Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powrót do Missing - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
8 listopada 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
63,90

Powrót do Missing - ebook

Porywająca saga rodzinna o Afryce i Ameryce, lekarzach i pacjentach, wygnaniu i powrocie domu.

Marion i Shiva Stone to bracia bliźniacy, owoc sekretnego związku pięknej indyjskiej zakonnicy i zuchwałego brytyjskiego chirurga ze szpitala misyjnego w Addis Abebie. Wychowywali się jako sieroty – matka zmarła przy porodzie, ojciec zniknął – łączyła ich silna więź i fascynacja medycyną. Bliźniacy osiągają pełnoletność, gdy Etiopia stoi na krawędzi rewolucji. Jednak to nie polityka a miłość do tej samej kobiety rozdziela ich i zmusza Mariona do ucieczki z ojczyzny. Młody lekarz udaje się do Ameryki i zaczyna pracę jako stażysta w niedofinansowanym i przepełnionym szpitalu w Nowym Jorku. Kiedy dogania go niszcząca przeszłość, Marion musi powierzyć swoje życie dwóm znienawidzonym mężczyznom. Ojcu – chirurgowi, który go porzucił – i bratu, który go zdradził.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-271-6642-5
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

Przy­by­cie

Spę­dziw­szy osiem mie­sięcy w ciem­no­ściach łona na­szej matki, mój brat Shiva i ja przy­szli­śmy na świat póź­nym po­po­łu­dniem dwu­dzie­stego wrze­śnia roku pań­skiego ty­siąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­tego czwar­tego. W Ad­dis Abe­bie, sto­licy Etio­pii, na wy­so­ko­ści dwóch ty­sięcy czte­ry­stu me­trów nad po­zio­mem mo­rza, po raz pierw­szy za­czerp­nę­li­śmy do płuc roz­rze­dzone po­wie­trze.

Cud na­szych na­ro­dzin miał miej­sce w sali ope­ra­cyj­nej nu­mer trzy szpi­tala Mis­sing, w miej­scu, gdzie na­sza matka, sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise, spę­dzała więk­szość swo­ich go­dzin pracy i znaj­do­wała naj­wyż­sze speł­nie­nie.

Gdy pew­nego wrze­śnio­wego ranka na­sza matka, mniszka z za­konu kar­me­li­ta­nek bo­sych z Ma­drasu, nie­spo­dzie­wa­nie za­częła ro­dzić, w Etio­pii wła­śnie ustał wielki deszcz, koń­cząc dużą porę desz­czową. Jego mia­rowe bęb­nie­nie o wy­ko­nane z bla­chy fa­li­stej da­chy bu­dyn­ków Mis­sing za­mil­kło tak na­gle, jak gdyby ktoś prze­rwał ga­dule w pół zda­nia. W ciągu jed­nej nocy po­śród tej doj­mu­ją­cej ci­szy roz­kwi­tły kwiaty me­skel, za­mie­nia­jąc wzgó­rza Ad­dis Abeby w czy­ste złoto. Na łą­kach wo­kół Mis­sing tu­rzyca wy­grała walkę z bło­tem i roz­po­starła się ni­czym lśniący dy­wan aż do bru­ko­wa­nego pod­jazdu szpi­tala, zwia­stu­jąc po­waż­niej­sze sprawy niż gra w kry­kieta, kro­kieta albo w bad­min­tona.

Mis­sing było po­ło­żone na po­kry­tym bujną zie­le­nią wznie­sie­niu i sta­no­wiło nie­re­gu­larne sku­pi­sko bie­lo­nych par­te­ro­wych i jed­no­pię­tro­wych bu­dyn­ków wy­glą­da­ją­cych, jak gdyby zo­stały do­słow­nie wy­pchnięte z ziemi pod­czas tego sa­mego geo­lo­gicz­nego pa­rok­sy­zmu, który dał po­czą­tek gór­skiemu pa­smu En­toto. Przy­po­mi­na­jące ko­ryta ra­baty, po­jone wodą spły­wa­jącą z ry­nien, ota­czały ni­czym fosy przy­sa­dzi­ste domy. Wła­dzę nad ścia­nami spra­wo­wały róże sio­stry prze­ło­żo­nej Ma­trony Hirst, opra­wia­jąc każde okno w szkar­łatną ramkę i się­ga­jąc aż po dach. Ila­sta gleba była tak ży­zna, że Ma­trona – mą­dra i prak­tyczna sze­fowa szpi­tala Mis­sing – ostrze­gała nas, by­śmy nie bie­gali po niej boso, chyba że chcemy, aby wy­ro­sły nam do­dat­kowe palce u nóg.

Od głów­nego bu­dynku szpi­tala, ni­czym szpry­chy w kole ro­weru, roz­cho­dziło się pięć dróg wy­zna­czo­nych szpa­le­rami się­ga­ją­cych do ra­mion krza­ków. Pro­wa­dziły one do pię­ciu kry­tych strze­chą par­te­ro­wych pa­wi­lo­nów czę­ściowo scho­wa­nych za za­gaj­ni­kami, ży­wo­pło­tami, dzi­kimi eu­ka­lip­tu­sami i so­snami. Ma­trona Hirst pra­gnęła nade wszystko, by Mis­sing przy­po­mi­nało ar­bo­re­tum lub za­ką­tek ogro­dów Ken­sing­ton (w któ­rych od­by­wała spa­cery jako młoda za­kon­nica, za­nim przy­je­chała do Afryki), ewen­tu­al­nie raj tuż przed wy­gna­niem zeń lu­dzi.

Mis­sing był tak na­prawdę szpi­ta­lem mi­sji, ale etiop­skie usta wy­ma­wiały słowo mis­sion z sy­kiem, który zbli­żał je brzmie­niowo do mis­sing. Urzęd­nik w mi­ni­ster­stwie zdro­wia – świeżo upie­czony ab­sol­went li­ceum – wy­pi­sał li­cen­cję dla THE MIS­SING HO­SPI­TAL, co w jego mnie­ma­niu było fo­ne­tycz­nie po­prawną wer­sją na­zwy szpi­tala. Błędną pi­sow­nię utrwa­lił dzien­ni­karz „Ethio­pian He­rald”. Kiedy Ma­trona Hirst udała się do urzędu, by omyłkę sko­ry­go­wać, pra­cow­nik mi­ni­ster­stwa wy­cią­gnął ory­gi­nalny do­ku­ment.

– Niech pani sama spoj­rzy, sio­stro. Jest Mis­sing, quod erat de­mon­stran­dum – po­wie­dział, jakby za jed­nym za­ma­chem do­wiódł słusz­no­ści twier­dze­nia Pi­ta­go­rasa, wy­ka­zał cen­tralną po­zy­cję Słońca w Ukła­dzie Sło­necz­nym, udo­wod­nił, że Zie­mia jest okrą­gła, a na ko­niec pre­cy­zyj­nie okre­ślił na niej po­ło­że­nie Mis­sing. I zo­stało Mis­sing.

*

Z ust sio­stry Mary Jo­seph Pra­ise w trak­cie bó­lów na­głego po­rodu nie wy­do­był się ża­den krzyk ani na­wet jęk. Lecz tuż za wa­ha­dło­wymi drzwiami pro­wa­dzą­cymi do po­miesz­cze­nia są­sia­du­ją­cego z salą ope­ra­cyjną nu­mer trzy ogromny au­to­klaw (dar ko­ścioła lu­te­rań­skiego w Zu­ry­chu) ry­czał, krzy­czał i łkał za moją matkę, pod­czas gdy go­rąca para ste­ry­li­zo­wała na­rzę­dzia chi­rur­giczne i ręcz­niki, które za chwilę miały zo­stać przy niej użyte. W końcu to wła­śnie tu­taj, w ką­cie po­miesz­cze­nia z au­to­kla­wem, tuż obok tego nie­rdzew­nego mo­lo­cha, moja matka zna­la­zła schro­nie­nie, w któ­rym wy­trwała w Mis­sing sie­dem lat, za­nim my – Shiva i ja – wtar­gnę­li­śmy bru­tal­nie w jej świat. Pod ścianą stało jej biurko po­łą­czone z krze­słem, ura­to­wane z li­kwi­do­wa­nej szkoły mi­syj­nej i no­szące na so­bie piętno żło­bio­nej w bla­cie fru­stra­cji nie­jed­nego ucznia. Biały roz­pi­nany swe­ter mo­jej matki, który, jak mi po­wie­dziano, czę­sto na­rzu­cała na ra­miona po­mię­dzy jedną ope­ra­cją a drugą, spo­czy­wał prze­wie­szony przez opar­cie krze­sła.

Do otyn­ko­wa­nej ściany nad biur­kiem matka przy­cze­piła ilu­stra­cję z ka­len­da­rza przed­sta­wia­jącą znaną rzeźbę Ber­ni­niego Eks­taza Świę­tej Te­resy. Po­stać Te­resy leży bez­władna, jakby święta ze­mdlała, ma lekko roz­chy­lone usta, oczy mętne, po­wieki pół­przy­mknięte. Z oby­dwu stron przy­gląda jej się wścib­ski chór oku­pu­jący klęcz­niki. Chło­piec anioł z de­li­kat­nym uśmiesz­kiem i cia­łem znacz­nie bar­dziej umię­śnio­nym, niżby pa­so­wało do mło­dej twa­rzyczki, spo­gląda na świętą zmy­słową sio­strę. Ko­niuszki pal­ców jego le­wej dłoni uno­szą brzeg tka­niny za­kry­wa­ją­cej pierś Te­resy. W pra­wej ręce, de­li­kat­nie jak skrzy­pek dzier­żący smy­czek, anioł trzyma strzałę.

Dla­czego aku­rat ten ob­ra­zek? Dla­czego Święta Te­resa, matko?

Ma­jąc cztery lata, za­kra­da­łem się do po­zba­wio­nego okien po­miesz­cze­nia z au­to­kla­wem, żeby przy­glą­dać się tej ilu­stra­cji. Zbyt mało było we mnie od­wagi, abym mógł bez lęku przejść przez cięż­kie drzwi bro­niące do­stępu do sali, ale po­czu­cie, że ona tam jest, i moja ob­se­sja, by po­znać tę za­kon­nicę, moją matkę, do­da­wały mi sił. Sia­da­łem obok au­to­klawu, który sy­czał i bu­czał jak bu­dzący się ze snu smok, i mia­łem wra­że­nie, że to moje wa­lące serce po­bu­dza be­stię do ży­cia. Gdy zaj­mo­wa­łem miej­sce za biur­kiem matki, po­woli opa­no­wy­wał mnie spo­kój i czu­łem jej du­chową bli­skość.

Póź­niej do­wie­dzia­łem się, że nikt nie od­wa­żył się usu­nąć stam­tąd jej swe­tra, który na­dal wi­siał na opar­ciu krze­sła. Był ni­czym uświę­cony przed­miot, ni­czym re­li­kwia. Lecz dla czte­ro­latka wszystko jest za­ra­zem i sa­crum, i pro­fa­num. Za­rzu­ca­łem więc pach­nącą my­dłem Cu­ti­cura część gar­de­roby na ra­miona. Do­ty­ka­łem wy­schnię­tego ka­ła­ma­rza, od­twa­rza­jąc drogę, jaką mu­siały po­ko­ny­wać jej palce. Pa­trzy­łem w górę i mój wzrok pa­dał na ilu­stra­cję z ka­len­da­rza – tak samo, jak mu­siało się to od­by­wać w jej przy­padku – i ten ob­ra­zek wy­wie­rał na mnie wiel­kie wra­że­nie. Wiele lat póź­niej do­wie­dzia­łem się, że na­wra­ca­jące wi­zje aniel­skie Świę­tej Te­resy na­zy­wają się trans­wer­be­ra­cją, co we­dług słow­nika ozna­cza du­szę „roz­pa­loną” mi­ło­ścią do Boga, a także serce „prze­bite” bo­ską mi­ło­ścią; me­ta­fora jej wiary oka­zała się jed­no­cze­śnie me­ta­forą me­dy­cyny. W wieku czte­rech lat na­prawdę nie po­trze­bo­wa­łem słów w ro­dzaju „trans­wer­be­ra­cja”, by ota­czać wi­ze­ru­nek Świę­tej Te­resy czcią. Po­nie­waż nie dys­po­no­wa­łem żadną fo­to­gra­fią mo­jej praw­dzi­wej matki, wy­obraź­nia pod­po­wia­dała mi, że moją ro­dzi­cielką jest w isto­cie ko­bieta z ob­razka za­gro­żona przez wy­ma­chu­ją­cego włócz­nią chłop­czyka anioła i za­pewne wkrótce przez niego znie­wo­lona.

– Kiedy przyj­dziesz, mamo? – py­ta­łem, a mój dzie­cinny gło­sik od­bi­jał się echem od ka­fel­ków. Kiedy przyj­dziesz?

A po­tem sam so­bie od­po­wia­da­łem szep­tem:

– Na Boga!

To było wszystko, czym mu­sia­łem się obejść: sło­wami, które dok­tor Ghosh wy­krzyk­nął, gdy po raz pierw­szy za­wę­dro­wa­łem do tego miej­sca, a on, szu­ka­jąc mnie, przy­biegł tam i wle­pił wzrok w ob­ra­zek na ścia­nie. Po­tem wziął mnie w swoje silne ra­miona i po­wie­dział gło­sem, który za­brzmiał w do­sko­na­łym uni­sono z au­to­kla­wem:

– Na Boga, ona DO­CHO­DZI!

*

Od dnia mych na­ro­dzin upły­nęły te cztery lata i jesz­cze czter­dzie­ści sześć na­stęp­nych i oto, cu­dow­nym zrzą­dze­niem losu, mam oka­zję po­wró­cić do tego po­miesz­cze­nia. Od­kry­wam, że dziś krze­sło jest dla mnie za małe, a swe­ter leży na mo­ich ra­mio­nach ni­czym ko­ron­kowy księ­żow­ski hu­me­rał. Ale naj­waż­niej­sze, że krze­sło, swe­ter i ilu­stra­cja przed­sta­wia­jąca trans­wer­be­ra­cję na­dal są na swoim miej­scu. Ja, Ma­rion Stone, zmie­ni­łem się, lecz wszystko inne – pra­wie wcale. Po­wrót do tego za­cho­wa­nego w nie­na­ru­szo­nym sta­nie po­koju przy­po­mina oglą­da­nie al­bumu ze zdję­ciami: co­fa­nie się w cza­sie i pa­mięci. Re­pro­duk­cja rzeźby Ber­ni­niego (dziś opra­wiona w ramkę i umiesz­czona za szkłem w celu za­cho­wa­nia tego, co kie­dyś moja matka po pro­stu przy­pięła pi­nez­kami do ściany), która nie chce wy­blak­nąć, skła­nia do wspo­mnień. Zmu­sza mnie do tego, bym upo­rząd­ko­wał wy­da­rze­nia z mo­jego ży­cia, bym po­wie­dział, że wszystko za­częło się wła­śnie tu­taj i dla­tego stało się to i tamto, a po­nie­waż ko­niec łą­czy się z po­cząt­kiem, je­stem tu­taj.

Przy­cho­dzimy na świat nie­pro­szeni, a je­śli do­pi­sze nam szczę­ście, znaj­du­jemy cel w ży­ciu, który pcha nas przez głód, nie­dolę i śmierć za młodu, która – oby­śmy tylko nie za­po­mnieli – spo­tyka wielu. Do­ro­słem i zna­la­złem swój cel, a było nim: zo­stać le­ka­rzem. Nie chcia­łem ura­to­wać świata, cho­dziło ra­czej o ule­cze­nie sa­mego sie­bie. Nie­wielu le­ka­rzy po­trafi się do tego przy­znać, a już z całą pew­no­ścią nie­wielu mło­dych me­dy­ków, ale po­dej­mu­jąc się wy­ko­ny­wa­nia tego za­wodu, pod­świa­do­mie wie­rzymy za­pewne, że pie­lę­gno­wa­nie dru­giego czło­wieka ule­czy na­sze wła­sne rany. To jest moż­liwe. Ale z dru­giej strony może też te rany po­głę­bić.

Po­sta­no­wi­łem spe­cja­li­zo­wać się w chi­rur­gii przez wzgląd na Ma­tronę, tę jej nie­usta­jącą obec­ność w moim dzie­ciń­stwie i okre­sie doj­rze­wa­nia.

– Jaka jest naj­trud­niej­sza rzecz, którą mógł­byś zro­bić? – za­py­tała mnie, kiedy uda­łem się do niej po po­radę w naj­mrocz­niej­szy dzień pierw­szej po­łowy mo­jego ży­cia.

Skrzy­wi­łem się. Z ja­kąż ła­two­ścią Ma­trona ba­dała te­ren po­mię­dzy am­bi­cją a wzglę­dami prak­tycz­nymi.

– Dla­czego mu­szę ro­bić to, co naj­trud­niej­sze?

– Po­nie­waż je­steś, Ma­rio­nie, in­stru­men­tem Boga. Nie po­zwól, by in­stru­ment gnu­śniał w fu­te­rale, mój synu. Graj! Po­znaj taj­niki tego in­stru­mentu, zba­daj go. Cze­muż to miałby cię za­do­wo­lić Wlazł ko­tek na pło­tek, skoro mógł­byś za­grać Glo­rię?

To nie­spra­wie­dliwe ze strony Ma­trony, że wy­mie­niła jako przy­kład aku­rat ten wznio­sły cho­rał, który za­wsze spra­wiał, że czu­łem się, jak­bym stał we­spół z wszyst­kimi ży­ją­cymi isto­tami i głu­pio onie­miały pa­trzył w niebo. Do­sko­nale ro­zu­miała mój nie­u­kształ­to­wany cha­rak­ter.

– Ależ Ma­trono, na­wet nie ma­rzę, by grać Ba­cha, Glo­rię... – po­wie­dzia­łem po ci­chu. Ni­gdy w ży­ciu nie gra­łem na żad­nym in­stru­men­cie, ani dę­tym, ani stru­no­wym. Na­wet nie umia­łem czy­tać nut.

– Nie, Ma­rio­nie – od­parła, piesz­cząc mnie ła­god­nym spoj­rze­niem i gła­dząc mój po­li­czek sę­katą dło­nią. – Nie cho­dzi mi o Glo­rię Ba­cha, ale o twoją wła­sną Glo­rię! O tę Glo­rię, która żyje w to­bie. Naj­więk­szym grze­chem jest nie­zna­le­zie­nie jej w so­bie, zi­gno­ro­wa­nie moż­li­wo­ści, które dał ci Bóg.

Je­śli cho­dzi o tem­pe­ra­ment, bar­dziej nada­wa­łem się do ja­kiejś dys­cy­pliny po­znaw­czej, in­tro­spek­tyw­nej spe­cja­li­za­cji w ro­dzaju me­dy­cyny we­wnętrz­nej lub być może psy­chia­trii. Po­ci­łem się na sam wi­dok sali ope­ra­cyj­nej. Na samą myśl o wzię­ciu do ręki skal­pela skrę­cał mi się żo­łą­dek. (Na­dal tak jest). Chi­rur­gia była dla mnie naj­trud­niej­szą rze­czą, jaką po­tra­fi­łem so­bie wy­obra­zić.

Zo­sta­łem za­tem chi­rur­giem.

Trzy­dzie­ści lat póź­niej nie je­stem le­ka­rzem zna­nym z szyb­ko­ści, od­wagi czy kunsztu tech­nicz­nego. Mo­że­cie po­wie­dzieć, że je­stem po­wolny, roz­wle­kły, że styl i tech­nikę ope­ra­cji do­sto­so­wuję do po­trzeb pa­cjenta i sy­tu­acji na stole, a uznam to za naj­więk­szy kom­ple­ment. Otu­chy do­daje mi świa­do­mość, że kiedy tylko któ­ryś z mo­ich ko­le­gów le­ka­rzy musi pójść pod nóż, przy­cho­dzi do mnie. Oni wszy­scy do­sko­nale wie­dzą, że Ma­rion Stone za­trosz­czy się o nich za­równo przed ope­ra­cją, w jej cza­sie, jak i po niej. I wie­dzą, że nie prze­pa­dam za chi­rur­gicz­nymi afo­ry­zmami w ro­dzaju: „Masz wąt­pli­wo­ści – tnij!” albo: „Na co cze­kać, skoro można ope­ro­wać?”, które nie­za­wod­nie ob­na­żają naj­niż­sze in­stynkty przed­sta­wi­cieli na­szej pro­fe­sji. Mój oj­ciec, dla któ­rego umie­jęt­no­ści jako chi­rurga mam naj­wyż­szy sza­cu­nek, ma­wia: „Naj­bar­dziej udana ope­ra­cja to taka, któ­rej po­sta­na­wiasz nie prze­pro­wa­dzać”. Wie­dza, kiedy nie ope­ro­wać, świa­do­mość, kiedy wpa­dłem po uszy i po­trze­buję po­mocy chi­rurga po­kroju mo­jego ojca – ta­kiego ro­dzaju ta­lent, taki ge­niusz ob­ja­wia się bez za­po­wie­dzi.

Raz, ma­jąc pa­cjenta z za­gro­że­niem ży­cia, bła­ga­łem ojca, by to on go zo­pe­ro­wał. Stał w mil­cze­niu przy łóżku, a jego palce po­zo­sta­wały w kon­tak­cie z prze­gu­bem cho­rego jesz­cze długo po tym, jak już wy­czuł rytm pracy jego serca, jak gdyby po­trze­bo­wał do­tyku, nie­sły­szal­nego szumu krwi w ar­te­rii, tych ni­kłych sy­gna­łów, które po­mo­gły mu pod­jąć de­cy­zję. Na jego twa­rzy uj­rza­łem ab­so­lutne sku­pie­nie. Wy­obra­zi­łem so­bie try­biki ob­ra­ca­jące mu się w gło­wie, wy­obra­zi­łem so­bie lśnie­nie łez zbie­ra­ją­cych się w ką­ci­kach jego oczu. Z naj­wyż­szą ostroż­no­ścią wa­żył ar­gu­menty. W końcu po­trzą­snął głową i od­wró­cił się od pa­cjenta. Po­sze­dłem za nim.

– Dok­to­rze Stone – po­wie­dzia­łem, zwra­ca­jąc się do niego ofi­cjal­nie, choć pra­gną­łem krzyk­nąć: „Oj­cze!”. – Ope­ra­cja jest dla niego je­dyną szansą.

W głębi du­szy zda­wa­łem so­bie sprawę, że szansa jest wręcz nie­skoń­cze­nie mała, a naj­lżej­sze znie­czu­le­nie także może go uśmier­cić. Oj­ciec po­ło­żył mi dłoń na ra­mie­niu. Prze­mó­wił ła­god­nie, jak gdyby zwra­ca­jąc się do młod­szego ko­legi, a nie do wła­snego syna.

– Ma­rio­nie, nie za­po­mi­naj o je­de­na­stym przy­ka­za­niu – rzekł. – Nie bę­dziesz ope­ro­wał w dniu śmierci pa­cjenta.

Wspo­mi­nam jego słowa przy pełni księ­życa w Ad­dis Abe­bie, gdy lśnią ostrza noży, a kule i ka­mie­nie la­tają jak mu­chy i kiedy czuję się, jak­bym stał nie w sali ope­ra­cyj­nej nu­mer trzy, ale w rzeźni, ma­jąc skórę upstrzoną pla­mami krwi ob­cych lu­dzi. Pa­mię­tam. Ale nie za­wsze przed ope­ra­cją znasz od­po­wie­dzi na wszyst­kie py­ta­nia. Ope­ru­jesz te­raz. Póź­niej re­tro­spek­to­skop, to jakże po­ręczne na­rzę­dzie prze­śmiew­ców i spe­ców, or­ga­ni­za­to­rów farsy, którą na­zy­wamy kon­fe­ren­cjami M&M, uzna twoją de­cy­zję za słuszną bądź nie. Ży­cie jest ta­kie samo: ży­jesz nim do przodu, ale ro­zu­miesz je wstecz. Do­piero gdy się za­trzy­masz i spoj­rzysz za sie­bie, zo­ba­czysz czło­wieka, któ­rego prze­je­cha­łeś.

Dziś, w pięć­dzie­sią­tym roku swo­jego ży­cia, ota­czam czcią wi­dok otwar­tej jamy brzusz­nej lub klatki pier­sio­wej. Wstyd mi za ludzką zdol­ność ra­nie­nia i ka­le­cze­nia się na­wza­jem, za ta­lent do pro­fa­no­wa­nia ciał po­bra­tym­ców. Mimo to po­tra­fię do­strzec w tym wszyst­kim ka­ba­li­styczną har­mo­nię serca wy­glą­da­ją­cego zza płuca, wą­troby i śle­dziony, które pod osłoną prze­pony mają jedna na drugą ba­cze­nie – brak mi słów wo­bec cze­goś ta­kiego. Prze­su­wam pal­cami po je­li­cie, szu­ka­jąc per­fo­ra­cji po ostrzu noża albo kuli z ka­ra­binu, ba­dam je­den lśniący zwój za dru­gim, sie­dem me­trów upcha­nych na tak nie­wiel­kiej prze­strzeni. Gdyby po­łą­czyć ze sobą je­lita, które pod­czas afry­kań­skiej nocy prze­szły mię­dzy mo­imi pal­cami, się­gnę­łyby za­pewne Przy­lądka Do­brej Na­dziei, a wciąż jesz­cze nie uj­rza­łem głowy tego węża. Wi­dzę zwy­czajne cuda ukryte pod skórą, klatką z że­ber i masą mię­śniową, wi­doki nie do obej­rze­nia przez ich po­sia­da­cza. Czy ist­nieje więk­szy za­szczyt?

W ta­kich chwi­lach nie za­po­mi­nam, by po­dzię­ko­wać swo­jemu bratu bliź­nia­kowi Shi­vie – dok­to­rowi Shi­vie Pra­ise’owi Stone’owi. Pa­mię­tam, by od­na­leźć jego twarz, jego od­bi­cie na szkla­nej ściance dzia­ło­wej, która od­dziela dwie sale ope­ra­cyjne, i prze­słać mu krót­kie ski­nie­nie głową, bo bez niego nie był­bym tym, kim dzi­siaj je­stem: chi­rur­giem.

Zda­niem Shivy w ży­ciu w grun­cie rze­czy cho­dzi o ła­ta­nie dziur. Shiva nie po­słu­gi­wał się me­ta­fo­rami, a ła­ta­nie dziur jest do­słow­nie tym, o co mu cho­dziło. A jed­nak – ła­ta­nie dziur może być trafną me­ta­forą na­szego za­wodu. Ist­nieje wszakże jesz­cze inna dziura, rana, która dzieli ro­dzinę. Cza­sem po­ja­wia się w mo­men­cie na­ro­dzin, a in­nym ra­zem po­ka­zuje się znacz­nie póź­niej. Każdy z nas na­pra­wia to, co zo­stało ze­psute. To za­da­nie ży­cia. Nie damy rady na­pra­wić wszyst­kiego i wiele zo­sta­nie dla przy­szłych po­ko­leń.

Ja – który uro­dzi­łem się w Afryce, ży­łem na wy­gna­niu w Ame­ryce, a po­tem po­wró­ci­łem do ko­lebki – je­stem ży­ją­cym do­wo­dem na to, że geo­gra­fia to prze­zna­cze­nie. Los rzu­cił mnie z po­wro­tem do­kład­nie tam, gdzie przy­sze­dłem na świat, na tę samą salę ope­ra­cyjną, w któ­rej wy­sze­dłem z łona matki. Moje chro­nione rę­ka­wicz­kami dło­nie dzielą tę samą prze­strzeń nad sto­łem ope­ra­cyj­nym w sali nu­mer trzy, którą kie­dyś zaj­mo­wały dło­nie mo­jej matki i mo­jego ojca.

By­wają noce, gdy świersz­cze grają cyk, cyk, cyk, ich ty­sięczny chór tłumi chrzą­ka­nie i stę­ka­nie hien miesz­ka­ją­cych na zbo­czach wzgórz. Rap­tem przy­roda milk­nie. Brzmi to tak, jakby apel do­biegł końca i nad­szedł czas, by w ciem­no­ściach od­na­leźć swo­ich przy­ja­ciół i zło­żyć głowę do snu. W tej ci­szy, gra­ni­czą­cej z ci­szą ab­so­lutną, sły­szę prze­ni­kliwe brzę­cze­nie gwiazd i je­stem prze­szczę­śliwy, wdzięczny za to moje nie­zna­czące miej­sce w ga­lak­tyce. W ta­kich chwi­lach czuję rów­nież wdzięcz­ność dla Shivy.

Bliź­niacy – całe dzie­ciń­stwo prze­spa­li­śmy w jed­nym łóżku, do­ty­ka­jąc się gło­wami, z tor­sami i no­gami uło­żo­nymi pod dzi­wacz­nym ką­tem. Wy­ro­śli­śmy już z po­trzeby ta­kiej in­tym­no­ści, choć ja na­dal za nią tę­sk­nię, za bli­sko­ścią jego czaszki. Gdy bu­dzę się i wiem, że otrzy­ma­łem w da­rze ko­lejny wschód słońca, pierw­szą moją my­ślą bu­dzę brata i mó­wię do niego: „Za­wdzię­czam ci wi­dok po­ranka”.

Tym, co Shi­vie za­wdzię­czam naj­bar­dziej, jest moż­li­wość opo­wie­dze­nia hi­sto­rii – hi­sto­rii, któ­rej moja matka, sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise, nie wy­ja­wiła; hi­sto­rii, od któ­rej mój nie­ustra­szony oj­ciec Tho­mas Stone uciekł; którą ja mu­sia­łem zło­żyć ka­wa­łek po ka­wałku. Je­dy­nie snu­jąc tę opo­wieść, za­mknę szcze­linę, która od­dziela mnie od brata. Ow­szem, mam nie­ogra­ni­czoną wiarę w sztukę chi­rur­gii, ale wiem, że ża­den chi­rurg nie jest w sta­nie za­le­czyć rany, która dzieli dwóch braci. Tam gdzie je­dwab i stal za­wo­dzą, musi przy­nieść sku­tek opo­wie­dze­nie hi­sto­rii. Za­cznijmy więc od po­czątku...
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: