Randolph oraz Monroe i Mila Whitfield. Roe i Mila są siostrami, jestem pewien, że już wykombinowałaś, że Grady i Graham są bliźniakami._
_Brooklyn spojrzała na Austina, który właśnie poprawiał swoją czapkę bejsbolową. Rzeczywiście, zdawała sobie z tego sprawę. Było to zupełnie oczywiste, ale nie chciała ripostować i wprawiać go w zakłopotanie. Dziewczynę imieniem Roe poznała już wcześniej. Chłopcy wymamrotali coś, co brzmiało jak powitanie. Roe powiedziała, że mają razem angielski. Mila uśmiechnęła się i machnęła na powitanie._
_– Skąd jesteś? – spytał Jason._
_– Seattle._
_– Po kiego diabła się tu sprowadziłaś? – zapytała Mila. W jej głosie pobrzmiewała złośliwość, co ją zdziwiło. Dotychczas wszyscy byli dla niej mili, jednak Mila była wyraźnie do niej uprzedzona._
_Pytanie to zadano Brooklyn już wiele razy i zaczęła się zastanawiać, czy z tym miastem wszystko było w porządku. Ona odebrała to miasto pozytywnie – piękne, trochę za spokojne i całkowicie odmienne od tego, do czego przywykła. Jej matka je uwielbiała._
_– Mój tata jest tu lekarzem – powiedziała._
_– Ja będę lekarzem – dodał Jason. – Idę na Uniwersytet Waszyngtoński._
_– To naprawdę świetna szkoła._
_– Naprzód, Huskies! – zakrzyknęli wszyscy oprócz Brooklyn i Mili._
_Zobaczyła, że Mila się w nią wpatruje. Zasadniczo czuła, że może pasować do wszystkich tutaj, szczególnie przy tym stole. Jednak Mila emanowała inną energią. Pomyślała, że może ona też jest zakochana w Austinie i że powinna się upewnić, zanim jej zauroczenie przekształci się w bardziej poważne uczucie. Naprawdę nie chciała rozbijać zgranej paczki przyjaciół._
_Reszta dnia minęła jej podobnie jak przedpołudnie. Za każdym razem, kiedy podchodziła do szafki, żeby odłożyć podręczniki, czekał na nią Austin. Ostatecznie okazało się, że mają trzy przedmioty razem, włącznie z wuefem, gdzie sobie partnerowali._
_Kiedy zabrzmiał dzwonek na koniec lekcji, Austin poprowadził Brooklyn przez parking do swojej furgonetki i podał jej rękę, żeby pomóc przy wchodzeniu do kabiny._
_– Jest OK – powiedział, gdy spojrzała na niego pytająco. – Już cię nie puszczę._
Brooklyn starła łzy z twarzy. Siedziała na klifie wznoszącym się nad cieśniną. Trzymała kolana przy brodzie i kołysała się lekko do przodu i do tyłu. Powrót tutaj spowodował napływ emocji, na które nie była gotowa. Każde miejsce tutaj przypominało jej o Austinie i o wspólnej miłości. Był jej najlepszym przyjacielem, jej stałym kompanem, jej pierwszą miłością. Był dla niej wszystkim do czasu, gdy serca obojga zostały złamane.
– Czy już odpuściłeś, Austin? – spytała, kierując słowa w stronę oceanu. On tam gdzieś był, robiąc to, co lubił najbardziej.
Zadzwonił dzwonek telefonu. Wyjęła go z kieszeni. Uśmiechając się, przeciągnęła palcem przez ekran telefonu i podniosła go do ucha.
– Cześć – powiedziała.
– Jesteś tam?
– Jestem
– I co? Wiesz, że nie mogę się doczekać szczegółów.
Brooklyn opuściła głowę i westchnęła.
– Carly zamknęła zajazd – powiedziała, kręcąc głową. – Nie wierzę, że byłam do tego stopnia zdeterminowana, aby się odciąć, że niczego nie wiedziałam. Powinnam była zasypywać Brystol pytaniami.
– To nie jest twój problem, co ona robi, Brooklyn.
– Wiem, Rennie, ale nie mogę się pozbyć uczucia, że ja miałam z tym coś wspólnego. Gdybym tu została i wychowała tu Brystol…
– Przestań! – jej najlepsza przyjaciółka warknęła w słuchawkę. – Daj sobie spokój z tym nonsensem. Musiałaś zrobić to, co było najlepsze dla ciebie i twojej córki. Nigdy nie pozbyłabyś się łatki dziewczyny Austina Woodsa.
– Wiem – Brooklyn powiedziała cicho.
– Mogę przyjechać na weekend, jeśli chcesz.
– A nie masz planów z Theo?
– Eee, plany zawsze można zmienić. Poza tym on jest w Seattle w ciągu tygodnia, więc możemy sobie zrobić wolny weekend.
Brooklyn wstała i popatrzyła na swój samochód. W ciągu tych lat tęskniła za Wybrzeżem Północno-Zachodnim i wszystkim, co ono oferowało. Mogła pójść z rana na narty, a pod wieczór podziwiać zachód słońca na plaży. Mogła się cieszyć tym, co oba światy miały najlepszego do zaoferowania.
– Być może przyjmę twoją ofertę, Rennie. Nie wiem, jak długo będę w stanie tłumić to, co czuję.
– Nie przejmuj się. Jestem do dyspozycji. Zanim się rozłączę, czy już się z nim spotkałaś?
Jej pytanie zaskoczyło Brooklyn, prawie się potknęła o wystający korzeń.
– Nie i nie mam zamiaru.
– Taa. Pewnie. – Rennie zachichotała.
Pożegnała się i zakończyła rozmowę, zostawiając Brooklyn z gniewnym wyrazem twarzy. Obejrzała się za siebie, na ścieżkę, którą kiedyś z Austinem przemierzali, ręka w rękę, próbując wymazać te wspomnienia. Musiała pójść dalej, pogrzebać przeszłość i pozwolić jej odejść.
Jej komórka znów zadźwięczała, to była wiadomość od Rennie. Otworzyła ją i ścisnęło się jej serce. Patrzyła na zdjęcie grupowe z balu maturalnego. Jeden z jej przyjaciół zaprosił Rennie na bal, czym sprawił radość Brooklyn. Powiększyła zdjęcie i przyjrzała się sobie, Austinowi i chłopakowi, który stał po jej drugiej stronie. Nierozłączni, tacy kiedyś byli.CZTERY
CZTERY
Bowie podszedł do drzwi i podniósł rękę, żeby zapukać. Rzadko to robił w tym domu, kiedy dorastał. Jego ręka zamarła w powietrzu. Chciał wymyślić wymówkę, dlaczego jej nie odwiedzał. Czemu nie wpadał, by zapytać, jak się czuje matka jego przyjaciela? Dlaczego nie pomyślał, żeby przyjść z żoną i przedstawić ją kobiecie, którą uważał za swoją drugą matkę? Nic mu nie przychodziło do głowy.
Przez głowę przemknęła mu myśl, by wrócić do samochodu i odjechać. Bardzo potrzebował tej roboty, ale nie był pewien, czy będzie w stanie pokazać jej tę osobę, którą się stał po śmierci Austina. Był skorupą człowieka, którym niegdyś był, ale czy ta wymówka nie była wystarczająco silna, aby zostawić bez pomocy kobietę, która zaopiekowała się nim jak własnym dzieckiem?
Odwrócił się i poszedł w stronę samochodu. Nie miał tu żadnego interesu. Pomyślał, że ta praca należała się komuś, komu zależało na tym zajeździe i ludziach tu mieszkających. Jemu nie zależało.
– Tak szybko odjeżdżasz?
Bowie zatrzymał się na dźwięk głosu Carly Woods. Była oparta o ościeżnicę drzwi wejściowych z ramionami skrzyżowanymi na piersiach. Poza tym, że osiwiała, wyglądała dokładnie tak, jak ją pamiętał z tamtych lat. Zwiesił głowę i desperacko szukał słów, żeby jej powiedzieć, jak mu jest przykro. Wiele lat trwało, zanim oswoił się ze śmiercią swojego przyjaciela, ale i wspomnienie o nim czasami go prześladowało. Zawsze miał z tyłu głowy to, co zrobił przed feralnym dniem.
– Odpowiedź brzmi „nie”, Bowie – powiedziała, odchodząc od drzwi. – Wchodź, mamy biznes do zrobienia.
Idąc w stronę domu, czuł, że jego nogi są z ołowiu. Cicho zamknął za sobą drzwi i poczuł się, jakby wrócił do domu. Wszystko było dokładnie tak, jak mu się wryło w pamięć. Ta sama kwiecista tapeta na ścianach. Kiedy był mały, odrywał jej rogi, a wtedy Carly nazywała go łobuziakiem. Stanął na lewej nodze i uśmiechnął się na dźwięk skrzypiącej deski. Wiele razy, kiedy z Austinem próbowali się wykraść z domu, ten kawałek drewna zdradzał ich zamiary. Zamknął oczy i wyraźnie zobaczył, jak zjeżdżał z piętra po balustradzie schodów. Słyszał śmiech przyjaciół i głosy dorosłych starających się ich uciszyć, choć nic to nie dawało. Poczuł zapach świeżo upieczonych ciasteczek i smak gorącej czekolady na języku. Dorastając, spędzili tu wiele godzin. Tu po raz pierwszy zakochał się w kimś, kto go nie dostrzegał aż do chwili, gdy było za późno.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki