Powrót do Missing - ebook
Powrót do Missing - ebook
Porywająca saga rodzinna o Afryce i Ameryce, lekarzach i pacjentach, wygnaniu i powrocie domu.
Marion i Shiva Stone to bracia bliźniacy, owoc sekretnego związku pięknej indyjskiej zakonnicy i zuchwałego brytyjskiego chirurga ze szpitala misyjnego w Addis Abebie. Wychowywali się jako sieroty – matka zmarła przy porodzie, ojciec zniknął – łączyła ich silna więź i fascynacja medycyną. Bliźniacy osiągają pełnoletność, gdy Etiopia stoi na krawędzi rewolucji. Jednak to nie polityka a miłość do tej samej kobiety rozdziela ich i zmusza Mariona do ucieczki z ojczyzny. Młody lekarz udaje się do Ameryki i zaczyna pracę jako stażysta w niedofinansowanym i przepełnionym szpitalu w Nowym Jorku. Kiedy dogania go niszcząca przeszłość, Marion musi powierzyć swoje życie dwóm znienawidzonym mężczyznom. Ojcu – chirurgowi, który go porzucił – i bratu, który go zdradził.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-6642-5 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przybycie
Spędziwszy osiem miesięcy w ciemnościach łona naszej matki, mój brat Shiva i ja przyszliśmy na świat późnym popołudniem dwudziestego września roku pańskiego tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego. W Addis Abebie, stolicy Etiopii, na wysokości dwóch tysięcy czterystu metrów nad poziomem morza, po raz pierwszy zaczerpnęliśmy do płuc rozrzedzone powietrze.
Cud naszych narodzin miał miejsce w sali operacyjnej numer trzy szpitala Missing, w miejscu, gdzie nasza matka, siostra Mary Joseph Praise, spędzała większość swoich godzin pracy i znajdowała najwyższe spełnienie.
Gdy pewnego wrześniowego ranka nasza matka, mniszka z zakonu karmelitanek bosych z Madrasu, niespodziewanie zaczęła rodzić, w Etiopii właśnie ustał wielki deszcz, kończąc dużą porę deszczową. Jego miarowe bębnienie o wykonane z blachy falistej dachy budynków Missing zamilkło tak nagle, jak gdyby ktoś przerwał gadule w pół zdania. W ciągu jednej nocy pośród tej dojmującej ciszy rozkwitły kwiaty meskel, zamieniając wzgórza Addis Abeby w czyste złoto. Na łąkach wokół Missing turzyca wygrała walkę z błotem i rozpostarła się niczym lśniący dywan aż do brukowanego podjazdu szpitala, zwiastując poważniejsze sprawy niż gra w krykieta, krokieta albo w badmintona.
Missing było położone na pokrytym bujną zielenią wzniesieniu i stanowiło nieregularne skupisko bielonych parterowych i jednopiętrowych budynków wyglądających, jak gdyby zostały dosłownie wypchnięte z ziemi podczas tego samego geologicznego paroksyzmu, który dał początek górskiemu pasmu Entoto. Przypominające koryta rabaty, pojone wodą spływającą z rynien, otaczały niczym fosy przysadziste domy. Władzę nad ścianami sprawowały róże siostry przełożonej Matrony Hirst, oprawiając każde okno w szkarłatną ramkę i sięgając aż po dach. Ilasta gleba była tak żyzna, że Matrona – mądra i praktyczna szefowa szpitala Missing – ostrzegała nas, byśmy nie biegali po niej boso, chyba że chcemy, aby wyrosły nam dodatkowe palce u nóg.
Od głównego budynku szpitala, niczym szprychy w kole roweru, rozchodziło się pięć dróg wyznaczonych szpalerami sięgających do ramion krzaków. Prowadziły one do pięciu krytych strzechą parterowych pawilonów częściowo schowanych za zagajnikami, żywopłotami, dzikimi eukaliptusami i sosnami. Matrona Hirst pragnęła nade wszystko, by Missing przypominało arboretum lub zakątek ogrodów Kensington (w których odbywała spacery jako młoda zakonnica, zanim przyjechała do Afryki), ewentualnie raj tuż przed wygnaniem zeń ludzi.
Missing był tak naprawdę szpitalem misji, ale etiopskie usta wymawiały słowo mission z sykiem, który zbliżał je brzmieniowo do missing. Urzędnik w ministerstwie zdrowia – świeżo upieczony absolwent liceum – wypisał licencję dla THE MISSING HOSPITAL, co w jego mniemaniu było fonetycznie poprawną wersją nazwy szpitala. Błędną pisownię utrwalił dziennikarz „Ethiopian Herald”. Kiedy Matrona Hirst udała się do urzędu, by omyłkę skorygować, pracownik ministerstwa wyciągnął oryginalny dokument.
– Niech pani sama spojrzy, siostro. Jest Missing, quod erat demonstrandum – powiedział, jakby za jednym zamachem dowiódł słuszności twierdzenia Pitagorasa, wykazał centralną pozycję Słońca w Układzie Słonecznym, udowodnił, że Ziemia jest okrągła, a na koniec precyzyjnie określił na niej położenie Missing. I zostało Missing.
*
Z ust siostry Mary Joseph Praise w trakcie bólów nagłego porodu nie wydobył się żaden krzyk ani nawet jęk. Lecz tuż za wahadłowymi drzwiami prowadzącymi do pomieszczenia sąsiadującego z salą operacyjną numer trzy ogromny autoklaw (dar kościoła luterańskiego w Zurychu) ryczał, krzyczał i łkał za moją matkę, podczas gdy gorąca para sterylizowała narzędzia chirurgiczne i ręczniki, które za chwilę miały zostać przy niej użyte. W końcu to właśnie tutaj, w kącie pomieszczenia z autoklawem, tuż obok tego nierdzewnego molocha, moja matka znalazła schronienie, w którym wytrwała w Missing siedem lat, zanim my – Shiva i ja – wtargnęliśmy brutalnie w jej świat. Pod ścianą stało jej biurko połączone z krzesłem, uratowane z likwidowanej szkoły misyjnej i noszące na sobie piętno żłobionej w blacie frustracji niejednego ucznia. Biały rozpinany sweter mojej matki, który, jak mi powiedziano, często narzucała na ramiona pomiędzy jedną operacją a drugą, spoczywał przewieszony przez oparcie krzesła.
Do otynkowanej ściany nad biurkiem matka przyczepiła ilustrację z kalendarza przedstawiającą znaną rzeźbę Berniniego Ekstaza Świętej Teresy. Postać Teresy leży bezwładna, jakby święta zemdlała, ma lekko rozchylone usta, oczy mętne, powieki półprzymknięte. Z obydwu stron przygląda jej się wścibski chór okupujący klęczniki. Chłopiec anioł z delikatnym uśmieszkiem i ciałem znacznie bardziej umięśnionym, niżby pasowało do młodej twarzyczki, spogląda na świętą zmysłową siostrę. Koniuszki palców jego lewej dłoni unoszą brzeg tkaniny zakrywającej pierś Teresy. W prawej ręce, delikatnie jak skrzypek dzierżący smyczek, anioł trzyma strzałę.
Dlaczego akurat ten obrazek? Dlaczego Święta Teresa, matko?
Mając cztery lata, zakradałem się do pozbawionego okien pomieszczenia z autoklawem, żeby przyglądać się tej ilustracji. Zbyt mało było we mnie odwagi, abym mógł bez lęku przejść przez ciężkie drzwi broniące dostępu do sali, ale poczucie, że ona tam jest, i moja obsesja, by poznać tę zakonnicę, moją matkę, dodawały mi sił. Siadałem obok autoklawu, który syczał i buczał jak budzący się ze snu smok, i miałem wrażenie, że to moje walące serce pobudza bestię do życia. Gdy zajmowałem miejsce za biurkiem matki, powoli opanowywał mnie spokój i czułem jej duchową bliskość.
Później dowiedziałem się, że nikt nie odważył się usunąć stamtąd jej swetra, który nadal wisiał na oparciu krzesła. Był niczym uświęcony przedmiot, niczym relikwia. Lecz dla czterolatka wszystko jest zarazem i sacrum, i profanum. Zarzucałem więc pachnącą mydłem Cuticura część garderoby na ramiona. Dotykałem wyschniętego kałamarza, odtwarzając drogę, jaką musiały pokonywać jej palce. Patrzyłem w górę i mój wzrok padał na ilustrację z kalendarza – tak samo, jak musiało się to odbywać w jej przypadku – i ten obrazek wywierał na mnie wielkie wrażenie. Wiele lat później dowiedziałem się, że nawracające wizje anielskie Świętej Teresy nazywają się transwerberacją, co według słownika oznacza duszę „rozpaloną” miłością do Boga, a także serce „przebite” boską miłością; metafora jej wiary okazała się jednocześnie metaforą medycyny. W wieku czterech lat naprawdę nie potrzebowałem słów w rodzaju „transwerberacja”, by otaczać wizerunek Świętej Teresy czcią. Ponieważ nie dysponowałem żadną fotografią mojej prawdziwej matki, wyobraźnia podpowiadała mi, że moją rodzicielką jest w istocie kobieta z obrazka zagrożona przez wymachującego włócznią chłopczyka anioła i zapewne wkrótce przez niego zniewolona.
– Kiedy przyjdziesz, mamo? – pytałem, a mój dziecinny głosik odbijał się echem od kafelków. Kiedy przyjdziesz?
A potem sam sobie odpowiadałem szeptem:
– Na Boga!
To było wszystko, czym musiałem się obejść: słowami, które doktor Ghosh wykrzyknął, gdy po raz pierwszy zawędrowałem do tego miejsca, a on, szukając mnie, przybiegł tam i wlepił wzrok w obrazek na ścianie. Potem wziął mnie w swoje silne ramiona i powiedział głosem, który zabrzmiał w doskonałym unisono z autoklawem:
– Na Boga, ona DOCHODZI!
*
Od dnia mych narodzin upłynęły te cztery lata i jeszcze czterdzieści sześć następnych i oto, cudownym zrządzeniem losu, mam okazję powrócić do tego pomieszczenia. Odkrywam, że dziś krzesło jest dla mnie za małe, a sweter leży na moich ramionach niczym koronkowy księżowski humerał. Ale najważniejsze, że krzesło, sweter i ilustracja przedstawiająca transwerberację nadal są na swoim miejscu. Ja, Marion Stone, zmieniłem się, lecz wszystko inne – prawie wcale. Powrót do tego zachowanego w nienaruszonym stanie pokoju przypomina oglądanie albumu ze zdjęciami: cofanie się w czasie i pamięci. Reprodukcja rzeźby Berniniego (dziś oprawiona w ramkę i umieszczona za szkłem w celu zachowania tego, co kiedyś moja matka po prostu przypięła pinezkami do ściany), która nie chce wyblaknąć, skłania do wspomnień. Zmusza mnie do tego, bym uporządkował wydarzenia z mojego życia, bym powiedział, że wszystko zaczęło się właśnie tutaj i dlatego stało się to i tamto, a ponieważ koniec łączy się z początkiem, jestem tutaj.
Przychodzimy na świat nieproszeni, a jeśli dopisze nam szczęście, znajdujemy cel w życiu, który pcha nas przez głód, niedolę i śmierć za młodu, która – obyśmy tylko nie zapomnieli – spotyka wielu. Dorosłem i znalazłem swój cel, a było nim: zostać lekarzem. Nie chciałem uratować świata, chodziło raczej o uleczenie samego siebie. Niewielu lekarzy potrafi się do tego przyznać, a już z całą pewnością niewielu młodych medyków, ale podejmując się wykonywania tego zawodu, podświadomie wierzymy zapewne, że pielęgnowanie drugiego człowieka uleczy nasze własne rany. To jest możliwe. Ale z drugiej strony może też te rany pogłębić.
Postanowiłem specjalizować się w chirurgii przez wzgląd na Matronę, tę jej nieustającą obecność w moim dzieciństwie i okresie dojrzewania.
– Jaka jest najtrudniejsza rzecz, którą mógłbyś zrobić? – zapytała mnie, kiedy udałem się do niej po poradę w najmroczniejszy dzień pierwszej połowy mojego życia.
Skrzywiłem się. Z jakąż łatwością Matrona badała teren pomiędzy ambicją a względami praktycznymi.
– Dlaczego muszę robić to, co najtrudniejsze?
– Ponieważ jesteś, Marionie, instrumentem Boga. Nie pozwól, by instrument gnuśniał w futerale, mój synu. Graj! Poznaj tajniki tego instrumentu, zbadaj go. Czemuż to miałby cię zadowolić Wlazł kotek na płotek, skoro mógłbyś zagrać Glorię?
To niesprawiedliwe ze strony Matrony, że wymieniła jako przykład akurat ten wzniosły chorał, który zawsze sprawiał, że czułem się, jakbym stał wespół z wszystkimi żyjącymi istotami i głupio oniemiały patrzył w niebo. Doskonale rozumiała mój nieukształtowany charakter.
– Ależ Matrono, nawet nie marzę, by grać Bacha, Glorię... – powiedziałem po cichu. Nigdy w życiu nie grałem na żadnym instrumencie, ani dętym, ani strunowym. Nawet nie umiałem czytać nut.
– Nie, Marionie – odparła, pieszcząc mnie łagodnym spojrzeniem i gładząc mój policzek sękatą dłonią. – Nie chodzi mi o Glorię Bacha, ale o twoją własną Glorię! O tę Glorię, która żyje w tobie. Największym grzechem jest nieznalezienie jej w sobie, zignorowanie możliwości, które dał ci Bóg.
Jeśli chodzi o temperament, bardziej nadawałem się do jakiejś dyscypliny poznawczej, introspektywnej specjalizacji w rodzaju medycyny wewnętrznej lub być może psychiatrii. Pociłem się na sam widok sali operacyjnej. Na samą myśl o wzięciu do ręki skalpela skręcał mi się żołądek. (Nadal tak jest). Chirurgia była dla mnie najtrudniejszą rzeczą, jaką potrafiłem sobie wyobrazić.
Zostałem zatem chirurgiem.
Trzydzieści lat później nie jestem lekarzem znanym z szybkości, odwagi czy kunsztu technicznego. Możecie powiedzieć, że jestem powolny, rozwlekły, że styl i technikę operacji dostosowuję do potrzeb pacjenta i sytuacji na stole, a uznam to za największy komplement. Otuchy dodaje mi świadomość, że kiedy tylko któryś z moich kolegów lekarzy musi pójść pod nóż, przychodzi do mnie. Oni wszyscy doskonale wiedzą, że Marion Stone zatroszczy się o nich zarówno przed operacją, w jej czasie, jak i po niej. I wiedzą, że nie przepadam za chirurgicznymi aforyzmami w rodzaju: „Masz wątpliwości – tnij!” albo: „Na co czekać, skoro można operować?”, które niezawodnie obnażają najniższe instynkty przedstawicieli naszej profesji. Mój ojciec, dla którego umiejętności jako chirurga mam najwyższy szacunek, mawia: „Najbardziej udana operacja to taka, której postanawiasz nie przeprowadzać”. Wiedza, kiedy nie operować, świadomość, kiedy wpadłem po uszy i potrzebuję pomocy chirurga pokroju mojego ojca – takiego rodzaju talent, taki geniusz objawia się bez zapowiedzi.
Raz, mając pacjenta z zagrożeniem życia, błagałem ojca, by to on go zoperował. Stał w milczeniu przy łóżku, a jego palce pozostawały w kontakcie z przegubem chorego jeszcze długo po tym, jak już wyczuł rytm pracy jego serca, jak gdyby potrzebował dotyku, niesłyszalnego szumu krwi w arterii, tych nikłych sygnałów, które pomogły mu podjąć decyzję. Na jego twarzy ujrzałem absolutne skupienie. Wyobraziłem sobie trybiki obracające mu się w głowie, wyobraziłem sobie lśnienie łez zbierających się w kącikach jego oczu. Z najwyższą ostrożnością ważył argumenty. W końcu potrząsnął głową i odwrócił się od pacjenta. Poszedłem za nim.
– Doktorze Stone – powiedziałem, zwracając się do niego oficjalnie, choć pragnąłem krzyknąć: „Ojcze!”. – Operacja jest dla niego jedyną szansą.
W głębi duszy zdawałem sobie sprawę, że szansa jest wręcz nieskończenie mała, a najlżejsze znieczulenie także może go uśmiercić. Ojciec położył mi dłoń na ramieniu. Przemówił łagodnie, jak gdyby zwracając się do młodszego kolegi, a nie do własnego syna.
– Marionie, nie zapominaj o jedenastym przykazaniu – rzekł. – Nie będziesz operował w dniu śmierci pacjenta.
Wspominam jego słowa przy pełni księżyca w Addis Abebie, gdy lśnią ostrza noży, a kule i kamienie latają jak muchy i kiedy czuję się, jakbym stał nie w sali operacyjnej numer trzy, ale w rzeźni, mając skórę upstrzoną plamami krwi obcych ludzi. Pamiętam. Ale nie zawsze przed operacją znasz odpowiedzi na wszystkie pytania. Operujesz teraz. Później retrospektoskop, to jakże poręczne narzędzie prześmiewców i speców, organizatorów farsy, którą nazywamy konferencjami M&M, uzna twoją decyzję za słuszną bądź nie. Życie jest takie samo: żyjesz nim do przodu, ale rozumiesz je wstecz. Dopiero gdy się zatrzymasz i spojrzysz za siebie, zobaczysz człowieka, którego przejechałeś.
Dziś, w pięćdziesiątym roku swojego życia, otaczam czcią widok otwartej jamy brzusznej lub klatki piersiowej. Wstyd mi za ludzką zdolność ranienia i kaleczenia się nawzajem, za talent do profanowania ciał pobratymców. Mimo to potrafię dostrzec w tym wszystkim kabalistyczną harmonię serca wyglądającego zza płuca, wątroby i śledziony, które pod osłoną przepony mają jedna na drugą baczenie – brak mi słów wobec czegoś takiego. Przesuwam palcami po jelicie, szukając perforacji po ostrzu noża albo kuli z karabinu, badam jeden lśniący zwój za drugim, siedem metrów upchanych na tak niewielkiej przestrzeni. Gdyby połączyć ze sobą jelita, które podczas afrykańskiej nocy przeszły między moimi palcami, sięgnęłyby zapewne Przylądka Dobrej Nadziei, a wciąż jeszcze nie ujrzałem głowy tego węża. Widzę zwyczajne cuda ukryte pod skórą, klatką z żeber i masą mięśniową, widoki nie do obejrzenia przez ich posiadacza. Czy istnieje większy zaszczyt?
W takich chwilach nie zapominam, by podziękować swojemu bratu bliźniakowi Shivie – doktorowi Shivie Praise’owi Stone’owi. Pamiętam, by odnaleźć jego twarz, jego odbicie na szklanej ściance działowej, która oddziela dwie sale operacyjne, i przesłać mu krótkie skinienie głową, bo bez niego nie byłbym tym, kim dzisiaj jestem: chirurgiem.
Zdaniem Shivy w życiu w gruncie rzeczy chodzi o łatanie dziur. Shiva nie posługiwał się metaforami, a łatanie dziur jest dosłownie tym, o co mu chodziło. A jednak – łatanie dziur może być trafną metaforą naszego zawodu. Istnieje wszakże jeszcze inna dziura, rana, która dzieli rodzinę. Czasem pojawia się w momencie narodzin, a innym razem pokazuje się znacznie później. Każdy z nas naprawia to, co zostało zepsute. To zadanie życia. Nie damy rady naprawić wszystkiego i wiele zostanie dla przyszłych pokoleń.
Ja – który urodziłem się w Afryce, żyłem na wygnaniu w Ameryce, a potem powróciłem do kolebki – jestem żyjącym dowodem na to, że geografia to przeznaczenie. Los rzucił mnie z powrotem dokładnie tam, gdzie przyszedłem na świat, na tę samą salę operacyjną, w której wyszedłem z łona matki. Moje chronione rękawiczkami dłonie dzielą tę samą przestrzeń nad stołem operacyjnym w sali numer trzy, którą kiedyś zajmowały dłonie mojej matki i mojego ojca.
Bywają noce, gdy świerszcze grają cyk, cyk, cyk, ich tysięczny chór tłumi chrząkanie i stękanie hien mieszkających na zboczach wzgórz. Raptem przyroda milknie. Brzmi to tak, jakby apel dobiegł końca i nadszedł czas, by w ciemnościach odnaleźć swoich przyjaciół i złożyć głowę do snu. W tej ciszy, graniczącej z ciszą absolutną, słyszę przenikliwe brzęczenie gwiazd i jestem przeszczęśliwy, wdzięczny za to moje nieznaczące miejsce w galaktyce. W takich chwilach czuję również wdzięczność dla Shivy.
Bliźniacy – całe dzieciństwo przespaliśmy w jednym łóżku, dotykając się głowami, z torsami i nogami ułożonymi pod dziwacznym kątem. Wyrośliśmy już z potrzeby takiej intymności, choć ja nadal za nią tęsknię, za bliskością jego czaszki. Gdy budzę się i wiem, że otrzymałem w darze kolejny wschód słońca, pierwszą moją myślą budzę brata i mówię do niego: „Zawdzięczam ci widok poranka”.
Tym, co Shivie zawdzięczam najbardziej, jest możliwość opowiedzenia historii – historii, której moja matka, siostra Mary Joseph Praise, nie wyjawiła; historii, od której mój nieustraszony ojciec Thomas Stone uciekł; którą ja musiałem złożyć kawałek po kawałku. Jedynie snując tę opowieść, zamknę szczelinę, która oddziela mnie od brata. Owszem, mam nieograniczoną wiarę w sztukę chirurgii, ale wiem, że żaden chirurg nie jest w stanie zaleczyć rany, która dzieli dwóch braci. Tam gdzie jedwab i stal zawodzą, musi przynieść skutek opowiedzenie historii. Zacznijmy więc od początku...