- W empik go
Powrót na P. — Dramat w X odsłonach - ebook
Powrót na P. — Dramat w X odsłonach - ebook
Powrót na P. — dramat w X odsłonach to literacka imaginacja, która w zamyśle powinna się obronić w oparciu o historię kontrfaktyczną. Choćby poddając badaniom mentalność i stany emocjonalne ożywionych postaci. Obraz narracyjny celowo jest nagięty, aby ułatwić odbiór i w części odzwierciedlić przypuszczalne dzieje. Zagłębić się w los, stan ducha osoby, niezgadzającej się na zaistniałą, okupacyjną rzeczywistość. Niemniej w zakończeniu autor zaskakująco zamienia literacką fabułę w rzeczywistość.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8384-271-4 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Autor_
Książkę dedykuję wujecznemu dziadkowi Medardowi Szymańskiemu
oraz Mamie Edycie Pieper za cierpliwość
podczas moich literackich podróży.Prolog
— Był to młody chłopiec, wyróżniony upojonym od starszych wśród najmłodszych stanem szczęścia. Za szczególne osłonecznienie życia, odwdzięczał się stokroć łagodnością, grzecznością i niepospolitą ciekawością wiedzy. Błogość kwitła, lubość zawiązywała coraz szersze promienie, aż do momentu, gdy pewnego ranka, będąc już młodzieńcem, obudził go z snu powracający z ciepłego południa Żuraw. Od tego momentu, nikt nie potrafił zrozumieć nagły smutek na twarzy. Myśli od tamtego spotkania spowiło jedno, aby opuścić raz na zawsze rodzime strony. Nie pragnął zdobyć bogactwo, próbował wyłącznie zajrzeć do zimowego domu majestatycznego Żurawia. Czekał na niego wiosną na skraju łąki i lasu, Żuraw nigdy natomiast się już nie pojawił. Były inne mniejsze, barwniejsze lotne stworzenia, ale nikt nie potrafił go zrozumieć jak poznany ptak Żuraw. Lubość wczesnej obecności, jak za czarodziejską różdżką trysła. Wówczas, zawiedziony samotną rozłąką, zapragnął tak żyć, aby zawsze realizować własne sny i marzenia. Zapragnął żyć podobnie jak wspomniany Przyjaciel Żuraw.
— Mamo! Dlaczego ten chłopiec posmutniał? Przecież tęsknota nie odbiera uśmiech?
— Trafne spostrzeżenie. Żuraw Przyjaciel, podczas spotkania z tym młodym chłopcem, po rozmowie zaprowadził w pewne szczególne miejsce. Razem z nim zajrzał za niewidoczną dotąd wyjątkową kotarę. To nadzwyczajne i szczęśliwe odkrycie, prędko przeobraziło się jednak w smutek. Albowiem odtąd nie odnalazł się już… ani tam za kotarą, jak i tutaj przed kotarą. Jedni patrzeli na drugich, ale młodego chłopca nikt już nie chciał zauważać.
— Czyżby mógł być nigdzie a zarazem pomiędzy nimi? Przestali szanować?
— Nie znam odpowiedzi, ale powiadają starsi ludzie, że właśnie tak wygląda spotkanie z Żurawiem. — dziecko zamilkło na chwilę, wtuliło się w poduszkę.
— Opowiedz mi jeszcze o Pasterce, przecież jest tak wcześnie.
— Znowu o Pasterce?! Ach… który to już raz?
— Proszę…
— No dobrze… tak króciutko. Trawa na łące była tej wiosny soczyście zielona, deszczyło całe trzy tygodnie. Ptactwo domowe, kaczki i gęsie, skubały świeże ździebełka oraz kąpały się w maleńkim stawie. Oddająca wilgoć ziemia, ciepło, uczyniły z dnia senną wędrówkę w planach na przyszłość. Nikomu nie przyszło do głowy zabawiać się i wytwarzać prze-cudaczne akrobatyczne figury. Nikt nie grał w zielone, nie opowiadano prze-barwne legendy, zasłyszane lub wprost zmyślane. Zagasły wszelkie kłótnie, swary, a dziecinne igry na przypodobanie się chłopcom, jak i samym sobie, spowiła nieznana dotąd refleksja. Zupełnie zanikły przepychanki, która mądrzejsza, silniejsza, zabawniejsza… znasz to dobrze z podwórza. W pewnym momencie młodziuchna Pasterka, została na łące sama, rysując kredą na osmolonej desce przeróżne zaczarowane obrazy. Ona jedyna znała odpowiedź wedle własnej twórczości. Raz malowała drzewa, motyla, kaczki, gęsi kąpiące się w wodzie, kwiaty, następnie odwzorowywała słońca, gwiazdy i humorzaste niebo. Dosiadła się do niej kiedyś starsza babunia z przewieszoną chustką u szyi. Prażące słońca, wyraźnie odbiły na twarzy znak i piętno życiowego trudu. Drobna, pochylona, acz z radosnym wyrazem i szczerym uśmiechem. Zagadnęła Pasterkę na powitanie i poprosiła o jedną przysługę.
— Tak… — odezwała się dziewczynka w łóżeczku, — … poprosiła Pasterkę, aby ją namalować.
Delikatny głos dziewczynki, przeszedł nieoczekiwaną metamorfozę. Jakby była już zdolna, prawie chłopięco, aby na przeciw rozhukanego w podziale świata, zacząć powoli odróżniać i rozumieć co dobre a co złe.
— Pamiętasz? — z lekkim rozbawieniem zdziwiła się jej mama. — Właśnie o to poprosiła. A była to niepospolita kobieta, znana w całej okolicy. Na niemal wszystko patrzyła zawsze z zimnym dystansem. Chadzała dumna, podpierając drobne ciało rzeźbioną laską. Niewiasty mawiały, iż idzie dawna Pani zza rzeki, która dawno temu straciła cały swój dobytek i szczęście. Podczas pożaru folwarku, zginął jej mąż ratujący ich dzieci. Prędko otrząsła się z traumy, ale odtąd o nic nikogo nie prosiła. Pracowała, służyła, żyła skromnie i nad wyraz uczciwie. Roniła ukradkiem łzy rozpamiętując po cichu utratę rodziny. Winą obarczając, to raz siebie, a czasem i samego Boga. Aż któregoś ranka zawitała na twarzy prawdziwa mądrość i radość. Dawna Pani z zgorzkniałą twarzą, jak nowo narodzona promieniała witalnością i radością. Wyszła na przeciw ludziom, a oni otwarli na nią ramiona. Pytanie o przyczynę zmiany, rozwiało się w przyjacielskiej atmosferze powrotu do utraconych relacji z mieszkańcami.
— Mawiała do napotkanych dzieci: Pomyśl o mnie! Wspomnij o mnie! Nie zapomnij o mnie! Aż któregoś razu, spotykając młodą Pasterkę pasącą ptactwo domowe i malującą kredą na osmolonej deseczce… dosiadła się i poprosiła: Namaluj mnie!
— Pasterka odpowiedziała grzecznie i skromnie, potrafię malować tylko kwiaty, ptaki i drzewa. Słonce, chmury… i takie tam inne widoczki. Ale i tak nikt nigdy nie potrafi odgadnąć mój zamysł. Nie malowałam dotąd twarzy ludzkiej…
— Namaluj mnie jak tylko potrafisz… wiem, nie łatwa to sztuka na osmolonej desce kredą odzwierciedlić obraz człowieka.
I wtedy młoda Pasterka zaczęła w skupieniu kreślić na desce, a dłoń niemal sama wodziła kredą. Po krótkim czasie pokazała namalowany obraz. Na osmolonej desce znajdowała się wyłącznie prosta chata i słońce.
— Proszę wziąć obraz na pamiątkę, piękniej dzisiaj nie potrafię.
— Wygląda wspaniale, — pełna zachwytu wyraziła się staruszka. — Namalowałaś całą moją rodzinę, odgadłaś moje myśli, gdyż akurat o nich myślałam. A słońce mocno mi jest potrzebne.
Następnie młoda Pasterka zagarnęła ptactwo do zagrody, a staruszka skierowała się w stronę rzeki, gdzie kiedyś stał jej dom, nabożnie trzymając w rękach zamalowaną kredą deseczkę.
— Spójrz księżyc zagląda przez okno. Dziadek już śpi, słyszysz? — ucałowała córkę w czoło — Idź prędko pocałuj tatę na dobranoc i chyżo spać.
— Nie powiedziałaś mi mamo wszystkiego… Pamiętasz…
— No, już… leć. Na dziś starczy. Powiedz tacie, że księżyc lśni, czas kończyć pracę.1. Byłaś…
— Matka Ziemia, obdarowała Cię niepospolitym darem, jest nią wiara i miłość w Naturę. Dar ten posiada niezmierzoną moc, podprowadza pod krawędź granicy powszedniości i czeka na zmianę. W niej dopiero zakwita wymierna przyzwoitość. To dalece głębsze od ogólnej więzi w niewoli, inicjująca swoistą grę pomiędzy słońcem a księżyca siłą. Jakby roztaczał się wciąż nowy, symetryczny obrót na osi swych przeznaczeń. Trudno stwierdzić jednoznacznie, aby dar ten jest zapoczątkowany w dniu urodzin? Albowiem prawie wszystko zawiera się w wyobraźni i w planach na przyszłość, gdzie nadzieja stanowi o sensie czynu.
— Myślisz o Murze, który słucha, widzi, ale nie mówi…
— Myślę o Murze, który widzi i słyszy, lecz co dzień wybiera pustą podróż wewnątrz własnego strachu. Tamże jednostką jest tłum, a samotność wyzwoleniem od zranień. Wybór stojący naprzeciw praw Natury, odwiecznego pulsu rodzenia na Ziemi. Zatem zastanawia nie stan, lecz anty-wybór, aby walczyć z progenezą wszelkiego życia w Naturze. Niczym jest fałszywość niejasnych odczuć form ciepła, zimna, zarówno w ciągu dnia, jak i nocy. Złudność a zarazem obłuda, tkwiąca w niby wyjątkowości i szczególnym wybraniu, eskalująca aktywność. Stan zbiorowy, euforyczny i tudzież milczący, przypominający, spoza jakichkolwiek okoliczników, bierną ucieczkę w słowo — tutaj. Niedługo era w poszukiwaniu ogólnych, uniwersalnych praw minie bezpowrotnie. Nikt ich nigdy nie znalazł i nie odkrył. I dwudziesty wiek nie zdoła odkryć tychże prawideł, następne ery także będą brodzić i głosić swą wiedzę na nierozumność i powtarzać co zakurzone. Urodzą się jakieś inne odmienności od norm, nastąpią zmiany wzbudzające niepokój. Niezmienna bynajmniej pozostanie Natura, Stworzenie i ewoluujący obraz Boga. Wraz z nim podporządkowana „Masa” w poprawności działań, określona w czasie i połączona w jednym zbiorze. Ewoluujący błyskawicznie obraz Boga w względnych zależnościach mentalnych, oprze się li tylko na ludzkiej odpowiedzialności za rozumne poczucie istnienia. Poniekąd różnicą zmian, od przeszłych przymierzy, będą nowe systemy społeczne, stworzone przez człowieka dla człowieka. A także w tym, że kolejna ewolucja, weźmie odpowiedzialność i utożsami się z wrogim dotąd złem. Czy nasza rzeczywistość zyska większą klarowność, harmonię, spójność idei z sensem? Czy polityka pogodzi się z religią, filozofia z artystami, a człowiek z Ziemią i Niebem? Trudno przewidzieć?!? Bynajmniej czekają nas wszystkich rozległe objazdy wokoło historii, obejścia dalekie od poznanego świata, a cała rzeczywistość, począwszy od wszech natury po indywidualne myśli, z atomizuje się cyfrowo. Czas zafunduje nam sen pośrodku dnia przy rozświetlonym księżycu w bezradności i niemożności na pojawiające się zmiany.
— Dobroduszna utopia poszukująca Natury, Ducha Stwórcy, zapominająca o indywidualności człowieka, rodzaju ludzkim, będący najwyższym, oczywiście tuż obok wieczności, celem naszej egzystencji. To wszystko już młody kawalerze było, tyle że ubrane w inne słowa. Chociażby Ksenofanes, Demokryt lub Archytas z Tarentu. Teraz jednak przepraszam, młody kawalerze tęskniący za spokojem i ładem społecznym, dojeżdżamy do stacji. — współpasażer w przedziale wstał i sięgnął po niewielki bagaż. — Wiele odpowiedzi czeka na Pana od syna ciekawości. Życzę, abyście tutaj doświadczyli i mogli zasmakować swej wyobraźni prawdziwymi zmysłami. Dziękuję Panom za rozmowę na progu nowego wieku. Zawsze twierdziłem, pociąg niesie tyleż nowości i dobroci. Oto i miejscowość Jawno, cel naszej podróży. Może jednak zabierzecie się ze mną, starczy miejsca dla nas trojga.
— Źle znoszę jazdę koleją, przejdziemy się… — odpowiedział ojciec żądnego wiedzy syna. — Znam drogę… Proszę się nie martwić.
— Państwa wybór. Da łaskawy Bóg, to się jeszcze kiedyś spotkamy w tym realnym świecie. Do widzenia!
— Do widzenia! — odrzekł młody człek i jego ojciec.
Piaszczysty peron lub raczej ubita, trzydziestometrowa hałda glinianej ziemi, tonął w dziko zarosłych kępach traw. Gdzieniegdzie pozostały po niedawnych burzach niewielkie oczka wodne. Broczyły i kąpały się w nich maleńkie ptactwo, trzepocząc wesoło skrzydełkami. Było ciepło i przyjemnie wilgotno. W oddali zza szpalerem drzew, na pierwszy rzut oka mogły to być akacje lub mirabele, jawiły się dachy tutejszych nielicznych domostw. Brunatnie bordowo kontrastowały na tle błękitów nieba i wszechogarniającej zieleni. Niewielki budynek zawiadowcy, prowadząca od niej dróżka na jeden powóz i rozległe łąki. W oddali widniała wieża kościelna. Ojciec z synem w grzeczności pokiwali za współpasażerem, odjeżdżającym konnym powozem. Zaciągnięto kapelusze, zabrano podręczne walizki i ruszyli wskazaną ścieżką przez kolejarza. Zapowiadały się dwie poznawcze godziny z dawną pozostawioną Naturą. Starszy mężczyzna odetchnął głęboko.
— Dokończyć w myślach rozmowę? Zacząć nową myśl? Wysnuć coś banalnego? Albo zwyczajnie tylko iść i poznawać od nowa, to co kiedyś utraciłem a nadal jest żywe wewnątrz tychże domostw. Poznać od początku tutejszych ludzi, którzy w ogóle się nie spodziewają i nie wiedzą, że o nich teraz myślę.
Refleksje z pociągu z wyraźną puentą, prowadziły i wodziły dalej. Gdzieś poza widziany krajobraz, poza las, niebo, gdzie nigdy się nie bywa, no bo i po co… Lecz tamże:
_…” Mawia wiatr od pól w srebrze mchu świerków, mową, co insi obecnie chcą się wstydzić. Tamże sławetna zbroja, sztandary w blizn czerwi, płaczą Chochole pod sukmaną rozdźwięków — wesel. Grzmi skarg ambona w nieradność na pospoli ruszenie, lecz wszystko błogo śpi, na śpiew pieśni… Dzieci budzenia. Tacy to już dorośli, przed wrogą armią… sami czują się wrogami. Nie odrzuca się zniewoleń za bystre wody morza. Nie powrócą, aby scalić zielone łąki w czar pijane żądze, a przecież to nie smutki płynące od hymnów, poczynań, tak teraz, tęskniąco skowyczące w lamencie. Tamże wyrocznia katedr mówi, … nie będzie tak samo. Jeszcze wesołość tli nasze pielesze w nadobne, odgania cienie wieków powagi. Cóż tam powiada zefir, otulając od zimna żółte brzeziny? Zdążą odchować nowe, przepłoszone dzieciny? Za bardzo odległa dziś Twoja dusza w residuum i wciąż gonisz pióra w świetle dziobów Orła. Kim obecnie Jesteś? Z trzy ery za nami, a próg dziejów ścieli w matni kluczenia za li krwiożerczą prawdą. Aby pieścić w omanie, co ma nadejść. Trzeba nam żyć! Nie bawić się w igry i wypatrywać męczeńskich Mesjaszy. Drugo brzeżne sekrety zwycięzców, zostawić piewcom Idylli, gdy nadmiar czasów opływa czekaniem na wytęskniony sen. Oprócz wieńca na szyi, nie chcą widzieć dumną walkę o siebie… Ileż w nas wiosen kwitnięcia, pnączy rozkwitów, a ile liczy pokoleń wierzba rosochata na rozdrożu. Trzymać wej, radosną batutę! Kotarą się bawić przed ciekawą widownią, w orkiestrze wskrzeszania współgraczy…”_
Zagwizdał pociąg, ruszyły powoli koła. Kłęby dymów w chmurnej bieli i czerni pozasłaniały twarze, wśród pozamykanych w środku lata okien. Ostatnia migawka w pamięci krajobrazów i… buchająca, świszcząca para. Wielką mocą dwudziesty wiek, wyganiał przeszłą wątłą pracę rąk ludzkich do lamusa. Ułoży się nam jakoś…
— I tak wygląda Twoje niebo Tato?
— O tej ziemi opowiadałem od dzieciństwa…
— A byłaś i szłaś razem z Nim?
— Z Nim? Cóż za wrażliwa górnolotność zestawień. Tak, jeśli zadowoli Cię odpowiedź. Oczywiście, że spacerowałam z nim niejednokrotnie.
— A dokąd ona prowadzi?
W ogrodzie zaszeleściło. Dwie zatroskane kobiety ucichły. Uwagę przeniosły, w zawieszonej próżni pytaniem, na niewielkiego czyżyka. Swawolnie baraszkując pod osłoną iglaków, uwijał się w gęstwinie liści nad ilością wyściełanych gniazd. Trzepotał nerwowo skrzydełkami, widać wyraźnie poirytowany późną porą dnia. A jeszcze suchą trawą należało wygodnie i powabnie pościelić ptasie alkowy. Cisza po urwanej rozmowie się wydłużała, a żadna z stron nie próbowała to zmienić. Upojone drażliwym milczeniem, wpatrywały się w niewielkiego czyżyka, jawiącego się im niby wybawca. Od presji, którą narzuciły na swą swobodną myśl. Znały się od dawna i dobrze wiedziały, ażeby rozmowa mogła znaleźć szczęśliwe zakończenie, należało ją bezzwłocznie kontynuować.
— Dokąd? Długo by trzeba opowiadać, jest późno a dzień nas nie oszczędził. Nie czujesz zimna?
— Przygotowałam się na i tą okoliczność. Zaparzę herbatę a dwa pledy pozwolą nam się cieszyć tym pięknym wieczorem. Może i przywrócą dawną więź i zaufanie. Gdyż jednym słowem, oczywiście wedle mnie, odpłynęłaś w swej postawie za daleko, stanowczo za daleko.
Starsza z rozmówczyń spojrzała ponownie w ogród, gdzie nader energiczny ptak, wciąż krzątał się wokoło uwitych gniazd pod żywopłotem. Niedawne nerwowe pobudzenie zastąpiła teraz duma i wyczekująca władcza poza samca. Mimochodem nasunęło się pytanie: Czyż nie za późna pora na ptasie amory? Następnie udała się do kuchni po obiecaną herbatę, bawełniane pledy. Po kwadransie zamiast szeleszczącego w liściach czyżyka, zaczęły swą symfonię świerszcze.
— Lubię tak posiedzieć wieczorem, nie myśląc o niczym.
— Niewykluczone, że mój letni pobyt wystarczy, aby przywrócić blask naszej dawnej więzi… — wtuliła się w doniesiony pled, gorąca herbata parowała na stoliku.
— Nie uważasz, iż należałoby pierw przywołać tamto spotkanie. Gdzież przecież doszliście w zawziętym uporze, naprzeciw przeciwnościom. A przecież On wtedy Wam towarzyszył?
Przypuszczalny śpioch czyżyk, ponownie się pojawił. Obszedł lub szybciej obleciał zbudowane gniazdka, zlustrował, czy jest właściwy porządek. Następnie zniknął podobnie jak przed kwadransem. Osamotniony czyżyk wartownik, czuwający wokoło swoich gniazd. Świerszcz zupełnie nie zważał na skaczącego w zaroślach ptaka, przygrywał dalej swą wyuczoną na pamięć melodię. Niekiedy tylko cichnął, jakby nastrajał instrument. Pojawiło się też nowe zjawisko, cicho szumiący wiatr, zaczynający wieczorną przechadzkę po ogrodzie. Wplątywał się w wiecznie zielone igiełki iglaków, gdzie zawzięcie odnajdywał pozostałości z ubiegłego sezonu, tegoż wiecznie zielonego ubranka. Przyleciał z pobliskiego lasu, który nie zważając na porę roku, szumiał i kołysał się w takt gwiezdnych roszad na niebie? Bezlitośnie nieczuły, daleki od pochylenia się nad dzisiejszą historią, czasem i bezradnością człowieka. Zawsze zbyt wielki, za ogromny i przytłaczający, aby zrozumieć co ulotne i trywialne jakichś tam stu lat. Aby poważnie pamiętał, co było przed nami? Bynajmniej o proroctwo nikt go nie posądzał. Cóż zostanie po nas, któregoś dnia? Wydawać się mogło, piastunką do krainy błogości był budzący się dobrotliwy staruszek — księżyc. Ciekawiło, że niby znał wszelką głębię wszystkich nocy i dni, kiedy po drugiej stronie ziemi. Obserwował swój cień? Aby był cierpliwym mistrzem słuchającym tychże zagubionych podmuchów wiatru? Zefirów i sztormów? Wówczas, kiedy małość i wielkość stoją w parze, walcząc o przetrwanie.
Słodycz w ustach i smak herbaty, przygasił zmysł wyobraźni, aby udać się znów na nieopisaną podróż indywidualnych pragnień. Optował, zresztą jak i całe spotkanie, za pozą niedomówień, dwuznacznych pauz. Irytowało szkaradnie, ale zarazem podjudzało niejasny sens, wiadomy tylko uczestnikom. Grzeczność i wyrafinowanie, tudzież plątały się wzajemnie, niczym ten zagubiony wiatr, delektujący się suchymi igiełkami z poprzedniego roku. Mieszkały w nich dawne i zapomniane myśli, strzegące jawnych tajemnic z apatycznym zainteresowaniem.
— Spotkałam go, jeśli chcesz wiedzieć, idąc z przyjaciółką z lat dziecięcych. Wczasuje nad jeziorem. Nic się ona zmieniła, odkrywa świat wciąż na nowo, kwieciście malując napotkaną rzeczywistość. A On?! Wyszedł nam raptem z głębi lasu, jak zawsze, przepłoszony, wiecznie zdziwiony, nie mogąc na początku sklecić nic sensownego. Jego nad grzeczność czasem mnie irytuję, naprawdę nie wiem co o tym myśleć. Czuję się wówczas jakbym została raptem skrępowana, to ohydne, strasznie nie cierpię ich etykiet. Następnie zaczął opowiadać coś o lesie, drogach, ścieżkach… a jeszcze jedno, wspomniał o jakimś wyjeździe. Szkolenie lub egzamin? Nie pamiętam dokładnie. Potem, nie siląc się na głębsze kurtuazje, po prostu się pożegnał. Tyle…
— Powinnaś go zaprosić kiedyś, ot choćby po powrocie, aby podzielił się przeżyciami z podróży.
— On jest leśnikiem, chadza po lasach, liczy drzewa i ugania się za zwierzyną.
— Dzięki Niemu moglibyśmy się dowiedzieć, gdzie prowadzi droga, którą nikt nie chce poznać.
— Droga, nie rozumiem… kochana. Jaka droga? Teraz liczy się tylko, jak przetrwać, praktyczne koneksje, dobre znajomości… Za dużo tego kluczenia, błądzenia w przestworzach. Ten Twój leśnik źle skończy, jak wciąż będzie się uganiał po lesie za minionym czasem.
Zapanowała drażliwa cisza. Wtórujące odgłosy z ogrodu straciły na swej mocy. Powoli szarzało na wschodzie, rozlewały się ostatnie barwy dnia w przeciągłą smugę czerwieni i fioletów.
— Wyręczę Cię i sama go zaproszę. Jestem Tobie to winna. Powinnaś go poznać bliżej.
— I po to mnie spraszałaś? Chcesz wiedzieć, dokąd prowadzi tamta droga, na którą nie odważyłaś się wbiec w dzieciństwie. Jesteś jak On, nieustannie przestraszona i sycąca się swą samotnością. Twój dom to erem mnisi. A właściwie, na co potrzebny jest Tobie ten leśnik. Kogo chcesz uratować, siebie? Jego? A może rozchodzi o mnie? — młodsza kobieta uśmiechnęła się ironicznie — Nie w moim typie, a zresztą, istnieje zbyt duża różnica lat.
Przysłuchująca się druga kobieta wstała i podeszła do balustrady szerokiego balkonu. Dłonie zacisnęła na stalowej poręczy, patrząc w jeden, zgoła nieokreślony punkt w ogrodzie. Zauważyć czyżyka, niedawnego zbawcę od uciążliwego czekania na jakąkolwiek zmianę, było niewiarygodnie trudne. Wieczorny mrok powoli gęstniał, odgradzając ogród kotarą snu. Im jednak widoczność wieczoru malała, tym wyobraźnia dobijała się, aby dopuścić do tych ciemności, set kroć innych form życia. Imaginowały się obrazy wczesnych przeżyć z idealizacją własnej słabości.
— Pytasz na okrętkę i chcesz tylko jednego… Powiedz! Jak tam jest? Dokąd ona prowadzi? Czy jeszcze mnie pamiętają? Kto Was tak przestraszył?!
— Symbolika… — gospodyni domu podeszła do wzburzonej młodej dziewczyny. Przemknęła jej myśl, aby ją nawet objąć serdecznie, spojrzeć blisko w oczy. Gniew bynajmniej zbyt mocno płonął, aby próbować zrosić ten żar, choćby niewielką ilością wody. Niepotrzebna łza mogła wywołać lawinę agresji, po której nie tak prędko nadchodzi piękno burzy.
— Z początku nikt nas nie zmuszał na wyjazd, tatko działał nieustraszony, a ja znam całą symboliczną drogę na pamięć. Prowadzi do leśniczówki, za nią jest małe jeziorko, a za nim wieś, pola, łąki i znów las. Wiją się setki, tysięcy dróg i chodzą po nich zwyczajni ludzie, którzy w relacji z Najwyższą Symboliką, czują się niepowtarzalnie wyróżnieni. O nich mnie nie rozchodzi, gdyż nie różnimy się wzajemnie. Wszyscy jesteśmy identyczni w tym odczuciu wieczności poprzez pryzmat własnego życia. A ono jest istotą każdego sensu. Chcesz, wyjedź! Nikt Cię tutaj nie trzyma na siłę. Wracaj do swego świata, ulubionych melodii odzwierciedlających namiastkę poszukiwań. Wszędzie są ludzie na drogach, lecz nie zawsze niosą … wspólną przeszłość. Zastanawia Cię, moje ciągłe nawiązywanie do wczesnych lat. Denerwują pytania o kogoś, jakieś osoby, które powinnaś wedle mnie poznać? Ale w zasadzie myślę, iż czujesz się zbyt mocno wyróżniona, nie dostrzegając innych relacji. — przerwała na moment, po czym łagodnie dodając.
— Patrząc na Ciebie i widzę siebie sprzed dwudziestu lat. Tak… identycznie, ale wtedy rozstaliśmy się, nie mając czasu, aby właściwie się pożegnać. Kiedy powrócił, wracając skądś, nie czuł już żadnej więzi z przeszłością. Omijał nas, mnie, okolicę. Jakby w rzeczywistości postanowił nigdy nie powrócić.
— A jednak powrócił, ponownie się zasymilował. Nie wiem tylko, czy się ożenił? — młodsza z rozmówczyń zaczerpnęła łyk powietrza, po czym dodając spokojnie… — Znam tą opowieść bardzo dobrze. Tyle razy to mówiłaś. Naprawdę nie wiem o co Ci rozchodzi. — wzdrygnęła się odrzucając próbę ujęcia za dłoń. Zawiało zimne powietrze. Zaadoptowany na parasol daszek nad tarasem, teraz stawał się obcą materią, z którą należało się jak najszybciej pożegnać. Odgradzał od nieba, gwiazd, przestrzeni. Tłamsił i boleśnie ściskał już tak zmaltretowaną i uwięzioną duszę. Uciec, wymsknąć się gdzieś na bezdroża pól, brzeg jeziora, skraj lasu. Jeszcze była ku temu pora, słońce słaniało się na nieboskłonie, księżyc zaledwie tlił swą bladą poświatą. Pachniało świeżą łąką. Albo po prostu iść spać, zasnąć głęboko, poczekać na ranne świeższe myśli i zacząć od początku swój rytuał adaptacyjny. Przywołać własne historie, przeżycia, dzielić się ostatnim czasem, a nie grzęznąć w niewyjaśnionych przeszłościach. Ernestę niekiedy ten skomplikowany stan tak irytował, że miała tego dosyć. A jednak co dzień do niego wracała.
— Mówisz, że On co dzień spaceruje wśród braci buków, grabów, sióstr dębin, znajomych modrzewi oraz świerków?
— Niezwykle poetycko, podziwiam Cię za oryginalne dopasowanie słów. Tak, jest leśniczym, kwerenduje drzewa i każe wycinać wybrany drzewostan pod kształtne kubiki. Nie za wiele w tym poezji i romantyzmu, ale to jego zawód. Radziłabym wybrać się dyliżansem szynowym na ego podróż sentymentalną. Ot to dopiero potrafi leczyć wstecznych malkontentów. — ponowne żachnięcie i przenikliwe spojrzenie na rozmówczynię. Gdzieś w oddali na południowej stronie jakby uderzył piorun.
— Może i szukam odniesień w przeszłym, stawiając Ciebie w roli własnej. Może to się nazywa troska lub opieka. Pragnienie, aby uszczęśliwiać kogoś lub odsunąć rozgrzane i lodowate w pobliżu przedmioty, aby się ktoś niepotrzebnie oparzył. Nie wiem, może to przyjaźń lub wprost miłość. Jesteś przecież moją córką…
— Nie, Ernesto, wystarczy, zakończmy lub szybciej rozpocznijmy jutro od nowa zaczętą rozmowę. Uważam jednak, aby znaleźć porozumienie, powinnaś pierw wyjaśnić mi znaczenie w twoim życiu, tego gospodarza i leśniczego. Zdaj się chociaż raz na otwartość i szczerość. Nie jestem już tą małą dziewczynką, hasającą po łące za motylami.
Mimowolnie spojrzała na rozległe, zasypiającą w wieczorze łąki, gdzie dotąd słychać było w pamięci rozgardiasz zabaw. Poprzedzielane polami, skąd wracano radośnie na odpoczynek po cięższych dniach żniwnych. A teraz pragnęło tylko jednego, znaleźć pretekst na wyjazd. Zostawić wszystko i wszystkich, spakować wyidealizowane wspomnienia i powrócić tam, gdzie oczekiwano właśnie na tego rodzaju, sterylnie wypielęgnowane narracje. Zdecydowana, aby opuścić dom, choćby teraz, nie pożegnawszy nikogo. Przeszkodą były poniekąd uczucia. Była człowiekiem sumienia, uczuć, uważająca, iż aby prawdziwie żyć, nie trzeba nikogo zabijać. Innych myśli, pragnień, pamięci, zdrowia, wolności, miłości, kogoś szczęścia i sposobu bycia. Po prostu, nie mogła teraz tak zwyczajnie spakować się i odjechać. Wsiąść w powóz, pociąg i wybrać egoistyczną wolność. Od paru dni liczyła na jakieś zmiany, wizytę. Nikt bynajmniej się nie pojawił. Żadna nowa wiadomość nie przykuła uwagę domowników. A obecnie, słońce i zmęczony czyżyk, zapewne śpią na jednym z wielu uściełanych gniazd. Wczorajsze zapowiedzi na odwiedziny gościa, zgoła jak niemal wszystko — niezrealizowane, dopełniły tylko wewnętrzną apatię. A przecież tak jest uroczo, cała okolica pływa w rozkwitającej naturze. Tyle ludzi na nią czekało i tyle doznała życzliwości.
— Racja, święta racja, nie powinnam Cię traktować w ten sposób, masz prawo wyboru. Nikt Cię tutaj nie trzyma na siłę…, ale wiedz, iż poznany ekscentryczny leśniczy… to Twój brat. Nic nie mów, posłuchaj, zanim powiesz jakieś głupstwo. — podniosła dłoń i palcami przytknęła usta córce. — Po co później żałować tych niepotrzebnych egzaltacji. Młoda dziewczyna nie wytrzymała, odsunęła się od balustrady, matki, po czym obrzuciła ją gniewnym spojrzeniem.
— To znaczy, gospodarz mieszkający nad jeziorem, jest… — nie dokończyła, usiadła na powrót na fotel, chwyciła drżącą ręką chłodną herbatę, dopijając ją duszkiem do końca. Trwało to jakąś dobrą minutę, a wydawało się wiecznością. Zaległa zupełna cisza, wszelki podmuch zamarł, identycznie jak zastygły wszelkie myśli.
— Nie, nie jest Twoim ojcem… nie bój się dziecino. To sprawa między Karolem, Wincentym i mną, kochana Longino.
_…” Albowiem gdybyś na moment, za jedną chwilą stanął i próbował osłonić swą młodość duszy. Na patenie żalów złożył szczęśliwe godziny, a wewnętrzny płomień wieńczący kres poświęcił bogom. Szeptem krzyczał do nieba modły staroświeckie, kochając, co w istocie niesie pręgierz z jakąś bezkształtną nadzieją. Jakbyś życiem wplatał resztki wspomnień spoza mgieł realiów. Tulił, pieścił, suchą łzę, która na twarzy zastygła we śnie, a potem zwyczajnie podczas uśmiechów, wyciągał po rozmowie sztylety z serca. Abyś doznał i zrozumiał słowa, przemieniające strach w słodycz… Byłbyś może dopiero prawdziwy._
_A w jakimś miasteczku na pozór wymyślonym, ludzie znowu niemo krzyczą po ulicach. Pielęgnują resztki błogiego sumienia, usprawiedliwiająco szukając tego co złe. I w tamtym miasteczku zmyślonym, czas znowu wykleja fotosy na murach, zakrywając niewidoczne dla wielu brudy. I tańczy wiatr epigon, jeszcze letni, klaszcząc w dłonie przed uśpioną widownią. W miasteczku wybujałym, stęsknieni mieszkańcy piszą listy po kryjomu. Wierzą w sukces, innego w opuszczeniu gdzieś świata. Opowiadają pomniejszym przez łzy o swoistym szczęściu, broniąc to, co bronić w ogóle nie mogli. W tym miasteczku nieistniejącym, dzieci znowu poszły do szkoły, a bociany zebrały się na zielonej łące. I tylko rzeka nasza mknie szalona, przypominając, że nic się w prawdzie nie zmieniło._
_A tam w znanym po trosze miasteczku, lecz dalej wymyślonym, które zwało się nieraz „deszczową wioską” w otoczeniu topoli, buków olch i bzu, żyć przypadło niejakiemu YX. Wzrastał niczym inni, kochany z piętnem tablicy i sensu, wsłuchując się w dźwięki ludzi i spoza milczenia kota, skrzypień podłogi. Wielu pytało… O Panie Boże, a po co im to będzie? I zwyczajnie poprzez uchylone okno w tym miasteczku spoza geograficznych kart, lub jak kto woli w „deszczowej wiosce”. W otoczeniu topoli, dębów — akacji, co dzień promieniało ciepłym słońcem, szepcząc powiewem od rosistego lasu. Wielu stwierdzało… na chwałę bożą i dla kogoś tam jeszcze. On do czegoś się przyda, po prostu… Podwórza zza ławki szkolnej, stawały się coraz to większe. Ten niewielki świat w nieodkrytym miasteczku, dla wielu dalej — „deszczowej wiosce”, w otoczeniu topoli, grabów i chodników kamiennych, pochylały się od kołyski snu — odwieczną drogą. Gdzie omijane są niejakie prawdy, mgliste ni na jawie przeszłe przeźrocza. I oprócz plecaka — nie było wtenczas nikogo… I kiedyś w tym miasteczku wędrowcy przeszli, wciąż u większości „deszczowej wiosce”, a czas przysnął na moment w kąciku podwórza. Kiedyś wszystko miało być dla YX, polnym bukietem innych oko zachwycać, teraz nagle stało się domeną ich życia. Zaiskrzyło. Nikt nie nakręcał zegar na wieży kościelnej, gdyż zdołać po prostu nie mógł. W tym małym miasteczku z nieznanej nazwy i dziejów, deszczowej wiosce, powstałej z bożych łez nieba._