- W empik go
Powrót na Wschód - ebook
Powrót na Wschód - ebook
Biografia beletryzowana z okresu II wojny światowej, oparta na faktach. Historia młodej Polki, która wyrusza z okupowanej Warszawy, wraz z czteroletnim synem w podróż przez Europę, następnie statkiem do Japonii, by tam spotkać się z mężem, pracownikiem wywiadu. Autorka książki, która jest wnuczką książkowej bohaterki opiera się w swej narracji na zachowanych listach jakie pisała z Mandżurii jej babcia do rodziny w Polsce.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8221-602-8 |
Rozmiar pliku: | 3,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od autorki
W moim dziecięcym pokoju nad łóżkiem wisiała czarno-biała fotografia w metalowej oprawce. Lekko nieostre zdjęcie przedstawiało roześmianą młodą kobietę pozującą na łące wśród wysokich traw i kwiatów. Burza czarnych, długich, potarganych loków i promienny uśmiech. Niemal całe życie byłam święcie przekonana, że to Mama. Dopiero kiedy dorosłam, dowiedziałam się przy okazji jakieś rozmowy, że to portret Babci wykonany jeszcze przed wojną. Kiedy Mama wyprowadziła mnie z błędu, nie czułam się zawiedziona, że nie dostrzegałam dotąd między nimi różnicy — w końcu to Babcia, mama Mamy. Są do siebie bardzo podobne. Mimo że nigdy nie było mi dane jej poznać, bo zmarła, zanim się urodziłam, czułam zawsze jej bliskość — za sprawą samego faktu istnienia Mamy. Była osobą na swój sposób niezwykłą i od zawsze miałam potrzebę opowiedzenia o jej losach. Będę po tę jej historię sięgać do listów, które pisała do rodziny, i które zachowały się w rodzinnych biurkach. A czasami po prostu spytam ją wprost, odpowiedzi szukając w snach.
Krótkie wprowadzenie
Północno-wschodnie obszary Chin będące krajem Mandżurów od zawsze leżały w sferze zainteresowań Japonii i Rosji oraz Chin. Zerwanie przez ZSRR paktu o nieagresji zawartego z Japonią w 1941 roku i przystąpienie w sierpniu 1945 do wojny z nią doprowadziło do okupacji Cesarstwa Mandżukuo, które pozostawało do tej pory pod protektoratem Japonii.
Na terenie zajętego kraju utworzono Mandżurską Bazę Rewolucyjną, która stanowiła podstawę działań Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej przeciwko wojskom japońskim Kuomintangu. Cesarstwo Mandżukuo zostało zdobyte zaledwie w dwanaście dni.
W efekcie marionetkowe Mandżukuo stało się na powrót częścią Chin i przestało istnieć. Stanowi ono po dziś dzień część Chińskiej Republiki Ludowej.
Ostatni chiński cesarz Puyi z mandżurskiej dynastii Qing został schwytany przez Armię Czerwoną, wywieziony do Chabarowska i tam uwięziony.
Zaczęły się aresztowania i wywózki. W stolicy Cesarstwa, Xinjingu, jak i w innych miastach zapanowały głód i epidemie.Prolog
Płatki śniegu, wielkie jak kawałki waty, lecą z nieba, wolno opadają na parapet i pokrywają go białą, puszystą warstwą. Mróz maluje kanciaste wzory na szybie, skrzące się milionem kryształów. Słońce, starając się przeniknąć do środka pomieszczenia, rzuca jasne, ostrzegawcze błyski. Przyjechał lekarz, lecz ja ledwo mogę unieść głowę, a co dopiero wstać. Trawi mnie gorączka i czuję przyspieszone bicie serca. Boli mnie dosłownie każda część ciała. Jestem przez to nieco oszołomiona. Zastanawiam się, czy dzidziuś też odczuwa ból. Ostre kopanie w dole brzucha, powtarzające się co jakiś czas, uspokaja mnie w pewnym sensie. Co chwila ktoś podchodzi i pyta o przeróżne sprawy — gdzie leży palteczko Ani, gdzie mogą być ciepłe ubranka na zmianę i buciki dla Jurka.
Nie słuchają moich mętnych wyjaśnień, tylko patrzą na mnie uważnie i odchodzą, jakby nie po odpowiedź tu przyszli. Krzątaninę za ścianą słychać nieco z oddali.
Przez moment zdaje mi się, że słyszę płacz Ani.
Później wszystko cichnie. Leżę teraz w czystej, białej pościeli w pozycji na wznak i ciężko mi się przewrócić na bok, bo wielki brzuch utrudnia ruchy.
W przebłyskach świadomości znów się zastanawiam, czy dzieci, gdziekolwiek przebywają, są razem. Chyba nie jestem już w klasztorze sióstr Franciszkanek, w którym znaleźliśmy azyl po aresztowaniu Mietka. Nie mogę tego stwierdzić na pewno, ale specyficzny zapach każe mi się domyślać, że to szpital. Japonka w białym fartuchu co jakiś czas pojawia się w drzwiach, mówi szybko i niewyraźnie. Boże, o co jej chodzi? Nie ma przy mnie syna, który wszystko potrafi przetłumaczyć. Popadam w coraz większe odrętwienie. Jednak dociera do mojej świadomości, że choruję na tyfus. Tyfus. Czy dzieci też są chore? Czy leżą niedaleko mnie?
Nie potrafię o to zapytać.
Zdaje mi się momentami, że śnię, a tak naprawdę leżę u Irki w Aninie, w tym pokoju, gdzie sufit jest skośny, że się budzę zupełnie zdrowa i wszyscy jesteśmy razem…
Słońce w końcu przebija się do pokoju i udaje mi się obserwować jego wędrówkę po ścianie. Maluje na niej dziwne tańczące postaci. Prawdziwy teatr chińskich cieni.
Chcę myśleć tylko o dzieciach, a tymczasem nie potrafię skupić się na niczym, nawet na nich. Wątki się urywają. Nie wiem, ile czasu już tu jestem.Nieoczekiwana wizyta
Nadszedł koniec marca 1940 roku. Mojego męża, Mieczysława, nie było już z nami od ostatnich dni września poprzedniego roku. Został zmobilizowany, gdy do Polski weszli Sowieci. Któregoś razu wrócił wcześniej do domu, pośpiesznie spakował walizkę i tyle. Nawet nie wyściskałam go wystarczająco na pożegnanie. To miała być pierwsza nasza tak długa rozłąka. Wtedy jeszcze nie przypuszczałam, że czeka nas druga, znacznie gorsza od tej.
Po tym zdarzeniu opuściliśmy z synem nasz dotychczasowy dom i zamieszkaliśmy w Aninie, u siostry Mietka, Ireny Szumowskiej, oraz jej męża Wacława i dzieci.
Jakiś czas po wyjeździe Mietka wydarzyło się coś, co miało bardzo istotny wpływ na nasze dalsze losy.
Szalałam właśnie w ogrodzie, bawiąc się z moim czteroletnim Jurkiem w berka, gdy nagle Irenka zawołała przez otwarte okno kuchenne, żebym natychmiast przyszła. Ton jej głosu wskazywał na to, że stało się coś ważnego. Zabawa w berka się zakończyła, a ja, zziajana i zgrzana, poleciałam, co koń wyskoczy, do domu.
W drzwiach stało dwóch nieznajomych mężczyzn. Tylko jeden z nich mówił po polsku. Obaj byli Japończykami. Uśmiechali się miło i kłaniali. Irenka miała niepewną minę, bo nie wiedziała jeszcze, o co chodzi. Mimo wymiany kilku zdań i ja nie mogłam zrozumieć, czemu zawdzięczam tę wizytę, do momentu, w którym zobaczyłam adresowaną ręką Mietka kopertę. Pospiesznie rozdarłam ją i zaczęłam przesuwać wzrokiem po rzędach liter, próbując jednocześnie odgarnąć z oczu potargane loki. Zapadła cisza. Czułam na sobie spojrzenia wszystkich obecnych w kuchni i to przeszkadzało mi się skupić.
O losach mojego męża od kilku miesięcy nie za wiele było wiadomo, jedynie to, że przedostał się wraz z Wojskiem Polskim przez Rumunię do Francji. Z listu wynikało, że zaproponowano mu posadę oraz wyjazd wraz z rodziną do Cesarstwa Mandżukuo.
Przede wszystkim poczułam ogromną ulgę, że nie jest to zawiadomienie o jego śmierci.
Mąż był szyfrantem w Biurze Szyfrów Sztabu Głównego, w sekcji II. Zlecano mu pracę w wywiadzie, przeciwko Rosji sowieckiej, na mocy porozumienia Wojska Polskiego i Japonii. Japończycy potrzebowali specjalistów. Mąż wyraził zgodę na tę propozycję, ale uzależnił wyjazd do Cesarstwa Mandżukuo od zgody na emigrację całej rodziny.
Pisał, a w zasadzie błagał, żebym zdecydowała się na wyjazd.
Nikt nie wiedział, ile czasu potrwa wojna ogarniająca świat i jak dalej potoczą się losy poszczególnych narodów, i szczerze mówiąc, nie miałam żadnej pewności, kiedy i czy się jeszcze spotkamy. Ta propozycja dawała realną szansę na dalsze wspólne życie. Chociaż spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba, byłam mu za nią wdzięczna. A jednocześnie postawiona niejako przed faktem dokonanym, bo jak mogłabym nie przystać na tak sformułowaną prośbę. Miecio chyba o tym wiedział. Znał mnie dobrze. Obiektywnie rzecz biorąc, nie było lepszej alternatywy niż zdecydowanie się na wyjazd. Tęskniłam za mężem bardzo. Jureczek, który z początku pytał często o ojca, teraz zapominał o nim. Długie rozstania nie służą rodzinom. Powzięłam zatem zamiar jak najszybszego załatwienia formalności i wyruszenia w drogę. Biurokracji było całkiem sporo. Potrzebowałam przepustek, odpowiednich papierów, i pieniędzy, by opuścić Polskę. Zostało to zorganizowane w większości drogą dyplomatyczną.
Atmosfera w domu anińskim stała się poważna. Rodzinne dywagacje mogłyby tylko wprowadzić zamęt i być jedynie stratą czasu, bo z mojej strony zmiana planów nie wchodziła w rachubę. Uznałam, że najważniejsi byliśmy my, nasza trójka, więc klamka zapadła. Należało zwyczajnie przygotować się na daleką podróż w nieznane. Uciekałam się do różnych sposobów, żeby udobruchać Babunię, ale jednocześnie byłam stanowcza. Aby stawić czoła całej reszcie, musiałam użyć argumentów absolutnie niepodważalnych, odwołać się do rodziny jako instytucji nierozerwalnej, przy czym bardziej oznajmić o wyjeździe niż pytać o pozwolenie, obłaskawić całusami, zapewnić, że się będzie pisało, odzywało tak często, jak to tylko możliwe, że będziemy o siebie dbać, no i w końcu — przekonać, że to przecież nie jest znowu aż tak daleko. Tylko pociągiem do Berlina, z Berlina do Rzymu, Neapol, a potem statkiem, ogromnym i bezpiecznym, rzecz jasna.
Nie było to dla nich takie oczywiste. Pogodzenie się z naszym wyjazdem okazało się procesem. Niestety, nie obyło się bez wyciągania żali, wydawałoby się dawno już zapomnianych. „Po co ja w ogóle za tego Mietka wyszłam”, odradzano mi to od początku, a teraz „Stało się, do Japonii nam Hanusię wywozi i Jureczka małego”. „Podróż bardzo niebezpieczna, Jurek może zachorować, to samo i ja, no i nie znam obcego języka, żadnego obcego języka, w ogóle to katastrofa jedna wielka”.
— A nie mówiłam, że tak będzie! — zakrzyknęła potężnie, zazwyczaj słaba, Babunia.
Krótko mówiąc, podniósł się ogólny lament. Ewidentnie wsparcia z ich strony nie miałam.
Moja starsza siostra Wanda także ciężko to przeżywała. Byłyśmy dość mocno związane ze sobą. Zawsze się o nią troszczyłam, zwłaszcza, że chorowała na gruźlicę i była w ciągłej depresji.
Musiałam zmierzyć się z rodziną sama, z ich niepokojami, ale i ze swoimi, które — siłą rzeczy — zaczęły w końcu nachodzić i mnie. Te niepokoje wzbudzały lekkie podniecenie, które działało uskrzydlająco w szczególny sposób i pomagało mi pozytywnie myśleć. Wyzbyłam się wszelkich wątpliwości, czy dobrze robię, wyjeżdżając do męża. To przecież było moje święte prawo, a także obowiązek. Podróż, w czasach wojennej zawieruchy, była niebezpieczna — zdawałam sobie z tego sprawę. Ale nie mogłam oprzeć się przeczuciu, że będzie też fascynująca. Próbowałam sobie wyobrażać naszą przeprowadzkę, błahostka — do Japonii, czyli prawie na koniec świata, w tak odmienne warunki od tych, które znałam. Myślałam wtedy o najdrobniejszych szczegółach, tych wszystkich, które są dla nas ważne w codziennym życiu: co będziemy jedli, gdzie będziemy spali i na czym (słyszałam, że tam śpi się na matach, więc czy będzie nam wygodnie i czy przywykniemy do tego).
Perspektywa spotkania się z mężem cieszyła mnie bezdyskusyjnie i dodawała siły na przygotowania i te liczne urzędowe procedury, które w okupowanej Warszawie były dojmujące.
Dodatkowo, radość na myśl spotkania z Mietkiem, mieszała się z cichym pragnieniem przeżycia przygody, skrupulatnie chowanym dotychczas w głębi duszy. A teraz okazja sama się pojawiła. Nie wzbraniałam myślom uciekać z dala od domu, od tych wszystkich rodzinnych spraw codziennych, od tych chorób Wandzi, narzekań. Jak bardzo mogła to być podróż także w głąb siebie, ku odnalezieniu swoich pragnień, nie wiem, ale postanowiłam potraktować ją jako życiową szansę.