- W empik go
Powstańczej Warszawy dzień powszedni - ebook
Powstańczej Warszawy dzień powszedni - ebook
W trakcie dwóch miesięcy 1944 roku zawarto kilkaset małżeństw, a mniej formalne związki we wszelkich możliwych konfiguracjach tworzyły się rozpadały każdego dnia. Praktycznie codziennie odbywały się koncerty, często w działających kawiarniach, a informowały o nich zgrabnie wykonane plakaty. W kinie pokazywano premierowe filmy, w radiu nadawano gorące newsy i przedwojenne szlagiery, a jeśli chodzi o prasę – konkurowało ze sobą kilkadziesiąt tytułów. Nie zapomniano nawet o pisemkach dla dzieci, podobnie zresztą jak o teatrach lalkowych. Bardzo sprawnie działała poczta, a komunikację zapewniły kilometry nowych ulic z odpowiednią sygnalizacją. Była też policja i sądy, ponieważ nie zabrakło, jak to w milionowym mieście, przestępczości. Wbrew pozorom zupełnie nieźle radziła sobie nawet warszawska roślinność – choć istotnie nie miała łatwego zadania. Ta książka to opowieść również o niej, podobnie jak o zwierzętach, a nawet o Wiśle. To opowieść o Życiu w sytuacji ekstremalnej, bo w Powstaniu Warszawskim nie tylko walczono i umierano, ale przede wszystkim starano się właśnie żyć. Nie wszędzie się dało, a tam gdzie jednak się dało, to zazwyczaj jednak tylko przez jakiś czas. A jednak próbowano. Gdzie tylko pojawił się najmniejszy wentyl wolności, odradzało się normalne życie.
„W sierpniu, w naszej szczęśliwej dzielnicy było wszystko: biało-czerwone flagi, gazeta >Barykady Powiśla<, odezwy porozklejane na murach, komitet samoobrony (…). Łapaliśmy audycje powstańczego radia. Zachłystywaliśmy się wolnością. Było, powtarzam, wszystko. A skoro tak, to musiał być i teatr” – wspominała Krystyna Berwińska, która właśnie na Powiślu współtworzyła w tych dniach teatrzyk „Kukiełki pod Barykadą”.
Powstanie nie było martyrologicznym capstrzykiem, staniem na baczność i recytowaniem „Roty” – choć bardzo się o to starano. Było przede wszystkim wielką eksplozją witalnej siły ówczesnych dwudziestolatków. A tego na szczęście nigdy, nigdzie i nikomu nie udało się do końca kontrolować.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-83295-84-8 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
czyli wstęp
Powstanie warszawskie nie rozpoczęło się 1 sierpnia 1944 roku, a już na pewno nie o godzinie 17.00. Jeśli chodzi o godzinę, to tego dnia strzały rozlegały się już dużo wcześniej, w paru miejscach, ale chyba najgłośniej na Żoliborzu. Rzecz jednak w tym, że takie strzały nie robiły już na nikim wrażenia. Tomasz Strzembosz doliczył się na przestrzeni roku poprzedzającego oficjalną datę wybuchu powstania około pięciuset zbrojnych akcji polskiego podziemia, co dawałoby statystycznie półtorej akcji dziennie, a gdyby wyjąć soboty i niedziele, zbliżałaby się ona do dwóch w ciągu doby. Ale nawet takie wyliczenia nie oddają skali narastania wzajemnej przemocy. Bo z każdym tygodniem podobnych akcji było więcej – nawet takich niezgłaszanych dowództwu. Zdarzało się, że oddział po wykonaniu właściwej roboty po drodze załatwiał już nieoficjalnie jedną czy dwie drobniejsze. Dnia 19 lipca 1944 roku, między godziną 9.00 rano a 23.00 z kawałkiem, miało miejsce takich akcji osiem, z czego w jednej ostrzelano z automatów spory oddziału Wehrmachtu.
„Wiadomo było, że zamachy odbywają się codziennie” – przyznawał niemiecki czołgista Siegfried Beck, choć on akurat, jako zwykły szeregowiec, czuł się podobno w miarę bezpiecznie. „Podobne zdarzenia miały miejsce dwa, trzy razy w tygodniu” – tłumaczył się przełożonym ze swej bierności inspektor Kirchner. Był tego dnia szefem więzienia przy Rakowieckiej. Pierwsze strzały usłyszał podobno około 15.00 i zupełnie się tym faktem nie przejął. Nie wszczął alarmu, niczego nie zabezpieczył. Kontynuował swoje zajęcia. Ówczesną atmosferę doskonale oddał Jan Nowak-Jeziorański, który na kilka dni przed formalnym wybuchem powstania stawił się w swoich tajnych, kurierskich interesach na placu Teatralnym.
„Patrzę na zegarek – jestem o godzinę za wcześnie. Elektoralna niedaleko. Wstępuję do pobliskiej kawiarni. Po chwili wybucha w pobliżu strzelanina. Wyskakuję z kawiarni, aby zobaczyć, co się stało. Słychać krzyki. Ludzie rozbiegają się na wszystkie strony. Plac Teatralny, przed chwilą jeszcze ruchliwy i pełny, momentalnie pustoszeje. Ktoś wpada do kawiarni. Wracam za nim do stolika i pytam, co się stało. – Nasi napadli na niemiecki patrol. Rozbroili szkopów. Dwóch położyli, trzeci uciekł. Cóż – śmieje się – trzeba się zbroić póki czas. »Miasto jest rzeczywiście jak beczka dynamitu – myślę sobie. – Wystarczy w jednym miejscu przytknąć zapałkę, a wszystko wyleci w powietrze«. Na wszelki wypadek postanawiam oddalić się, zanim przyjadą budy z policją i zamkną plac. Tak byłoby pół roku temu. Lecz po wyjściu na ulicę widzę ze zdziwieniem, że ruch wrócił do normy. Ani śladu niemieckiej policji” – zanotował w „Kurierze z Warszawy”.
Powstanie wcale więc nie wybuchło konkretnego dnia o ustalonej godzinie. Powstanie trwało od dawna. Tyle że trwało przyczajone, czekające na okazję. Z jednej strony narastały gniew i frustracja, z drugiej strony – już bliżej połowy 1944 roku – nastroje buntu podsycały obrazki rosnącej wśród Niemców paniki. Rosjanie byli już naprawdę blisko i nic nie wskazywało na to, by ten walec cokolwiek mogło powstrzymać. „Na krótko przed powstaniem obserwowaliśmy kompletny rozkład armii niemieckiej. Przelotowa arteria wschód-zachód – widziałam to w Alejach Jerozolimskich na kilka dni przed powstaniem – wypełniona była uciekinierami niemieckimi. W wypełnionych po brzegi autach ciężarowych, wozach wojskowych i chłopskich furmankach, na motorach i rowerach uciekali Niemcy – obwieszeni nie bronią jak dawniej po zęby, ale tłumokami z osobistym majątkiem. Na ulicach stali mieszkańcy Warszawy i głośno pod ich adresem wyrażali się – wyśmiewali i dziwili. A Niemcy tak jakby tego nie zauważali” – wyjaśniała Maria Muller, mieszkanka Żoliborza.
Powstanie jednak narastało nie tylko spontanicznie, ale też całkiem formalnie. Wśród polityków i przywódców armii podziemnej przebąkiwało się o nim gdzieś od 1941 roku, powoli, bez żadnych konkretnych dat zlecano pewnym osobom przygotowania do walki. Tak na wszelki wypadek. „Przygotowania do powstania zaczęły się w elektrowni już w 1942 roku” – wspominał Zdzisław Kwieciński, monter wysokiego napięcia w Elektrowni Warszawskiej. Stanisław Zadrożny z kolei przez cały następny rok zajmował się bieganiem po mieście i wyszukiwaniem antykwariatów, w których kupował płyty z muzyką dla powstańczego radia „Błyskawica”. Jego koledzy i konkurenci z Polskiego Radia byli nawet bardziej szaleni. W centrum Warszawy, w wypełnionym Niemcami hotelu Polonia zorganizowali studio, w którym muzycy, niekiedy niewielkie orkiestry, nagrywali przedwojenne szlagiery i akowskie piosenki skomponowane pod okupacją. O skali tego przedsięwzięcia wiele mówi choćby to, że dzięki łapówce wyciągnęli z Auschwitz niezbędnego ku temu fachowca, samo studio zaś mieściło się w tej samej sali, gdzie odbywały się ćwiczenia fizyczne członków SS. A wszystko po to, by w powstańczym radiu były nie tylko wiadomości, ale też muzyka.
I tak po prawdzie Warszawa była znacznie lepiej przygotowana na powstanie pod względem cywilnym niż wojskowym. W tym ostatnim przypadku nie zadbano o broń i odpowiednie wyposażenie. Bardzo niewielu przyszłych powstańców miało też odpowiednie przeszkolenie. Była oczywiście elita, czyli świetnie przygotowani i doskonale ostrzelani żołnierze dywersji, byli harcerze, również nieźle wytrenowani do roli łączników czy sanitariuszek. Byli wreszcie przedwojenni oficerowie, cały czas w gotowości do przejęcia obowiązków dowódców. Wszystko to była jednak mniejszość. Tymczasem pod względem cywilnym wszystko dopięto na ostatni guzik. Prowadzono specjalne kursy dla reporterów, fotografów i filmowców, przygotowano odpowiednie zaplecze dla przyszłych mediów. Zdobyto plany kanalizacji miejskiej i wsparcie fachowców. Dostawy prądu i wody miały być zabezpieczone przez silne komórki AK w elektrowni, zadbano nawet o bezpieczeństwo mieszkańców, tworząc aż nazbyt wręcz rozbudowany system policyjno-sądowy. Były nawet listy artystów, którzy mieli występować na powstańczych barykadach.
1 sierpnia 1944 Warszawa była więc niekoniecznie w pełni gotowa na walkę, za to doskonale przygotowana na wolność. I objawiło się to już w pierwszych dniach. Kiedy tylko żołnierze wywalczyli odpowiednią przestrzeń ograniczoną barykadami i powstanie zamieniło się na jakiś czas w wojnę pozycyjną, wewnątrz dzielnic natychmiast zaczęło tętnić normalne życie. Właściwie to raczej jego namiastka, ówcześni postrzegali ją jednak całkiem realnie. „Sklepy na Sadybie były wszystkie otwarte. Nikt nie podnosił cen” – zapamiętał Maciej Piekarski, wówczas uczeń. „Koncerty odbywały się w lokalach przerobionych na świetlice żołnierskie” – opowiadała Hanna Bielska-Poreda, wyliczając trzy powstańcze kawiarnie: na Kruczej, na Poznańskiej i w kinie Palladium, a było ich znacznie więcej.
„A wtedy w sierpniu, w naszej szczęśliwej dzielnicy było wszystko: biało-czerwone flagi, gazeta »Barykada Powiśla«, odezwy porozklejane na murach, komitet samoobrony. Łapaliśmy audycje powstańczego radia. Zachłystywaliśmy się wolnością. Było, powtarzam, wszystko” – tłumaczyła mieszkająca wówczas na Powiślu Krystyna Berwińska, która wkrótce sama otworzyła teatrzyk lalkowy. O skali normalności ówczesnego życia wiele mówi choćby to, że ukazywały się co najmniej dwa pisemka dla dzieci i jedno kobiece, zaś w kinie Palladium można było nie tylko posłuchać Mieczysława Fogga, ale też obejrzeć filmy.
Do czasu. Na Woli czy Ochocie, dzielnicach tragicznie dotkniętych walkami, nie zdążono niczego podobnego zorganizować, w pozostałych częściach miasta takiego normalnego życia trzymano się jednak kurczowo, niemal do samego końca. Kiedy upadła Starówka i uciekinierzy przeszli kanałami do Śródmieścia, przecierali ze zdumienia oczy, widząc kwiaty na parapetach, całe budynki i słysząc fortepianowy koncert Jana Ekiera na Okólniku. Kiedy przedarli się na Czerniaków, ich oczom ukazało się zielone, ciche i spokojne miasto-ogród, niemal senny nadwiślański kurort. A jeszcze większe wrażenie robił pod tym względem Żoliborz. „U nas się mówiło, że na Żoliborzu to grają w siatkówkę” – przekonywał szesnastoletni wówczas Andrzej Borowiec z batalionu „Zośka”. On akurat zwiedził w czasie walk niemal każdą dzielnicę i po latach twierdził z pełnym przekonaniem, że były w ówczesnej Warszawie takie miejsca, w których dałoby się powstania nie odczuć.
Tytuł Powstańczej Warszawy dzień powszedni jest świadomym nawiązaniem do klasycznej pozycji Tomasza Szaroty Okupowanej Warszawy dzień powszedni – doskonałej w swoim gatunku, wielokrotnie zresztą wznawianej i właściwie wciąż obecnej na rynku. W tej książce nie chodziło jednak o kopiowanie pomysłu profesora czy silenie się na kontynuację jego pracy. Pod względem formy książki nie mają ze sobą zupełnie nic wspólnego, a cele tej były znacznie skromniejsze. Podobnie jednak jak u profesora Szaroty, chodziło o pokazanie wojny bez wojny. Tego, co działo się na zapleczu barykad. Tego, jak życie toczy się mimo wszystko.
A właściwie to Życie, przez wielkie „Ż”, bo mowa tu wcale nie tylko o ludziach.Intymność barykad,
czyli seks w walczącym mieście
„Cyganiewicz” pilnie obserwował sytuację przed barykadą, ale tak po prawdzie robił to tylko jednym okiem. Drugim mimowolnie zezował w stronę łączniczki, która przycupnęła w pobliżu w oczekiwaniu na odpowiedź dostarczonego właśnie meldunku. Tego dnia „Cyganiewicz” kończył osiemnaście lat, więc podobne reakcje były zupełnie naturalne, tym bardziej że nie wyrażał się o niej inaczej niż „to cudo”. Nie wiadomo, kto zagadał pierwszy, ale już po chwili wymienili się... pseudonimami i wdali w swobodną pogawędkę. Na nic się nie umawiali, bo trudno się umawiać, kiedy w każdej chwili może trafić cię kula, ale dla obojga było jasne, że znajomość wyraźnie domaga się kontynuacji. „Cyganiewicz” w każdym razie nie miał co do tego żadnych wątpliwości. „Gdy odeszła, podjąłem decyzję – zanotował – że przy następnym spotkaniu będę ogolony i wyczyszczę sobie buty. Jeszcze marzę o niej, kiedy następuje nowy atak Niemców na Kanonię. Odpieramy go bez strat”.
Nie wiemy, co konkretnie myślała „Marta” – taki bowiem pseudonim dziewczyna podała „Cyganiewiczowi”. Wkrótce jednak okazało się, że jej wrażenia musiały być podobne. Kiedy bowiem spotkali się kilka tygodni później, wiedzieli o sobie już znacznie więcej, a na swój widok zareagowali bez zbędnych ceregieli. „Na kwaterze dowództwa wpadam w przejściu prosto na Steńkę! Zaskoczenie całkowite... Nie wiem, jak to się stało, ale Steńka znalazła się nagle w moich ramionach i zaskoczony czuję jej usta na moich. Nasz pierwszy pocałunek! A później zażenowanie, maskowane radością niespodziewanego spotkania i pytania, masę pytań pełnych troski i głębokiego uczucia, które powoli przenika do naszej świadomości. – Leszek! Żyjesz! Przeszedłeś jednak kanałami ze Starówki! A ja myślałam, że tam zostałeś! O Boże! Jesteś ranny? Co się stało? Gdzie masz przydział? Mów, opowiadaj! – Rozkaz, Steńka, ale najpierw powiedz, skąd wiesz, że mam na imię Lech? O ile mnie pamięć nie myli, przedstawiłem ci się jako »Cyganiewicz«, a ty jesteś »Marta«. – A ty skąd wiesz, że mam na imię Steńka? Kto się wygadał? Ja wiem, jak masz na imię, bo chciałam wiedzieć” – zapamiętał chłopak. „Dużo później było więcej pocałunków i więcej różnych sprzeczek, ale na razie stoimy przytuleni do siebie, zupełnie nieczuli na to, co się dookoła dzieje” – uzupełniał relację.
Początkowo służyli w różnych dzielnicach, więc kontakt był bardzo utrudniony, ale od kiedy na początku września „Cyganiewicz” wraz z innymi ewakuował się kanałami do Śródmieścia, stali się już praktycznie nierozłączni. I bardzo nierozsądni, co zresztą nadawało ich głośnemu romansowi sporo pikanterii. Kwatera Steńki znajdowała się bowiem przy kinie Palladium, na czwartym piętrze, a w czasie powstania obowiązywała prosta zasada: „Im wyżej, tym bardziej niebezpiecznie”, dlatego w zasadzie całe życie koncentrowało się na parterach lub w piwnicach. Ich miłosne uniesienia mogły zostać w każdej chwili przerwane eksplozją, walącym się na ich głowy sufitem czy zabłąkaną kulą gołębiarza. Po doświadczeniach ze Starówki „Cyganiewicz” doskonale zdawał sobie z tego sprawę i początkowo protestował. Ale niezbyt długo. „Skończyło się to później na ostrej wymianie zdań, tupnięciu nogą i na przeprosinach, po których zostałem na noc na czwartym piętrze” – przyznał.
***
„A wiesz, Mironku, że ja bym mu się oddała – powiedziała do mnie Irena, w zachwycie, przez firankę” – wspominał Miron Białoszewski dzień 1 sierpnia 1944 roku. Mieli właśnie iść na zajęcia „podziemnej” polonistyki na Świętokrzyską, ale przeszkodziła im w tym narastająca strzelanina. Dlatego właśnie schowali się w mieszkaniu Ireny i przez okno obserwowali rozwój wypadków. Irena postanowiła „oddać się” zupełnie anonimowemu chłopakowi w „niemieckiej tygrysce, w furażerce, z opaską”. Z odległości trudno było ocenić, czy jest przystojny, a nawet w ogóle jak wygląda. Zupełnie nieświadomy nadarzającej się gdzieś za firanką okazji, powstaniec w pośpiechu przemykał się po ulicy. „Skoczył na nasz śmietnik z klapą, z klapy na stołek, ze stołka na asfalt” – jak zapamiętał Białoszewski, po czym zniknął gdzieś w zaułkach Dzikiego Zachodu. Pogrążona w marzeniach Irena ugotowała tymczasem kluski.
O ile wiadomo, ani w przypadku Ireny, ani Białoszewskiego powstanie nie wiązało się z przesadnie bogatym życiem erotycznym, ale po pierwsze – byli cywilami, po drugie zaś – mimo młodego wieku byli pod tym względem raczej w mniejszości. Nie ma tu żadnych statystyk, ale same wspomnienia powstańców wiele mówią o tym, że romanse rodziły się od pierwszych godzin walk i zasadniczo były zjawiskiem najzupełniej powszechnym. I chłopcy, i dziewczyny zasadniczo reagowali dokładnie tak jak Irena – w walce, niebezpieczeństwie, ryzyku utraty życia, a także w euforii po odniesionych zwycięstwach było po prostu coś podniecającego, coś, co w obliczu śmierci pchało ludzi do życia pełnią życia. A nawiązywaniu intymnych relacji nie przeszkadzało bynajmniej poznawanie wielu nowych ludzi, czasem też pomieszkiwanie z nimi na wspólnych kwaterach. W tym, że powstanie warszawskie miało również swój odcień erotyczny, nie ma nie tylko nic gorszącego, ale też po prostu nic dziwnego. Tym bardziej że społeczny gorset – zwłaszcza w przypadku kobiet – był w tamtych czasach znacznie bardziej ściśnięty niż dziś. A do powstania szło się bez gorsetu.
O rozbudzonej potrzebie nawiązywania intymnych relacji właśnie tamtego lata wiele mówi choćby to, że w czasie sześćdziesięciu trzech dni powstania zostało zawartych co najmniej dwieście pięćdziesiąt małżeństw, co oznacza, że statystycznie odbywały się wówczas w Warszawie blisko cztery śluby dziennie. W praktyce było ich jednak zdaje się sporo więcej, bo tylko nieliczni stosowali się w tych kwestiach do rozkazów i zawierali związki małżeńskie w sposób pozaregulaminowy. Oficjalnie, od 18 sierpnia, każdy ślub uzależniony był od zgody Szefostwa Duszpasterstwa Komendy Okręgu AK. W rzeczywistości rozkaz ten był raczej niewykonalny. Przede wszystkim przedostanie się z peryferyjnych dzielnic do Śródmieścia było zbyt skomplikowane, by podejmować ryzyko w tylko takiej sprawie. Można było to, rzecz jasna, zlecić kurierom i kurierkom, którzy kursowali na tych trasach regularnie, ale narażanie ich życia wyłącznie z takiego powodu byłoby jednak zdecydowanie nie w porządku. Dlatego zarówno sami narzeczeni, jak i kapłani nie przejmowali się w tym względzie rozkazami i śluby odbywały się całkiem spontanicznie.
„Tylko wśród moich kolegów odbyły się dwa śluby. Jurek przyszedł do księdza i prosi go, aby poszedł dać ślub. Ksiądz zastanawia się, bo droga jest niebezpieczna. Jurek wyciąga pistolet. A ksiądz: – Schowaj ten pistolet, chłopaku, nie wygłupiaj się, przecież jak mnie zabijesz, to kto ci da ślub? A Jurek, chowając pistolet: – Ja tylko żartowałem... A ksiądz: – To nie rób takich głupich żartów. Gdzie jest twoja narzeczona? Po drodze zobaczył ich Antek i woła Maryśkę: – Maryś, chodź, jest ksiądz, chcesz ślubu? Słyszy to ksiądz: – Chodź, Maryśka, nie będziecie żyli w grzechu »na kocią łapę«. I tak odbyły się dwa śluby” – opowiadał Janusz Ostrowski z żoliborskiego zgrupowania „Żyrafa”.
Inna Maryśka – Maria Piechotka – miała wtedy dwadzieścia cztery lata, nosiła jeszcze panieńskie nazwisko Hubner, ale częściej używała pseudonimu „Marianna”. Z konieczności była łączniczką, zasadniczo jednak myślała o architekturze, którą zresztą w podziemiu studiowała. W jej przypadku były to, nawiasem mówiąc, studia podwójnie ekstremalne – raz, że działający w podziemiu wydział architektury był z natury rzeczy nielegalny, dwa – „Marianna” dojeżdżała na zajęcia z Krakowa, a taka podróż zawsze wiązała się z ryzykiem aresztowania. „Studia te wymagały naprawdę wielkiego wysiłku i pociągały za sobą ogromne ryzyko, zarówno ze strony studiujących, jak i profesorów. Moja trudność polegała na konieczności nauki i odrabiania ćwiczeń po ośmiu godzinach pracy zarobkowej, co dla organizmu niedożywionego, przemęczonego i podlegającego ciągłemu stresowi nie było wcale łatwe, tym bardziej że warunki lokalowe nie były korzystne. Trudności te pogłębiała konieczność dojeżdżania nocami, ponad wszelką miarę przepełnionymi pociągami, przy stałym niebezpieczeństwie łapanek i wywożenia do obozów koncentracyjnych albo na roboty do Niemiec” – wspominała.
O tym, że ryzyko takie było więcej niż realne, przekonała się zresztą na własnej skórze, gdzieś w okolicach Radomska.
„Nagle pociąg się zatrzymuje. Wrzask: Raus! Esesmani, tłukąc ludzi kolbami po głowach, wyrzucają wszystkich z wagonów. Radomsko. Łapanka! Wszyscy w ciemnościach i w straszliwym zdenerwowaniu szukają swoich rzeczy i popędzani kolbami wyskakują na peron, obok którego stoją już budy do ładowania połapanych. Z trudem w tym zamieszaniu odnalazłam buty, włożyłam je na nogi i wysiadłam wraz z innymi na peron. Ogarnęła mnie zupełnie nieoczekiwana determinacja. Przecież ja jestem na jutro umówiona na egzamin! Muszę dojechać do Warszawy! Sama nie wiem, skąd mi się wzięło w tym momencie tyle odwagi, czy raczej tupetu, że podeszłam do stojącego na peronie oficera i pewnym siebie głosem, najlepszą niemczyzną, na jaką było mnie stać, zażądałam wskazania szefa akcji. To był właśnie on. Zdumiony tym, że ktoś śmiał się do niego zwrócić, zapytał, czego sobie życzę. – Jadę do Warszawy służbowo w bardzo ważnych dla celów wojennych sprawach i bezwzględnie muszę być jutro rano w Warszawie – zaczęłam mu wymachiwać przed nosem dokumentami firmy Dworakowskiego z pieczątką Ostbahn. Musiało go zatkać, bo bez słowa, niewyraźnym ruchem ręki wskazał mi na pociąg, obok którego staliśmy. To mi wystarczyło, żeby wskoczyć do wagonu, zatrzaskując za sobą drzwi. W tym momencie pociąg ruszył” – opowiadała.
Nic dziwnego, że dość łatwo dała się namówić na przeprowadzkę do Warszawy chłopakowi, którego poznała całkiem niedawno, ale z którym błyskawicznie połączyła ją fascynacja zarówno architekturą, jak i sobą nawzajem. Był nieco starszy i na konspiracyjnym wydziale architektury sprawował funkcje asystenta profesora Jana Zachwatowicza. „Podstawą nauczania na wydziale były wykład i korekta profesorska. Między nauczającymi i uczącymi się powstał niespotykany przedtem ani po wojnie kontakt, nie było pośrednictwa asystentów i formalizowania” – wspominał Kazimierz Piechotka. I to właśnie ułatwiło im nawiązanie znajomości.
Z widzenia kojarzyli się wcześniej, ale po raz pierwszy mieli okazję rozmawiać, gdy Zachwatowicz kazał Marii zgłosić się do Piechotki w sprawie jakiejś pracy na studiach. „Teraz nie od razu go poznałam, tak bardzo był zmieniony i wymizerowany. Dowiedziałam się, że w ciągu ostatnich kilku miesięcy stracił oboje rodziców. Po wyznaczeniu tematu powiedział, że będzie w niedługim czasie jechał do Szczawnicy w sprawach rodzinnych, a w drodze powrotnej może wysiąść w Krakowie i zrobić mi korektę, żebym nie musiała specjalnie po to jeździć do Warszawy” – wspominała.
Kiedy przyjechał, nie ograniczył się jednak do korekt architektonicznych. Wspólnie dokonali korekty swojej znajomości. Godzinami spacerowali po Krakowie, rozmawiali i powoli zakochiwali się w sobie. Podczas kolejnej wizyty namówił ją do przeprowadzki do Warszawy. „Przyjechał do Krakowa w końcu lipca – wspominała. – Pojechaliśmy razem do Tarnowa do moich rodziców, gdzie ich przekonał, że bolszewicy nadchodzą, że bardzo niebezpiecznie będzie, bo będzie front, i że najbezpieczniejszym miejscem w takich przypadkach jest wielkie miasto, takie jak Warszawa. Wobec tego spakowaliśmy wszystkie rzeczy i 26 lipca 1944 roku znalazłam się w Warszawie”.
Na co dzień „Marianna” sypiała pod biurkiem profesora Zachwatowicza na wydziale architektury, a w takim miejscu wszelka intymność była raczej wykluczona. I może właśnie z tego powodu, 30 sierpnia 1944 roku, postanowili się pobrać z Krzysztofem. „Mąż (mój) późniejszy wyszedł z tych kanałów – wspominała. – Pojawił się na Bartosiewicza w mundurze esesmańskim, znaczy w panterce. Powiedział: »Słuchaj, to jest jedyny moment, żebyśmy się pobrali, bo ja mam nareszcie całe spodnie«. Bo przedtem mu się to raczej nie zdarzało. Mnie powstanie zastało w jakiejś sukience, która już po kilku dniach była dość brudna, więc postanowiłam ją wyprać. Wyprałam, powiesiłam na sznurku. W międzyczasie sąsiadka, pani zresztą zupełnie mi nieznana, pożyczyła mi swoją sukienkę, żebym miała na zmianę. Moja spaliła się razem z całą kamienicą i zostałam w tej cudzej sukience. W niej chodziłam już, jako jedynym stroju, aż do końca powstania. To była moja suknia ślubna. Ponieważ sandałki mi się oczywiście rozleciały, to pożyczyła mi buty nasza wspólna koleżanka, która miała rozmiar o cztery większy od mojego. Wobec tego buty były, powiedzmy sobie, luźne”.
Wbrew pozorom szczegóły odzieżowe miały tego dnia spore znaczenie. Ślub państwa Piechotków odbył się bowiem w kaplicy przy ulicy Moniuszki 3a – w tym momencie już częściowo zburzonej, więc zarówno oni, jak i goście musieli do środka wdrapywać się przez okno, a drogę przed ołtarz pokonywać po odłamkach szkła i gruzu. Kiedy jednak pokonali tę trasę i ksiądz dopełnił ceremonii, reszta potoczyła się już bez przeszkód i zasadniczo szczęśliwie. Młoda para spędziła ze sobą kolejnych sześćdziesiąt sześć lat. Po wojnie stworzyli spółkę architektoniczną mającą na koncie między innymi budowę sporego kawałka Bielan – dzielnicy, z którą związali się do śmierci. „Miała niezwykłą energię. Myślę, że była naprawdę szczęśliwa” – mówi Anna Brzezińska-Czerska, sąsiadka, która poznała panią Marię pod koniec jej życia. Ale nie tylko Bielany wiele zawdzięczają im obojgu. To oni wspólnie z profesorem Zachwatowiczem opracowali projekt odbudowy katedry św. Jana na Starówce, a także prowadzili pionierskie badania zabytkowych synagog. Pani Maria przeżyła sto lat, z czego ostatnich dziesięć jako wdowa.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------