- W empik go
Powrót - ebook
Powrót - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 188 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NAPISAŁ EDWARD SŁOŃSKI, ILUSTROWAŁ ANDRZEJ ZARZYCKI. ODBITO W DRUKARNI KRAJOWEJ NAKŁADEM W. S. C. WARSZAWA, 1913.
POWRÓT
Czcionkami „Drukarni Krajowej” (W. Krawczyński i S-ka) Żelazna 89.
MIŁOŚCI BEZINTERESOWNEJ, TROSCE O MNIE WIECZNEJ– –MATCE MOJEJ POŚWIĘCAM.
Zaczynało świtać, kiedy nocny pociąg, idący z Granicy, wyruszał ze Skierniewic w stronę Warszawy. Na peronie, kolo którego przesuwał się wolno długi szereg wagonów, jeszcze paliły się latarnie i blado czerwone i blado zielone światełka wsiąkały zwolna w zimną, stalową szarość budzącego się ze snu dnia.
Była wczesna wiosna, właściwie nawet był to czas przed wiosną, kiedy w południe na polach wszystkie kępy zaczynają odmarzać po to, by o świcie mienić się znowu białym bisiorem szronów.
Pod nizkim płotem, ciągnącym się wzdłuż toru, tu i owdzie jeszcze leżał śnieg, a tuż przy samym torze za ostatnią kolejową szopą w rowie stała już woda pomarszczona teraz cienką warstwą lodu.
W wagonie trzeciej klasy w latarniach dopalały się resztki świec i przez szpary we drzwiach wciskał się do środka przykry dojmujący chłód.
Było mroczno i brudno.
Kiedy pociąg ruszył, tęgi siwiejący już mężczyzna, ubrany w krótkie futerko, zmierzył okiem pustą ławkę, na której miał się za chwilę położyć, ustawił małą, płócienną walizkę na siatce pod sufitem i siadając, rozejrzał się uważnie po znajdujących się w przedziale podróżnych.
– A no, chyba, że się położę–powiedział sam do siebie czy do siedzącego naprzeciwko pod oknem młodzienca drżącego od zimna i napróżno starającego s,ę wtulić w kusy jesienny paltocik, który co chwila odpinał mu się pod szyją i rozpadał na kolanach.
Młodzieniec podniósł głowę i spojrzał uważnie na mówiącego. Blady uśmiech przemknął po jego zmęczonej twarzy i zginął za nastawionym kołnierzem paltota. Zrazu wy dało mu sie śmiesznem to, że ktoś niepotrzebnie mówi do niego.
– Jak sobie chcesz, dobrodzieju, kładź sie., lub nie – myślał, odwracając sie do okna w celu uniknięcia rozmowy z przygodnym sąsiadem.
Za oknem robił się coraz większy dzień. Wzdłuż kolejowego toru ciągnęły się równe pola, tu i owdzie najeżone kępami drzew, wyglądające z pod śniegu czarnemi skibami długich bruzd, ginących w szarej mgle świtu; były one teraz mokre, pokryte tu i owdzie białym szronem.
'Jerzy Szymonowicz patrzył, a długie równe pola uciekały mu z przed oczu, biegły w odwrotnym kierunku, niż on, milczące, puste.
Zbliżała się wytęskniona, upragniona Warszawa. I powoli zaczął go ogarniać niepokój.
– Wszędzie ich pełno teraz–myślał–wszędzie ich można spotkać, tych nawiązujących rozmowy, tych ciekawych, niby dobrodusznych, niby dawno znajomych, węszycieli, szpiclów. Chce ci się spać, więc śpij!
Obejrzał się za siebie i usiadł. Skurczył się cały i wtulił jeszcze staranniej w swój kusy paltocik, mierząc badawczem okiem jegomościa w krótkiem futerku, który, jak długi, wyciągnął się na ławce.
Jerzy Szymonowicz miał powody być podejrzliwym i me chcieć, żeby go pytano skąd i dokąd jedzie..Były za nim dalekie drogi, któremi nie chciał wracać i do których me mogł się przyznać, drogi, na których zostawił sześć ńaj-epszych lat swoiego życia, a wiedział, że pociągi zagraniczne roją sie od ludzi zbrodniczo ciekawych.
Byl zbiegiem z dalekiej Syberyi. Skazany na sześć lat osiedlenia, tylko trzy lata spędził w tajdze, śniegami zawianej, w dymnej lepiance jakuta. Nie wytrzyma!…
Wolał się skazać na wieczną banicyę z kraju, niż siedzieć w tym białym grobie z nawpół zidyociałym od wódki jakutem…
Uciekł…
Teraz już nie umiałby opowiedzieć, jak to się… wszystko odbyło… Walczył z żywiołami i ludami. Ludzie byli bardziej niebezpieczni, niż głody i chłody, które go trapiły.
Jerzy zwyciężył i żywioły i ludzi.
Potem tułał się cale dwa lata zagranicą – był w Wiedniu, w Genewie, w Krakowie, dwa lata męczył się gorzej niż w zawianej śniegami tajdze… Tęsknił… Wołały go jakieś głosy do kraju, budziły go po nocach, ustami pełnem żaru szeptały mu jakieś słowa, od których serce zamierało w piersi i zapadało w jakąś beznadziejną pustkę.
A tymczasem w całej Rosyi wybuchnął strajk i potem przyszły dni wolnościowe. Towarzyszka partyjna, panni Janina Górecka, jedyna bliższa ma osoba w Krakowie, uciekła do Warszawy.
Cały Kraków mówił o Warszawie.
I Jerzy zdecydował się na powrót do kraju, wydostał z partyi pasport i teraz pod przybranem nazwiskiem Millera powracał do Warszawy. Jak osaczony zewsząd i tropiony zwierz przemykał się przez granice, i drżący od chłodu, zmęczony niepokojem i niespaniem, myslał o najcięższej przeprawie, która go teraz czekała–o swoim wjeździe do Warszaw}'.
Ta Warszawa niebezpieczna, ta Warszawa kochana i po nocach śniona, leżała tam gdzieś przed nim, zatracona w mgłach wiosennego świtu, już teraz dla niego tak niedaleka.
W miarę., jak zmniejszała się przestrzeń dzieląca go od Warszawy, wzrasta! niepokój… Miał tam tylu niepotrzebnych znajomych, tylu ludzi,-których musiał unikać… Będzie omijał domy, w których mieszkał, lub w których mieszkali jego znajomi, bo stróże domów mają osobliwą pamięć twarzy i ruchów, a stróżom nie można ufać.
Ciasno mu będzie w tej wytęsknionej Warszawie.
Ma przy sobie tylko sto kilkudziesiąt koron i cudzy pasport i walizkę prawie pustą.
Jak nędzarz wraca do Warszawy. Rysopis podany w pasporcie jakiegos krakowskiego kancelisty Millera nie zgadza sie z jego wygładem… nie jest bladynem niema szrych oczu i nie nosi binokli. Duże czarne jego oczy daleko widzą, słusznym wzrostem wyroż – niasie pomiedzy innych. Ten Miller którego nie zna musi zupelnie inaczej wyglądać.
Na granicy żandarmi nie sprawdzali rysopisu – ale w Warszawie podczas ulicznych rewizyi podobno czytają uważnie i patrzą badawczo.
Słyszał o tem od towarzyszów partyjnych w Krakowie
Wciśnięty w mroczny ltat wagonu mierzy! badawczem okiem przygodnego sąsiada.
– Wszędzie ich pełno teraz – myślał. Ostrzegali go towarzysze za kordonem przed tymi ciekawymi ludźmi w pociągach zagranicznych w Królestwie, opowiadali mu dziwne rzeczy i Jerzy, wyjeżdżając z Krako postanowił być ostrożnym i małomównym.
kowa,
Od granicy milczał zawzięcie.
Przygodny sąsiad w krótkiem futerku leżał na ławce naprzeciwko z głową na ręku i z przymrużonemi oczyma. Widać nie spał, bo co chwila zmieniał pozycyi, chrząkali sapał, a suty siwiejący już wąs jeżył mu się pod nosem.
jerzy zaczął uważnie przyglądać się jego opalonej od wiatru i wiosennego słońca twarzy, pokrytej siecią zmarszczek koło oczu i po wiejsku nieogolonej i naraz rozwiały się jego wszystkie niedobre podejrzenia. Była to twarz dobroduszna i łagodna, twarz jakiegoś szlagona z pod Skierniewic, jadącego po zakupy do Warszawy.
Ucieszył.się z tego odkrycia niezmiernie.
Przez cala noc nie zmrużył oka, widziałwszystkich wy – siadających i wsiadających do wagonu, każdey z nich oceniał, udając, że drzemie, byle go o nic nie pytał.
Przedział, w którym jechał był prawie pusty. Naprzeciwko pod oknem w dużem, ciężkiem futrze drzemał ksiądz, jadący od jakiejś małej stacyi za Skierniewicami, na drugiej I zaś ławce sennie kiwał sie żyd, któremu z pod krótkiego wysmolonego futra wyglądał brudny, szary chałat.
Ksiądz był stary, zgrzybiały, wyglądał na wiejskiego proboszcza, któremu się dobrze wiedzie, żyd musiał być kupcem z pod Rogowa, takim drobnym wiejskim handlarzem, który zna prawie cala okolicę. Miał długą rudą brodę i wysoką barankową czapkę na głowie. Palił papierosy i pluł co chwila.
W latarni pod sufitem zgasła świeca. Szary świt na niebie tak się zaróżowił, że zdawało się, iż za chwilę ukaże się słońce. Mgły podniosły się i zaczęły powoli wsiąkać w nizka kopułę nieba przesyconą oparami odmarzającej ziemi. Różowe smugi światła rozpełzły się po mokrych polach i nizkich dołach, w których leżał śnieg i stała woda.
Pociąg zatrzymał się i po chwili ruszył w dalszą drogę. Wagony, wychodząc ze stacyi, kołysały się nieprzyjemnie – zdawało się, że Wyskoczą z szyn.
– Nie będzie już chyba ani żandarmów, ani rewizyi – myslał Jerzy–same male stacye… i Warszawa…
Warszawa… zbliżał się do niej w szalonym pędzie, leciał, jak ptak do jakiejś zamorskiej wiosny. Była dla niego pełna wspomnień, pełna wiar młodzieńczych, była dla niego ogrójcem pełnym kwiatów barwnych i wonnych… A w ostatnim roku sen o Warszawie wyczarowała tęsknota do Janki. Janka była jego pierwszem marzeniem o szczęściu osobistem, swojem własnem. Nigdy nie myślał o sobie przedtem-n.e miał czasu, nie umial. Dopiero Janka obudziła w nim jakieś nowe uczucie, którego dotąd nie znal.
Nie wiedział, jak ją w Warszawie odnajdzie, gdzie zasięgnie o niej języka. W partyi… Tam zapewne nie znają jej prawdziwego nazwiska. W biurze adresowem – mogła się nie zameldować… więc gdzie?
Przygodny sąsiad w krótkiem futerku podniósł nagle gło we… i ziewnął. Nie mógł widocznie zasnąć. Przeszkadzało mu znać zimno wciskające się do przedziału przez niedomknięte drzwi, pełzło po skurczonych nogach pod krótkie futerko, wciskało się do rękawów i przejmowało go dreszczem.
– Brr – wzdrygnął się i usiadł – co za porządki, panie dobrodzieju! Człowiek musi marznąć za swoje własne pieniądze.
Jadący poruszyli się i spojrzeli na mówiącego. To prawda, co zimno-przytaknął żyd i usiadł tak, jakby się przygotowywał do dłuższej rozmowy.
Ksiądz potakująco kiwnął głową. Z głębi sutego futrzanego kołnierza wyjrzała mala pomarszczona twarz i małe, siwe oczka spoczęły na właścicielu krótkiego futerka. I nagłe całe duże futro poruszyło się i podniosło: suty kołnierz rozchylił się na dwie strony, rękawy wyciągnęły się ku przodowi, a mała twarz o bezzębnych szczękach pod grubą futrzaną czapką zaczęła się uśmiechać przyjaźnie.
– A toż to pan Kulesza, pan Bolesław Kulesza – za-szeplenily bezzębne szczęki i zamknęły się tak głęboko, że podbródek dotknął nieomal nosa – Co za nieoczekiwane spotkanie!
– Kulesza, dobrodzieju, w swojej własnej osobie – zawoła! właściciel krótkiego futerka, zrywając się z ławki i trzęsąc zamaszyście drobną, wychudzoną ręką księdza. – Już od Skierniewic jedziemy w jednym przedziale, dobrodzieju. Co za okazya! Bardzo się cieszę…
Usiadł na ławce nawprost księdza.
Skądże i dokąd, panie Bolesławie? – Skądże jeśli nie zdomu i ma się rozumumieć do Warszawy tak przytakną! bezmyślnie ksiądz do Warszawy
– Wszyscy do Warszawy. Żyd kiwa! głową potakująco.
Wszędzie teraz, dobrodzieju, nowe porządki tylko na kolejach stare. Złodziej na złodzieju je złodziejem pogania. W wagonach, jak w psiarni, drzwi s.e me domy-kaja, ciemno…
– Z ciebie zawsze malkontent, panie Bolesławie, zawsze niezadowolony.
Kulesza rozstawił ręce.
– A z czegóż to dobrodzieju być zadowolonym?
– A tak mówiłem, że wieczny malkontent.
– Drzwi się niedomykają… brr.