- promocja
Powrót - ebook
Powrót - ebook
Tak wiele dzieci Zony
W morderczej próbie sił
Znikają za kordonem
On synem Zony był
Obiecywał sobie, że już nigdy więcej. Że tamten raz był naprawdę ostatni. Że wszystko się zmieni, znormalnieje. Jednak ciężko jest udawać normalnego człowieka. Kiedy do drzwi puka przeszłość w osobie postrzelonego przyjaciela-stalkera z dawnych lat a zimowa zawierucha niesie w sobie szepty zza dalekiego Kordonu, trzeba schować do kieszeni moralność i odwiesić na kołek solenne obietnice.
Nadchodzi pora, żeby raz jeszcze zostawić za sobą Dużą Ziemię i po raz kolejny - tym razem naprawdę już ostatni - wkroczyć na bezdroża ziemi utraconej, którą jest czarnobylska Zona. Bo nic innego nie ma znaczenia, kiedy człowiek usłyszy Zew.
Nadeszła pora ostatniej przygody.
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-321-9 |
Rozmiar pliku: | 3,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Michał Gołkowski – Ołowiany świt
Michał Gołkowski – Drugi Brzeg
Michał Gołkowski – Droga donikąd
Michał Gołkowski – Sztywny
Wiktor Noczkin – Ślepa plama
Wiktor Noczkin – Czerep mutanta
Wiktor Noczkin – Łańcuch pokarmowy
Krzysztof Haladyn – Na skraju Strefy – tom 1
Krzysztof Haladyn – Na skraju Strefy – tom 2
Sławomir Nieściur – Wedle zasług
Sławomir Nieściur – Ostatniego zeżrą psy
Joanna Kanicka – Bagno szaleńcówSłyszę, jak Ona mnie wzywa.
Stoję przy oknie, patrząc w styczniową noc.
Po tej stronie szyby jest ciepło i spokojnie. Panuje idealny bezruch; zegar w salonie tyka miarowo, odmierzając minuty pierwszej nocy nowego roku. Podłoga oddaje zgromadzoną przez cały dzień temperaturę, dobrze zaizolowane ściany domu nie przepuszczają nawet jednego podmuchu lodowatego wichru.
Tam, na zewnątrz, panuje ziąb. Po ulicach hula wiatr, niosący porywami śnieg, oblepiający śpiące pod białym całunem samochody i zamieniający nawierzchnię dróg w lodowisko. Pomarańczowy w świetle sodowych lamp tuman kłębi się i przelewa, i wiruje. Temperatura miała spaść do minus dwudziestu siedmiu; nikt nie chciałby znaleźć się na dworze w taką noc.
A mimo to wiem, czuję, że moje miejsce jest właśnie TAM.
– Nie możesz spać, Misz?
Ciepłe ręce spływają mi na ramiona, otulają czułym uściskiem. Jej policzek przysuwa się do mojego. Gorące, pełne wargi muskają policzek.
Pachnie ostatnią nutą perfum, odrobiną alkoholu, żelem pod prysznic Zielona Herbata... i mną.
– Jakoś tak. – Całuję ją, wplatam dłoń we włosy. – A ty czemu wstałaś, Nastia?
Zadzieram głowę, kiedy ona przeciąga się jak kotka. Koszula rozkłada się bardzo miło na półkulach piersi, włosy w nieładzie tylko dodają jej uroku. Mija już czwarty rok, a ja wciąż nie mogę się na nią napatrzeć.
– Też jakoś tak. Idę do łazienki, wziąć ci po drodze wodę?
– Tak. Zaraz przyjdę.
W kuchni zapala się światło, buczy dyspenser. Słucham, jak Nastia klapie bosymi stopami po podłodze. Klap-klap-klap-klap... Drzwi do łazienki nie szczękną, bo przecież nigdy ich nie zamyka. Potem odgłos spuszczanej wody, znów kroki, niknące w czeluściach domu.
– Idziesz? – głos z sypialni.
– Tak, już, zaraz – odpowiadam machinalnie.
Znów zapada cisza, przerywana rytmicznym tik-tik-tik...
Na dworze szaleje zamieć. Lampy uliczne migoczą, już wydaje się, że zgasną, ale potem rozjarzają się na nowo.
Wyciągam dłoń i przykładam do zimnej szyby.
Czuję, jak Ona mnie wzywa.Z początku zupełnie nie mogłem przywyknąć do życia na Dużej Ziemi.
Starałem się, naprawdę starałem. Robiłem, co tylko mogłem, żeby nie zachowywać się jak klasyczny psychol z syndromem pourazowym. Po pół roku oduczyłem się noszenia przy sobie pistoletu. Nieco dłużej zajął mi odwyk od noża, w końcu dałem radę przerzucić się na odpowiednio dużego i ciężkiego multitoola.
Nastia była... jest... absolutnie cudowna. Wyrozumiała, spokojna, cierpliwa. Za dnia tak bardzo odmienna od tej dzikiej, nieposkromionej kocicy, w którą zamienia się nocami.
Wprowadziła mnie za rączkę z powrotem w świat normalnych ludzi. Nauczyła ponownie, że przechodząc przez ulicę, trzeba spojrzeć w lewo i prawo, zamiast rzucać przed siebie mutrę. Że do sklepu wchodzi się i wychodzi tą samą drogą.
Gdyby nie ona, nie dałbym rady.
Gdyby nie ona, w ogóle bym tego nie zrobił. Bo tylko dla Nastii, tylko razem z nią mogłem odejść od Niej. Zerwać ze swoim dotychczasowym życiem, wyjść ze strefy zakazanej.
Tak, początki były trudne i bolesne.
A potem jakoś po prostu to poszło. Nie wiadomo jak, nie wiadomo kiedy, normalny świat po prostu mnie zassał. Otulił sobą szczelnie i dokładnie, przesłonił wszystko inne, wciągnął w kołowrót codziennych spraw. Telefony, znajomości, wyjazdy i biznesy. Znajomi, z którymi rozmawiało się o wszystkim, a więc w zasadzie o niczym.
Nie wiedzieć kiedy stałem się niemalże normalnym człowiekiem.
Niemalże.
Bo nie da się ot tak, po prostu z dnia na dzień z tym skończyć. Nie można wyrwać sobie połowy serca, przeszczepić tkanki nerwowej. Nawet łykane garściami proszki na uspokojenie nie są w stanie przytłumić i wypalić wyrabianych przez tyle czasu odruchów – ani zabić tęsknoty.
Dlatego robiliśmy całą tę masę rzeczy, których zwykli ludzie nie robią. Skakaliśmy na spadochronie. Lataliśmy na paralotniach. Nałogowo strzelaliśmy ze wszystkiego, co tylko można było legalnie i prawie że legalnie wziąć do ręki. Biegaliśmy półmaratony i przełajówki, chodziliśmy na długie, kilkudniowe wyprawy po lasach i bezdrożach.
„Byleby jeszcze raz gorączką tęsknot płonąć...”
Ona robiła to dlatego, że czuła mój ogień. Chciała, pragnęła i była wszystkim tym, co ja. Zawsze ze mną, zawsze ramię w ramię. Poza tym sama to lubiła. Idealna, wymarzona. Doskonała partnerka.
A ja...? Ja bez tego nie dałbym rady żyć. Szukałem chociażby cienia, przynajmniej okrucha tych odczuć i tej intensywności, która uczyniła mnie tym, kim jestem.
I nawet jakoś dawałem radę.
– Całus. – Nastia nachyla się do mnie, kiedy już siedzę za kierownicą. Jej usta smakują truskawkową pomadką, spod grubej puchowej kurtki sączy się zapach ciężkich, słodkich perfum.
– Moja piękna. – Przytrzymuję ją na chwilę, żeby za szybko nie uciekła, mimo że nagrzane powietrze błyskawicznie ulatuje z kabiny. – Jak dziś wracasz?
Całuje mnie jeszcze raz, potem odsuwa się i naciąga futrzaną czapę głębiej na uszy.
– Jak najwcześniej. Może dam radę się wyrwać przed czwartą, to coś przygotuję na wieczór?
– Siebie? – pytam zaczepnie, ale ona już się odwraca i drobnymi kroczkami podbiega do swojego samochodu. Ledwo słyszalne trzaśnięcie drzwi, warkot silnika, potem białe pióropusze spod kół: zawsze musi wyjechać pierwsza.
Swoją drogą, poruszanie się po lodzie na szpilkach to chyba część jakiegoś osobnego zestawu umiejętności.
Kiedy ja wyjeżdżam z bramy, po niej nie ma już nawet śladu; może tylko lekko błękitna mgiełka spalin wisi na rogu, tam gdzie skręciła w lewo z naszej leszówki. Powoli, ostrożnie włączam się do ruchu, chociaż ani z jednej, ani z drugiej strony nic nie jedzie.
Dziwnie tak się poruszać, nie idąc na własnych nogach. Ośnieżone znaki ledwo pojawią się w zasięgu wzroku, od razu rosną w oczach i przelatują obok.
Za szybko.
Zwalniam do czterdziestu na godzinę, mimo że typ za mną dostaje już chyba amoku. W końcu daje gazu i wyprzedza mnie, trąbiąc wściekle, przy okazji łapie pobocze, ledwo daje radę wyprowadzić samochód z poślizgu na oblodzonej drodze... Jeszcze jakiś czas wygraża mi i piekli się, a potem przyspiesza i znika za zakrętem.
Jadę po swojemu. Nie tacy mnie wyprzedzali, nie tacy mi grozili. Teraz ich bezimiennych grobów tylko szukać po bezdrożach Zony.
Po tym, jak cztery lata temu postanowiłem skończyć ze stalkerstwem, scenariusz był prosty: co się tylko da, co tylko się uciułało, przelewamy w czysty biznes. Pożegnałem się ze wszystkimi po tamtej stronie, po raz ostatni wróciłem zza Kordonu. Zalegalizowałem swój pobyt, wyrobiłem papiery. Kupiliśmy dom, założyliśmy firmę. Wszystko było tak, jak być powinno.
A mimo to...
...a mimo to coś było nie tak.
I nie chodziło wcale o to, że już od ponad dwóch lat staraliśmy się... no... STARALIŚMY SIĘ. Teoretycznie u niej wszystko było w porządku, u mnie też żadnych odchyleń od normy. Lekarze jednak rozkładali ręce: no nie wyszło, no.
Ślepy traf.
Nie tym razem.
Statystyka.
Przypadek.
Ja jednak wiedziałem swoje: nie ma statystyki, nie ma przypadku. Jest tylko Zona, która człowieka nigdy do końca nie wypuszcza. Która nigdy nie pozwala do końca odejść, bo część duszy, serca, charakteru i ciała na zawsze zostaje TAM. Pośród porośniętych burzanem ugorów, w nieprzebytej gęstwinie zarośli, pomiędzy którymi skryły się na zawsze już utracone wioski Czarnobyla. Bo dopiero tam, kiedy stanęło się pośrodku bezkresnej równiny i odetchnęło pełną piersią, człowiek czuł, że...
Noga uderza w hamulec ułamek sekundy za późno. Systemy wspomagania odzywają się od razu, koła zaczynają terkotać o asfalt, gdy tarcze ABS-u zamieniają poślizg nieuchronny w kontrolowany, ale ja już wiem: nie zdążę.
W ostatnim, desperackim ruchu szarpię kierownicą w prawo, usiłując ominąć dzieciaka z tornistrem.
Samochód zarzuca, zeskakuje na pobocze i wbija się w zaspę. Szarpnięcie w przód, silnik gaśnie. Na szczęście poduszki nie odpaliły.
Trzęsącymi się rękoma odpinam pasy, zaczynam otwierać drzwi. Nie widziałem! Nie widziałem go po prostu, zamyśliłem się! Jechałem przecież tak wolno, a on pojawił się znikąd!
Wysiadam w śnieg, spodziewając się najgorszego. Czerwieni krwi. Ciała leżącego bezwładnie niczym szmaciana lalka. Krzyków i jęków.
Tymczasem nie ma nic.
Rozglądam się po pustej, zasypanej śniegiem ulicy, czując, jak chłód wiatru błyskawicznie wyciąga mi ciepło spod zbyt cienkiego ubrania. Równe rządki domów, wysokie płoty, białe zaspy... I nikogo. Zupełnie nikogo. Tylko wiatr świszcze w oszronionych przewodach.
Nie ma go.
Uciekł, odbiegł? Przewrócił się, rzucił desperackim szczupakiem w śnieg?
Nie. Nie ma nawet śladów. Nie ma nic. Tylko ja, trzęsący się z zimna, i wbity w na wpół zamarzniętą zaspę samochód.
Wracam do kabiny, zamykam za sobą drzwi i przekręcam kluczyk. Na szczęście odpala, nadmuchy zaczynają podawać ciepłe powietrze. Wrzucam wsteczny, zaczynam puszczać sprzęgło, noga delikatnie naciska na gaz...
...i czuję nagle, że nie cofnę. Nie, nie cofnę. Po prostu nie i tyle. Jakby ktoś mi zaspawał stawy, nogi zupełnie mnie nie słuchają.
Patrzę w lusterko wsteczne, w boczne jedno, drugie: no droga. Pokryta zestalonym w lód, zbitym śniegiem, po bokach zaspy. Droga jak droga... Nic na niej nie widać, nic szczególnego.
A ja po prostu nie cofnę. Choćby mnie mieli pokroić, nie cofnę. Nie i koniec.
Gaszę silnik, wycieram pot z czoła. Wyciągam jedną ręką papierosa, drugą telefon, wybieram numer.
– Ałeksij, cześć, tu Miszka – rzucam krótko w słuchawkę. – Wiesz co, stoję w połowie Oktiabrskiej w zaspie. Weź kogoś przyślij po mnie, bo na piechotę jakoś nie ten... No, no. Dzięki, na razie.
Zaciągam się chciwie raz i drugi. Dopiero potem przychodzi otrzeźwienie – otwieram okno, wyrzucam ledwo co zaczętego szluga w śnieg.
– Szlag...
No tak, przecież umówiliśmy się z Nastią, że od Nowego Roku oboje przestajemy palić.
Czekam wściekły, aż w końcu przyjadą po mnie chłopcy. Dziesięć minut? Kwadrans? Nieważne. Akurat tyle, żeby przestać się pocić i uspokoić skołatane nerwy. Kiedy obok zatrzymuje się brudna jak święta ziemia ciężarówka, wysiadam już ze zwyczajowym pewnym siebie wyrazem twarzy.
– Dobry, szefie! – Siedzący w szoferce Dmytro wychyla się, popychając od środka drzwi. – Co, łyse opony?
– Na takim lodzie żadne nie trzymają – odpowiadam płynnym ukraińskim.
Wasylko uśmiecha się zza kierownicy.
– He, mówiłem, żeby łańcuchy założyć. Co, na bazę jedziemy?
– Tak. I zadzwońcie od razu, żeby go...
– Wyciągnęli. Już jadą.
Kiedy w końcu dotaczamy się na plac, jest już prawie dziewiąta. Nie ma co, ładny początek nowego roku: spóźnić się pierwszego roboczego dnia do firmy... I to jeszcze do własnej.
Ludzie uśmiechają się wyrozumiale, pozdrawiają gestem, mruknięciem czy zawołaniem. Nikt przecież nie będzie robił mi wyrzutów; nie ten kraj, nie ta mentalność, nie te charaktery. To ja jestem im winien wdzięczność, że wszyscy już tu są o tak wczesnej porze, że żaden nie zaspał ani nie zapił... Chociaż wyczuwalny w co poniektórych oddechach zapaszek wyraźnie świadczy, że dobrze i odpowiednio intensywnie spędzili święta.
– Z Nowym Rokiem, Michaił Markowicz! – woła do mnie brygadzista.
Rosły, kędzierzawy Boria był jednym z pierwszych ludzi, na jakich zbudowaliśmy z Nastią swój własny legalny biznes. Wesoły, solidny, z tęgą głową, a więc nieskłonny do rozgadywania cudzych sekretów; potrafiący radzić sobie ze sprzętem i z ludźmi; z odpowiednimi, hm, znajomościami.
Skąd się bierze takich pracowników? To chyba oczywiste. Właśnie on pomagał nam wrócić przez Kordon.
I to jest właśnie to, w czym czuję się jak kaleka: nie umiem, nie potrafię zaufać komuś, kto nie był TAM. Ludzie z Dużej Ziemi są... ech, sam nie wiem, jak to ująć. Nijacy? Płascy? Pozbawieni pewnej głębi. Jak kartka, na której ktoś narysował ołówkiem granice: niby są i wszystko dobrze; jak położysz na niej kulkę od łożyska, to wszystko gra.
Ale wystarczy przechylić tę kartkę, a kulka się z niej stoczy. Były granice? No były. I co z tego? Ano nic. Tak wyszło, zmieniły się okoliczności. Życie.
Tymczasem NASI... NASI byli jak studnia. Wrzucisz w takiego tę kulkę i nawet sam diabeł jej ani nie wyciągnie, ani nie znajdzie. Jedyne, co możesz zrobić, to zniszczyć, zasypać ziemią – i wtedy ani studni, ani kulki nie ma.
Tacy ludzie nie puszczali pary niezależnie od wszystkiego.
Jak zwykle podświadomie zwalniam kroku, wchodząc do korytarza. Zaciskam pięść, zaciskam zęby: długie, proste przejście, na podłodze linoleum, na końcu okno w ścianie. Troje drzwi po lewej, dwoje po prawej. Rachityczna palemka w stojaku, za nią kaloryfer, obłażący z farby.
To tylko korytarz. Nie ma w nim nic. To wyłącznie kawałek podłogi, dwie ściany i sufit, a pomiędzy nimi nic poza powietrzem. Czystym, zdatnym do oddychania.
Ręka sama przesuwa się po kieszeni, wymacuje przez materiał nakrętkę.
Malutką taką, zupełnie tycią. Od śrubki szósteczki. Leżała w garażu, całkiem odruchowo ją wziąłem, wsiadając do samochodu. A jak już wziąłem, to schowałem do kieszeni przecież. No bo co, miała tak leżeć?
A leżała w garażu, bo jeszcze przed świętami sam ją tam położyłem, jak wróciłem z pracy. Wyjąłem ze spodni i odłożyłem na stół roboczy. Żeby się Nastia nie denerwowała, jak znów jej zacznie pralka klekotać. Poprzednim razem była o to awantura, więc obiecałem, że już więcej nie będę złomu zbierał.
Ale to przecież tylko śrubka. Zupełnie niegroźna.
Prawda?
Siłą woli zmuszam się do zrobienia pierwszego kroku, potem drugiego, trzeciego, kolejnego... Idę. Idę, mimo że po karku ścieka mi strużka zimnego potu.
Pieprzony korytarz! Cholerny, pieprzony, wąski, ciemny, stary sowiecki korytarz. Latem się przeprowadzamy do nowej siedziby, tam będzie ładnie i przestronnie, wszystko zbudowane od zera. Nie będzie pachniało starością, nie będzie przypominać tamtych wszystkich miejsc, gdzie...
Firanka na oknie nagle porusza się, a ja zamieram.
Jak słup soli. Jak żona Lota patrząca na zagładę spopielanej Sodomy. W pół kroku, w nienaturalnej pozie, kiedy wszystkie mięśnie ciała nagle ściągają się bolesnym skurczem.
Nic więcej. Tylko to jedno drgnięcie lekko przybrudzonej, obsranej przez muchy firanki. Mogło poruszyć ją cokolwiek. Podmuch powietrza znad kaloryfera. Przeciąg wpadający przez nieszczelne okno. A mimo to wiem, że ani kroku dalej nie zrobię.
Ręka wsuwa się do kieszeni, wyciągam muterkę. Nie spuszczając wzroku z okna, biorę zamach od dołu, żeby posłać znacznik niskim łukiem i sprawdzić, czy droga jest czysta...
– Tak, tak, tak! – Drzwi nagle otwierają się, na korytarz wychodzi Alonka z telefonem przy uchu. Zaaferowana rozmową, wzrok wbija w podłogę, jedną ręką próbuje zapiąć suwak puchowej kurtki. – Oczywiście! Właśnie to sprawdziłam i dostawa do was powinna być już gotowa, więc jeśli trzeba, to możemy...
Mija mnie, uśmiecha się odruchowo i skręca ku wyjściu. Skrzypnięcie, trzaśnięcie drzwi wejściowych, potem znów cisza.
Tylko ta zasrana firanka nadal się kołysze – ale czar prysł. To nie Zona, nie ma tu anomalii. Nie ma niewidocznego, nieznanego zagrożenia. Jest tylko korytarz, a w nim prądy ciepłego i zimnego powietrza.
I jeden debil ze skołatanymi nerwami.
Daję radę odkleić od linoleum nogę i postawić kawałek dalej, przenoszę ciężar ciała i poruszam drugą. Trzymając się ściany, docieram do swojego gabinetu. Dopiero za czwartym razem trafiam kluczem w zamek, w końcu popycham drzwi i wtaczam się do środka.
Wszystko tak, jak zostawiłem przed świętami: ciemny ekran wyłączonego komputera, stroik na blacie biurka. Poprzyczepiane pinezkami do korkowej tablicy kartki z odbitymi na powielaczu życzeniami od klientów, kilka bardziej autentycznych, ale i tak sztampowych od znajomych bliższych i dalszych.
Naciskam włącznik komputera. Żarnik LED zalewa stusiedemdziesięciolumenowym snopem światła...
Potrząsam głową, odchylam się w fotelu. System powoli odpala, na monitorze wyświetlają się poszczególne ekrany ładowania biosu, w końcu logo pirackiego systemu operacyjnego sprzed kilku lat. Patrzę na to tępo, ale myślami jestem zupełnie gdzie indziej.
Dawno już się tak nie działo. Bardzo, bardzo dawno.
Wcześniej, owszem, miewałem... PRZEBŁYSKI, tak to nazwijmy. Momenty, kiedy nie byłem pewien, po której stronie Kordonu stoję i jak się mam zachować. Chwile zawahania w momentach pozornie oczywistych. Sądziłem jednak, że pozostawiłem to już za sobą.
Otwieram szufladę, wyciągam plastikowy słoiczek z lekiem. Jeszcze kilka dawek jest w środku. Wiem, bo pamiętam, kiedy ostatnio go brałem – prawie dwa lata temu. Powinno być jeszcze sześć albo siedem tak dobrze znajomych biało-niebieskich kapsułek, dzięki którym dałem w ogóle radę przystosować się do życia na Dużej Ziemi. Pokonać lęki, dogadać się ze swoją psychiką.
Wytrząsam jedną, po chwili zastanowienia drugą. Odkręcam świeżą butelkę mineralnej i patrzę na leżące na otwartej dłoni tabletki. Otwieram usta, gotów jednym szybkim ruchem wrzucić je jak najgłębiej do gardła...
Aż podskakuję, kiedy gwałtowny powiew wichru uderza w szybę, wściekle ciskając śniegiem. Plastikowa futryna trzeszczy i skrzypi, wiatr wyje i łomocze, świszcze we wszystkich szczelinach, jak gdyby chcąc wcisnąć się do środka.
Przed chwilą na dworze było spokojnie. Fakt: szaro, ponuro i mroźnie, ale spokojnie. Teraz nie widzę nawet zaparkowanych po drugiej stronie placu samochodów.
Odkładam proszki na blat, wyciągam rękę w kierunku okna. Niemalże czuję promieniujący od niego chłód, który już teraz kąsa opuszki palców setkami igiełek. Śnieg zauważalnie gęstnieje, przykleja się grubą warstwą po drugiej stronie szyby, dokładnie tam, gdzie zaraz przytknę dłoń...
– Szefie, dzwonili z Eksportstalu i ten ich transport... – Alonka urywa w pół słowa, zamiera w drzwiach. Płatki śniegu na jej czapce lśnią i migoczą w świetle jarzeniówek, powoli zamieniając się w kropelki wody. Spogląda na mnie, a ja na nią; mam pewnie minę, jakby przyłapała mnie co najmniej na oglądaniu porno. – Widział pan w ogóle, co się na dworze dzieje?
– Tak – odpowiadam nieswoim głosem.
– No więc dzwonili przed chwilą, że ten ich transport to będzie potrzebny wcześniej. I ja już porozmawiałam z Dimką, że on mógłby do nich wcześniej wyjechać, tylko że trzeba będzie...
Mechanicznie odbieram od niej przygotowane zestawienie, patrzę na słupki cyfr i zakreślone markerem pozycje. Ona cały czas trajkocze, nieustannie zalewając mnie potokiem słów, które zaczynają tracić sens. Unoszę dłoń, żeby przerwała chociaż na chwilę, nabieram tchu.
Ciałem jestem tutaj, omawiając strategię dostaw.
Myślami na dworze, gdzie szaleje zamieć.
Sercem zupełnie gdzie indziej.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
------------------------------------------------------------------------
1 Jacek Kaczmarski, „Stalker” (przyp. red.)