Powstanie - ebook
Powstanie - ebook
OPOWIEŚĆ O PRAGNIENIU WOLNOŚCI, ODWADZE I ZWYCIĘSTWIE.
Oryginalna w ujęciu tematu książka Jerzego Altera trzyma się mocno faktów i realiów, lecz jednocześnie po mistrzowsku splata je z fikcją literacką. Autor prezentuje Czytelnikom zrekonstruowaną przez siebie wielobarwną panoramę Wielkopolski czasów powstania, zaglądając za kulisy wielkiej historii. Dzieje tego zwycięstwa to nie tylko przyjazd Paderewskiego do Poznania i jego pamiętne przemówienie. Na to, co się wówczas wydarzyło, składają się losy wielu tysięcy mieszkańców tych ziem, ich osobiste, prywatne mikrohistorie. Bohaterowie tych opowieści są ludźmi z krwi i kości. Autorowi udała się rzecz w literaturze rzadka – usłyszeć ich głos, ich szept, ich… zamyślenie.
Polacy z Poznańskiego przegrywali powstania tak długo, aż najmądrzejsi z nich doszli do przekonania, że najpierw trzeba krok po kroku zbudować i zjednoczyć świadomą zbiorowość przygotowaną i zdolną do tego, by samorządnie działać i skutecznie przeciwstawić się przemocy zaborcy. Nie tylko pokonać go, ale i udźwignąć, na zawsze utrzymać ciężar odniesionego zwycięstwa.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-892-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szczęście wojenne – kto na nie wszystko postawił, ten wie, że na pstrym koniu zwykło jeździć i tych, co próbują go dosiąść, łacno zrzuca i w mgnieniu oka tratuje.
Impet wielkiej ofensywy przeciw Francuzom rychło opadł i w końcu ustał. Aliści nikt z wąsatych niemieckich strategów jeszcze wtedy nie przypuszczał, że planowane wielkie pranie tak szybko zamieni się w wielkie lanie.
Któż pojmie, kto zdoła wytłumaczyć, co takiego się wydarzyło? Co się nagle stało, że niezwyciężona niemiecka machina wojenna, cały czas pod parą, z rozpalonym do białości kotłem, niepowstrzymanie prąca naprzód i rozpędzona przez Ludendorffa w wielkiej lipcowej ofensywie 1918, na moment przed ostatecznym zwycięstwem zatrzymała się? Z dnia na dzień rosły straty w ludziach. Wreszcie nastąpił odwrót. Brakowało amunicji, zaopatrzenia, żywności, sprzętu. Przeraźliwe widmo klęski zajrzało Niemcom w oczy.
Dlaczego? Generał pierwszy dostrzegł rozmiary nadchodzącej katastrofy. Nie winił siebie ani swych dzielnych żołnierzy ginących w boju, masakrowanych w okopach, ostrzeliwanych z aeroplanów i uciekających pod naporem tanków. Winni klęski byli oni, obcy. To znaczy Żydzi, masoni, socjaliści i komuniści, a także paskarze, spekulanci, pismacy, dekownicy, pacyfiści i groźni jak zaraza agitatorzy infekujący naród, knujący zdradę i rozsadzający wielkie Niemcy od środka.
Ludendorff nienawidził ich wszystkich i obwiniał o nikczemną zdradę. Tym gorszą i bardziej karygodną, że pojawiła się nagle, znikąd i znienacka, tuż przed ostatecznym zwycięstwem. Dotąd wydawało mu się, że całkowicie panuje nad sytuacją, a tutaj… Wiedział, co teraz czeka Niemcy i jego samego. Pojął, że od zachodu nadciąga i krok za krokiem zbliża się do Renu nieuchronna klęska.
Od kiedy wielka ofensywa pod kryptonimem „Michael” załamała się, grzęznąc w lasach Ardenów i tonąc w błotach Flandrii, Szampanii i Pikardii, a straty poniesione na frontach stały się nie do odrobienia, rozum podpowiadał mu, że nie da się pokonać wroga i wojna jest ostatecznie przegrana. Zbiorowy sen o panowaniu nad Europą przemienił się w złowrogi koszmar.
7 sierpnia na dziedzińcu Château de Bombon w regionie Île-de-France naczelny dowódca wojsk francuskich generał Ferdinand Foch został mianowany marszałkiem Francji. Nie minęły dwadzieścia cztery godziny i nadszedł czarny czwartek w dziejach armii niemieckiej. Rankiem niemieckie pozycje zalała lawina pocisków. Kiedy ucichł ostrzał artyleryjski, ruszyła do ataku piechota i tanki. Zdarzało się, iż zaciekle nacierającym wojskom sprzymierzonych, Francuzom i ich sojusznikom, poddawały się, rzucając broń bez walki, całe oddziały.
Nie pomogły trzy linie obrony. Ludendorff utracił tamtego dnia ponad trzysta tysięcy żołnierzy będących jeszcze wczoraj pod jego rozkazami. Straszliwa rzeź spowodowała wielki odwrót. Głównemu kwatermistrzowi cesarstwa i jego sztabowcom nie mieściło się w głowie, iż wojna z siłami koalicji będzie się odtąd toczyła na terytoriach, które nigdy nie miały paść obcym łupem.
W fatalnym położeniu, w jakim znaleźli się sami Niemcy i ich słabnący z dnia na dzień sojusznicy, najlepszym sposobem na przeczekanie były pertraktacje z równie wycieńczonym wrogiem. Należało zyskać bezcenny czas, potrzebny na zebranie nowych sił. Niepokonany dowódca wiedział, że zawarcie rozejmu z Paryżem i Ententą to jedyny rozsądny manewr: chwilowa taktyczna przegrana opłacona najmniejszym kosztem. Cesarz nie chciał o tym słyszeć i zdymisjonował Ludendorffa.
Rozgoryczony niedoszły feldmarszałek Rzeszy nie mógł się z tym pogodzić. Ledwie trzy lata wcześniej dwaj wodzowie, pogromcy pobitej armii rosyjskiej, zostali uroczyście powiadomieni przez radę miasta o tym, że od teraz mają w Posen własne ulice. Hindenburg Strasse była ulicą z domem rodzinnym, w którym urodził się jego promotor. A on sam, okryty sławą generał Erich von Ludendorff, doczekał się ledwie kilkaset metrów dalej okazałego własnego placu w tym mieście. I co z tego? Wszystko na nic. _Alles umsonst_.
Już nie uchodził wśród swoich współziomków za urodzonego zwycięzcę. Jak przystało na pruskiego junkra, był człowiekiem śmiertelnie poważnym. Odsunięty od władzy, zdecydował się na desperacki krok. Były naczelny dowódca, namaszczony przez samego kajzera generalny kwatermistrz, który wyrokami sądów doraźnych wysłał na drugi świat tylu dezerterów, teraz w obliczu klęski sam dopuścił się dezercji. Zrzucił generalski mundur i po cywilnemu uciekł wraz z rodziną do Szwecji. Mimo to, gdy po upadku cesarstwa wrócił do Niemiec, wielu współziomków nadal widziało w nim niezłomnego teutońskiego rycerza i opromienionego wojenną chwałą generała zwycięzcę spod Tannenbergu.
Utracił rodzinny majątek pod Swarzędzem i nigdy więcej nie pojawił się w Poznańskiem. Bezsilną republikę weimarską uważał za karykaturę państwa i całkowity upadek wielkiej Rzeszy. Jej polityków w najlepszym razie za błaznów, w najgorszym – za zdrajców. O klęskę upokarzającego dla swej ojczyzny traktatu wersalskiego obwiniał kogo popadło. Sam nigdy nie żartował i ani trochę nie znał się na żartach. A już zwłaszcza nie znosił jakichkolwiek żartów z wielkich Niemiec i Niemców. Może dlatego złośliwa historia zażartowała w końcu z niego, ale nie było mu do śmiechu.
PS. O niezwyciężonym Ludendorffie krążył w czasach klęski Niemiec piekielny dowcip. Oto Mosze Goldring wchodzi do eleganckiego magazynu w Monachium i moment później staje się świadkiem rozmowy między wzburzonym generałem a właścicielem. – Kto jest winien temu, że Niemcy przegrały wojnę? – pyta czerwony na gębie, nabuzowany złością generał i natychmiast odpowiada: – Oczywiście, winni są Żydzi. – Usłyszawszy te słowa, Mosze podchodzi do sławnego dowódcy, wita się z nim serdecznie i powiada: – To zaszczyt pana poznać, panie Ludendorff, nie miałem pojęcia, że pan jest Żydem!BRYGADIER
Wybierając się w tę trudną misję, Harry Kessler działał z zaskoczenia. Zaskoczenie rozmówcy było częścią planu. Człowiek, z którym zamierzał rozmawiać, nic nie wiedział i nie miał wiedzieć o nagłej wizycie gościa.
Graf Harry Kessler¹ niechętnie wybrał się w podróż do Magdeburga. Była dżdżysta jesień, ostatni dzień października, automobil wlókł się i tłukł niemiłosiernie po wyboistych drogach. Komu by się chciało jechać w taką pogodę. Służba nie drużba. Z całą pewnością nie była to wymarzona podróż dzielnej Frau Berthy Benz w słoneczny sierpniowy poranek jednobiegowym wehikułem, skonstruowanym przez jej męża Karla z Mannheim, do rodzinnego domu matki w Phorzheim². Ruszając w podróż, która miała uczynić ją sławną na całe Niemcy, odważna Bertha nie zdawała sobie sprawy z konsekwencji swego czynu. Chciała tylko zaprezentować publicznie epokowy wynalazek małżonka, nic więcej. Tymczasem wywołała rewolucję w umysłach przygodnie napotkanych ludzi. Kierowany przez człowieka samobieżny pojazd z własnym napędem, jadący w dowolnym kierunku nie po torach, stanowił jawny występek przeciw panującemu wówczas w cesarstwie kultowi końskich kopyt. Nie spodobał się też Kościołowi, który potępił wehikuł i uznał go za dzieło szatana. Porzućmy jednak tę automobilową dygresję, by zająć się dalszym ciągiem magdeburskiej wyprawy grafa Harry’ego Kesslera…
* * *
Czy misja dyplomatyczna i propozycja, z którą tego ponurego dnia jechał do pewnego polskiego wojskowego, z powodu odmowy przysięgi na wierność od kilkunastu miesięcy przetrzymywanego wraz z szefem jego sztabu w twierdzy magdeburskiej, miała jakiekolwiek szanse powodzenia? Zapewne tak. Istniały na to widoki. Kessler chował w zanadrzu coś, o czym, w jego przekonaniu, nie wiedział jeszcze wtedy internowany. Jechał do polskiego ministra spraw wojskowych.
Brygadier Piłsudski, bo o niego chodziło, był niełatwym rozmówcą. Ponad wszelką wątpliwość wiadomo było z góry, że nie podpisze żadnej deklaracji lojalności. Na co więc w Berlinie liczono i dlaczego właśnie hrabia Kessler został wyznaczony do pertraktacji przez swoich mocodawców? Wybrano właśnie jego, ponieważ znał osobiście aresztanta, co potencjalnie ułatwiało rozmowę. Spotkali się z sobą niemal dokładnie trzy lata wcześniej na froncie wschodnim. Harry Kessler trafił tam jako oficer łącznikowy grupy inspekcyjnej Reichswehry³. To wtedy bliżej się poznali.
Józef Piłsudski wraz z oficerami i żołnierzami swojego ochotniczego legionu dzielnie walczył w krwawych bojach przeciw Rosjanom. Do spotkania doszło na Wołyniu, we frontowej ziemiance pod Koszyszczami. Brygadier powitał przybysza w szarym wełnianym swetrze robionym na drutach. Komendant legionistów wywarł na niemieckim gościu duże wrażenie. Obaj z miejsca przypadli sobie do gustu. Zadzierzgnięte zostały więzy oficerskiej przyjaźni. Hrabia był pod wrażeniem jego silnej osobowości. W dzienniku zanotował, iż polski dowódca charakterem i wyglądem przypomina mu kogoś w rodzaju Fiodora Dostojewskiego bądź Fryderyka Nietzschego. Z kolei do Piłsudskiego znacznie później dotarła wiadomość o przepięknej matce grafa Kesslera wraz z sensacyjną plotką, że miałby on ponoć być naturalnym synem cesarza Wilhelma I.
Tamto wcześniejsze spotkanie na Wołyniu mogło wynikać ze zbiegu wojennych okoliczności. Tym razem w grę nie wchodził już frontowy przypadek. Jesienna misja dyplomatyczna w Magdeburgu realizowała ściśle określony cel. Miała też precyzyjnie obmyślany przez naczelne dowództwo i od niedawna działający rząd niemiecki scenariusz oparty na zaskoczeniu internowanego „gospodarza”. Z jednym wszelako zastrzeżeniem. Otóż niemieckie Ministerstwo Spraw Zagranicznych i jego arystokratyczny wysłannik przyjęli za pewnik całkowitą niewiedzę uwięzionego w twierdzy brygadiera.
Mylili się jednak bardzo w tym względzie. Brygadier Piłsudski był wytrawnym graczem, od dawna nader sprawnie poruszającym się na politycznej szachownicy. Choć nie znał zamysłu swego gościa, mógł się go domyślać, w tamtym momencie bowiem – dzięki życzliwości pełniącego służbę podoficera, który przyniósł mu do celi gazetę „Die Woche”, a w niej wiadomość o nowo utworzonym w Warszawie rządzie Józefa Świeżyńskiego – był już jak na izolowanego w internowaniu więźnia całkiem nieźle poinformowany o aktualnym rozwoju wydarzeń w kraju. Trafił frant na franta…
* * *
– Jeśli wolno spytać, panie hrabio, skąd u pana tyle niekłamanej szczerej sympatii dla moich rodaków, którą wyczuwam? Względy dyplomatyczne, interes własnego państwa, czy co innego?
– Sam nie wiem, ale ma pan rację. Coś jest na rzeczy. Ja, Niemiec z krwi i kości, choć tylko po ojcu, powinienem was nienawidzić, a nic do was osobiście nie mam. Mógłbym nawet powiedzieć, że lubię Polaków. Więcej, między nami mówiąc, chciałbym, żeby mieli własne państwo. Skąd się to bierze? Doprawdy nie wiem. Ale zdradzę panu pewną rodzinną tajemnicę. Nie jestem pierwszy, który sympatyzuje z polskością. Mój daleki krewny, który ongiś osiadł w prowincji poznańskiej, noszący także nazwisko Kessler, był przed laty lekarzem polowym w którymś waszym powstaniu, bodaj przed pół wiekiem. Więc nie ja pierwszy…
– Ciekawe. My, Polacy, mamy z wami, Niemcami, całkiem inne bolesne doświadczenia. Dawniej z zakonem krzyżackim i Ulrichem von Jungingen, potem z elektorem brandenburskim, no i rzecz jasna z carycą Katarzyną. Ta podstępna grabarka Rzeczpospolitej była u nas powszechnie znienawidzona jako niemieckiej krwi prześladowczyni Polski panująca na rosyjskim tronie. Nie tylko ona, ale i ci, co po niej w Rosji rządzili – jej śmiertelnie dla nas groźni następcy. Zakon krzyżacki, Niemka caryca i carowie Niemcy, panie hrabio. Czyli bardzo źle w oczach Polaka. A tutaj, proszę… pański krewny i poniekąd przodek czuł się Polakiem?
– Zawsze mnie to zastanawiało, jak szybko i naturalnie germańska krew od wieków wsiąka i asymiluje się w poczytywanym za coś gorszego polskim krwiobiegu. Wszystko jedno z jakiego regionu Rzeszy do niego przeniknie. Nie znam i nie pomnę wszystkich, ale pamiętam: Unrugów, Mittelstaedtów, Kalksteinów, Morstinów, Saasów, Herbstów, Eberhardtów, Wernerów, Schillerów, Fischerów. Był też zdaje się Fugger, Plater, von Osten, Engel, Giese i Weyssenhoff. Jakoś w drugą stronę, myślę o pańskich rodakach w Posen, Bochum, Kassel i Gelsenkirchen, tak łatwo to nie idzie. Albo w ogóle się nie zdarza.
– Zdarza się, zdarza. Na germanizację Polaków rząd pruski nigdy nie żałował pieniędzy. Czytałem coś o tych astronomicznych kwotach. Choć nie wiem, czy bywały dobrze wydane. Zwłaszcza w przypadku szkół i nauczycieli. Słyszałem też, że niektórzy najbardziej oporni trafiali w głąb Rzeszy za karę, wysyłani do odległych landów przez waszego ministra oświaty, aby się edukować po niemiecku, skoro chcieli u siebie uczyć młodzież religii po polsku. To błąd. Nietrudno było przewidzieć, że takie zniemczanie kijem i rózgą Polaków żyjących w państwie pruskim nie ma żadnych szans powodzenia. Dzisiaj, kiedy tak bardzo zależy wam na utrzymaniu spokoju, tamta zła polityka wobec moich rodaków może się zemścić.
– Wyciągnęliśmy właściwe wnioski. Przyjechałem dzisiaj z czym innym. Mam propozycję. Chcielibyśmy możliwie najszybciej uwolnić pana i przerzucić do Warszawy, aby mógł pan objąć funkcję ministra spraw wojskowych w waszym rządzie. Pisał do nas w tej sprawie do naszego kanclerza wasz premier Józef Świeżyński.
Brygadier udał Greka.
– Nic o tym nie wiem. Mianowano mnie bez mojej zgody i nie powiadomiono?
– Sprawy toczą się błyskawicznie. Czy miesiąc temu ktokolwiek sądził, że w Niemczech zapanuje podobny chaos?
– To prawda.
– Chcemy temu zapobiec tam wszędzie, gdzie teraz stacjonujemy. W Warszawie, w Prusach Wschodnich, na Pomorzu, na Górnym Śląsku, w Wielkopolsce.
– Powiedział pan: stacjonujemy?
– Właśnie. Mam na myśli armię.
– Wiadomo mi o masowej niesubordynacji, dezercjach, o odmowach wykonywania rozkazów, o buntach. Nie tylko w Hamburgu, Lubece i Cuxhaven. Na wschodzie w Rosji, w Prusach Wschodnich i w całym generalnym gubernatorstwie w armii też kipi. Naczelne dowództwo straciło kontrolę nad jednostkami. Żołnierze chcą wracać do domów…
– W tym rzecz. Ktoś musi sobie z tym poradzić, bo powstanie państwa polskiego uważam za oczywiste i przesądzone. Pytanie, w jakich granicach?
– W naturalnych. Problemem i to wielkim jest wschód. Rosja. Zaraza bolszewicka zagraża i nam, i Niemcom. Trzeba ją za wszelką cenę powstrzymać, zanim się rozleje. A to można zrobić tylko w jeden sposób: wyprzedzającą ofensywą militarną. Powtarzam, mamy w tym wspólny interes, bo zagrożenie jest wspólne. Żadna z naszych granic nie jest jeszcze ustalona. Trzeba będzie je nie tylko wywalczyć, ale i obronić.
– Nasz rząd podjął decyzję wycofania armii na wschodzie. Zostajemy w Prusach Wschodnich, reszta ma wrócić do Rzeszy. Ta reszta to ponad pół miliona żołnierzy, wielka operacja i duże ryzyko. W naszych szeregach nie brakuje agentów bolszewickich. Wie pan, soldatenraty, lincze dokonywane przez byłych podwładnych na znienawidzonych dowódcach, bunty, samowola, dezercje. Jeśli wszystko przebiegnie pomyślnie, pańskie uwolnienie powinno nastąpić niebawem. Jak się pan domyśla, decyzja nie ode mnie zależy. Przywiozłem z sobą z Berlina od kanclerza Niemiec pewien dokument, jednak nie sądzę, żeby był pan nim zainteresowany.
* * *
Poufne rozmowy, do których doszło w Magdeburgu, przyniosły oczekiwany przez obie strony skutek w postaci uwolnienia brygadiera oraz Sosnkowskiego z internowania. Do Berlina zawiózł zwolnionych polskich oficerów major Peter von Gülpen. Tam oczekiwał graf Kessler. Na jedną noc zamieszkali w hotelu Continental. Nazajutrz, rankiem 8 listopada, Harry Kessler podejmował obu Polaków przed długą podróżą obfitym, jak to w Niemczech, pożegnalnym śniadaniem w wytwornej restauracji Hillera przy Unter den Linden.
Nie minęły nawet dwa tygodnie od wizyty, którą hrabia złożył jesienią Piłsudskiemu w drewnianym domostwie na terenie twierdzy magdeburskiej, a pociąg specjalny z jednym tylko wagonem pod eskortą von Gülpena wyruszył z Berlina okrężną trasą, kierując się na północny wschód przez Pomorze. Legenda głosi, że pociąg z Piłsudskim prowadził maszynista z Leipzig Antoni Bąk, rodem z Kobylagóry koło Ostrzeszowa, bliski kuzyn poety Wojciecha Bąka. Decyzją ekspediujących, wolno przypuszczać celowo, omijała ona z daleka Poznańskie. Dwa dni później komendant znalazł się w Warszawie, przejmując ster niepodległego państwa.
Jak sobie tę wymarzoną Polskę wyobrażał? Bez ziem pod pruskim zaborem, czy z nimi? Przewidywał taką możliwość, czy nie?
Jest kwestią otwartą i po tylu latach nadal wielce dyskusyjną, czy w tamtych dniach Józef Piłsudski wierzył czy całkiem nie wierzył w możliwość powrotu Górnego Śląska, Poznania z Wielkopolską i Gdańska z Pomorzem do rodzącej się na nowo Polski. Nie ulega jednak wątpliwości, że powstaniem w Wielkopolsce naczelnik państwa zainteresował się nie w trybie udzielenia mu wszelkiej i natychmiastowej pomocy, lecz dopiero po dłuższym czasie.
Rzeczą bezsporną natomiast pozostaje, że dla samego powstania w Poznańskiem jako przywódca i zwierzchnik sił zbrojnych uczynił realnie niewiele; brakowało z jego strony otwartego poparcia i idących w ślad za nim konkretnych decyzji i działań. Dlaczego? Czy coś go przed tym wstrzymywało? Możliwe.
W Warszawie, gdy tylko się w niej zjawił i przejął władzę cywilną oraz dowodzenie wojskiem, od dawna wiedziano przecież o przygotowaniach do akcji zbrojnej w zaborze pruskim. A jednak – co też, jakby na to nie patrzeć, ma swoją wymowę – w pierwszych tygodniach powstaniem wielkopolskim dowodził nie generał, lecz major⁴.
* * *
Doświadczony oficer armii niemieckiej, Stanisław Taczak, Wielkopolanin rodem z Mieszkowa, po cywilnemu jechał z Warszawy do zrewoltowanego Berlina, gdzie mieszkała jego żona z dwojgiem dzieci. Upewniwszy się, że nic im nie grozi, w drodze powrotnej zatrzymał się na krótko w Poznaniu, w sobotę wieczorem 28 grudnia, gdy powstanie już trwało. Przypadek? Zbieg okoliczności?
W tamtym czasie Taczak był oficerem sztabu generalnego w Warszawie. Czy tę marszrutę wyznaczył mu Piłsudski? Naczelna Rada Ludowa i jej Komisariat bardzo potrzebowały oficera, który będzie dowodził oddziałami powstańczymi. Można sobie wyobrazić zaskoczenie kapitana, który usłyszał nieoczekiwaną propozycję objęcia przywództwa rozpoczętego powstania.
Po uzyskaniu aprobaty ze strony Naczelnika Państwa, promowany przez Wojciecha Korfantego w imieniu Naczelnej Rady Ludowej na stopień majora, Taczak przyjął zaszczytną propozycję Komisariatu Rady i objął dowództwo militarne. Po opanowaniu bieżącej sytuacji w mieście i na prowincji zajął się tym, co najpilniejsze: koordynowaniem działań zbrojnych i planowaniem na terenach Wielkopolski operacji wojskowych przeciw Niemcom. Dowódcą powstania pozostawał do momentu przybycia generała Dowbor-Muśnickiego.
* * *
Nasuwa się pytanie, czy znak zapytania wokół tego, jak i czym skończy się powstańczy zryw Wielkopolan, był w końcu grudnia 1918 aż tak wielki. Wygląda na to, że Józef Piłsudski, doświadczony dowódca i strateg, doskonale zdawał sobie sprawę ze znikomości sił i środków, jakimi dysponowali na samym początku powstańcy. A także z tego, jak wielką potęgę militarną mimo rozprzężenia w swych szeregach przedstawia nadal armia niemiecka pokonana niedawno, lecz nie doszczętnie rozbita, przez armie sprzymierzonych na frontach Wielkiej Wojny. Niemcy nadal zagrażały dążeniom do wolności byłej prowincji poznańskiej. Tym bardziej jednak pilnie wesprzeć i pomóc należało, czyż nie?
Poznańczycy i Wielkopolanie komentowali ten brak osobistego, oficjalnie ogłoszonego poparcia dla powstania wielkopolskiego całkiem jednoznacznie, upatrując w nim widomy dowód tajnego porozumienia zawartego przez Piłsudskiego z Niemcami. Czy rzeczywiście taka była cena za uwolnienie internowanego? Czy w zamian za wypuszczenie więźnia z Magdeburga doszło do sekretnej ugody w kwestii zachowania _status quo_ w Wielkopolsce, na Śląsku i na Pomorzu?
W tamtym momencie rozwoju wydarzeń Piłsudski raczej przypuszczał, niż zakładał, że tereny zaboru pruskiego zamieszkane przez ludność polską mogą zostać przyznane Polsce w drodze pokojowej na mocy postanowień traktatu. A wówczas zbrojne powstanie przeciw Niemcom nie byłoby potrzebne. Mylił się, i to zasadniczo.
Rację miał kto inny, Władysław Zamoyski, który twierdził: tyle będzie Polski, ile ziemi w polskich rękach. I rzeczywiście, na koniec okazało się, że dostaliśmy tyle, ile zdołaliśmy wywalczyć. W pełni zasłużone zwycięstwo odniósł wielkopolski realizm i pragmatyzm. To wiemy dzisiaj. Ale wówczas, czyli w listopadzie czy grudniu 1918, sytuacja mającej wkrótce odzyskać niepodległość Polski stanowiła jeden wielki znak zapytania, spoczywając w ręku zwycięskich mocarstw.
Nie wszyscy w Poznańskiem byli złego zdania o Piłsudskim. Owszem, budził skrajne emocje. Ale oprócz oponentów nie brak było takich, którzy uznawali jego zasługi, szanowali go jako głowę państwa i wielkiego wizjonera niepodległej Polski, dostrzegając geniusz i niezłomną wolę. Naczelnik Państwa miał tutaj nie tylko licznych przeciwników, również zwolenników. Prawda, że w trakcie powstania bardzo się Wielkopolanom naraził brakiem jasnego stanowiska, którego wtedy nie zajął, co poczytano mu za zdradę Magna Polonia. Później jednak wielu się do niego przekonało.
Jedno w związku z grudniowym wybuchem powstania wydaje się pewne. To mianowicie, iż priorytet polityczny i militarny Warszawy stanowiła w tamtym okresie nie zachodnia, lecz wschodnia granica przyszłego państwa. Przede wszystkim ją należało zbrojnie wywalczyć i na niej koncentrowały się wówczas zainteresowania i plany wodza, sztabu generalnego, jak również wszelkie podejmowane operacje oraz działania wojenne.
W tej sytuacji z Wielkopolanami w 1918 nie było Piłsudskiemu po drodze. Wobec powstania zachowywał się on z wyczuwalną rezerwą i mieszkańcy tych ziem przez długie lata pamiętali mu traktowanie ich po macoszemu. Ta macosza obcość Warszawy mocno wówczas osamotnione Poznańskie zabolała. Nie tego oczekiwano. Tak boleśnie pomijać rodaków znad Warty się nie godzi. Czy my niewarci miejsca przy głównym ołtarzu ojczyzny i tylko boczne ołtarze w mroku ojczystej świątyni dla nas przeznaczone?
Przyszła koza do woza rychlej, niż mógł kto sądzić. Policzmy tylko. Od grudniowego wybuchu powstania w Poznaniu minie bardzo niewiele czasu, wszystkiego ledwie półtora roku, i to zagrożona przez bolszewicką nawałę Warszawa będzie potrzebowała nagłej pomocy, militarnego wsparcia i wielkiego poświęcenia ze strony Wielkopolan i ich walecznej Armii Wielkopolskiej.
1.
Harry Clemens Ulrich graf von Kessler (1868–1937), urodzony w Paryżu niemiecki dyplomata i polityk, mecenas sztuki, syn Adolfa Wilhelma Kesslera, bankiera z Hamburga i pięknej córki irlandzkiego baroneta Alice Harriet Bloss-Lynch. Na przełomie października i listopada 1918 odpowiadał on za misję uwolnienia Józefa Piłsudskiego z wielomiesięcznego internowania w twierdzy w Magdeburgu; pierwszy dyplomata akredytowany w stolicy odrodzonej Polski, 21 listopada 1918.
2.
Bertha Benz (1849–1944), pionierka automobilizmu, żona inżyniera mechanika z Karlsruhe i słynnego konstruktora Karla Benza (1844–1929). 5 sierpnia 1888 bez wiedzy męża jako kierowca wyruszyła z domu z dwoma synami samobieżnym trzykołowym wehikułem jego konstrukcji w pionierską podróż z Mannheim do matki mieszkającej w odległym o ponad sto kilometrów Pforzheim, wywołując po drodze sensację. Obdarzona zmysłem handlowym Bertha przez całe życie różnymi sposobami wspierała konstruktorską pasję Karla Benza. Przypisuje się jej między innymi wynalezienie prototypu klocka hamulcowego. Potrafiła też dokonywać w pojeździe drobnych napraw. Automobilowa legenda głosi, iż na trasie przetkała szpilką do włosów rurkę doprowadzającą paliwo do gaźnika. Notabene wyprodukowany w roku 1912 w fabryce Benza typ samochodu nosił oznakowanie Mercedes 10/20 HP Posen.
3.
Józef Piłsudski i Harry Kessler poznali się podczas kampanii wołyńskiej 29 października 1915. Kessler, będący oficerem łącznikowym armii niemieckiej z ramienia cesarza Wilhelma II, przeprowadzał inspekcję oddziałów austriackiego sojusznika we wspólnej walce z Rosją.
4.
Pierwszym głównodowodzącym powstania wielkopolskiego był ekskapitan piechoty Armii Cesarstwa Niemieckiego inż. Stanisław Taczak (1874–1960). Obok niego warto przywołać w tym miejscu niemal zapomnianą dzisiaj, rzadziej przywoływaną w podręcznikach historii postać innego dowódcy, bohatera powstania wielkopolskiego i II powstania śląskiego kapitana Mieczysława Palucha (1888–1942). Zaprzysiężenie żołnierzy powstańczej Armii Wielkopolskiej pod dowództwem gen. Józefa Dowbor-Muśnickiego odbyło się równo miesiąc od przyjazdu Paderewskiego na dawnym placu Wilhelma w Poznaniu i wybuchu powstania, 26 stycznia 1919.PRZYBYSZEWSKI WYKŁADA FREUDA
Ten człowiek był jednym chodzącym skandalem. Gdziekolwiek się pojawiał, natychmiast było o nim głośno, bardzo głośno…
Czy był genialny? Różnie o tym mówią. Bez wątpienia mocno się wyróżniał. Gdyby szedł ulicą, dajmy na to, z Enrikiem Caruso, bez wątpienia przyciągnąłby więcej spojrzeń niż sławny tenor.
Taki już był. Aby zostać zauważonym, nie potrzebował żółtego płaszcza, chociaż właśnie to ekscentryczne okrycie uszyte na miarę z najlepszego sukna sprawił sobie u krawca.
Skupiał na sobie uwagę i przyciągał spojrzenia. Zwłaszcza kobiet, które z jakiegoś sobie znanego albo i nieznanego powodu traciły głowę, przepadały i szalały za nim. Były wśród nich nawet takie, zakochane bez pamięci w genialnym Stachu, co uczyły się polskiego, żeby zjednać go sobie i czytać w oryginale. Lubił niewiasty, umiał je w sobie rozkochać. Każdej potrafił dać do zrozumienia, że jest wyjątkowa – jedyna w swoim rodzaju.
Sala towarzystwa powoli się napełniała. Ludzie chcieli posłuchać, co ma do powiedzenia ten bywały w sferach berlińskich i skandynawskich genialny Polak, znający osobiście Ibsena¹, Hanssona², Strindberga³, Hamsuna⁴, Vigelanda⁵ i Muncha⁶ geniusz rodzimego chowu, diablo zdolne dziecko wiejskich nauczycieli z kujawskiego Łojewa koło Inowrocławia. Niezbyt daleko od mównicy, w trzecim rzędzie na wprost zasiadły szeleszcząc sukniami dwie okazałe miejscowe damy w suto ozdobionych kwiecistych kapeluszach z obszernym rondem.
– Będę dziś mówił o teorii Freuda – zaczął sławny prelegent. – O jego poglądach na płeć i na wolę życia. Według niego życiem rządzą dwie potężne siły – miłość i śmierć, Eros i Thanatos. Ważniejszy z nich jest Eros, bo kumuluje i skupia w sobie wszystko, co daje i zapewnia człowiekowi przetrwanie. Ta moc płodzenia i dawania życia zwie się u niego libido, u mnie chuć.
– Mogłabyś?
– Co?
– No, czy mogłabyś z nim?
– Wykluczone.
– Dlaczego?
– Spójrz, przecież to cherlak, lebioda. Mocny w gębie.
– Co ty? Wysoki, to kawał chłopa, mnie się wydaje całkiem przystojny…
– Przystojny jest, nie powiem. Słyszałam, że baby za nim wariują. Któraś podobno nawet popełniła dla niego samobójstwo. Ale jak dla mnie, ramiączko, za chudy w oczach. Wierz mi, znam się na tym, to herbatnik, zamoknięty herbatnik.
– No tak, ty wolisz oficerów.
– Jasne, że wolę oficerów. Zwłaszcza artylerii konnej. Przynajmniej wiem, czego chcą i czego się można po nich spodziewać. Wytaczają przed siebie haubicę, czy jak tam oni to po swojemu nazywają, i ognia!
Z tylnego rzędu rozległo się syknięcie.
– Czy panie nie mogłyby się skupić na wykładzie?
– Właśnie się skupiamy.
Uczestniczki wykładu wcale się nie przejęły pomrukiem dochodzącym z tyłu.
– Widzę, że nie włożyłaś gorsetu.
– Co ty, od dawna go nie noszę. Nie ma jak dobrze uszyta suknia. Żadnych sznurówek, fiszbinów, krępowania w talii. Wystarczy mi bielizna. Lubię swobodnie oddychać.
– Miłość, panie i panowie, nie istnieje bez wolności – kontynuował mówca. – Jeśli ma być prawdziwa, musi być wolna. Wolna miłość sprawia, że człowiek może dzięki niej odnaleźć i poznać samego siebie. To nie znaczy, że mężczyźni i kobiety przeżywają kochanie jednakowo. Kobiety mają pełniejszy dostęp do świata zmysłów niż mężczyźni. My tylko płodzimy, zapładniamy, jesteśmy jak te trutnie. Chwilę po stajemy się zbędni, niczym truteń. One czerpią z tego aktu własne wypełnienie we wnętrzu, rozkosz, pęcznienie i ból.
W sali dał o sobie znać pomruk niezadowolenia.
– Panie, miarkuj się pan, łaskawco. Są z nami niewiasty.
– I bardzo dobrze, że są – odparł spodziewany atak na siebie mówca. – Pan chciałbyś, żeby ich tu nie było. A one wiedzą o kochaniu i cierpieniach w miłości stokroć więcej niż my. Niech pan spyta doktora Freuda. Większość podopiecznych leczonych jego metodą to kobiety. To bynajmniej nie przypadek. Kobiety dojrzałe i całkiem młode, w różnym wieku, które są jego pacjentkami, Freud uważa je za dużo bardziej skomplikowane i ciekawsze od mężczyzn. Inaczej niż Otto Weininger⁷. Tamten powiązał płeć z charakterem, ale doszukując się różnic, mężczyznom przypisał same cechy dodatnie, a kobiety uznał za istoty pod każdym względem gorsze. Uważam to za niesprawiedliwość i gruby błąd. Mężczyźni też cierpią i chorują umysłowo, ale inaczej. Mają więcej możliwości odreagowania i kompensaty. Krzywdzą każdą napotkaną, bo kiedyś sami byli krzywdzeni. Freud twierdzi, że chodzą do domu publicznego, żeby zemścić się na swoich matkach. Podczas gdy kobieta przez całe życie jak mała córeczka szuka idealnego wcielenia swego ojca w różnych mężczyznach.
Czyż to nie perwersyjne? Syn zazdrosny o uczucie matki do ojca, córka zakochana we własnym ojcu. Otóż zdaniem Freuda wszystkie skłonności uznawane za coś perwersyjnego mają korzenie w dzieciństwie. To, co człowiek jako istota seksualna przeżywa w swoim życiu płciowym później, w wieku dorosłym, okazuje się niczym innym, jak pochodną seksualności dziecięcej. Właśnie wtedy zaspokojenie popędów płciowych traci swoją naturalność. Odtąd dokonuje się ono pod wpływem naszego wychowania, wszystkich tych tabu, zakazów i nakazów, które nam wpojono.
Wolność życia seksualnego daje o sobie znać w nieustannym konflikcie z naszymi dążeniami i rozczarowaniami. Złe impulsy i podniety są złe, bo to nam wpajano i tego nas niegdyś nauczono. Szukamy zaspokojenia naszych popędów, nie bacząc na ich potępianie przez innych. Podczas aktów intymnych nienormalności i nieprzyzwoitości graniczą, istnieją na styku z normalnym. Normalna seksualność nie może unikać tego, co płciowe. Musi z niego czerpać, by móc zaspokoić swe potrzeby.
W sali zaległa cisza. Rzekłbyś, iż nie tych kilkadziesiąt osób, lecz całe głodne sekretów płci miasto, ba, prowincja w komplecie, przyszły, by się z nim spotkać. Jak przystało na wytrawnego pianistę, prelegent nieomylnie wyczuł, że podbite audytorium ma u stóp. Poddało mu się całkowicie. Czy go kochali? To była wielce powikłana i zagmatwana _Hass-Liebe_. Nie był specjalnie lubiany, niektórzy wprost go nienawidzili, ale ich magnetyzował i pociągał.
Nobliwi starsi panowie, miejscowi uczeni i besserwisserzy, młodzi literaci, a najbardziej w całym towarzystwie obie damulki w rajerach, które zjawiły się tutaj, by posłuchać i z bliska zobaczyć starego rozpustnika, wszyscy oni siedzą tutaj wcale nie dla Freuda, lecz są zaintrygowani tym, co on osobiście sądzi o chuci. Porzucił więc niezwłocznie wywody sławnego Wiedeńczyka, przesiadając się w tym momencie na własnego Pegaza.
– A czym jest dla nas miłość? Dlaczego kochamy nie jedną, lecz wiele kobiet? Prawo wyboru. Precz z małżeńskim jarzmem. Każda kolejna luzuje poprzednią. Coś jednak pozostaje niezmienne. W kobiecie, którą mężczyzna spotyka na swej drodze, wybiera i kocha, kimkolwiek by ona była, odnajduje samego siebie – pod jej wpływem daje o sobie znać i wyświetla mu się jego podświadomość, to, czego sam o sobie nie wie, ukryte Ja. Działa tu skrajny samczy egoizm. Kobieta, której pożądamy, staje się tajemnicą nieświadomego, zagadkowym _arrière fond_ męskiego bytu. Okazuje się ona istotą nieodparcie atrakcyjną – kuszącą zjawą, zwodniczą projekcją tego wszystkiego, czego sami o sobie nie wiemy i bez niej nigdy przenigdy byśmy nie poznali.
Wszystko zaczyna się na progu dorosłości. Zakochany po uszy sztubak przeżywa pierwszą miłość, odkrywając w sobie mężczyznę. To nieznane porywające uczucie całkowicie go pochłania. Nie wie jeszcze, że kochamy w życiu wiele kobiet. Ta jedyna może przybierać rozmaitą postać, zmienia się, co rusz w jego życiu przeobraża, w tym sensie mężczyzna bywa z natury niestały i niewierny. I zawsze będzie szukał innej kochanej istoty, której w głębi swej duszy pożąda i całym sobą pragnie.
– Teraz wiesz, dlaczego tyle kobiet przez całe życie unieszczęśliwił.
– Chuć, chuć i nic więcej.
– Eee tam, chuć, zwyczajny egoista, który przez całe życie sądzi, że mu wszystko wolno. Kawał drania. Wieczny cygan. Cygani każdą, ile wlezie. Kiedy sypia z kochanką, w swoim poczuciu wcale nie zdradza żony, tylko, uważasz, migdaląc się z inną, kocha ją, tę ślubną jeszcze bardziej.
Przybyszewski to się rozpalał, to gasnął w swych wywodach. Mówił jeszcze długo o ruchach falistych i ruchach fallicznych, o tańcu miłosnym, chramach, godach, o świątynnym obdzielaniu ciałem, kobiecie w ramionach mężczyzny i mężczyźnie w objęciach kobiety, o wojnie płci, zmysłowości, odwiecznych kochankach, prasile, której wszyscy, będąc istotami seksualnymi, ulegamy, i o muzyce duszy. Na stole w głębi pod ścianą oczekiwało na mówcę i uczestników kilka butelek wina i koniak.
Dwaj starsi mężczyźni siedzący za emancypowanymi damami w kapeluszach wychodzili z wykładu wyraźnie zawiedzeni.
– Nie wiem, o czym to miało być.
– Rozumiem, pustka w kasie, sztuka dla sztuki, oznacza brak chleba. Artysta głoduje, jego bliscy też, ale jeśli się nie jest, dobrodzieju, Sienkiewiczem albo Kossakiem, żeby z pisania czy z malowania utrzymać dom, żonę, rodzinę i kupę dzieci na odpowiednim poziomie, trzeba sobie znaleźć jakie inne stałe zajęcie.
– Spodziewałem się po nim czegoś więcej.
– Ja też. Illustrissimus Dominus Auctor, Doctor Stanislas potrzebował sławnego kolegi z Wiednia, żeby mówić w kółko o sobie. Odrywa wciąż kupony od sukcesu _Zur Psychologie des Individuums_… Nie pamięta, albo nie chce pamiętać, że nie wchodzi się po raz drugi do tej samej rzeki. Nigdy. A w ogóle wykład był nie na temat.
– Mało Freuda, dużo za dużo Przybyszewskiego.
– Zupełnie jak wtedy, kiedy gra Chopina. Dobrze, że Chopin tego nie słyszy, bo by się w grobie przewrócił.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Henrik Ibsen (1828–1906), światowej sławy dramaturg norweski, autor wystawianych na całym świecie sztuk: _Peer Gynt_, _Komedia miłości_, _Nora, czyli dom lalki_ i _Dzika kaczka_.
2.
Ola Hansson (1860–1925), szwedzki poeta, pisarz i krytyk literacki, reprezentant dekadentyzmu, autor m.in. wybujałych erotyków _Sensitiva Amorosa_.
3.
August Strindberg (1849–1912), szwedzki dramaturg i powieściopisarz, czołowy reprezentant naturalizmu w sztuce światowej, autor sztuk _Mistrz Olof_, _Do Damaszku_, _Taniec śmierci_, _Gra snów_, _Sonata widm_ oraz powieści _Inferno_, _Historie małżeńskie_ i _Spowiedź szaleńca_.
4.
Knut Hamsun (1859–1952), norweski powieściopisarz, autor słynnej powieści _Głód_, laureat literackiego Nobla w 1920.
5.
Gustav Vigeland (1869–1943), norweski rzeźbiarz, uczeń Rodina, twórca monumentalnej kompozycji rzeźbiarskiej _Monolitten_ oraz popiersi Ibsena, Hamsuna, Alfreda Nobla i Dagny Juel.
6.
Edvard Munch (1863–1944), znakomity malarz, jeden z prekursorów ekspresjonizmu w sztukach plastycznych, wielbiciel Dagny, autor _Zazdrości_ i _Krzyku_.
7.
Otto Weininger (1880–1903), absolwent filozofii Uniwersytetu Wiedeńskiego. Autor kontrowersyjnej książki _Płeć i charakter_ (_Geschlecht und Charakter_). Wkrótce po jej opublikowaniu, w wieku lat 23, popełnił w Wiedniu spektakularne samobójstwo w pokoju Ludwiga van Beethovena.