- nowość
Powrót fatum - ebook
Powrót fatum - ebook
Podobno każdy jest kowalem własnego losu. Ale czy na pewno?
Wbrew temu, co sugerują wszechobecne samorozwojowe narracje, część ludzkiego doświadczenia zawsze pozostanie poza naszą kontrolą. Czy jednak jesteśmy zdani tylko na siebie? Czy raczej coś lub ktoś dyskretnie nad nami czuwa? A może wszystko, co wydarza się w naszym życiu, zostało z góry przesądzone?
Tomasz Stawiszyński – filozof i eseista, autor m.in. bestsellerowych Reguł na czas chaosu i Ucieczki od bezradności – w swojej najnowszej książce skupia się na zagadnieniu losu i pokazuje, jak współcześnie się z nim mierzymy.
Biorąc na warsztat obrazy świata ukształtowane przez racjonalizm, chrześcijaństwo i ezoterykę, zastanawia się, czy w obliczu wyzwań naszych czasów, na które nauka i religia nie potrafią udzielić już satysfakcjonujących odpowiedzi, powrót fatum jest czymś nieuchronnym. Z rzadko spotykaną śmiałością zachęca do podważania tego, co uchodzi za pewnik, szuka nieoczywistych ścieżek i – jak zwykle – nie unika niewygodnych pytań.
Brawurowa podróż przez opowieści, ku którym zwracamy się, chcąc uporządkować naszą rzeczywistość.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8367-795-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podziękowania
Dziękuję wszystkim, bez których tej książki by nie było.
Dominice Kardaś i Bognie Rosińskiej za uwagi, sugestie, krytyki i propozycje, dzięki którym końcowa wersja tekstu jest znacznie lepsza od pierwszej.
Magdzie Kuc za wybitne obrazowe interpretacje, które zawsze wzbogacają słowo pisane o zupełnie nową jakość.
Zosi Koteckiej za czułą, troskliwą, ale też energiczną opiekę nad życiem moich książek w świecie.
Dominiko, Bogno, Magdo, Zosiu – praca z Wami to przywilej i wielka przyjemność!
Pawłowi Cieślarkowi za wnikliwą lekturę i precyzyjną korektę.
Przyjaciołom i znajomym, z którymi dyskusje, czasem spory, stały się impulsami oraz inspiracjami do różnych myśli, z których ta książka się narodziła. Pawłowi Boguszewskiemu, Janowi Chwedeńczukowi, Bohdanowi Chwedeńczukowi, Dariuszowi Misiunie, Piotrowi Piotrowskiemu, Janinie Sonik-Włodarczyk, Lucjanowi Włodarczykowi, Lilianie Sonik, Michałowi Okońskiemu, Tomaszowi Terlikowskiemu, Mirze Marcinów, Bartoszowi Ziółkowskiemu, Katarzynie Murawskiej, Markowi Bonczarowi, Krzysztofowi Wróblowi, Romanowi Bieleckiemu OP, a także zmarłemu w kwietniu 2024 roku Zbigniewowi Mikołejce.
Mojej żonie, Cvecie Dimitrovej, za długie rozmowy, pierwsze lektury, uwagi entuzjastyczne i krytyczne. I za nieustające inspiracje. A także – po prostu – za wszystko.
Bertiemu – za międzygatunkową przyjaźń i codzienne lekcje radosnej afirmacji istnienia.
A także wielu innym, których lista jest zbyt długa, żeby ją tutaj przytoczyć.
Rzecz jasna za wszystkie tezy, ale i niedociągnięcia, pomyłki oraz ślepe zaułki w tej książce odpowiedzialność ponosi wyłącznie jej autor.Rozdział 1
W zupie pierwotnej
Spodziewałem się czegoś innego. Na przykład gigantycznego akwarium wypełnionego delikatnie falującą wodą. Oświetlanego przesuwającym się po imitacji nieboskłonu sztucznym słońcem, które wstaje na sztucznym wschodzie, zachodzi na sztucznym zachodzie, a kiedy zajdzie już całkiem, wyłania się sztuczny księżyc. Taki oczywiście, który ma wszystkie funkcje prawdziwego księżyca. Oddziałuje na przypływy i odpływy, prądy głębinowe, wyznacza rytmikę całego akwenu. Czy raczej mikrokosmosu, bo przecież – czegóż w nim nie ma! W każdej sekundzie pod powierzchnią wydarzają się sprawy nieodgadnione, ale poddawane permanentnej obserwacji. Za pomocą poukrywanych gdzieś w odmętach przyrządów na bieżąco analizowane są wszystkie stężenia, rejestrowane najdrobniejsze nawet poruszenia materii – od poziomu cząstek elementarnych aż do makroskali. Nic tu nie może umknąć uwadze kontrolerów. Stawka jest przecież gigantyczna. Na dobrą sprawę – najwyższa z możliwych.
A mianowicie… stworzenie życia.
* * *
Owszem, nie mamy pojęcia, co się właściwie wydarzyło, gdy na świecie pojawiła się pierwsza żywa komórka. Mamy natomiast do dyspozycji – jak to bywa w nauce i jak to bywa z przeszłością, zwłaszcza zamierzchłą – wyłącznie hipotezy, rekonstrukcje i spekulacje. Hipotezy, rekonstrukcje i spekulacje w nauce tym się jednak cechują, że – o ile oczywiście spełniają stosowne warunki – można je w praktyce testować, a następnie odrzucać te, które się okażą fałszywe, przyjmować te, które się okażą prawdziwe, te natomiast, które się powyższej waloryzacji wymykają, przenosić na półkę z napisem „nie wiadomo”. Wbrew stereotypom nauka jest dziedziną bardzo pluralistyczną. Najważniejsze ograniczenie odnosi się po prostu do tego, żeby nie mylić porządków i nie nazywać czegoś, co jest nieuzasadnione, uzasadnionym. I na odwrót.
Jedną z najpoważniej dzisiaj traktowanych hipotez dotyczących powstania życia jest ta o zupie pierwotnej, czyli po prostu oceanie, w którym przez niewyobrażalnie długi czas wchodziły ze sobą w interakcje różne związki organiczne i nieorganiczne. Aż coś się w końcu wydarzyło.
Co dokładnie, tego nie sposób zrekonstruować, dość powiedzieć, że wskutek tych interakcji doszło w pewnym momencie do jakościowego skoku. Tak właśnie powstało życie, czyli pierwsza komórka zdolna do reprodukcji. A kiedy już powstało, zaraz zaczęło podlegać fundamentalnemu prawu rządzącemu wszystkim, co żyje, czyli prawu ewolucji. Niekończącej się ekspansji, adaptacji, zmianie, rozmnażaniu. Dzięki temu doczekało – stopniowo – do momentu, w którym wyszło na ląd, a potem rozwijało się i rozwijało, na lądzie i w wodzie, do postaci, którą mamy dzisiaj. Bardzo skądinąd specyficznej, ponieważ dysponującej środkami własnej produkcji, które umożliwiają, po raz pierwszy w historii, faktyczne tej historii zakończenie. Ot, paradoks – życie, a w szczególności _homo sapiens_, wytworzyło potężne narzędzia zdolne do anihilacji życia. I jeszcze wydaje się gotowe, żeby tych narzędzi użyć.
Pytanie brzmi tylko: dlaczego właściwie miałoby tego nie zrobić?
Zanim jednak życie stało się zdolne do zadawania sobie takich i innych ważkich pytań, nastąpił ów tajemniczy moment zapłonu w zupie pierwotnej. Od tego wszystko się zaczęło. Od impulsu, który pojawił się miliardy lat temu, sam z siebie. Impulsu będącego efektem losowania, niewykonanego żadną ręką rzutu. Czystego przypadku, pozbawionego wszelkich znamion intencjonalności.
Skąd się jednak wzięły zupa pierwotna, Ziemia i cała reszta? Odpowiedź – przynajmniej w ramach współczesnego stanu wiedzy naukowej – brzmi: znikąd. A dokładniej rzecz biorąc, z Wielkiego Wybuchu, jak głosi inna, najszerzej dziś przyjmowana i najlepiej – tak się wydaje – uzasadniona hipoteza.
A co było wcześniej, przed Wielkim Wybuchem?
To pytanie – podobno – jest zupełnie bez sensu.
No ale jak to – wskutek Wielkiego Wybuchu coś zaistniało, a wcześniej nie było niczego? Czy to możliwe? I dlaczego właściwie pytanie, co się działo przed Wielkim Wybuchem, miałoby być bez sensu?
Otóż dlatego, że dopiero wraz z Wielkim Wybuchem pojawił się czas. Nie można więc zasadnie pytać o to, co było wcześniej. Taka kategoria jest tutaj nieprawomocna. Oczywiście nie da się przy użyciu znanych nam pojęć odpowiedzieć na kolejne nasuwające się pytanie: co to znaczy, że wcześniej nie było czasu?1 Wielki Wybuch to granica, od której nasz język w ogóle zaczyna funkcjonować. Tak czy inaczej, pierwotny impuls w oceanicznej zupie zapoczątkował życie, które na drodze ewolucji rozrosło się niebotycznie i przybrało nieskończoną różnorodność form. Zachwycających, przerażających, skomplikowanych, prostych, pięknych i brzydkich. Nade wszystko jednak zapalczywie łaknących samego życia, zdolnych do przetrwania i przystosowania się do najbardziej nawet – z naszego punktu widzenia – niesprzyjających warunków.
To życie – mówi dzisiaj nauka – nie ma żadnego innego nadrzędnego celu poza samym życiem. Nie służy niczemu prócz siebie. Nie kieruje się ku niczemu innemu niż ono samo. Nie zmierza też w żadną ściśle określoną stronę, jego trajektorię wyznaczają kolejne poruszenia wielkiej, kosmicznej maszyny losującej.
* * *
Otóż właśnie model takiej maszyny losującej – ocean, nad nim na sztucznym nieboskłonie sztuczne słońce i sztuczny księżyc, pod powierzchnią zaś tajemnicza mieszanina aminokwasów – wyobrażałem sobie, jadąc przed kilkoma laty na spotkanie z Jackiem Szostakiem2. Ten wybitny kanadyjski biolog o polskich korzeniach został w 2009 roku laureatem Nagrody Nobla w dziedzinie fizjologii za odkrycia dotyczące procesów starzenia się. Jak mi powiedział na samym początku, od zawsze lubił różnorodność, także w nauce, dlatego po Noblu radykalnie zmienił swoje zainteresowania zawodowe. Postanowił stworzyć życie. Tak właśnie, jak to się wydarzyło u zarania dziejów. A w każdym razie tak, jak to nam sugestywnie i ze stosownie wysokim prawdopodobieństwem odmalowuje współczesna biologia.
Szostak wcale nie przypomina nieszczęsnego doktora Viktora Frankensteina, wpisuje się raczej w klasyczny wzorzec rzutkiego naukowca z Harvardu. Sympatyczny, energiczny, ubrany elegancko, choć z charakterystycznym niewymuszonym luzem. Nieustannie żartuje, dużo się śmieje, a na każde pytanie odpowiada klarownie, z oczywistością i prostotą, które cechują ludzi naprawdę rozumiejących, o czym mówią, i dlatego nigdy nieosuwających się w uproszczenie albo trywialność.
Rozglądając się po jego nowoczesnym laboratorium, nie dostrzegłem jednak najmniejszych nawet śladów sztucznego oceanu, sztucznego słońca, sztucznego księżyca. Tylko supernowoczesne komputery, mnóstwo szalek i fiolek. W uszach nie zaszumiały mi wcale morskie fale, lecz jedynie dyskretnie pracująca klimatyzacja. Przy ustawionych równo biurkach siedzieli naukowcy z kierowanego przez Szostaka zespołu. Pogrążeni w laboratoryjnej rutynie, przypatrywali się preparatom pod mikroskopem, notowali wyniki, analizowali pracę algorytmów, rozmawiali, żartowali. Na pytanie, jak dużo czasu tu spędzają, odpowiadali, że tyle, ile zwykle siedzi się w pracy. Po ośmiu godzinach – no chyba że dzieje się coś naprawdę niezwykłego, ale tu, z pewnego punktu widzenia, niezwykłe rzeczy dzieją się cały czas – wychodzą do domów, odpoczywają, zajmują się życiem towarzyskim i rodzinnym. Nazajutrz, ściskając w dłoniach zakupioną po drodze kawę i papierową torebkę ze słodkim rogalikiem albo kanapką, przyjeżdżają do swego miejsca pracy przy ruchliwej ulicy, nieopodal mostu łączącego Boston z Cambridge, zasiadają przed komputerami, pogrążają się w notatkach… ich rutynowy dzień roboczy zaczyna się od nowa.
Dla Szostaka w przedmiocie jego badań nie ma absolutnie niczego niezwykłego, a już z całą pewnością metafizycznego. Jest co najwyżej ciekawy problem do rozwiązania. Jak to się wszystko zaczęło? Z czego powstało? I czy w warunkach laboratoryjnych da się to dokładnie odtworzyć? Czy odtworzy się także pradawny proces ewolucyjny? Czy to zaistniałe na szalce życie, w szczególności pojedyncza komórka, będzie podlegać tym samym mechanizmom, którym podlegało w pradawnym, pierwotnym oceanie? A jeśli tak, to do którego momentu ta ekipa świetnie wykształconych, modnie ubranych, wysportowanych i elokwentnych naukowców z jednego z najlepszych uniwersytetów na świecie będzie się temu wszystkiemu biernie przyglądać? W którym momencie zainterweniuje? Wedle jakiego systemu wartości i reguł etycznych wyznaczy ten moment? Czy będzie wobec życia wywołanego z nicości, poczętego z kontrolowanego przypadku do czegokolwiek moralnie zobligowana? Czy może w żadnym razie nie będą jej obowiązywały te same zasady, które się stosują do życia powstającego innymi sposobami?
Oczywiście masowa produkcja żywych organizmów nie jest niczym nowym, wydarza się codziennie na całym świecie i najczęściej wiąże z przerażającym, niepojętym cierpieniem. Przemysł żywnościowy, wytwarzanie preparatów laboratoryjnych – to tylko wierzchołek góry lodowej wystający tuż nad powierzchnią bezbrzeżnego oceanu życia, które człowiek fabrykuje wyłącznie po to, żeby je zaraz unicestwić. A przed unicestwieniem udręczyć nieraz do granic wytrzymałości i wyobraźni. Ta taśmowa, codzienna eksterminacja, wydobywanie z nicości i unicestwianie, wydaje się tym bardziej upiorna, że napędza globalną machinę, w którą wszyscy jesteśmy wprzęgnięci. Wytwarza paliwo, dzięki któremu działa ten świat. Niekiedy w paroksyzmach, niekiedy w naprzemiennie po sobie następujących regresjach i przyspieszeniach, niekiedy w stagnacji, zazwyczaj zaś, zwłaszcza w pewnych obszarach, w szaleńczym, maniakalnym pędzie.
Życie – wiadomo, przecież nie ma w tej myśli niczego odkrywczego – trwa i reprodukuje się wyłącznie kosztem życia. Upiorny cykl rodzenia się i umierania, powstawania i mordowania trwa nieprzerwanie od momentu, kiedy coś się w tej zupie pierwotnej poruszyło, coś się w niej „zagotowało”. Ale powtórzmy to pytanie, choć wynika ono zapewne z jakiegoś poznawczego zakrzywienia: czy wytworzenie życia na szalce, całkiem od zera, nakłada na stwórcę specjalne zobowiązania moralne?
* * *
Niezależnie od tego, jak odpowiemy, z pewnością mamy do czynienia z przekroczeniem jakiegoś tabu. Jeszcze nie tyle moralnego – wydaje się bowiem, że przynajmniej do momentu, w którym nie pojawi się świadoma, czująca istota, problem moralny nie zaistnieje – ile, nazwijmy to, imaginatywnego. Inaczej mówiąc, w tej chwili to przekroczenie tabu pozostaje eksperymentem myślowym, a stanie się rzeczywistym problemem dopiero z chwilą, gdy projekt tych rzutkich ekspertów z Harvardu (będący skądinąd częścią przedsięwzięcia szerzej zakrojonego, badającego początki życia we wszechświecie) faktycznie się powiedzie. Na razie pozostają spekulacje i czysto teoretyczne rozważania, które wszakże z ogromną intensywnością oddziałują na wyobraźnię.
Sam Szostak wcale jednak nie uważa, aby się miały za jego sprawą dokonywać jakieś wielkie przełomy – takie czy inne. Być może z wrodzonej skromności, a być może – znowu – z uwagi na specyficzny anglosaski luz podkreśla na każdym kroku, że choć, owszem, zrealizowanie tego osobliwego zadania może być inspirujące i ciekawe, to raczej nie przyniesie rewolucji. Więcej, nie będzie miało w zasadzie żadnego praktycznego znaczenia, bo wiedzy o samych początkach, o tych najprostszych, a zarazem najbardziej doniosłych reakcjach – dzięki którym, między innymi, ja piszę, a wy czytacie te słowa – nie da się zastosować do organizmów złożonych i skomplikowanych. Jest to więc, jak często w nauce bywa, poniekąd przedsięwzięcie całkiem bezinteresowne, mające na celu jedynie pogłębienie naszego rozumienia procesów życiowych, nie zaś stworzenie jakiegoś kolejnego cudownego rozwiązania do użycia w branży farmaceutycznej czy innych biznesach. No ale z drugiej strony historia nauki pełna jest takich odkryć, po których niczego spektakularnego albo wysoce praktycznego się nie spodziewano, a stawały się one zaczynem ogromnych zmian. Kto mógłby, dajmy na to, przypuszczać, że odkrycie fenomenów kwantowych – a zatem zdarzeń zachodzących w mikroskali – zaowocuje stworzeniem smartfonów? Stworzenie smartfonów zaś pociągnie za sobą cały łańcuch zjawisk technicznych, społecznych, kulturowych i innych. Dlatego też zapewnienia o niepraktyczności ewentualnych odkryć Szostaka należy zdecydowanie wziąć w duży nawias.
Szostak przyznaje zarazem, że pomyślne domknięcie tego projektu może w bardzo gruntowny sposób wpłynąć na religijne rozumienie początków życia, a zatem także – czy może przede wszystkim – źródeł istnienia. „Jestem absolutnie przekonany – mówił mi w 2017 roku, podczas opisywanej tutaj wizyty – że życie jest zjawiskiem naturalnym, które można precyzyjnie opisać i zrozumieć w sposób naukowy. Bez żadnej metafizyki. Jeśli uda się nam to naocznie udowodnić, jeśli uda się nam zrekonstruować ten naturalny proces i powołać do istnienia organizm żywy tu, w naszym laboratorium, być może wyeliminuje to zupełnie ten ostatni obszar ludzkiej wiary w magię”3. Zaraz potem jednak odżegnywał się od wszelkich okołometafizycznych intencji, od jakiegokolwiek kontekstu swojej pracy, który w najdrobniejszym choćby stopniu zahaczałby o te kwestie: „Mamy mnóstwo znacznie bardziej prozaicznych problemów do rozwiązania. Na przykład: dlaczego nie udało się nam przeprowadzić jakiejś reakcji i co zrobić, żeby w kolejnym podejściu się udało. Gdybyśmy ciągle koncentrowali się na takich sprawach, do niczego byśmy nie doszli”4.
Słowem: samego Szostaka to nie interesuje, nie odczuwa żadnego metafizycznego ciężaru swojej pracy, ba, uważa wręcz, że gdyby się zanadto na tych wątkach skupiał, raczej by mu to przeszkadzało. Niemniej jeśli cel jego badań – bezprecedensowe powołanie do istnienia zupełnie nowej linii organizmów żywych (co się dotąd w dziejach nigdy nie wydarzyło) – uda się zrealizować, to ostatnie fundamenty religijnego, magicznego obrazu świata zostaną skruszone.
Czy aby jednak na pewno? Czy nie jest to po prostu kolejna scjentystyczna nadzieja ostatecznego pogrzebania religii, których w dziejach nauki było już wiele?
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_PRZYPISY
Przypisy
Wstęp
1 Zob. A. Kremer i in., _Embracing generative AI in credit risk_, 1.07.2024, mckinsey.com, online: https://www.mckinsey.com/capabilities/risk-and-resilience/our-insights/embracing-generative-ai-in-credit-risk .
Rozdział 1. W zupie pierwotnej
1 No chyba że rację ma profesor Roger Penrose, który uważa, że Wielki Wybuch to zjawisko cykliczne. Wedle jego hipotezy wszechświaty powstają, znikają, powstają i znikają, zupełnie jak w niektórych wschodnich doktrynach kosmologicznych.
2 Do Jacka Szostaka pojechałem jesienią 2017 roku, żeby przeprowadzić z nim wywiad dla kwartalnika „Przekrój”. Rozmowa – wraz z krótkim opisem moich wrażeń z tej podróży – ukazała się w numerze 1/2018, wydanie elektroniczne zob. J. Szostak, _Szostak: Nie jestem nowym Frankensteinem_, rozm. przepr. T. Stawiszyński, 7.12.2017, przekroj.org, online: https://przekroj.org/swiat-ludzie/szostak-nie-jestem-nowym-frankensteinem/ .
3 Tamże.
4 Tamże.