- W empik go
Powrót Saszki - ebook
Powrót Saszki - ebook
Powieść najpopularniejszej autorki PRL-u!
Historia Saszy Konstałowa, który wciąż zmuszony jest zmieniać miejsce pobytu, bezustannie poszukując tego, w którym dane mu będzie pozostać. Tułaczkę rozpoczyna już w dzieciństwie, gdy jego ojciec, usiłując ocalić resztę rodzinnego majątku, ucieka wraz z rodziną z rewolucyjnej Rosji. Syn musi wówczas porzucić szkołę politechniczną i rozpocząć przymusową podróż. Młody Rosjanin trwale podzieli los rodzica. Przebywa na Polesiu, w Warszawie, w Paryżu, wszędzie daremnie szukając swojego miejsca.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-267-0899-8 |
Rozmiar pliku: | 489 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Durak, czystyj durak, bełkotałem pod własnym adresem. Wiedziałem, że trzeba zerwać natychmiast firankę, wyrzucić gorejące drzewo z pokoju, i nic — rozwalony, chichotałem. Ogień dobierał się już do wigilijnego obrusa na stole.
Z kanapy patrzyły na mnie dwa czarne błyszczące węgliki. Skośne oczki czteroletniej Natalii. Dziewczynka uniosła się na łokciu i wyglądała spod kołdry na zielonej pluszowej otomanie, gdzie kobiety ułożyły ją do snu.
Z głębi domu, z kuchni, dochodziły ich głosy, ale trzask bombek pękających na choince był głośniejszy od brzęku naczyń sprzątanych po kolacji.
Mimo upajającego zamroczenia, w jakim się znajdowałem, skonstatowałem, że oczki Natalii wcale nie wyrażają przerażenia, ale palą się gniewem podobnie niebezpiecznym jak ogień skaczący z łańcuchów na bombki.
— Wot i mołodiec — powiedziałem. — Dziewucha, a mołodiec.
— Kto? — zdumiał się Florian i jego oczy, równie czarne jak oczy córki, zokrąglały ze zdziwienia pod szkłami binokli.
— Wot twoja Natalia.
Florian leżał dotąd rozwalony na dywanie i ryczał z radości. Na dźwięk imienia córeczki oprzytomniał, usiadł i zapytał zniepokojem:
— Gdzie jest Natalia?
— A tam — zachichotałem. — Za twoimi plecami. Zobacz, jaka ona jest na nas wściekła! Na nas w dwajom, e, słyszysz, Florian?
— Pali się! — wrzasnęła Julia. Zajrzała na wszelki wypadek do stołowego sprawdzić, co tam robimy z Florianem, i właśnie zobaczyła pożar. — Ratunku!
Na widok mojej Julii spróbowałem podnieść się z fotela, ale w niewytłumaczalny sposób zapadałem się z powrotem w jego głębiny.
Natalia wygramoliła się tymczasem spod przykrycia i stanąwszy na kołdrze wrzasnęła w ślad za Julią:
— Pali się, pali! Oni podpalili choinkę!
Uch, mała bestio, pomyślałem mściwie o Natalii, ale ani rusz nie mogłem pokonać fotelowej rozpadliny. Julia przybrała tymczasem postać cesarza, więc wyprężyłem się na leżąco na tyle, na ile pozwalała mi nieprzystojna pozycja.
— Jest’, Wasze Błagorodije — powiedziałem zupełnie wyraźnie. Do tego stopnia szanowałem cara, że nawet w stanie kompletnego upojenia nie bełkotałem na jego widok. — Kadeci uratują Waszą Cesarską Mość i ojczyznę. Niech żyje wielka Rosja! Słuszaju, Wasze Wieliczestwo. Kadet Aleksander Siergiejewicz Konstałow melduje się na Wasze rozkazy.
Julia tymczasem złapała się za głowę omotaną już na noc znienawidzoną przeze mnie siatką — nazywałem ją w duchu kagańcem — i wybiegła z pokoju. Rozejrzałem się błędnie dookoła, bo cesarz nagle mi zniknął. Za to Florian stał prościutko na nogach i chichotał. Usiadłem w fotelu.
— Nie uważasz, Florian, że ta chałupa może jednak spłonąć? — spytałem rzeczowo, nie ruszając się z miejsca.
Oczy Floriana śmiały się diabelsko, zupełnie tak samo jak czarne ciarki małej Natalii.
— Ale chrzciny! — zawołał. — Uuch, ale chrzciny! Rusko-polskie narodziny nowej chrześcijanki. Dawno takich nie widziałem. No!
Julia znowu wpadła do pokoju. Miała na sobie nocną koszulę do ziemi. Na jednym ręku trzymała dopiero co ochrzczoną Klarę, drugą darła swoje wspaniałe włosy, z których właśnie spadła siatka. Kasztanowa, gęsto tkana chusta okryła moją Julię aż po kolana. Bożeż ty mój, jak to wspaniale wyglądało!
Laszka, stwierdziłem z nieopisaną satysfakcją. Wot kakaja Laszka! Już ty wiedziałeś, Aleksander Siergiejewicz, za coś ty ją pokochał. Czy jest piękniejsza kobieta w Karabaszkach? Co tam w Karabaszkach, na całym tym zmokłym, utopionym w bagnie Polesiu?
W drzwiach od stołowego pojawiła się nasza dziewczyna kuchenna, krągła i rumiana Annuszka. Chodziła na co dzień i w święto w chustach, zapasce i łapciach z plecionego łyka, co mi się diabelnie podobało. Za nią wciskała się twarz Karoliny, żony Floriana.
— Ci wariaci spłoną razem z tym kostropakiem! — krzyczała Julia. — Mój cesarski potomek i ten twój dureń, Karola!
Opanowana jak zawsze Karolina odsunęła z drogi zdrętwiałą Annuszkę, podeszła do kanapy i wzięła na ręce wierzgającą Natalię, którą sen zupełnie odszedł. Podejrzewałem nawet tę małą bestyjkę, że widowisko, jakie sobie z Florianem zafundowaliśmy, podoba jej się bardziej niż nam.
Pod sufitem coś strzeliło, załopotało skrzydłami i firanka niczym wielki ptak sfrunęła na podłogę. Ogień przegryzł ją przy karniszu.
Julia na widok ognistego ptaka zbladła śmiertelnie i miała tylko siłę wyszeptać:
— Boże, ratuj!
Rozwarła drzwi do sieni i z Klarą na ręku w samej koszuli wybiegła na ganek, gdzie na odmianę trzaskało piętnaście stopni mrozu.
Źle, pomyślałem, całkiem źle z Julią, a więc pewnie i ze mną, i z tym baranem Florianem.
Z ganku dobiegało aż do nas wołanie Julii — nie tyle na ratunek, ile o świadectwo wszystkich obywateli Karabaszek, że wyszła za mąż i urodziła dziecko szaleńcowi.
Nie mogłem dopuścić do tego, aby ktokolwiek powziąło mnie takie mniemanie. Bądź co bądź wyszedłem ze stanu szlacheckiego i pełniłem tu funkcję inżyniera z braku takowego w starostwie. Odzyskałem nie wiadomo skąd wszystkie siły, zdarłem z siebie marynarkę i skoczyłem jak żbik na choinkę, obejmując ją, rękawami surduta.
Z dworu ten i ów, co furmanił w Karabaszkach, zaglądał z przedsionka na pokoje. W noc wigilijną woziło się panów z rodzinami na pasterkę. Furmani czekali na swoją kolejkę, na zarobek, wigilijny utarg. Ludziom w poważnym ubraniu, odzianym w kożuchy, baranie czapy, wysokie buty wykładane suknem, nieskładnie rzucać się tak zaraz na pękające bombki.
Florian też odzyskał wigor i szarżował na serwetę. Ze stołu leciały popielniczki, kryształowe kieliszki Julii, lało się pierwszorzędne wino. Chrzciliśmy przecież moją pierworodną.
— Ee, co też pan — odezwał się od progu Wichno, chłop pod sufit, bogaty, trzymał przed starostwem troje sani. — Jeszcze do śpitala zajedziemy.
Posunął się w kierunku chojaka, szurnął stół pod ścianę i obalił drzewko na ziemię. Zdawało się, że samym swoim cieniem zadeptał ogien.
Florian dusił łapami serwetę, ale ciągle tliło mu się i dymiło spomiędzy palców.
Parsknąłem śmiechem. Wichno wynosił żarzące się drzewko ze stołowego. Chłopi z ganku na ten widok westchnęli i wypuścili parę z płuc. Drewniak był uratowany, nasz dom ostał się burzy mojej duszy.
Któż mógłby to jednak w obcym kraju zrozumieć? Florian? Nieudany polski szlachetka. Dosyć podejrzany. Może urodził się gdzieś zgoła przy drodze? W rowie albo na księżym ganku?
Julia na pewno nie, Julia była zbyt prostolinijną kobietą. Porządną z kościami, jak się to tutaj mówiło.
Mąż Annuszki prowadził właśnie Julię z ganku pod dach, do ciepłego pieca, okrywając moją żonę swoją kapotą. Annuszka straszliwie płacząc, zanosząc się od szlochu biadała nad Julią.
— Pani na pewno dostanie teraz cinżkiego wysięku, a dzieciątko jeszcze nam zemrze. Jak pogany, w krzciny takie rzeczy wyrabiać! Palić sia. Ogień zażegać!
Spojrzałem na Floriana. Miał głupią minę, stał cały usmarowany sadzą z obrusa, nawet pod. binoklami. Zaśmiałem się ironicznie. A jednak nie umiał bawić się po naszemu. Chciałem mu to powiedzieć, ale natrafiłem na wzrok Karoliny. Przyglądała mi się równie ironicznie jak ja jej Florianowi.
— Naplewat’ na krawat’, na połu budiem spat’, co, Saszka? — zadrwiła. Odsunęła kołdrę na kanapie i ułożyła uciszoną, zasypiającą Natalię. Otuliła dziecko troskliwie. — Nie spodziewaj się niczego po Florianie — rzuciła z jakąś ukrytą pogardą. — Florian robi wszystko na niby. Może nawet żyje na niby? — zastanawiała się. — On nie został wychowany w Rosji. On nawet nie wie, co to jest Rosja.
— Idiotka! — wycedził Florian śmiertelnie trzeźwo i nienawistnie.
Powracał więc porządek. Klara zasypiała w kołysce poruszanej nogą Annuszki. Florian poszedł się umyć. Moja Julia usiadła i zaplatała swoje nieprawdopodobne, wymyślone w chłopięcych majakach włosy w jeden gruby bicz. Robiła to tak spokojnie i wyglądała przy tym tak pogodnie, jakby nic się nie zdarzyło. Jakby nie podnosiła dopiero co połowy Karabaszek na świadka przeciwko własnemu mężowi.
Tak się zaczęła moja dozgonna przyjaźń z Karoliną. Jedyną przyjaźń z kobietą, jaka mi się w życiu przytrafiła. Do tego piękną, odważną, władającą moją rodzinną mową tak jak własną.
Ten tylko wie, czym jest mowa rodzinna, kto ją stracił. Nad nią najwięcej rozpaczałem i za nią skazałem ojca, Sergiusza Dmitrycza, na wygnanie z mego serca. Nie miał żadnego prawa nie pytając o zdanie zmuszać mnie do łamania języka na obcych dźwiękach. Wciskać niedojrzałą jeszcze wyobraźnię w oporne formuły, ograniczać młodą duszę w wyrazie uczuć, których nie sposób wypowiedzieć w cudzym języku.
Serce miałem od wyrostka prawdziwie rosyjskie, czułe. Rosjanin jest albo od urodzenia dobry nad miarę, albo twardy i obojętny dla siebie i drugich jak skała. Tak się złożyło, że ojciec i ja przedstawialiśmy obydwa te krańce rosyjskiej natury. Nic też dziwnego, że kiedyś musieliśmy się ze sobą zderzyć, chociaż ja się do tego nie spieszyłem. Jakkolwiek jednak szedłbym — czy wolno, chytrze i rozważnie, unikając awantur z ojcem, czy przyjmując starcia — czas, w którym się urodziłem, leciał na mnie beż głowy i pomyślunku. Okolicznościom zaś losowym żaden, nawet najbardziej ugodowo nastawiony do świata człowiek niewiele może przeciwstawić. Zrozumiałem to szybko i nie postawiłem się ojcu, gdy zabierał mnie z Petersburga do Moskwy, nakazywał ściągać kadecki mundurek i przebierać się w cywilny garnitur. W duchu uważałem to za zdradę cara, ideałów, obranej drogi życiowej i samego siebie.
Nie miałem jednak za wiele czasu zastanawiać się nad swoim dramatem ani przeżywać dylematu zdrady, ponieważ mój ojciec zabrał się bardzo starannie do dzieła opuszczania Rosji. Zrobił to na zawsze i bez odwrotu, bez żadnych wahań i rozterek duszy, a przecież wiedziałem, że kocha naszą ojczyznę na swój sposób, może nawet silniej ode mnie.
Zrozumiałem więc, że zaszły okoliczności wyjątkowe. Ten twardy jak kamień człowiek prędzej niż inni otaczający nas ludzie pojął, że nadszedł kres jego świata. Zgodnie z nie cofającą się przed niczym naturą postanowił jechać poszukać go znów tam, gdzie on nadal egzystował. W ten sposób Sergiusz Dmitriewicz uratował na dwa dziesiątki lat resztki fortuny Konstałowów, dożył żywota na własny sposób, niczego nie zmieniająć ze swego rozumienia życia i świata.
Ja zaś wyrwany ze szkoły politechnicznej o wojskowej dyscyplinie, kształcącej elitę naszej — od Boga danej — władzy, przemieniony tak nagle w wałęsającego się wyrostka, równie niespodziewanie — zwłaszcza dla siebie — zmieniłem punkt widzenia na buntowszczyków i rewolucję.
Tego Sergiusz Dmitriewicz spodziewałby się najmniej, zajęty spieniężaniem wszystkiego, co mogło się nadawać na wymianę. Pozbawiony kompletnie złudzeń, że w Rosji cokolwiek obróci się na jego korzyść, sprzedawał pospiesznie wartości, które za miesiąc, tydzień lub kilka dni miały stać się własnością rewolucji.
Wówczas ludzie i przyjaciele mniej przewidujący od ojca albo silniej wierzący w świętość porządków ustanowionych niegdyś przez samego Batiuszkę w niebie przyglądali się ojcu z podziwem, przestrachem, nie wolnym jednak od pewnej pogardy, potępienia, czy Wręcz zgorszenia. Rejterował bowiem jeden z nich w sytuacji zapewne niewygodnej dla prawdziwego Rosjanina, ale wyłącznie przejściowej. Byli skłonni uznać to za dezercję, małoduszność i oziębłość serca.
Mnie się za to coraz bardziej podobała rozchełstana, już całkiem nieobliczalna i zbestwiona Moskwa. Było to dziwne uczucie, jakbym igrał z ogniem, bawił się materiałem wybuchowym albo szedł za odpływem morza. Zupełnie przestało mnie obchodzić, że ogień pochłania, dynamit kruszy, a przypływ morski zabiera ze sobą w głębiny.
Chciałem zatonąć w tych głębinach, bo od tego dnia, gdy otworzyłem oczy na światło dzienne, nikt i nic nie przeciwstawiło się memu ojcu. I oto w chwili gdy zarost dobrze wysypał mi się na policzki, coś zmuszało mojego ojca, Sergiusza Dmitrycza Konstałowa, do ucieczki. Stary twardziel przegrał.
Szedłem sobie bulwarem wzdłuż rzeki Moskwy i wtedy pierwszy raz chyba tak właśnie zachichotałem, jak mi się to teraz zdarza. Przedtem, zanim mój stary nie spakował manatków w naszym wygodnym, ale traktowanym jak hotel mieszkaniu na Tagance, nigdy mi się to nie zdarzyło.
Sergiusz Dmitriewicz postanowił wydostać się statkiem z oblanej płomieniem Rosji. Mieliśmy przeto jechać do Odessy, stamtąd diabli wiedzą czemu płynąć do Konstancy, a z tego portu już wygodnie jak ludzie wolni podróżować pociągiem do Polski.
Ojciec nie brał pod uwagę Warszawy jako miejsca do zamieszkania. Postanowił uratowane, wycyganione, przehandlowane ruble utopić znowu w ziemi jak najbliżej rosyjskiej granicy, która być może w którymś rosyjskim pokoleniu przesunie się i wchłonie majątek Sergiusza Dmitrycza przywracając ojczyznę jego przeczuwanym wnukom.
Ojciec zdobywał się na nieobliczalne przebłyski rozumu, ale i nieraz okazywał się niepoprawnym durakiem; dziwiłem się w duchu, jak takie dwie znoszące się nawzajem cechy umysłu mogą się zmieścić w jednym człowieku. Nie brałem pod uwagę tylko jednego: Sergiusz Dmitriewicz nie potrafił zarządzać żadnym innym majątkiem poza duszami uprawiającymi jego ziemię. Ojciec nie przyjął nigdy do wiadomości zniesienia w Rosji pańszczyzny, ale stosował się do nowego prawa ustanowionego przez cara. Robił to jednak mechanicznie i powierzchownie.
Na Polesiu wrócił bardziej do starego obyczaju, niż mógłby to sobie wymarzyć nawet w Rosji przed buntem. Chłop poleski był niewysłowionym biedakiem i chociaż przywykłem do biedy ludzkiej, nie mógłbym sobie tego z daleka wyobrazić.
Podróż do Odessy ciągnęła się dwa tygodnie, pociąg coraz to stawał na większych stacjach i nie chciał dalej jechać. Ludzie składali się na łapówki, dla palacza i maszynisty. Zdarzyło się nawet, że ojciec biegał „za węglem” po zakazanych dziurach jakiegoś gubernialnego miasteczka. Sam Sergiusz Dmitrycz gadał z pospólstwem, bo gdyby nie chciał mówić, pewnie nigdy nie dojechalibyśmy do celu.
Nasza tiepłuszka sapnęła w końcu na odeskim dworcu kolei żelaznej ogłaszając wszystkim, że dojechała, a dalej jest tylko woda i niech sobie ludzie sami radzą, jak chcą.
Ojciec kazał mi zostać w poczekalni, pilnować matki Anastazji Pietrowny i młodszej ode mnie o rok siostry Swietłany. Matka miała czuwać nad bagażami, resztką fortuny Konstałowów. Od czasu do czasu zbłąkana kula przebijała szklany dach hali dworcowej, wówczas szkło sypało się dźwięcznie.
Swietłana stała na środku poczekalni odeskiego dworca bezradna i zagubiona. Nie chowała się, choć szkło z dachu padało obok niej albo zgoła na plecy lub głowę. Zaproponowałem więc Anastazji Pietrownie przeniesienie bagażu pod ścianę, żeby odłamki szkła nie mogły zranić Swietłany.
Swietłana dochodziła akurat dwudziestego roku życia i była bardzo ładna. Wszystkie pokolenia Konstałowów pracowały chyba na nią. Patrzyłem na nią od małego chłopca oczarowany, bo sam nie byłem ładny, a nasza matka zupełnie przeciętna. Ojciec zaś tak suchy i kostyczny, że przepadła jego dawna uroda. Sądząc po fotografiach z młodości, kiedyś musiał być równie piękny jak Swieta.
Swieta trzymała się dobrze całą drogę, nosiła nawet kubłami wodę do wagonu i chociaż nie kąpała się od piętnastu dni, nie widać było na niej brudu. Oczy miała podkrążone, ale błyszczały przez to silniej, gorączkowym blaskiem niecierpliwości.
— Chciałabym, Saszka, żeby to się już prędzej skończyło — powiedziała do mnie Swieta na odeskim dworcu. — Żebyśmy już gdzieś dojechali. Gdziekolwiek, rozumiesz, ale żeby to był koniec drogi. Żebyśmy gdzieś osiedli. Wydaje mi się teraz, że stale podróżuję i ze już nigdy nie przestanę być w drodze.
— Przestaniesz, Swieta, dojedziemy.
— Tak myślisz? — zawahała się. — Gdzie może dojechać człowiek, który stracił dom?
Spuściłem oczy, gdzieś w mieście walili chyba z armat. Nie miałem pewności, że wyjedziemy. Wrócił ojciec i powiedział, że statek o pięknej nazwie „Kirgiz” stoi w porcie pod parą.
— Odpływamy — oświadczył.
Sprowadził nawet przed dworzec jakąś bryczkę i chociaż razem z walizami nie mogliśmy się w niej zmieścić, sam fakt, że nie musieliśmy niczego dźwigać, cieszył ogromnie.
Za bramą portową kotłował się gęsty tłum. Trochę dalej w mieście ludzie wybijali się wzajemnie, każdy za swoją sprawiedliwość, i to wyglądało jak koniec świata. Z trudem udało nam się z ojcem znaleźć na nadbrzeżu miejsce dla naszych walizek. Sergiusz Dmitriewicz postawił mnie przy nich, a sam poszedł szukać matki i Swiety, które wróciły do bramy portowej kupić świeżych pierożków. Gorących pierożków z mięsem nie jedliśmy wszyscy od wyjazdu z Moskwy.
Ze swego miejsca na nadbrzeżu widziałem głowę ojca i jego ramiona torujące sobie drogę przez tłum. Kiedy zniknął mi w falującej masie ludzkiej, postawiłem walizy jedną na drugiej i Wlazłem na nie, żeby nie stracić swojej rodziny z oczu.
Zobaczyłem powóz pędzący od strony miasta, szeroki, wygodny ekwipaż zaprzężony w cztery konie. Ludzie mający konie i powozy od dawna unikali pokazywania się w nich na ulicach. Furman poganiał konie batem, zachowywał się przy tym jak szaleniec, kierując pojazd prosto w bramę portu, gdzie nieustannie przelewała się ludzka ciżba.
Pomyślałem tylko, że człowiek na koźle nie zdoła osadzić zwierząt przed wjazdem do portu, a potem że szerokość powozu zagwoździ go w bramie. Obejrzałem się na „Kirgiza”. Syrena statku porykiwała, ale niegroźnie, rączej dla przywołania tłumu do porządku. Przy trapie działy się dantejskie sceny i drugi oficer zbierał marynarzy, żeby obsadzili pomost, nie dopuścili do załamania się jedynej drogi łączącej pokład „Kirgiza” z lądem.
Odechciało mi się gorących pierożków, żniecierpliwiło wygodnictwo ojca. Zawsze najpierw myślał o żołądku, a to nie była akurat pora na jedzenie. Jeśli można było coś rozsądnego zrobić, to wywindować się do góry na pokład „Kirgiza”, w przeciwnym razie ryzykowaliśmy bezterminowym koczowaniem w porcie. Coś zepsuło się w systemie rachunków Sergiusza Dmitrycza z powodu gorących pierożków. Miałem jak Swieta dosyć niepewności.
Rozpędzony powóz wpadł w bramę portową. Konie rozjuszone zetknięciem z żywą ludzką masą, która nie pozwalała im na żaden manewr, runęły na kosze z pierożkami. Ekwipaż przechylił się nieco i powoli, straszliwie powoli kładąc się na boku, trzasnął czterema kołami do góry, kryjąc pod sobą moją matkę Anastazję Pietrownę i świetlistą dwudziestoletnią Swietłanę.
Annuszka wysprzątała stołowy. Zrobiła to tak dokładnie, że nikt by się nie domyślił, co się tu przed chwilą działo. Czteroletnia Natalia spała na kanapie jak zabita. Annuszka wyprostowała plecy i starannie zamknęła pudło z czerwoną pastą do podłogi.
— No, skończone — oznajmiła śpiewnie. — A pan mógłby sia położyć. Pora spać. Toż noc.
— A ty, Annuszka, pastujesz deski na czerwono... — zaśmiałem się. — Po nocy!
— Toż jutro pierwsze święto, panie! Bóg się narodził. I jak to, na popalonej podłodze?
Zlazłem z fotela. Julia z warkoczem wyrzuconym na kołdrę, rozkosznie rozgrzana, oddychała równo. Pachniała niemowlęciem i mlekiem. Rozebrałem się bezszelestnie. Tej nocy nie potrzebowałem Julii, chociaż już nie byłem pijany.
Kiedy znienawidziłem na dobre Sergiusza Dmitrycza? W odeskim porcie? Gdym dźwigał z ziemi ciało Swietłany łkając i kopiąc nogami zlane krwią pierożki, aby się nie pośliznąć i nie wypuścić Swiety z ramion? Ona dojechała. Znalazła port w odeskiej ziemi, na cmentarzu w ojczyźnie.
I kto z nas dwojga wygrał? Siostra Swietłana, zostając w domu, czy ja? Szczęśliwy wygnaniec znów mający dom, żonę i małą Klarę?
— Saszka — usłyszałem szept. To Florian wtykał głowę w szparę drzwi do naszej małżeńskiej sypialni.
— Nu? — spytałem niezbyt serdecznie.
— Rany boskie, masz może wodę sodową? Albo piwo. Do diabła, suszy mnie. Morze bym wyżłopał.
— W kuchni masz piwo.
— A gdzie tu jest kuchnia? — przestraszył się Florian.
Tych dwoje ludzi z czteroletnią córeczką przyjechało do naszego domu wprost na chrzciny Klary. Nie zdążyli nawet dobrze poznać naszego drewniaka. Jechali z małym dzieckiem na ręku w kopną zimę na kraniec Polski, szmat drogi.
Wylazłem w gaciach z łóżka. W sypialni trzaskał piec, nie chciało mi się wychodzić do lodowatego korytarza.
— Chodź, Florian — mruknąłem. — Zaprowadzę cię.
Zapaliłem w kuchni światło. Była wyszorowana do czysta, garnki i mosiądze pieca lśniły. Klapnęliśmy naprzeciwko siebie po dwóch stronach stołu. Florian siedział też w gaciach i w koszuli zupełnie przegrany.
— Słuchaj no, Saszka — zagaił ostrożnie — czy nie pozwoliliśmy sobie za dużo? Karolina mówi, że całe Karabaszki gadają już o twoich gościach z Warszawy.
Roześmiałem się. Florian z miną małego chłopca wydał mi się naprawdę śmieszny.
— Ach, Karabaszki — rzuciłem niefrasobliwie. — Karabaszki muszą mówić niestworzone rzeczy. Lubią to. Nie masz pojęcia, Florian, ile ja rzeczy w życiu straciłem. Niepowrotnie. Co tam reputacja!
— Co ty gadasz? — obruszył się Florian. — Masz pierwszorzędną żonę i śliczną dziewuszkę.
Co ty tam wiesz, myślałem gapiąc się na Floriana. Nie ma Rosji, nie ma Swietłany, nie ma starego domu.
— Saszka — zaniepokoił się poważnie Florian. — Czy tobie coś jest? A może masz jakieś kłopoty? To wal, chłopie!
Śmieszny był ten Florian.
— Nie. Nie mam żadnych. Tylko ojciec mnie przeklął i wyrzucił z domu. Ponimajesz, Florian?
Florian stropił się, nie lubił stawać oko w oko z trudnościami. Przeciwnie niż jego żona Karolina. Można to było rozpoznać od razu, nawet gdy widziało się ich pierwszy raz w życiu. Florian wiercił się na krześle pod moim chyba zbyt ciężkim spojrzeniem i nawet o piwie zapomniał, chociaż go suszyło.
— No i trudno, Sasza — wybąkał. — Na świecie tak jest. Coś za coś. Chciałeś Julię, masz Julię i Klarę. Nie zawsze można mieć wszystko. — Ostatnie zdanie wypowiedział bardzo namaszczonym tonem.
— Aha — zgodziłem się z nim. — Wiem. Nie zawsze można. Ale człowiekowi nic przez to nie jest lżej. Tak gieneralnie masz rację.
— No więc? — odetchnął z ulgą Florian. — Napijesz się ze mną piwa?
Ano, zgodziłem się z nim w duchu, napiję się z tobą piwa, Florianie. Dziś i jutro, kiedy zechcesz. To dobrze, że was poznałem. Masz nadzwyczajną żonę, tylko sam o tym nie wiesz. To dobrze, że jesteście. Będę miał nową rodzinę, jak znalazłem drugą ojczyznę. Tutaj dożyję życia i będę służył temu krajowi jak pies, kak sobaka. Będę dla was harował, zaklinałem się dalej, bo przyjęliście bezdomnego. Daliście mi żonę i dziecko, dach nad głową, pracę. Nie byle gdzie, w starostwie. Szanujecie mnie jak inżyniera, Chociaż jestem tylko technikiem. Ale osuszę wam ładny kawał Polesia nie gorzej niż najlepszy inżynier.
— No, to zdrowie, Florianie! — podniosłem szklankę z piwem. — Niechby Klara wyrosła na taką dziewuchę jak wasza Natalia.
Kiedy wsunąłem się znów pod kołdrę, zmarznięty jak sopel lodu, przebudzona zimnem Julia zamruczała:
— Ach pijusy, pijusy, jeszcze po nocy ciągniecie, kocołujecie.
Nie zdążyłem jej wyjaśnić, że tylko Floriana suszyło, bo z powrotem zasnęła, a może wcale się nie budziła.
„Kirgiz” nie odpłynął o czasie. Tylko w Rosji może się znaleźć taki kapitan, który opóźni wyjście z portu dla pogrzebania jednej Rosjanki, choćby i najpiękniejszej. Połowa kłębiącego się w porcie tłumu poszła za ciałem Swiety w żałobnym pochodzie, człowiek z karety i jego towarzyszka musieli uciekać przed ludźmi. Potłuczona Anastazja Pietrowna leżała na statku w kapitańskim szpitalu. To Swietę trafiło w skroń końskie kopyto. Prosto i celnie. Tylko tyle miałem z tego pociechy.
Płynęliśmy już tylko we trójkę, morze było spokojne, statek kołysał się łagodnie, słońce i mały wiaterek pieściły twarze, gdy wyszło się odetchnąć na pokład. Chyba po dwóch dniach podróży, tam właśnie, na pokładzie „Kirgiza”, wybaczyłem Sergiuszowi Dmitryczowi jego grzech, utratę siostry Swiety za pierożki. To mi się wielokrotnie w życiu powtarzało. Ciężki grzech wybaczałem z trudem, ale sumiennie. Nigdy nie mogłem wybaczyć zwykłych krzywd wyrządzanych ludziom, nienawidziłem małych łajdactw.
Ojciec po śmierci Swiety zamknął się w sobie jeszcze bardziej. Mówił krótszymi zdaniami i stał się dla nas z Anastazją Pietrowną znacznie surowszy. Uderzenie końskiej podkowy trafiło także w jego skroń.
Było mi zresztą obojętne, ile słów dziennie powie do mnie Sergiusz Dmitrycz. Do wykonywania rozkazów przywykłem w szkole kadetów. Nie miało znaczenia, kto je wydawał.
W Warszawie zatrzymaliśmy się tylko trzy doby, głównie po to, aby matkę mógł przebadać dobry lekarz. Na szczęście nie doznała trwałych obrażeń.
Całą powrotną drogę do rosyjskiej granicy zastanawiałem się, dlaczego ojciec wybrał na miejsce naszego pobytu taki bagnisty kraj, gdzie tumany komarów nie dawały wieczorami spokojnie odetchnąć przy lampie. Wyjaśniło się to łatwo i stosunkowo prędko, gdy ojciec wyłożył złote ruble na stół w starostwie w Karabaszkach i zaczął gospodarować w „Swietłanie”.
Najprzód mało mnie szlag nie trafił, gdy ojciec nazwał tysiąc dwieście hektarów mokrawego gruntu „Swietłaną”. Sergiusz Dmitriewicz nie był sentymentalny, on demonstrował, a mnie chodziło przede wszystkim o matkę, której żyć było trudno nie tylko na obczyźnie, nie tylko w mokradłach, ale po prostu w „Swietłanie”. Na rezultat tak wielu wstrząsów w jej życiu nie trzeba było długo czekać. Umarła w trzydziestym pierwszym roku bez ciężkich schorzeń. Zwyczajnie nie chciało jej się żyć. Zagryzła się o mnie; Zamartwiła się na śmierć o ostatniego z Konstałowów, spowinowaconego z carską rodziną Romanowów, wywodzącego się od Ruryka. W takiej sytuacji nie miała po co tułać się po pustym dworze bez nadziei, że kiedykolwiek wnuki napełnią gwarem wielkie pokoje, ponieważ Sergiusz Dmitriewicz, jeśli już coś robił, robił to dokładnie. Wypraszając mnie z domu wydziedziczył mnie i moje potomstwo. Matka mogła więc westchnąć, przypomnieć sobie o nękających ją w skrytości bólach wątroby, nie walczyć już z nimi, poddać się i zamknąć oczy.
Dyrektor szpitala z Karabaszek, a więc najlepszy medyk, jakiego ojciec mógł sprowadzić, stwierdził właśnie, że odezwały się stare obrażenia odniesione w odeskim porcie. Warszawska znakomitość źle matkę zbadała i przepuściła uszkodzenie wątroby. Było to nawet prawdopodobne, W osiemnastym roku w Warszawie rentgeny nie działały należycie. Szalał głód razem z inflacją, a ludzie mieli większe kłopoty niż choroby.
Sergiusz Dmitriewicz nie umiał gospodarować na małym. Majątek obszarniczy przywracał mu utraconą godność, a wśród obcych nie musiał więcej hamować wrodzonych cech swego charakteru — apodyktyczności, skąpstwa, lekceważenia cudzego zdania, obojętności, wygodnictwa i nieznośnej wyniosłości. Mścił się na poleskim pospólstwie za rosyjską hańbę, za ucieczkę, do jakiej zmusił go rosyjski włościanin. Za upokorzenia, jakich doznał oddając dom i ziemię swego rodu. Ludzie nie zostali mu za to dłużni, znienawidzili jak diabła tego ostatniego dusigrosza. Ujawnienie się głębszej natury ojca też dobiło i wykończyło matkę. Nawet gdybym został w majątku i zrezygnował z mojej Julii, nie sądzę, abym przedłużył życie matki. Anastazja Pietrowna bała się ludzkiej krzywdy jak każda, głęboko religijna kobieta.
Po moim odejściu z domu w dwudziestym ósmym roku ojciec zrozumiał istotę swego zagrożenia. Chociaż byłem jego synem i ludzie o tym nie zapominali, póki żyłem w „Swietłanie”, godziłem Sergiusza Dmitrycza z miejscowymi. Starostwo powierzyło mi kierownictwo robót melioracyjnych w powiecie. Ludzie rozumieli, czym byłoby dla nich wyjście z bagien na suchy grunt, niechby i na razie w łapciach. Po moim odejściu ze dworu pękła i ta pośrednia nić między Sergiuszem Dmitryczem a wsią i miasteczkiem. Poczuł się osaczony, chociaż sam siebie zaszczuł, i aby się czemuś niewidzialnemu, ale groźnemu przeciwstawić, otoczył park i dom tynkowanym, solidnym murem na tyle wysokim, żeby oko przechodnia nie mogło zań przeniknąć. Ci sami ludzie, którzy powierzyli mojej opiece drogi i melioracyjne rowy, dali mi Julię. Przez te dwie sprawy stałem się bardziej ich niż Sergiusza Dmitrycza.
Julia zsunęła kołdrę na brzuch.
— Saszka, śpisz? Rany boskie, jak gorąco! Niczym w chlebowym piecu. Jak ta Annuszka pali! Ona myśli, że Klarze pójdzie to na zdrowie. Ciemny tu naród, Saszka. Nie taki jak u nas, w Warszawskiem.
Wyciągnąłem z ciemności rękę i namacałem twarz Julii. Była wilgotna od potu. Chwilę pieściłem jej wargi.
— Takie maleństwo musi mieć ciepło — szepnąłem. — Annuszka ma rację.
Julia wzruszyła niecierpliwie ramionami.
— Dzieciak się zaparzy. Ty uważasz, że Annuszka ma zawsze rację. Tobie bliżej do niej niż do mnie. Nie dziwota. Białorusinka.
— Durnaś, Julio — powiedziałem ostudzony i cofnąłem dłoń z warg mojej żony. Były rozkosznie obrzmiałe, jak u kobiety karmiącej, która niedawną została matką, ale te wargi ciągle mówiły głupstwa. Już nic mnie do nich nie ciągnęło, ale Julia tego nigdy nie dostrzegała. Miała w sobie pewne krowie cechy, które ujawniły się dopiero w czasie macierzyństwa.
— Florian wytrzeźwiał? — zaszeptała Julia. — Aleście sobie popili! — Roześmiała się cicho w ciemności. — Ja do ciebie nie mam o to żalu, Saszka. To chrzciny. Twoje pierwsze dziecko. Podoba ci się moja rodzina? — spytała Julia z przechwałką w głosie.
— Uhm — mruknąłem niezdecydowanie, ale w tej samej chwili ujrzałem przed sobą twarz Karoliny i usłyszałem akcent, z jakim powiedziała: „Saszka, idzi k’mnie”. Chciała, żebym jej pomógł przy ustawieniu stołu na dawnym miejscu. Potwierdziłem stanowczo: — Tak. Bardzo mi się podoba.
— No widzisz — westchnęła Julia uszczęśliwiona.
Milczałem. Udawałem, że zasypiam. Wiedziałem, że nie zaprosiła swojej bliskiej rodziny na chrzciny Klary ani mi jej nie pokazała.
Właściwą rodzinę Julii odszukał mój ojciec i to wówczas wyleciałem na zawsze z domu. Czy Julia wiedziała, że adwokat z Karabaszek, który prowadził tutaj interesy Sergiusza Dmitrycza, odwiedził przed naszym ślubem dom jej rodziców pod Pułtuskiem? Trafnie wycenił wartość morgów i obejścia. Być może nie wiedziała i będzie się musiała kiedyś dowiedzieć. Obchodziło mnie to o tyle, o ile łez i zgryzoty mogło przysporzyć Julii. Narobić jej wstydu w moich oczach. Naprawdę odetchnąłem, gdy w progu naszego drewnianego domku obok starostwa ujrzałem Floriana z Natalią na ręku. Kuzynka Julii z Warszawy zgodziła się zostać chrzestną Klary. Jednak ręce mojego ojca były na tyle długie, że chrzestnego nigdzie nie mogliśmy znaleźć. Musiałbym przełknąć jeszcze jedno upokorzenie. Sergiusz Dmitriewicz mi ich nie skąpił. Byłbym zmuszony odłożyć wejście Klary w społeczeństwo Karabaszek, a może nawet coś znacznie większego w tym kraju.
Poruszyłem się niespokojnie pod kołdrą. Chociaż wszelkie strachy były już poza mną, oblał mnie pot, szczery, prawdziwy, nie od duchoty z pieca. Już bałem się o tę kruszynę w kołysce. Czy była temu winna, że jej ojciec, wygnaniec rosyjski, pokochał Julię ze starostwa w Karabaszkach, chłopską córkę spod Pułtuska? Maleństwo w kołysce nie było niczemu winne — ani temu, że jego ojciec chwalił Boga po rosyjsku, jeżeli w ogóle to robił. Serce mi jeszcze biło.
Cicho, durne, szeptałem do siebie, cicho, słyszysz!? Florian okazał się przecież dobrym człowiekiem, przyjechał i ochrzcił dziecko. Klara dla ludzi z Karabaszek stanie się taka sama jak oni. Teraz zapomną, że jej ojciec przybył z Moskwy. Uciekał z majątków pod Riazaniem. Popłyną lata, ja się nauczę dobrze mówić po polsku, a Julia przestanie mi wypominać, że lepiej rozumiem się z Annuszką niż z nią.
Ja wszystko uładzę, przełamię się na połowę i w dziesięcioro dla posapującej w duchocie nocy Klary i dla Julii. Nie cofnęła się przed małżeństwem z hołyszem, gdy mnie wygoniono z pałacu. Mogła przecież żywić nadzieję, że zobaczy się w nim kiedyś panią. Nigdy już nią nie zostanie, ani Klara.
Ale ja pokażę ojcu, że można żyć dobrze, inaczej niż on, zarobić na ludzki szacunek, wykształcić dzieci. Ja przeciwko niemu zostanę Polakiem. Dobrym Polakiem.
Zaraz po wypędzeniu ze „Swietłany” dostałem to miejsce w starostwie w wydziale melioracji wodnych. Moja praca polegała bardziej na tłuczeniu się bryczką po powiecie niż odsiadywaniu godzin za biurkiem. Ten tryb życia bardzo mi przypadł do gustu. Latem w koszuli z podwiniętym rękawem, zimą otulony w baranicę, kiwałem się na wąskim siedzeniu. Miałem czas myśleć, jak dziwnie plotą się ludzkie losy. Nie zbrakło mi też czasu na przyglądanie się światu, a jest to zajęcie pouczające i przynoszące niemały zysk. Poznałem Julię takiego dnia. To przedpołudnie niczym się nie wyróżniało — ani wtedy, ani później we wspomnieniach. Jako młody dziedzic zajechałem linijką przed starostwo, bo Sergiuszowi Dmitryczowi zachciało się kupić kawałek nie wymierzonego lasu.
Wszedłem do ciepłego pokoju i stanąłem przed barierką, opierając się łokciami o jej poręcz. Z domowego nawyku sposobiłem się do czekania, chociaż poza mną i dwiema urzędniczkami po dwóch stronach zestawionych biurek nikt więcej nie znajdował się w biurze. Było to na przedwiośniu, okna rzucały światło na boki biurek, na głowy dziewcząt. Głowa Julii niżej pochylała się nad urzędowymi papierami z powodu ciążącego jej koka. Przez chwilę myślałem, że przypina sobie to monstrum, ale zaraz porzuciłem podejrzenie, bo któż by dobrowolnie obciążał głowę w ten sposób? Ten kok musiał Julii przeszkadzać w stylu życia, jaki wybrała. W latach dwudziestych naszego stulecia mawiało się o takich kobietach nowoczesne, ponieważ odważyły się pracować zarobkowo.
Zaraz po pierwszej wojnie światowej mało widywało się pracujących kobiet, a te, które weszły na drogę samodzielności zawodowej, mężczyźni uważali za istoty wyzwolone seksualnie. Ten prymitywny sąd był mi dość daleki. Nie wyzbyłem się jednak całkowicie rezerwy wobec nie sprawdzonych zmian obyczajowych.
Pomyślałem, że z tak obciążonym karkiem niełatwo stać się kobietą wyzwoloną.
W tej, samej chwili Julia uniosła głowę. Spojrzały na mnie piwne, bardzo głęboko osadzone oczy, tak mocno podcienione, jakby trapiła ją choroba. Patrzyłem w twarz tej kobiety i ogarniał mnie dziwny chłód i drętwota. W ogromie oczu Julii powiększonych cieniami gubiły się szczegóły jej rysów. Nie zauważyłem więc perkatego noska, ponieważ owal twarzy miała wyjątkowo czysty.
Julia pod wpływem mojego spojrzenia wstała z krzesła, wyszła zza biurka i ujrzałem nogi smukłe, kształtne, o maleńkich stopach w uroczych czółenkach — zdążyłem ocenić, że są bardzo drogie. Julia miała na sobie codzienną sukienkę, pantofelki jednak pochodziły bez wątpienia od świetnego szewca i były godne nóg, które ozdabiały. Ta dziewczyna miała nie byle jaki styl. Takie pantofelki w starostwie w Karabaszkach!
— Pan sobie życzy?... — zaczęła Julia.
— Jestem Aleksander Konstałow — przedstawiłem się z idotyczną pewnością siebie. — Mój ojciec chce kupić kawałek lasu koło Myszek.
— Ach, ten! — zaśmiała się Julia. — Nigdy nie mierzony. — Zatroskała się. — Wie pan, z tym będzie kłopot.
— Dlaczego? — Nadal uważałem, że pieniądze rozwiązują wiele.
— Ach — trzepnęła dłonią. — Dlatego, że ten las jest nie zmierzony.
— Dacie geometrę, ja zapłacę za jego fatygę, i po kłopocie — stwierdziłem z niezachwianą nadal pewnością.
— Ale on nie był nigdy mierzony, więc nie będzie go można zmierzyć — oświadczyła Julia poważnie.
— Ten las należy do starostwa, prawda?
— Tak — odparła Julia już z dystrakcją. — Do naszego nadleśnictwa. To państwowy las. Taki kąsek oddzielony od boru. Sprawia nam tylko kłopot.
— My właśnie proponujemy wybawienie nadleśnictwa z kłopotu — ponowiłem ofertę. — Mój ojciec.
— Ach tak, wiem — mówiła Julia znajdując się coraz dalej ode mnie, chociaż nie ruszała się z miejsca. — Ale to trudna sprawa.
— Przeciwnie, proszę pani. Dziecinnie łatwa.
— Pan u nas dawno? — zapytała nagle.
— Przyjechaliśmy do Polski w osiemnastym roku — poinformowałem krótko.
— Aha, uciekinierzy — skonstatowała. — Z Rosji. A co do tego kawałka lasu proszę się porozumieć z panem starostą. Może on zdecyduje. — Odwróciła się do mnie profilem i wróciła za biurko.
Zobaczyłem perkaty nosek Julii, jej zjawiskowa postać spowszedniała. Odetchnąłem z ulgą. No, była przynajmniej zwyczajną kobietą.
W ciągu dwóch dni wiedziałem, że Julia jest faworytką starosty. Trzęsie starostwem i gdyby tylko zechciała, mój ojciec miałby kawałek lasu koło Myszek.
Ale Julia nie chciała. Ja zaś w imieniu ojca pertraktowałem o las z panem starostą i niczego nie wypertraktowałem. Starosta kręcił podobnie jak Julia, tyle że okraszał odmowę grzecznościami. Na taki język nie ma argumentów. Po dwóch miesiącach próżnych zabiegów zrozumiałem, że nie pojmuję czegoś z tutejszego zwyczaju. Ten las był po prostu nie do kupienia, bo ludzie przywykli, że od zawsze należał do wszystkich. Wdepnąłem więc z propozycją ojca jak śliwka w kompot i Julia nie powiedziała za mną ani jednego słowa do pana starosty. Chociaż obca tutejszym niemal tak samo jak ja, wyszła z chaty, a ja ze dworu. Julia przeto bezbłędnie wiedziała, co powinna zrobić — przeszkodzić mi w nabyciu lasu. Mój ojciec nigdy nie dorwał się do drewna z Myszek, za to ja poznałem Julię.
Wiedziałem od razu, że się z nią ożenię. Upewniłem się o tym w chwili, gdy wyszła zza biurka, i prześliczne pantofelki przyprowadziły ją do barierki, o którą stałem oparty. Ani przez myśl mi nie przeszło, że Julia mogłaby mnie odrzucić. Przynosiłem jej ze sobą 1200 hektarów ziemi i tytuł. A jednak kazała mi się starać o siebie ponad rok. Wystawać pod starostwem, wyprawiać kolacje z szampanem w „Narcyzie” u Ezry Abramowicza, najmować sanie u Wichny na całe tygodnie. Taskałem dla niej żywe kwiaty w woskowanym papierze z Brześcia, perfumy z Warszawy, czekoladki od Zalewskiego ze Lwowa.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.