Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Powroty do Auschwitz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 marca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powroty do Auschwitz - ebook

Czy można przestać myśleć o Auschwitz?

Przed oczami znów zjawia się obóz, wlokący się ludzie jak kościotrupy, na których zaczyna się w pewnym momencie patrzeć jak na coś normalnego, choć wiadomo, że jeszcze parę razy przesuną nogami i padną, i nikt ich nie podniesie. I jeszcze pamiętam te kominy buzujące ogniem dzień i noc. Długo leżysz, sen nie przychodzi, no, wreszcie przed oczami jakiś obraz zwykłego dnia, i nagle masz ci los! Znowu widzę obóz… I ja w nim jestem.

Bogdan Bartnikowski miał 12 lat kiedy w nocy z 11 na 12 sierpnia 1944 roku trafił do Auschwitz Birkenau. Dwadzieścia lat później zdecydował się jeszcze raz przekroczyć Bramę Śmierci. Ale Auschwitz się nie opuszcza. Wraca w dzień i w noc. Budzi koszmarem. Przez całe lata. I nie ma z niego ucieczki. To poruszające świadectwo o życiu w cieniu Auschwitz.

Bogdan Bartnikowski - urodzony w 1932 r. w Warszawie. W czasie Powstania Warszawskiego, po opanowaniu dzielnicy Ochota, gdzie mieszkał, przez oddziały RONA (Rosyjska Wyzwoleńcza Armia Ludowa), wraz z matką został wypędzony z domu i skierowany do obozu przejściowego w Pruszkowie (tzw. Durchgangslager 121), skąd 12 sierpnia 1944 r. zostali obydwoje wywiezieni do KL Auschwitz-Birkenau. W obozie został zarejestrowany jako więzień 192731. Przebywał w Birkenau: najpierw w bloku dziecięcym obozu kobiecego, następnie w sektorze B11a obozu męskiego, gdzie byli więzieni chłopcy z Warszawy.
11 stycznia 1945 r. został razem z matką ewakuowany do Berlina-Blankenburga (komando robocze obozu Sachsenhausen), gdzie do wyzwolenia w dniu 22 kwietnia 1945 r. pracował przy odgruzowaniu miasta. Po wyzwoleniu powrócił wraz z matką do Warszawy. W Powstaniu Warszawskim stracił ojca. Przerwaną przez wojnę naukę kontynuował w Państwowym Gimnazjum i Liceum im. Stefana Batorego. Po odbyciu służby wojskowej pracował jako dziennikarz.
Bogdan Bartnikowski, mając w pamięci przeżycia z okresu okupacji i uwięzienia w obozach koncentracyjnych, napisał i wydał książki o losach polskich dzieci w latach wojny: zbiór opowiadań "Dzieciństwo w pasiakach" (1969, 1972, 1989) oraz powieści "Daleka droga" (1971), "Powrót nad Wisłę" (1972) i "Dni długie jak lata" (1989).
Obecnie jest na emeryturze. Pracuje społecznie w Związku Literatów Polskich i Związku Powstańców Warszawskich. Odznaczony został Krzyżem Oświęcimskim, Krzyżem Kawalerskim i Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8295-564-4
Rozmiar pliku: 365 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

*1*

Pamiętam. A kto nie pamięta? Każdemu w głowie utrwaliło się mnóstwo momentów, które wracając nagle, po latach, we wspomnieniach, budzą uśmiech – ach, jak wtedy było pięknie! Jakieś niespodziewane spotkanie się z kimś oczami, uśmiech, zamienienie paru błahych słów, które nagle stały się ważne, pierwszy – bo wszystko, co pierwsze, może zapaść w serce na całe życie – pocałunek. Chyba każdy takie momenty zachowuje w pamięci. Na zawsze.

Ale mamy w niej też inne zdarzenia, takie, które chciałoby się z niej wyrzucić. Czy jest ktoś, kto przeszedł przez życie, po samych tylko różach stąpając? Trudno w to uwierzyć. Ja i wielu moich rówieśników do takich szczęśliwców nie należymy. Mamy wspomnienia, które chciałoby się wyrzucić z pamięci raz na zawsze. Koniec! Nie było tego! Dość tych cholernych obrazów, które wracają w dzień i w nocy. Budzą koszmarem. Przez całe lata. I nie ma od nich ucieczki.*2*

Przyciskam do piersi pajdkę chleba. Zerknięcie w prawo, w lewo – nikogo nie ma, zaraz będę jadł. I nagle kapo zjawia się tuż za mną. Zamierza się pałką, krzyczy coś, czego nie rozumiem. Podrywam się do biegu, ale nogi mam jak z waty. Zaraz mnie dopadnie. Wpadam na jakiś korytarz – prędzej, prędzej! Strasznie wąski staje się ten korytarz, ramionami dotykam ścian, już trudno się weń wcisnąć, a kapo jest tuż za mną! Już dosięga mnie ręką…

Szarpnięcie za ramię. Otwieram oczy. Nie ma kapo. Nie ma obozu. Ktoś mnie dotyka. To żona

– Co z tobą? Krzyczałeś, dusiłeś się…

– Nic, to tylko sen. Byłem tam.

– Znowu…

– Znowu. Ale już dobrze. Śpij.

Leżę, patrzę w sufit. Zamykam oczy. Usnąć… Nie! Bo jeśli przyjdzie ten sam sen i znów tam się znajdę? Wysuwam się spod kołdry. Po cichu, na palcach, wychodzę na balkon. Na ulicy całkiem pusto. Niebo na wschodzie czerwone, niedługo wysunie się słońce. Przejechał pierwszy tramwaj. Wracam do pokoju. Wstrząsam się od chłodu. Chwila zastanowienia: co robić? Jest bardzo wcześnie. Spoglądam na kalendarz. O, dziesiąty sierpnia!

Dziesiąty sierpnia wtedy… Dwadzieścia lat temu. Chciałoby się wymazać tę datę z pamięci, ale to niemożliwe. Dziesiąty sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. Warszawa. Moja dzielnica, Ochota. Ulica Kaliska. Przepełniona, cuchnąca piwnica. Od tygodnia już tłoczymy się przy świeczkach, bo w mieszkaniach niebezpiecznie. A w piwnicach zaduch. Smród. Nie ma wody. I teraz, choć to noc, nie śpimy. Nasłuchujemy.

Oddział „Gustawa” odszedł w nocy. Wieczorem, gdy już było wiadomo, że nie utrzymamy się dłużej, „Gustaw” zdecydował:

– Odchodzimy do Lasów Chojnowskich. Ranni i smarkacze zostają.

To był wyrok na mnie i jeszcze paru takich chłopaków jak ja. Stojąc na podwórku, w deszczu sączącym się z czerwonego nieba, patrzyliśmy, jak się oddalają. Wśród nich był mój ojciec. Przecisnęli się przez lukę w ogrodzeniu. Zostaliśmy sami. Kobiety, dzieci, paru dorosłych mężczyzn. Co z nami będzie, kiedy tutaj wtargną? Oni. Esesmani. A z nimi ze słyszenia już nam znani dzicy ronowcy, Brygada Russkoj Oswoboditielnoj Narodnoj Armii z 29 Dywizji Waffen-SS. Banda pijanych rabusiów i bandytów w mundurach. A że przyjdą, to pewne. Kiedy? Za godzinę, za dwie. Nie ma gdzie przed nimi uciec. Trzeba czekać.

Do tej pory na ulicach była cisza. Z daleka tylko docierały wybuchy i strzały. Ale teraz strzały się zbliżają. Już huczą tuż obok. Rozstrzeliwują? Ktoś zaczął Pod Twoją obronę, lecz przerwał, bo parę osób krzyknęło:

– Cicho!

I w wielkiej ciszy, prawie nie oddychając, czekamy.

Mamy w piwnicach przebite przejścia do sąsiednich domów na Sękocińskiej. I stamtąd docierają głosy. Już zaczęli wypędzanie. Strzały. I szepty:

– Już są pod siódmym…

To tylko trzy domy od nas. Na ulicy raz po raz trzeszczą strzały. Wybuchło coś. Blisko, bardzo blisko, ale to jeszcze nie u nas. I znów szepty od sąsiadów:

– Już są pod piątym…

Trzask! To wybuch granatu. I podmuch dymu. To już u nas, na schodach. I dziki wrzask:

– Wychadii, bandyty! Wychadiii!

Dalej poszło szybko. Zgarniam z ziemi tobołek, który mama mi naszykowała, jak tylko odeszli od nas powstańcy. Przepychamy się do wyjścia z piwnicy. Gdzie jest mama? Nie zgubić się. Nie, spokojnie, jest tuż za mną. A przede mną schody.

Widzę ich. Oczy spod hełmu patrzą jakoś tak dziko, usta rozwarte we wrzasku, lufa karabinu mierzy mi prosto w twarz.

– Wychadiii! Bystro!

Żołnierz chwyta mnie za ramię, przyciąga do siebie i popycha mocno, aż padam na schody. Chcę wstać, ale inni się tłoczą, depczą mi po palcach. Posuwam się w górę na czworakach, wreszcie wstaję i przepycham się do wyjścia na ulicę. Gdzie jest mama? Przede mną! Ronowiec popycha ją pod ścianę domu, grzebie w jej zawiniątku, coś wyrzuca na chodnik, coś chowa do kieszeni, a dokoła krzyki, płacz, żar od domu, który płonie tuż obok.

Całą gromadą pędzą nas do Białobrzeskiej i dalej, w stronę Zieleniaka, gdzie wpadamy w tłum wypędzonych z domów, a potem w wielkiej kolumnie marsz na dworzec, do pociągu. Krótka jazda do obozu w Pruszkowie, gdzie już czekają szeroko otwarte drzwi wagonów pociągu towarowego.

– Wsiadać! Szybko! – Żandarmi kolbami i wrzaskiem „pomagają” nam wspinać się po schodkach.

Przysiadam na podłodze przy ścianie. Strasznie ciasno, trudno się poruszać. A już drzwi ze zgrzytem się zasuwają. Ciemność. Szept mamy, która jest tuż obok. Jak to dobrze, że jest tak blisko. Szarpnięcie wagonu. Pociąg rusza. Gdzieś nas wiozą.

Jak długo wlecze się ta noc… Pełno szeptów dokoła, ktoś płacze, ktoś się modli. Coraz bardziej duszno. Zamykam oczy, ale sen nie przychodzi. Ciągle nocny mrok za zadrutowanym okienkiem, czasem tylko na chwilę zażółci się mdłe światło, gdy mijamy stację. Coraz bardziej dokuczliwy smród w wagonie. Pociąg toczy się szybko, zwalnia, staje, rusza, wlecze się… Jedziemy w nieznane.

Dwadzieścia lat nie byłem tam, gdzie nas wtedy zawieźli. Nie chciałem tam wracać. Pragnąłem zapomnieć, lecz się nie dawało. Nie zamierzałem jechać do obozu, ale on przyjeżdżał do mnie. W nocy i w dzień.

Idę słoneczną warszawską ulicą pełną przechodniów, coś sobie nucę, bo mi wesoło, tak zwyczajnie, bez powodu, i nagle drętwieję… Pamiętam tę szwargoczącą mowę. Tuż za mną jest Niemiec! Znowu!

Po chwili się rozluźniam. Spokojnie, nie ma strachu. Jestem w Warszawie. Bez obozowego numeru. Wolny. Od lat. Spokojnie. Zwalniam kroku. Niech on mnie wyprzedzi. Już… Jest tuż obok. Zerkam szybko – to młody chłopak, obok niego dziewczyna. Weseli, trzymają się za ręce, śmieją się. Wtedy chyba nie było ich jeszcze na świecie. Czy coś wiedzą o tamtych latach? Niewiele albo zgoła nic. Tyle lat minęło, a we mnie siedzi tamten czas. Czemu?! Czy nie powinienem już zapomnieć, wyrzucić z siebie tamte wspomnienia? Trzeba chyba wreszcie pojechać do tego przeklętego Birkenau. Może będzie mi lżej, jeśli po dwudziestu latach znów wejdę do baraku w sektorze kwarantanny. Może pozbędę się koszmaru, który mnie dręczy tyle lat.

Przemogłem się. Jadę. Pociąg rusza z peronu wolno, ledwie odczuwalnie. To już nie tamten śmierdzący, zatłoczony towarniak. Patrzę na migające osiedla za oknem. Porównanie z tamtą podróżą? To bez sensu. Wtedy byłem wieziony w nieznane. Teraz wiem, dokąd jadę. I po co. Przymykam oczy. Natychmiast widzę tamten wagon. Nie! Nie chcę go widzieć! Otwieram oczy, patrzę na krajobraz umykający za oknem. Domy, las, znów domy, wielka łąka, a na niej stado krów, znowu las. Nie ma obozu, nie ma wspomnień, nie ma wczoraj, jest dziś. Ulga. Opieram głowę o zagłówek, zamykam oczy… Znowu tamten wagon. Szlag by to trafił! Ale postanowiłem: muszę tam jechać. Jak to wtedy było…

Już jasno w wagonie. Jechaliśmy całą noc. Odpycham czyjeś nogi od siebie. Smród, bo ktoś w kącie nasikał. Ja też bym chciał. Jeszcze trochę wytrzymam. Mama drzemie wtulona w moje ramię. Pociąg ze zgrzytem hamuje, zatrzymuje się. Szwargot esesmanów za oknem. Krzyki, potem strzał. W wagonie już ruch, wszyscy się pobudzili. Mężczyzna przy okienku mówi:

– To Częstochowa. Na peronie pełno żandarmów. I kobiety z wodą.

– Pić! Pić… – Chór kilkunastu głosów.

– Nie! Nie będzie wody. Odpędzają te kobiety…

Ryknęła syrena, szarpnięcie, coraz szybszy stukot kół. Jedziemy dalej w nieznane. Coraz bardziej duszno w wagonie. Zakonnice, których jest tu kilka z całą gromadą dzieciaków z jakiegoś sierocińca, rozpoczynają modlitwę Pod Twoją obronę, ale mało kto podejmuje modły.

Jedziemy dalej. Stajemy gdzieś w polu, jak mówi mężczyzna przy okienku. Znów jedziemy. Pociąg zwalnia, pełznie, przyspiesza, staje na długie minuty i znów rusza. W wagonie coraz ciemniej. Już wieczór. Kiedy wreszcie skończy się ta podróż?

Coraz rzadziej stukają koła na szynach. Toczymy się wolno, coraz wolniej, zgrzyt hamulców. Stoimy. I nagle hurgot odsuwanych drzwi. I zaraz wrzaski:

– Schnell! Alles schnell! Wysiadać!

Zdrętwiali po godzinach jazdy w tłoku dźwigamy się z podłogi i przepychamy do wyjścia. Oślepiające światło reflektorów prosto w oczy. A gdy na chwilę staję w drzwiach, dostrzegam tych, którzy wyrzucają nas z wagonu – ludzi w pasiastych ubraniach, jakby w piżamach, za nimi szpaler żołnierzy, a jeszcze dalej, w mdłym świetle, mnóstwo baraków z płaskimi dachami – i druty, druty, druty. I jeszcze dostrzegam dwa wysokie kominy, z których na parę metrów w górę buchają płomienie. A nad tym wszystkim jakiś nieznany mi, duszący odór, którym nie sposób oddychać. Gdzie my jesteśmy? Gdzie oni nas przywieźli?

Dlaczego tamte dni siedzą we mnie tak mocno? I ciągle wracają? Są tak wyraziste, jakby to wszystko było wczoraj, a nie przed laty. Spoglądam w bok, za okno wagonu, na zieleń drzew. Jakieś miasto ucieka w tył, dymiące kominy. Tak samo dymiące jak tamte. Chociaż nie, nie tak samo, bo tamte, kwadratowe, ceglane, pluły w niebo ogniem, a dopiero nad płomieniami widać było gęsty, ciemny dym.

Pociąg zwalnia, kilka osób w przedziale wstaje, zbiera się do wyjścia, na korytarzu robi się tłoczno. Za oknem wolno przesuwa się nazwa stacji OŚWIĘCIM. Więc znowu tu jestem, po dwudziestu latach. Przepycham się do drzwi. Zaraz po wyjściu z dworca widzę strzałkę i napis „Państwowe Muzeum Auschwitz-Birkenau”.

Gromadka ludzi idzie w tamtą stronę. Patrzę na budynki przy ulicy. Wszystko tu jest dla mnie obce, zupełnie inne niż to, co wraca do mnie w snach i co utkwiło mi w pamięci. Czyżbym się mylił? O, już zbliżam się do ceglanych piętrowych budynków, przy których gęstnieje tłum. Już widzę bramę z napisem ARBEIT MACHT FREI – widziałem ją wiele razy na ekranie telewizora, ale nie mam jej w pamięci. Podchodzę do parterowego domku, przy którym stoją strażnicy muzeum.

– Ja tu byłem w czterdziestym czwartym. Z Warszawy, z powstania. I niczego nie poznaję. Miałem wtedy dwanaście lat.

– Bo pana przywieźli do Birkenau – mówi strażnik. – Trzeba iść tam – wskazuje na ulicę. – To prawie dwa kilometry stąd. A jak się pan nazywa? Proszę napisać. – Podsuwa mi kartkę. – Tadeusz Szymański, pracownik muzeum, zbiera informacje o takich jak pan.

Idę tam, gdzie wskazał strażnik. I nagle widzę. To tutaj byłem. Ceglany niski budynek, a nad nim oszklona wieżyczka. Pod nią szeroka brama, przez którą może przejechać pociąg. Zachowały się szyny, po których już dawno nikt nie jeździł. Podchodzę bliżej, za chwilę przejdę przez tę bramę.

Nie! Nie przejdę! Za nic! Bo… Bo może nie będę mógł wrócić. Przecież wtedy esesmani i kapo, jeśli w ogóle mieli ochotę odpowiadać na nasze pytania: za co my tu jesteśmy?, kiedy wyjdziemy na wolność?, mówili z drwiącą miną:

– Na wolność… Stąd się wychodzi tylko przez komin. Innego wyjścia nie ma.

I mam teraz przejść przez tę bramę? Znowu być w Birkenau? Za nic! Stoję, patrzę, jak wchodzą tam gromady zwiedzających. Sporo młodych, ale idą też dużo starsi ode mnie. Kuśtyka obok jakieś dziadzisko, wspierając się na lasce, mija mnie kobieta idąca chybotliwie, niepewnie, jakby miała się przewrócić. Może byli tu wtedy więźniami, tak jak ja.

Podchodzę bliżej do bramy. Nie, nie wejdę tam. Wracam do domu! Odwracam się, ruszam zdecydowanie w stronę miasta, ale po kilku krokach zwalniam. Nie wiem, co robić. Kompletny mętlik w głowie. Iść czy wrócić? Zatrzymuję się, oglądam się za siebie, patrzę na bramę. Pierwszy raz widzę ją od tej strony, bo przecież codziennie patrzyłem na nią z obozu. Jednak tam wejdę…

I już jestem w Birkenau. Po kilku krokach zatrzymuję się na szynach. Po tych szynach wjechał nasz transport. Pierwszy z mieszkańcami powstańczej Warszawy. Spoglądam w lewo – rzędy niskich murowanych bloków. Widziałem je! Pamiętam, wszystko pamiętam! Obraz Birkenau zachował mi się w głowie dokładnie. Te murowane parterowe budynki to obóz kobiecy. Tam była więziona moja mama. Spoglądam w prawo – o, jest tam cały szereg drewnianych bloków bez okien, tylko z rzędem świetlików pod dachem. Za blokami rozciąga się ogromny plac, na którym sterczą rzędy kominów. Tyle dziś zostało po dalszych sektorach męskiego obozu Birkenau. Ale jest ten pierwszy rząd bloków. W nich właśnie przyszło nam żyć chyba do października tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. Nam, chłopakom z powstańczej Warszawy. Nam, jak nas tu nazywali, kleine polnischen Banditen aus Warschau.

Tak! Mali polscy bandyci z Warszawy. To byliśmy my. Ja też byłem bandytą.

Jedno mi się tylko w obrazie Birkenau nie zgadza. Wtedy kłębił się tu tłum odzianych w pasiaki więźniów drepczących w tumanach kurzu, gdy było sucho, lub w błocie. Nie było ani krzty zieleni. Trawę więźniowie wyrwali, zjedli lub wydeptali. A teraz wokół jest bujna zieleń, a na niej gromadkami siedzą zmęczeni zwiedzający – odpoczywają, jedzą… Jakież to, gdy tak patrzę, nieprawdopodobne, jakież inne niż wtedy, sielanka prawie! I pomyśleć – tu, w Birkenau, sielanka! No i kominów krematoryjnych nie widzę. Piętrzy się tam, gdzie kiedyś były, sterta gruzu.

Ruszam do tych moich drewnianych baraków. Bo to zwykłe baraki, wtedy nazywane blokami. Idę długo po nierównej obozowej uliczce aż do miejsca, gdzie stoi pierwszy w rzędzie. Dalej są już tylko betonowe prostokąty fundamentów. Tu była kuchnia, a za nią druty kolczaste i brama, przez którą przechodziło się do kolejnych sektorów obozu męskiego. Przekraczałem ją w gromadzie chłopaków w drodze do łaźni albo zaprzężony z kolegami do rolwagi1, czasem też szliśmy tędy do pracy w „Meksyku” – miał być tam budowany nowy sektor, ale czasu im już na to nie starczyło.

Zawracam, idę uliczką, licząc mijane baraki. Zatrzymuję się przy piątym w rzędzie. Tu nas upchnęli zaraz po przywiezieniu z Warszawy. Patrzę na placyk między barakami. Na nim stawaliśmy codziennie do apelu. Obok tej naszej nieruchomej kolumny, ustawionej piątkami na baczność, pod ścianą baraku leżał, też piątkami, jeden na drugim, stos zmarłych czy zabitych więźniów. Czekali, przesypani wapnem, na transport do krematorium. Stawaliśmy obok nich przez kilka dni, nim obozowe komando zbierające ciała zmarłych wrzuciło je na wozy i powiozło do krematorium.

Kierując się w stronę Bramy Śmierci, liczę mijane baraki. Grupki zwiedzających zaglądają do tych, które są otwarte, ale ja idę dalej i tak docieram do tego, który niegdyś nad drzwiami miał numer trzynasty. Drzwi są uchylone, mogę wejść do środka. Pusto. Zaraz za wejściem palenisko pieca ogrzewającego barak. Po bokach stoją prycze. Nasze prycze. Te same, na których wtedy spaliśmy. Trzy poziomy. Tak się składało, że zwykle spałem na najwyższym. Pięciu nas spało obok siebie, czasem sześciu. Jeden koc. Jaki tam koc? – szmata dziurawa właściwie, jedna dla wszystkich.

Jak dziwnie dla mnie wygląda teraz taki pusty barak. Wtedy było nas tu stu pięćdziesięciu. Same chłopaki z Warszawy. Wiek: dziesięć–czternaście lat. Nieustający gwar, czasem urywany płacz, czasem wrzask kapo. Różni wobec nas byli. Jedni obojętni, pilnowali tylko, żeby był spokój w sztubie, czyli na dwóch trzypiętrowych pryczach, bo to było królestwo jednego sztubowego, ale było też paru drani, więźniów noszących obok obozowego numeru czarne trójkąty, mających za sobą rok czy dwa obozu, skazanych za morderstwo, kradzież, gwałty czy inne kryminalne przestępstwa. Jednym z nich był Krwawy Olek, bandzior uwięziony za rozboje; jako kapo chętnie wyżywał się na nas: kopnąć, laską zdzielić – widać było, że to dla niego radość. Albo taki pan Kazio… To on nam chleb rozdzielał, a czasem – rzadko, ale zdarzało się – szedł wzdłuż prycz z wiaderkiem marmolady. Tak! Czasem dostawaliśmy taki buraczany przysmak. Pan Kazio na podstawioną pajdkę chleba puknął łyżką z marmoladą, następnemu dał łyżkę polizać, kolejnego palnął nią w policzek i szedł dalej. Pół wiaderka mu zostawało po takim dzieleniu.

Łyżka… Przypomniałem sobie o tym, jak pan Kazio rozdzielał marmoladę, i zaraz wrócił mi w pamięci dzień, kiedy w Birkenau zdobyłem łyżkę. Bo jej nie miałem! Gdy wypędzali nas z domu w Warszawie, kto myślał o czymś takim jak łyżka… A potem, w obozie, stanąłem wieczorem w kolejce po zupę. Przedtem znalazłem obity, brudny garnek. Pobiegłem do umywalni, aby choć trochę go umyć, i długo płukałem, bo widać było, że bardzo dawno nie był myty. Dopchałem się do beczki z zupą, kapo wlał do garnka trochę tej lury – ciepła nawet była – ale przecież nie miałem łyżki! Jak to jeść? Przechyliłem garnek i wszystko z niego wychłeptałem. Ciekło mi po brodzie, po koszuli, bo jak można jeść zupę bez łyżki? Na dnie zostało parę kawałków kapusty i brukwi. Wybrałem je palcami. A na drugi dzień, gdy wygonili nas na placyk obok baraku, znalazłem łyżkę. Co za radość! Miała tylko mały kawałek trzonka, ale to dobrze, bo można ją było schować do kieszeni. Długo tarłem nią o żwir, żeby zdrapać coś, co przyschło na amen, bo pewnie długo leżała w błocie. I gdy wieczorem znów kapo wlał mi do garnka obozowej zupy, już miałem łyżkę!

Stoję w drzwiach baraku. Pamiętam, że moja prycza była blisko wejścia, po lewej stronie. To tylko parę kroków. Podchodzę. Gładzę deski. Czuję pod palcami, że mają już swój wiek. To nie atrapa, to chyba naprawdę moja prycza. Gdy wdrapywałem się na trzecie, najwyższe piętro i siadałem, miałem nad sobą deski stropu baraku. W lato bił od nich żar. Jesienią kuliliśmy się z zimna. Gdy padało, przez nieszczelny dach w wielu miejscach na pryczę kapały zimne krople deszczu.

Wieczorem, gdy skończył się apel, wypiliśmy już brukwiową zupę i zjedliśmy przypadające na dzień dwadzieścia deko chleba… Podział tego chleba – jakaż to była ceremonia! Kapo szedł przejściem wzdłuż bloku i rzucał na prycze bochenki. Siadaliśmy kółkiem, w piątkę, nad tym chlebem. Jeden z piątki, codziennie kto inny, kroił bochenek na pięć kawałków. Musiały być idealnie równe! Potem jeden z nas odwracał się tak, aby nie widzieć chleba, a inny, zbiorowo wyznaczony, wskazywał na którąś z kromek:

– Komu ta?

Chłopak, który nie widział chleba, rzucał imię tego, który miał dostać wskazaną pajdkę. Tu musiała być absolutna bezstronność! Żadnych przyjaźni!

Hej, jeszcze jedno wspomnienie o chlebie: raz w tygodniu dostawaliśmy culagę – tak spolszczono w obozie nazwę dodatkowej porcji chleba. Tego dnia około kilogramowy bochenek dzieliliśmy na trzy czy cztery części, a nie, jak zwykle, na pięć. Do tego była jeszcze kosteczka margaryny – około dwóch dekagramów. Ależ to była wyżerka!

Kiedy już na pryczach zakończył się podział chleba, zwykle mieliśmy już spokój. Blokowi i kapo zamykali się w swojej odgrodzonej sztubie, takim pokoiku zaraz przy wejściu do baraku, a my, leżąc już na pryczach, szeptem odmawialiśmy Ojcze nasz, a potem jeszcze śpiewaliśmy półgłosem wieczorną pieśń zaczynającą się od słów: Wszystkie nasze dzienne sprawy. I w baraku zalegała cisza zakłócana tylko kasłaniem, krótkim płaczem któregoś chłopaka, sennym mamrotaniem i krzykami.

Często budziły nas dobiegające zza ścian wrzaski kapo i esesmanów, płacz. To z bliskiego bloku wypędzano w nocy więźniów. Szli „w transport” do innego obozu. Albo całkiem blisko, do komory gazowej. Bo z krematoryjnych kominów ciągle buchały snopy ognia. W takie noce nikt nie spał. Czekaliśmy, czy zaraz przyjdą po nas… Głosy odchodzącej kolumny rozpływały się w dali i znów dokoła nastawała cisza. Wolno wracał sen.

Był już chyba wrzesień, kiedy któregoś wieczoru do baraku przyszło kilku dorosłych więźniów, Polaków. Sensacja! Bo przecież poza esesmanami i kapo nikt do nas nie zaglądał, a tu nagle wizyta rodaków. Mieli mnóstwo pytań: gdzie mieszkałeś, na jakiej ulicy, a czy znałeś – tu padały nazwiska – i czasem w baraku rozlegały się okrzyki radości, bo jakiś krewny czy znajomy znalazł się wśród nas. Przybysze zaraz zaczęli też pytać o to, czy nas tu nie biją bez powodu, czy nie okradają z chleba, bo jeśli tak, to oni się z miejsca takim draniem zajmą. I już nikogo z nas nie skrzywdzi. A byli to doświadczeni więźniowie, którzy przeżyli w obozie długie miesiące i widzieli niejedno. Pocieszali nas, że już niedługo wyjdziemy na wolność, że tylko patrzeć, jak zacznie się ofensywa i Ruscy przyjdą, bo są najbliżej, zaraz za Wisłą, i wrócimy do domów.

Przychodzili do nas co parę dni, czasem ze wspaniałym prezentem, to znaczy z beczką prawdziwej zupy „zorganizowanej” z esesmańskiej kuchni. Recytowaliśmy wtedy wiersze zapamiętane z wolności, śpiewaliśmy warszawskie piosenki, często dla nich nowe, jak na przykład Hej, chłopcy, bagnet na broń! Były to godziny, kiedy czuliśmy się prawie wolni. Gdy odchodzili do swojego bloku i zostawaliśmy sami, trudno było po prostu usnąć, byłem pełen myśli o domu, rodzicach, o wolności.

A teraz… Jakie to dziwne – byłem w tym moim baraku sam. Zupełna cisza. Stałem bez ruchu długą chwilę, opierałem się o moją pryczę i prawie słyszałem tamten śpiew.

Zaraz, zaraz! Był tu jeszcze nasz wspólny śpiew w grudniu, gdy wciąż wracając w rozmowach do wspomnień z życia na wolności, nagle któryś z chłopaków powiedział:

– Za parę dni będą święta. A my tu, w obozie – bez domu, bez rodziców…

Obozowe święta! Jakże inne niż przed rokiem. Pamiętałem zapach pieczonego ciasta. Na ledwie parę minut przyszedł ojciec, który po aresztowaniu i ucieczce z transportu do obozu od dwóch lat krył się przed policją. Była choinka, pod nią książka w prezencie, a za oknem rozlegało się wycie żandarmskiej budy, coraz głośniejsze, coraz bliższe. Czy to do nas? Nie, wycie cichło, oddalało się… Oddech ulgi, pojechali gdzieś dalej.

Tak było przed rokiem. A teraz nie ma domu, nie ma rodziców. Jest barak i wigilia w Birkenau. I nie ma święta, jest dzień jak każdy inny. Ale na piecu przegradzającym barak mamy choinkę! Gdzieś zorganizowali ją starzy więźniowie, nasi opiekunowie. Ustroiliśmy ją papierowymi łańcuszkami, tylko to mogliśmy zdobyć. Jak co dzień na pryczach rozdzieliliśmy między siebie chleb. Blokowy, „stary numer” – tak określano w obozie więźniów z długim stażem – uczył nas niemieckiej kolędy Stille Nacht, czyli po naszemu Cicha noc.

– Dobrze to znać – powiedział. – I trzeba ją będzie zaśpiewać, jak przyjdzie Blockführer.

Krótkie zamieszanie przy drzwiach – przyszli starzy więźniowie z czwartego bloku i mają dla nas prezent, beczkę dobrej zupy. Jakoś ciepło robi się w baraku, wesoło; są życzenia, zapewnienia, że następne święta na pewno będą w domu, na wolności, płyną kolędy… Chwila ciszy, bo we wrotach staje Blockführer, a my rozpoczynamy Stille Nacht… Esesman milczy, słucha przez chwilę, wychodzi. A my jeszcze śpiewamy, coraz ciszej, coraz smutniej, bo to jednak zupełnie inne święta niż te, które mamy w pamięci. I o jakich się marzy.

1 Duży dwukonny wóz; w obozie siłą pociągową byli więźniowie.*3*

Nagły gwar przy wejściu. Do baraku wchodzi grupka zwiedzających i przewodnik rozpoczyna opowieść o tym, jak tu żyli więźniowie. Czyli o nas mówi. Podejść, powiedzieć, że w tym budynku byli też polscy chłopcy z powstańczej Warszawy? Nie, lepiej nie. Chcę być sam ze swoimi wspomnieniami. Przewodnik mówi o katorżniczej pracy polskich i rosyjskich więźniów budujących Birkenau, kiedy jeszcze ja i moi koledzy byliśmy niby to wolnymi ludźmi w okupowanej Warszawie. Chwilę słucham jego opowieści, ciekaw, czy wspomni o nas, chłopakach więzionych w tym baraku. Pewnie o nas nie słyszał – tędy przeszły tysiące więźniów; grupa warszawskich dzieciaków to był ledwie promil zniewolonych. Tak, zaledwie promil.

Usunąłem się pod ścianę. Ledwie dociera do mnie, co mówi przewodnik. Wpatruję się w deski pryczy, obok której stoję. Czy zobaczę na nich wyskrobane napisy? Chcieliśmy wtedy zostawić jakieś ślady, że tu byliśmy! Nie, niczego nie znajduję.

Patrzę na twarze zwiedzających. Skupione, zamyślone. O, jeden facet skrycie ziewa… Jak można?! Zaraz przychodzi myśl, on tu nie był, on nie tęsknił za domem, za matką, dla niego to tylko taka dawna i ponura historia.

Wychodzę z baraku i idę w stronę Bramy Śmierci. Bardzo nierówna jest ta zbudowana kiedyś przez więźniów droga. Wtedy często całą gromadą równali ją, ciągnąc wielki walec. Wokół nich biegał kapo i tłukł każdego laską, wymuszając, by szybciej się ruszali. Teraz nikt tej drogi nie równa, nie wolno, bo to obozowa, autentyczna pozostałość po Birkenau, relikt.

Zbliżam się do Bramy Śmierci. Przez nią wjeżdżały do obozu pociągi z więźniami. Obok torów kolejowych było wyjście dla pieszych. Tak, można było stąd wyjść. Normalnie. Jeśli było się esesmanem. Dla więźniów droga wiodła przez komin. A ja za chwilę wyjdę z Birkenau przez bramę. Drugi raz! Czy to nie wspaniałe?

Tak, drugi raz. Tamto pierwsze, niezapomniane wyjście miało miejsce jedenastego stycznia tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku. Wtedy Schreiber, czyli dorosły więzień prowadzący ewidencję w naszym baraku, wyczytał siedem numerów. W tym mój. Kazał całej siódemce wyjść na zewnątrz. Trochę strach. Przecież nieraz było tak, że kazali wyjść paru numerom – to znaczy chłopakom, bo tu, w Birkenau, nikt z nas nie miał imienia i nazwiska, tylko numer. Czasem te wybrane spośród nas numery wracały, czasem nie. Jeśli nie wróciły od razu albo po dwóch czy trzech dniach, to co się z nimi stało? Nikt nie wiedział. W gromadzie czuliśmy się pewniej, a tu każą wyjść tylko wywołanej siódemce… Czy teraz i my znikniemy, tak jak tamci? Więc strach. Jeszcze spojrzenie na kolegów z pryczy. Nikt nic nie mówi.

Schreiber prowadzi nas do bramy sektora, tam przejmuje nas esesman i każe maszerować drogą w głąb obozu. Jest piękny słoneczny dzień. Drogę pokrywa śnieg. Brniemy w nim szybko, bo esesman raz po raz powarkuje, żeby iść prędzej. Ale nie bije. Dziwne… Zapędza nas do budynku dużej łaźni. Tej samej, w której byliśmy zaraz po przywiezieniu do Birkenau. I tu zaskoczenie. Kieruje się tam też kolumienka kobiet i dzieciaków. To nasze matki! Wśród nich jest moja mama.

Radość! Czy zobaczymy się z bliska? Można się będzie uściskać? I czy da się zamienić choćby słowo? Nie widziałem jej trzy miesiące. Wtedy – chyba to był październik – pogonili nas, kilkunastu co większych chłopaków, do ciągnięcia rolwagi, aby wozić do różnych sektorów Birkenau jakieś toboły. Wiał silny wiatr, zacinał deszcz, błoto na drodze, a my biegiem, ślizgając się w tym błocie – w obozie nie ma poruszania się wolno – pchamy ten wóz. Kapo co rusz popędza:

– Biegiem, szczeniaki! Schneller, biegiem…

Weź tu biegnij po tym błocie, gdy już sił nie staje i dyszy się tylko w plecy kolegi, który drepcze tuż przed tobą. Ale wtaczamy się wtedy niespodziewanie w bramę FKL2 i nie wiem skąd przybywa nam sił. Pędzimy pod barak, gdzie są nasze matki. Czy tylko nie pognali ich gdzieś do pracy… Nie! Są w bloku! I po chwili odnajdujemy się w tłumie. Wreszcie obejmujemy się, chaos słów: zdrowy, zdrowa, cały, cała, uważaj na siebie… Ledwie chwila to była, bo już trzeba biec do rolwagi, kapo popędza, aby ją ciągnąć po błocie, ale to nic, że przemoczone, zziębnięte nogi, że deszcz zacina – widziałem mamę, uścisnęliśmy się, żyje!

Teraz jednak, gdy wpędzają nas do sauny, nie da się z mamą nawet słowa zamienić, bo przeganiają nas dalej, każą nam szybko – w Birkenau więzień wszystko musi robić szybko – rozebrać się do naga. Jeszcze strzyżenie, pospieszny prysznic, taki jak zawsze, bez mydła, i jak zawsze strach, czy to na pewno zwykły prysznic, czy ten ostatni w życiu. Nie, już otwierają się drzwi i schnell, przechodzić do następnej sali. Nie ma w niej naszych łachów, które nam dopiero co zabrano. Rzucają nam ze stosu inne ubrania. Bez wymalowanych czerwoną farbą pasów na plecach kurtek i nogawkach spodni, bo tak znaczony był każdy więzień, jeśli nie został ubrany w obozowy pasiak. Teraz dostaję spodnie, koszulę i dwie kurtki – ma to być marynarka i palto. Kurtka jest dość długa, ale ma krótkie rękawy, a marynarka krótka, lecz z długimi rękawami. Jak się w to ubrać? Co założyć na wierzch, co pod spód? Jeszcze czapkę mi ze stosu rzucili i raus, przechodzić dalej, do następnej sali. A tam – trudno uwierzyć – tam już stajemy w jednej wielkiej gromadzie razem z matkami. One też mają na sobie ubrania bez czerwonych obozowych sztrajf, bez numerów na piersi. Czy to znaczy, że będziemy wolni?

Wrzeszczą, żeby wychodzić przed łaźnię, ustawić się w kolumnę zu funf, czyli jak zawsze w obozie po pięć osób w rzędzie. Po bokach staje esesmańska eskorta i ruszamy. Idę tuż obok matki. Jest słoneczny dzień, nawet nie bardzo mroźny. Trudno maszerować w głębokim śniegu zalegającym drogę, ale idziemy razem, trzymając się za ręce. Nareszcie razem. Po pięciu miesiącach rozłąki. Co dziwne, esesmani nie popędzają nas wrzaskiem, nie ma przy nich kapo z laską. Tak docieramy do bramy obozu. Wartownik zatrzymuje naszą kolumnę, chwilę rozmawia z eskortującymi, liczą nas, jak zawsze. Trzeba czekać. Spoglądam teraz na to nasze komando – tak w obozie nazywa się każda wydzielona do jakiejś czynności grupa więźniów – jest nas pięćdziesiąt kilka kobiet i tyleż dzieci. Do jakiej pracy nas prowadzą? A może… Marzenie… Może na wolność?

Po długiej chwili czekania z wartowni wychodzi esesman i otwiera bramę. Przechodzić! I brama się otwiera. Oglądam się na obóz. Wychodzimy nie przez komin! Dalej brniemy w śniegu na drodze, idąc w stronę miasta. Dokoła nas ciągle esesmańska eskorta. Ciche szepty w naszej gromadzie. I niepokój. Nie wiadomo, gdzie nas prowadzą. Ale wyszliśmy z Birkenau. Czy już jesteśmy wolni? Jeśli tak, to po co ta eskorta? Boże, pomóż…

Stacja kolejowa. Wprowadzają nas na peron. Komenda halt, czyli „stój”. Po kilkunastu minutach lokomotywa spalinowa podprowadza dwa wagony towarowe. Wsiadać, schnell! Kilkanaście minut jazdy, nasz minipociąg zatrzymuje się przy peronie na jakiejś stacji. Wysiadać! I już stoimy w zbitej gromadzie na peronie, obstawieni esesmanami. Na tablicy nazwa stacji: MYSLOWITZ. Ktoś cicho mówi, że po polsku to Mysłowice. O parę kroków od nas na peronie zwykli ludzie, nie więźniowie, czekają na przyjazd pociągu. Zerkają na nas tak jakby trochę ukradkiem, bo co to za gromada otoczona szpalerem esesmanów… Jacyś przestępcy pewnie. Pomyśleć tylko – ci stojący zaledwie o parę kroków od nas to wolni ludzie czekający na pociąg. Pojadą nim do domu, do pracy. I my, razem z nimi, tym samym składem. Tylko dokąd nas powiozą? Bo przecież nie do domu, inaczej po co by była ta esesmańska eskorta.

I już przy peronie zatrzymuje się pociąg. Nie towarowy, jak ten, który w ścisku i smrodzie wiózł nas do Birkenau. Wagony osobowe. To chyba nie dla nas… Ale każą nam wsiadać. Zwykłe przedziały, jacyś inni żołnierze wokół nas, już nie esesmani. Zajmuję miejsce przy oknie, obok mnie jest mama. I pociąg rusza. Nagle dają mi kawał chleba! Chyba dwa razy większy niż w Birkenau na cały dzień. Przy drzwiach przedziału usiadł żołnierz z karabinem. Dziwne to wszystko, ale najważniejsze, że nie jestem w obozie i że obok mnie jest mama.

Noc nadeszła, a my gdzieś jedziemy. Za oknem uciekają w tył osiedla, potem stoimy dłużej na stacji w jakimś mieście. Znów jedziemy, cały czas ciemno za oknem. Usnąłem, ale na krótko, bo nagle się obudziłem – gdzie ja jestem? Dlaczego prycza tak się trzęsie? Po chwili wiem – to nie prycza, nie jestem w Birkenau, to pociąg. Ale gdzie jest mama?! Ulga, siedzi tuż obok mnie, drzemie.

Patrzę przez okno. Pociąg pędzi przez wielki las. Noc rozjaśniona śniegiem, mignęło skąpe światełko na przejeździe kolejowym. Nie ma kapo, pędzimy z mamą gdzieś w nieznane, zamykam oczy.

Budzą mnie głosy w przedziale. Już widno. Za oknami przesuwają się osiedla, takie same jak pod Warszawą. Przemykamy przez niewielką stację. Widzę tablicę z nazwą BERLIN i coś tam jeszcze, czego nie zdążyłem przeczytać. To tak wygląda Berlin? Przecież przed powstaniem, w domu, wiele razy słyszałem, jak rodzice i znajomi mówili, że w Berlinie po alianckich bombardowaniach są same gruzy. A tu żadnych ruin, jakby nie było nalotów. To co, kłamali? Patrzę za okno, czekam na chwilę, aż zobaczę te gruzy. Takie jak w sierpniu, gdy wypędzali nas z Warszawy – szedłem wtedy tuż obok płonących domów, potykając się co rusz o zwały cegieł.

O, są rozbite domy! Zupełnie blisko torów płonie dom i uwijają się przy nim strażacy. A po chwili pociąg pędzi obok dzielnicy, której już nie ma, bo między zrujnowanymi domami są tylko uprzątnięte jezdnie. Więc jednak w domu nie kłamali, że na Berlin lecą bomby. Znów przemyka stacyjka, obok niej fabryczne hale i rozległe gruzowisko. Dobrze im tak! Dobrze, że nie mają domów. Tak jak my.

2 Frauenkonzentrationslager – obóz kobiecy.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: