- promocja
Powstanie, kacet i inne historie - ebook
Powstanie, kacet i inne historie - ebook
Najłatwiej poznać i zrozumieć historię widzianą oczami świadka. Takim świadkiem przeszłości był Piotr Zbigniew Łubieński (1927-2022), warszawiak, w czasie drugiej wojny światowej żołnierz konspiracji i powstaniec. W Powstaniu Warszawskim w szeregach pułku AK „Baszta” bił się na Mokotowie i Sielcach, m.in. w obronie Królikarni i szkoły przy ul. Woronicza. Po kapitulacji nie trafił, jak większość akowców, do obozu jenieckiego, lecz do obozu koncentracyjnego Stutthof niedaleko Gdańska. Cudem przeżył uwięzienie i ewakuację droga morską do Zatoki Lubeckiej w północno-zachodnich Niemczech.
W wywiadzie-rzece przeprowadzonym przez Adama Studzińskiego p. Łubieński bez upiększeń i egzaltacji opowiada nietuzinkowe koleje swego życia, koncentrując się na okresie wojny. Opisuje okupacyjną codzienność Warszawy, działalność podziemną. Wspomina naznaczone bohaterstwem i grozą dni powstania, pobyt w Stutthofie i ewakuacyjny „rejs śmierci” na zachód. Dalej otrzymujemy ciekawe opisy pokonanych, tuż powojennych Niemiec i Szwecji, w której nasz bohater przebywał pół roku. Śledzimy też jego losy po powrocie do kraju. Na koniec p. Łubieński dzieli się refleksjami na temat powstania widzianego z perspektywy lat.
Część książki stanowi również szkic Adama Studzińskiego poświęcony rozgrywce dyplomatycznej wokół zrywu Warszawy z 1944 roku. Autor, odwołując się do tzw. historii alternatywnej, pisze, co władze polskie w Londynie mogły zrobić, aby uniknąć tragedii stolicy oraz śmierci i cierpień wielu tysięcy jej mieszkańców.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16717-9 |
Rozmiar pliku: | 4,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Myślisz, że to zainteresuje Czytelników?
Oczywiście. Nie ma to jak dobra historia z dreszczykiem.
Skoro tak twierdzisz… Zatem powracający z sąsiedniej wsi jeździec wybrał drogę na skróty; wiodącą obok cmentarza, zupełnie pustą.
Noc była bezksiężycowa, ale w słabym świetle kilku dopalających się świeczek jeździec dostrzegał pagórki grobów i zarysy drewnianych krzyży. Słyszał też skrzypienie poruszanej wiatrem cmentarnej furtki…
Poczuł się nieswojo, chciał szybciej dobić do domu. Spiął więc konia, pochylił się, i… ktoś albo coś zaczęło go dusić! Upiór? Strzyga? Jakaś zjawa siedziała mu na plecach!!! Zatrzymał konia, znieruchomiał. Ucisk zelżał. Odwrócił się, nikogo za nim nie było…
Zimny pot zrosił mu czoło, a serce biło jak oszalałe.
Ponownie spiął konia – i to przerażające – upiór znów złapał go za gardło! Jeździec, z duszą na ramieniu, a może i z czymś więcej, przystopował – duszenie ustało – i trzymając się sztywno na siodle, ledwo doczłapał do domu.
„Ojciec! Ratuj! Weź to z moich pleców!” – krzyczał pośród nocy, budząc okolicznych włościan. Ten, w samej tylko bieliźnie wybiegł ocalić syna i…
I nic, żadnego upiora nie zobaczył. Bo to nie zły duch go dusił, tylko zawiązana pod szyją peleryna. Dlaczego? Przy dosiadaniu konia dostała się pod siodło, i kiedy jeździec nachylał się, by popędzić wierzchowca, ta odbierała mu dech. A że wokół było strasznie, to wymyślił sobie tego upiora!
Świetnie! Piotrze, kim był ten jeździec?
Moim dziadkiem, Stanisławem Łubieńskim.
Maciej Łubieński (1572–1652), arcybiskup gnieźnieński i prymas Polski, sekretarz kancelarii Zygmunta III Wazy, senator-rezydent przy królach – jeden z najbardziej znanych przedstawicieli rodu Łubieńskich herbu Pomian
Wasze nazwisko wielokrotnie przewija się przez historię Polski.
To prawda. Roger hrabia Łubieński herbu Pomian wywodził historię rodu od Hebdów – Morawian osiadłych na Kujawach. Jedną z odnóg tego rodu były linie kasztelańska lub sieradzka, wywodząca się ze wsi Łubna położonej w okolicach Sieradza, której protoplastą byli Jarosław albo jego ojciec Przybysław. Z niej wywodzili się między innymi dwaj prymasi Polski – w tym szczególnie znany Maciej, oraz późniejsza linia hrabiowska zapoczątkowana przez Feliksa Walezjusza. Tytuł hrabiowski otrzymał on z rąk króla Prus Fryderyka Wilhelma w 1798 roku. Natomiast druga linia, podobno też biorąca swój początek z rodziny Hebdów, zapoczątkował Marcin, któremu ojciec Jakusz po 1402 roku kupił wieś Łubno pod Łęczycą i który przyjął nazwisko Łubieński. Tę odnogę przyjęło się określać jako mazowiecką. I właśnie z niej się wywodzę.
Poznaliśmy już Twojego dziadka.
Stanisław urodził się pod Mławą, we wsi Kęczewo. Jego ojciec, Aleksander, był tam właścicielem dużej kuźni, i prawdopodobnie też posesorem dzierżawnym majątku Nadratowo. Dziadek urodził się w 1874 roku. Gdy zaś miał lat dwadzieścia cztery, zaszło w jego życiu ważne wydarzenie – wstąpił do Polskiej Partii Socjalistycznej. Lewicowe poglądy nie pozwoliły mu dłużej pracować w majątku i kuźni, porzucił więc rodziców, rodzeństwo i wyjechał w okolice Warszawy. Był pomocnikiem ogrodnika w Marcelinie, tam poznał Czesławę Czaplińską, córkę owego ogrodnika, a w 1902 roku znajomość ta zakończyła się ślubem, w kościele w Tarchominie. Wiem też, że przed pierwszą wojną dziadek pracował na kolei warszawsko-wiedeńskiej jako dyżurny ruchu. Wyrzucili go stamtąd za niepodporządkowanie się władzom carskim czy obrazę naczelnika. Potem pracował w różnych zawodach, był: piekarzem, ogrodnikiem, kolejarzem, aż wreszcie, w latach 20. i 30. tramwajarzem, pod koniec życia pracując jako konduktor.
Feliks Franciszek Walezjusz Łubieński (1758–1848), hrabia, prawnik, polityk, poseł na Sejm Czteroletni, minister sprawiedliwości Księstwa Warszawskiego
I wciąż działał w PPS-ie?
Tak, był organizatorem różnych akcji i oczywiście pochodów pierwszomajowych, a liczne zasługi Stanisława dla ruchu robotniczego potwierdza historia związana z jego pogrzebem. Otóż dziadek zmarł na raka wątroby w 1934 roku. Babcia, jako wierząca katoliczka, zamówiła mu mszę pogrzebową w kościele Narodzenia NMP na ówczesnym Lesznie nr 32, obecnie to aleja Solidarności 80. Potem, zgodnie ze zwyczajem, trumna miała być poprowadzona na Cmentarz Wolski. Ale kiedy po nabożeństwie duchowny wyszedł przed kościół i zobaczył czerwone, PPS-owskie sztandary, odmówił pójścia z konduktem. Sytuacja zrobiła się, delikatnie mówiąc, niezręczna. Sprawą zajęli się jednak robotnicy, towarzysze dziadka. Podeszli do księdza i oświadczyli mu, że albo ten pójdzie i pochowa ich kolegę, albo odmówi, a wtedy z miejsca stłuką mu mordę. Dodatkowo zapewnili go też, że nigdy już spokojnie do kościoła nie dotrze. Ksiądz wybrał pierwsze z zaproponowanych rozwiązań, więc kondukt ruszył w ostatnią drogę dziadka, z czerwonymi sztandarami i tramwajarską orkiestrą.
Co za obrazek z międzywojnia!
Oj, dziadek był powszechnie szanowany. Kilka lat wcześniej zdarzyła się inna historia. Stanisław z Czesławą mieszkali przy Górczewskiej 60, w drewnianym domu stojącym na podwórku, na które z kolei wchodziło się przez bramę w budynku od ulicy, też drewnianym. Wola była wtedy dzielnicą zamieszkaną przez robotników, ubogich, a do tego różne szemrane towarzystwo. Któregoś dnia wracającego z pracy dziadka zaczepili stojący w bramie chłopacy. „Panie Łubieński, coś pan taki smutny?” – zapytali. Bo rzeczywiście, minę miał niewyraźną. „Zdarzyło się nieszczęście, w robocie ukradli mi zegarek, moją drogocenną pamiątkę” – wytłumaczył im Stanisław. Dodam, że wtedy konduktor siedział przy wejściu do wagonu i sprzedawał bilety, zatem był łatwym celem dla kieszonkowców. „Jak to? Pana okradli? Naszego człowieka z Woli? Niedoczekanie ich!” – święcie oburzyli się chłopcy, i zaczęli go wypytywać, kiedy to się stało, na jakiej trasie i tak dalej. A po kilku dniach znów zaczepili dziadka, pokazali mu zegarek i pytają: czy to ten? „Tak!”, ucieszył się Stanisław, a „znalazcy” stanęli na piedestale chwały. Oczywiście dostali za to jakąś flaszkę, a może coś jeszcze.
Widać chłopaki mieli szerokie kontakty na mieście.
Z pewnością. Ten zegarek z dewizką, chowany w kieszeni kamizelki, naprawdę był dla Stanisława największym skarbem. A tu pewnego razu w odwiedziny do dziadków przybył mniej więcej roczny Piotr Zbigniew. Podobno bardzo wtedy płakałem, bo w jednym uchu zrobił mi się wrzód. To musiała być bolesna sprawa. Siedziałem u dziadka na kolanach, a on, by mnie zabawić, wyciągnął ten swój zegarek i dał mi go do potrzymania. Ja jednak zacząłem nim stukać o stół. Przestałem płakać, nawet się roześmiałem i stukałem dalej. Nie do śmiechu było jednak obserwującym to babci i mamie. Myślały, że dziadek mnie zabije. Ale on… też się roześmiał. Z opowiadań wiem, że obaj śmialiśmy się do rozpuku, i z tego śmiechu wrzód pękł, ropa się wylała i ozdrowiałem!
Wspomniałeś o mamie, to przejdźmy teraz do jej rodziny. Czy to również był ród szlachecki?
Nie. Przodkowie z linii Nowakowskich byli mieszczanami z niewielkiego Nowego Miasta nad Pilicą. Ale z tej strony też miałem bardzo ciekawego dziadka. Jego rodzice byli całkiem zamożni jako jedyni w owym czasie mieszczanie posiadali murowany piętrowy dom w rynku, do tego warsztat snycerski i duży ogród na zapleczu. Dziełami pradziadka są ambona i drzwi wejściowe do kościoła ojców kapucynów w Nowym Mieście. Materialnie więc Nowakowskim dobrze się powodziło, ale niestety dzieci się im nie chowały. Kiedy więc urodził się Jan, postanowili, że przeznaczą go na księdza, byle tylko rósł zdrów. I rzeczywiście, w odpowiednim czasie wysłali go do seminarium duchownego w Krakowie. Ale mój przyszły dziadek wolał bujniejsze życie. Zakochał się w Cygance, a kiedy jej tabor ruszył w świat, on uciekł z seminarium i przyłączył się do wędrowców. Ze związku z Cyganką nic jednak nie wyszło wobec sprzeciwu samych Cyganów. A Jana szybko odnaleźli rodzice i ściągnęli na powrót do Nowego Miasta.
Fotografia rodzinna wykonana w 1928 roku. Po prawej siedzi Jadwiga Łubieńska z domu Nowakowska z synem Piotrem Zbigniewem, za nią na prawo stoi jej mąż Seweryn Tomasz Łubieński. Po lewej siedzi Stefania Gałązka z domu Nowakowska, siostra Jadwigi, za nią stoją bracia Edward Władysław i Marian Nowakowscy
Czyli stan duchowny nie był mu pisany.
Nie bardzo. Natomiast z kontaktów z Cyganami dziadek Jan wyniósł umiejętność stawiania kart. Znany był z tego w Nowym Mieście i okolicach; ludzie zjeżdżali się z prośbą o wróżby. On za te usługi nie brał pieniędzy. Jednak, co ciekawe, nie stawiał kart codziennie, ale tylko wtedy, gdy czuł, że jest na to odpowiedni czas. Oczywiście można machnąć ręką i powiedzieć, ot, takie tam gadanie. Ale w rodzinnych wspomnieniach zachowała się historia z lata 1945 roku. Dziadek przyjechał do Piaseczna odwiedzić córki i dał się namówić, by postawić karty mojej mamie. Zaraz orzekł: „Jadźka – Sewer (czyli mój ojciec) nie żyje”. Matka mu nie uwierzyła, chociaż niestety to była prawda, ojciec zginął w powstaniu. A o mnie dziadek powiedział, że żyję, ale jestem „za morzem”. Mama nie wiedziała, co o tym myśleć. Gdzie Warszawa, gdzie Piaseczno, w którym wówczas mieszkała, a gdzie morze? A ja naprawdę znajdowałem się wtedy w Szwecji! Dopiero za jakiś miesiąc dostała ode mnie kartkę. No i co – wierzyć we wróżby czy nie?
Oto jest pytanie. A wracając do młodości dziadka, co działo się po jego powrocie do Nowego Miasta?
Niespokojny duch szybko znalazł nową dziewczynę. Gdy się z nią żenił, miała lat szesnaście, on dwadzieścia dwa. Początkowo rodzice Jana byli przeciwni małżeństwu chłopaka z bogatego domu z biedną córką dzierżawcy stawów rybnych. Kiedy jednak przekonali się, jak wspaniałym człowiekiem była, pokochali ją mocno, chyba mocniej niż własnego syna. Babcia Kazimiera, z domu Banasiewicz, doczekała się czwórki dzieci, z których najstarszym była moja matka, Jadwiga. Niestety Kazimiera zmarła bardzo szybko, w 1922 roku, licząc sobie zaledwie dwadzieścia cztery lata.
Dziadek ożenił się ponownie?
Tak. Z nowego związku miał jeszcze syna. Tu wspomnę, że Anastazja, czyli druga żona dziadka, była dosyć specyficzną osobą. Słynęła z „rzucania mięsem” na lewo i prawo, awanturując się ze wszystkimi wokół. Dlatego ludzie woleli jej unikać. Mnie kochała za to mocno. Gdy jako jedyny jej wnuczek – co prawda rzadko – przyjeżdżałem w odwiedziny, ona radośnie i serdecznie witała mnie słowami „Ach, ty mój kochany skurwysynku!”.
Uroczo.
Dziadek Jan został trumniarzem. Kiedyś podczas takich odwiedzin zniknąłem dorosłym z oczu. Szukali mnie, szukali, aż znaleźli – w warsztacie, śpiącego w nowej trumnie, na miękkich wiórach, pośród upajającego zapachu świeżego drewna! Ale młody Jan chyba nie miał najlepszej opinii u swoich rodziców. Nie wierzyli, że po ich śmierci odziedziczony majątek spożytkuje on na wychowanie dzieci. Może obawiali się też, że zawłaszczy go jego druga żona. W testamencie pradziadek uczynił więc opiekunami przeznaczonego dla wnuków majątku miejscowy zakon kapucynów. Nie wiem dlaczego, może to przez zmiany walutowe, jednak kiedy zakonnicy oddali pieniądze, starczyło ich tylko na opłacenie odstępnego za mieszkanie w Warszawie, przy Olesińskiej. W rodzinie panowało przekonanie, że resztę zagarnęli zakonnicy.
Przenieśmy się zatem na dobre do stolicy. Twój ojciec urodził się w Warszawie?
– Prawie. Seweryn Tomasz, najstarszy syn Stanisława i Czesławy, przyszedł na świat w 1903 roku w Tarchominie. Dzisiaj to już Warszawa, ale wtedy była podmiejską wsią.
Kim był z zawodu?
Fryzjerem męskim. Tak pokierowała nim matka, kobieta praktyczna. W zawodzie kształcił się pod okiem swego mistrza – Piotra Kamińskiego, właściciela eleganckiego zakładu dla panów przy ulicy Puławskiej 1. Ojciec przeszedł wszystkie szczeble kariery, od ucznia, przez czeladnika, aż uzyskał kwalifikacje mistrzowskie i szefował trzem pracującym tam fryzjerom. Na owe czasy był to zakład ekskluzywny, odwiedzany przez zamożną klientelę. Seweryn wyrobił sobie renomę, proszono go na wizyty w niedzielne poranki do domów klientów, by ich ogolić czy uczesać. A że zawsze był uczynny i towarzyski, szybko zdobył sympatię, co zaowocowało licznymi znajomościami. Przyjacielskie relacje łączyły go chociażby z jednym z wicedyrektorów Banku Gospodarstwa Krajowego. Po śmierci właściciela zakładu ojciec przejął faktyczne nad nim kierownictwo, pracując na rzecz wdowy. Dodam jeszcze, że od Piotra Kamińskiego zdobył też drugi zawód – dyplomowanego felczera.
A prywatnie jaki był, jak go zapamiętałeś?
Jako człowieka o miękkim sercu. Kiedyś nabuntowany przez żonę sprawił mi lanie, za nieposłuszeństwo wobec matki. Miałem wtedy trzy lub cztery lata, byłem twardy, nie zacząłem płakać. A ojciec po wymierzeniu kary podobno ronił łzy, bo nie mógł pogodzić się z krzywdą, jaka spotkała jego małego synka. I już nigdy więcej mnie nie uderzył. Pamiętam, że tata wprowadził w domu taki zwyczaj – po powrocie z pracy wieszał płaszcz w przedpokoju, a wtedy ja podchodziłem do wieszaka i z kieszeni wyciągałem banany. Grał pięknie na mandolinie, pisał proste wiersze. W gronie rodziny i znajomych ceniony był za spokój i rozsądek, pomaganie innym. Przez kilka lat mieszkała z nami i była na utrzymaniu moich rodziców siostra mamy, Stefania. Stołował się też u nas i miał wsparcie finansowe cioteczny brat matki – Józef Talma, wtedy student politechniki. Seweryn, po śmierci swojego ojca, w razie potrzeby wspierał także młodsze rodzeństwo.
Seweryn Tomasz Łubieński, ojciec Piotra Zbigniewa, działacz Polskiej Partii Socjalistycznej, na fotografii z lat trzydziestych
Lewica była mu bliska?
W 1929 roku został członkiem PPS, chociaż nie przekładało się to na jakąś szczególną aktywność. Miał w końcu na utrzymaniu rodzinę, wspomagał krewnych, dlatego pracował po 12–13 godzin na dobę i przez sześć i pół dnia w tygodniu. Kiedy więc przychodził dzień wolny, na przykład 1 maja, to po prostu odpoczywał. Na działalność partyjną nie starczało mu ani czasu, ani sił. To zmieniło się dopiero podczas okupacji.
Piotrze, czas byś na dobre pojawił się w tej opowieści. Urodziłeś się w 1927 roku. A gdzie?
Tak, to było 26 listopada. Urodziłem się w Warszawie na Mokotowie, przy ulicy Olesińskiej 6. To niewielka ulica odchodząca na zachód od Puławskiej, między Madalińskiego a Grażyny. Pod numerem 6 stał duży, czteropiętrowy budynek. Pamiętam, że do naszego mieszkania wchodziło się z bramy przez elegancką klatkę schodową, jak do tych bogatszych lokali, a nie od podwórka. Z tym że nasze z pewnością bogatsze nie było. Znajdowało się na parterze i stanowiło jedno długie pomieszczenie, może po dawnej stróżówce? Kuchnia węglowa stała blisko wejścia. Nie kojarzę, czy były tam woda i zlew. Myliśmy się w misce, a potrzeby załatwialiśmy w podwórkowej sławojce.
Podwórko było pewnie też miejscem Twoich zabaw?
Podwórko i ulica. Puszczaliśmy papierowe stateczki w rynsztokach. Na całym Mokotowie znajdował się wówczas tylko jeden ogród jordanowski, przy ulicy Bagatela. Łazienki czy park Ujazdowski do dziecięcych zabaw nie służyły. Za to pewną atrakcję stanowił jeżdżący Puławską pociąg Kolei Grójeckiej, który w owym czasie zaczynał swój bieg na placu Unii Lubelskiej, a kończył w Górze Kalwarii czy w Nowym Mieście. W 1932 roku, a może 1933 roku, wyprowadziliśmy się z Olesińskiej, z tym że wcale nie tak daleko, bo na Puławską 21. To była duża posesja z kilkoma budynkami, praktycznie łącząca się z Chocimską.
Znalazłem zdjęcie tego fragmentu Puławskiej z 1939 roku. Na pierwszym planie widać maszerujących Niemców.
Rzeczywiście, to domy z mojego dzieciństwa. Numer 21 to ten czteropiętrowy. Pod numerem 19 przez całe podwórko ciągnął się bazar aż do Chocimskiej. A pod numerem 17 mieszkali drobni mieszczanie, biedota i drobni kryminaliści. Mieszkańcy numeru 17 nie musieli nawet zamykać strychu, kiedy suszyli tam bieliznę, bo u siebie sąsiedzi nie kradli.
Pora była już chyba iść do szkoły.
Owszem, naukę rozpocząłem w Szkole Powszechnej nr 85 przy Narbutta 14. Tam w czerwcu 1939 roku ukończyłem piątą klasę.
W latach trzydziestych rodzina Łubieńskich przeniosła się z ul. Olesińskiej do kamienicy przy ul. Puławskiej 21 (na fotografii)
Pamiętasz, widzianą oczami dziecka, przedwojenną wielokulturowość?
Cóż, młodzież w ławkach siedziała taka, jaka mieszkała w dzielnicy – byli więc i katolicy, i żydzi, i ewangelicy, i prawosławni.
A nie zdarzały się na tym tle jakieś waśnie?
Nie przypominam sobie. Może wśród starszych, jednak nie u nas. No dobrze, przyznaję, była jedna sprawa – próbowaliśmy podszczypywać żydowskie koleżanki za biusty. Bo u nich rozwijały się szybciej niż u naszych dziewcząt, więc takich młokosów zachęcały do zaczepek.
Wieża spadochronowa w pobliżu stadionu Legii przy ul. Łazienkowskiej. Piotr Zbigniew Łubieński, będąc harcerzem 111. Warszawskiej Lotniczej Drużyny Harcerskiej, skakał z niej ze spadochronem
No ładnie!
W szkole związałem się z harcerstwem. Działała tam 111. WLDH – Warszawska Lotnicza Drużyna Harcerska. Drużynowym był podporucznik lotnictwa w służbie czynnej, niestety nie pamiętam jego nazwiska. W lipcu 1939 roku wraz z drużyną spędziłem dwa tygodnie na obozie harcerskim w Lasach Chojnowskich. Tam też zdałem na drugi stopień harcerski – wywiadowcy. A w sierpniu nasz drużynowy zorganizował dla starszych harcerzy (miałem wtedy 12 lat) skoki spadochronowe. Nie z samolotu, lecz z wieży stojącej w okolicach boiska Legii. Po wejściu na nią zakładało się spadochron umocowany na linie do wysięgnika i skakało. Spadochron błyskawicznie łapał powietrze i może po sekundzie człowiek opadał na ziemię jak na prawdziwym. Wykonałem trzy takie skoki, przeżycie było niesamowite.
Rodzina Łubieńskich na fotografii z 1939 roku – Piotr Zbigniew Łubieński pierwszy od prawej
Powiedz mi jeszcze proszę, czy przedwojenna Warszawa zasługiwała na miano „Paryża Północy”?
Sądzę, że tak, nie mniej ja byłem za młody, aby ją dobrze zapamiętać czy móc porównać z innymi miastami. Natomiast dzisiaj, kiedy znam już wiele europejskich metropolii, uważam Warszawę za jedną z najpiękniejszych, czy nawet najpiękniejszą z nich.
Nie jest to opinia powszechna.
Może. Ja jednak patrzę na funkcjonalne budynki, na pełną zieleni, otwartą przestrzeń między blokami, na szerokie ulice – także zielone i ukwiecone, na ponad osiemdziesiąt parków dostępnych dla ludności, na odbudowane z pietyzmem zabytki. To wszystko sprawia, że dla mnie Warszawa jest po prostu piękna!Piotrze, czy pamiętasz ostatnie dni pokoju?
Tamte wakacje tradycyjnie spędzałem u wujostwa Gałązków w Piasecznie, u wujka Janka i cioci Stefy, siostry mamy. Niecałe, bo jak wspominałem, byłem też na obozie i skakaliśmy z wieży. Poza tym jednak odpoczywałem w Piasecznie. Miałem tam kolegę Mietka Dziadkiewicza – takiego przyjaciela, jak to się mówi, do grobowej deski; zmarł wiele lat temu. Razem ze mną była też matka, a ojciec dojeżdżał w soboty i zostawał na niedzielę. Do Warszawy wróciliśmy chyba 31 sierpnia, by przygotować się do szkoły.
Czułeś atmosferę zbliżającej się wojny?
Miałem wtedy niespełna 12 lat. Nie wiem, czy to co pamiętam dzisiaj, rodziło się wówczas, czy też są to wspomnienia z rozmów i lektur z okresu znacznie późniejszego. Ludzie wiedzieli, że będzie wojna, że nie da się jej uniknąć. Ale rządowa propaganda trąbiła natrętnie, jacy to jesteśmy „silni, zwarci i gotowi”. Chyba całe społeczeństwo, w tym szczególnie my, młodzież, byliśmy święcie przekonani, że damy Niemcom porządnego łupnia! Było oklejanie okien papierem, by szyby nie wyleciały w czasie bombardowań. Była mobilizacja. Chyba kopano rowy przeciwodłamkowe, ale nie jestem pewien.
Pod koniec sierpnia 1939 roku ludność Warszawy przygotowywała się do wojny z Niemcami, kopiąc rowy przeciwlotnicze
I zaczęło się.
Bomby na Warszawę spadły już 1 września. Kilka dni później ojciec, jak wielu innych, posłuchał radiowego apelu pułkownika Umiastowskiego, by mężczyźni zdolni do noszenia broni wyszli z miasta na wschód. Razem z kilkoma kolegami oraz sąsiadami wymaszerował, nie wiadomo, po co i dokąd. Ostrzeliwani po drodze z samolotów, dobrnęli do Garwolina i zdecydowali się wracać, uznając ten apel za pomysł poroniony. Dobrze, że zdążyli, zanim dostęp do Warszawy zamknęli oblegający ją Niemcy. Z kolei matka była przerażona bombardowaniami i mieszkanie na trzecim piętrze uznała za zbyt niebezpieczne. Korzystając ze znajomości, przeniosła się razem ze mną do lokalu w suterenie, który należał do rodziców jednej z sąsiadek – Kazi Lewandowskiej. Tam we dwie rodziny spędziliśmy praktycznie cały okres oblężenia Warszawy. Początek wojny poznałem zatem tylko z huku wybuchających bomb i pocisków – w dzień miasto było bombardowane i ostrzeliwane, w nocy tylko ostrzeliwane. Szczęśliwie budynek, w którym się ukrywaliśmy, nie został zniszczony. A po kapitulacji stolicy wróciliśmy do naszego mieszkania, też nieuszkodzonego.
Niemcy wkroczyli do Warszawy. Co dalej?
Czekał mnie powrót do szkoły. Wydaje mi się, że jeszcze nie w listopadzie, ale może się mylę. Budynek przy Narbutta został zajęty na niemieckie koszary, a Szkoła nr 85 przeniosła się na ulicę Naruszewicza, do prywatnego domu opuszczonego przez mieszkańców. To zdaje się, była willa Jadwigi Smosarskiej, wielkiej gwiazdy przedwojennego kina, chociaż głowy nie dam. Wtedy chłopcy tacy jak my myśleli o walce z bronią w ręku i na tym skupiała się nasza uwaga. W każdym razie tam dotrwałem do końca nauki w powszechniaku. Natomiast chyba już w klasie szóstej, a na pewno w ostatniej, siódmej, nie było wśród nas dzieci żydowskich.
Co jeszcze zapamiętałeś z początku okupacji? Może zniszczenia?
Te które akurat ja widziałem, duże nie były.
Jakieś sceny, obrazki?
Bodajże w listopadzie 1939 roku kolega z podwórka namówił mnie na wyprawę do Królikarni po opał, bo w tamtejszych budynkach gospodarczych odkrył stosy drewna. To był prawdziwy skarb. Śląsk stał się niemiecki, dostaw węgla już nie było, więc Warszawa odczuwała braki. Padał śnieg, wybraliśmy się tam sankami. Załadowaliśmy zdobycz, ile tylko dało radę i szczęśliwie dobrnęliśmy do domu, gdzie nastąpił uczciwy jej podział. Zachęceni sukcesem, postanowiliśmy powtórzyć akcję nazajutrz. Ale za drugim razem przepędził nas właściciel znajdującej się tam piekarni. Okazało się, że to drewno było jego, a myśmy uważali je za bezpańskie.
Powiedziałeś, że chłopcy w Twoim wieku chcieli walczyć.
Tak, w szkole dosyć szybko zawiązało się tajne harcerstwo. Odbywaliśmy potajemne zbiórki niewielkimi zastępami i szykowaliśmy się do tego, by oswobodzić kraj od niemieckiego okupanta.
A co konkretnie robiliście na takich zbiórkach?
To co zawsze. Musztra, znajomość map, pierwsza pomoc, początki walki piechoty – czysto teoretyczne. Ale któregoś razu, to był chyba 1940 rok, dostaliśmy wiadomość o wsypie i aresztowaniach w harcerstwie. Tamtego dnia wpadłem do domu cały w nerwach i z miejsca oświadczyłem matce, że zaraz uciekam do lasu. Ona w krzyk i płacz, wymogła, żebym przynajmniej zaczekał na ojca. Gdy ten wrócił z pracy, zastopował mnie. Powiedział, że mam się wstrzymać jeden dzień, a on zasięgnie języka. Zorientowałem się wtedy, że ojciec działa gdzieś w konspiracji.
DOWIEDZIAŁ SIĘ CZEGOŚ?
Owszem, następnego dnia wrócił do domu z wiadomością, że była wsypa, ale dotyczyła „góry”, i nam, szarakom, nic nie grozi, nikt się nami w ogóle nie interesuje. Stwierdził więc, że nie muszę uciekać, ale mam zerwać więzy z organizacją. W zamian przyrzekł jednak, że w odpowiednim czasie wciągnie mnie do innej tajnej struktury, już nie harcerskiej. Tak też się stało. W 1942 roku zostałem żołnierzem i łącznikiem przy komendzie Gwardii Ludowej WRN Obwodu Mokotów.
Nie mylić z komunistyczną Gwardią Ludową PPR. Gwardia Ludowa PPS-WRN, chociaż z pewną autonomią, podporządkowana była Armii Krajowej.
Zgadza się. W ten sposób na dobre zaczęła się moja działalność konspiracyjna i walka o niepodległość Ojczyzny.
Później Gwardia Ludowa WRN zmieniła nazwę na Oddziały Wojskowe Powstańczego Pogotowia Socjalistów.
Jakie zadania miał taki łącznik?
W określone dni po południu nie mogłem namotać sobie żadnych własnych spraw, a musiałem być do dyspozycji kierownictwa obwodu. Najczęściej do dyspozycji ojca. Wtedy powinienem przebywać w wyznaczonym miejscu i czekać na rozkaz, który był albo nie. Jak był, to niosłem – najczęściej wiadomość, rzadziej coś wymiarowego pod wskazany adres. A po wyznaczonym na dyżur czasie miałem już wolne.
Wróćmy jeszcze do Twojej edukacji. Skończyłeś szkołę powszechną, co potem?
Dalej rozpocząłem naukę w szkole pozornie zawodowej, bo tylko takie mogły wtedy oficjalnie istnieć. Nosiła szumną nazwę II Miejskiej Męskiej Szkoły Handlowej i mieściła się przy ul. Miodowej 25. Co niezwykłe, oprócz przedmiotów ściśle zawodowych, takich jak towaroznawstwo, maszynopisanie czy stenografia, były w niej wykładane także przedmioty z zakresu gimnazjum, wśród nich nawet łacina! Chodziliśmy tam – sami chłopcy, niekoniecznie z tak zwanych dobrych domów, bo z różnych i w wieku powiedzmy łobuzowatym. Do tego chyba wszyscy koledzy gdzieś do czegoś należeli, do jakiejś konspiracji. Chociaż mniej więcej wiedzieliśmy to o sobie, wiedzieli też nauczyciele, to jednak żadnych wpadek w szkole nie było, co dobrze świadczy o tamtej społeczności. Ze szkolnego okresu na Miodowej pamiętam też wagary po Warszawie w maju 1944 roku, a także młodzieńczą brawurę w korzystaniu z tramwajów.
Budynek przy ul. Miodowej 25, w którym mieściła się II Miejska Męska Szkoła Handlowa – Piotr Zbigniew Łubieński uczęszczał do niej w czasie okupacji
To znaczy?
Wraz z początkiem okupacji w Warszawie przestały działać autobusy i taksówki. Jeździły tramwaje, poza tym riksze i przystosowane do transportu ludzi wozy konne. Co do tramwajów, część z nich była przeznaczona tylko dla Niemców, były też tramwaje wyłącznie żydowskie, kursujące w getcie. Pozostałe, dla ludności aryjskiej, miały wydzieloną przestrzeń w przedniej części wozu motorowego, w której podróżować mogli jedynie Niemcy. A z ową brawurą chodziło o to, że najbliższe mojej szkoły przystanki usytuowane były na placu Krasińskich. Natomiast do szpanu należało wysiadać z tramwaju przed dojazdem na plac, a na wprost budynku szkolnego (względnie tam też wsiadać), oczywiście wszystko to robiąc w biegu. Co prawda wozy tramwajowe nie były wtedy zamykane, miały niewielki otwarty pomost, ale stosunkowo duża szybkość tramwaju czyniła taką zabawę niebezpieczną. Skacząc z tramwaju, nie dało się tak po prostu zatrzymać, trzeba było jeszcze wytracić prędkość. Tym bardziej wyjątkowym szpanem był wyskok „na odwrót”, czyli tyłem do kierunku jazdy, tak aby zatrzymać się w miejscu!
Tłok w tramwajach to znany obraz z filmów o okupowanej Warszawie. Nie on jednak stanowił główne źródło zmartwień jej mieszkańców, prawda?
Niestety, od początku okupacji w mieście narastał terror, którym Niemcy chcieli wymusić posłuszeństwo. Co noc odbywały się aresztowania. Moją matkę budziły odgłosy samochodów, bała się, że jadą po nas. Z upływem czasu pojawiły się też uliczne łapanki i egzekucje. Strzały, nie wiadomo, czyje i do kogo, słychać było niemal codziennie. Człowiek nie mógł przewidzieć, czy wsiadając do tramwaju, dojedzie do celu, czy do więzienia, obozu koncentracyjnego lub na roboty przymusowe do Rzeszy. Albo w ogóle pójdzie pod ścianę. W każdej chwili policja czy SS mogły zamknąć z obu stron ulicę i legitymować, rewidować wszystkich schwytanych w pułapkę Polaków. Miałeś coś nie w porządku w dokumentach, wzbudzałeś podejrzenia, Niemiec mógł cię zabić. Zresztą powód też nie był mu potrzebny. A najgorzej było za czasów Franza Kutschery. Kiedy we wrześniu 1943 roku został szefem Policji i SS na dystrykt warszawski, terror stał się całkowicie jawny i można powiedzieć obnoszący się ze swoją strasznością. Łapanki często kończyły się rozstrzeliwaniem. Publiczne były też egzekucje więźniów z Pawiaka czy z alei Szucha. W biały dzień „budy” wyjeżdżały gdzieś na miasto, nieszczęśników wyładowywano z ciężarówek i ustawiano pod murem, zakrywano im oczy lub nie i rozstrzeliwano z karabinów maszynowych. Albo też wieszano, tak aby ludność mogła zobaczyć efekty i nasycić się strachem… Dzisiaj miejsca owych egzekucji upamiętniają tablice.
To jak w tych warunkach można było żyć?
Ludzie zamienili się w zające. Tak jak one, funkcjonowali w ciągłym zagrożeniu. Cały czas czujnie rozglądali się dookoła, gotowi w każdej chwili do panicznej ucieczki.
Na Kutscherę wyrok śmierci wydała Komenda Główna AK.
Wyrok został wykonany 1 lutego 1944 roku przez oddział specjalny „Kedywu”. A po 16 lutego uliczne egzekucje ustały. Co nie znaczy, że nie rozstrzeliwano dalej, chociażby w podwarszawskich lasach.
Co jeszcze mógłbyś powiedzieć o okupacyjnym dniu powszednim? Brakowało żywności?
Była na kartki, a przy tym w ilościach niewystarczających. Dlatego rozwinął się szmugiel – obrót zakazany przez Niemców, ale faktycznie nie do opanowania. Na wieś po żywność wyjeżdżały grupy coraz lepiej zorganizowanych handlarzy. Niemcy urządzali na nich łapanki, w pociągach i na stacjach. Natomiast maszyniści czasem spowalniali składy, by szmuglerzy mogli z nich wyskoczyć, spróbować ocalić siebie i wieziony towar. Co można dodać? Dużo młodzieży uczyło się konspiracyjnie, Polacy nie mogli korzystać z radia czy robić zdjęć. Wprowadzono godzinę policyjną, od godzin wieczornych do porannych, w czasie której nie wolno było poruszać się po mieście bez ważnej przepustki. Jej brak skutkował albo natychmiastowym zastrzeleniem, albo w najlepszym razie aresztowaniem.
Nie do pomyślenia. Ale jeszcze gorszy los spotkał Żydów.
Pamiętam, że przez cały 1940 rok przychodziły do nas na obiady dwie żydowskie dziewczynki. Właściwie nie wiem, czy to była jakaś wspólna akcja polskich i żydowskich socjalistów, czy może dzieci jakiegoś znajomka. Ale raczej to pierwsze. Kiedy przychodziły, ja dla bezpieczeństwa musiałem opuszczać dom. Zostawała z nimi moja matka. Dawała im ciepły posiłek i jakiś suchy prowiant na drogę. Umierała przy tym z przerażenia, ponieważ w sąsiedztwie mieszkał volksdeutsch i wszyscy nasi goście musieli przechodzić pod jego oknem. Aż pewnego dnia dziewczynki przestały nas odwiedzać. Nigdy nie dowiedziałem się, dlaczego, ani jak się nazywały.
Plac Muranowski, a na dalszym planie zabudowa ul. Muranowskiej. Strzałką zaznaczono kamienicę przy Muranowskiej 4, do której rodzina Łubieńskich wprowadziła się w 1942 roku, po wyłączeniu tego obszaru z getta
W listopadzie 1940 roku Niemcy zamknęli getto. W lipcu 1942 roku zaczęła się akcja likwidacyjna, czyli wywózki do komór gazowych Treblinki.
Z kolei Mokotów miał sie stać dzielnicą niemiecką, dlatego moi rodzice otrzymali nakaz opuszczenia mieszkania przy Puławskiej. Wprowadzili się tam Niemcy, chyba przywiezieni z terenów wschodnich. My w zamian dostaliśmy lokal w kamienicy przy Muranowskiej 4, wydzielonej z getta w marcu 1942 roku. Ulica na tym odcinku przedzielona była wzdłuż trzymetrowym murem zwieńczonym drutem kolczastym. Po naszej stronie chodziła pilnująca granicy getta łotewska policja. Z okien na drugim piętrze widzieliśmy domy żydowskie. Zaś w budynku obok, pod numerem 6, istniał podziemny tunel do szmuglowania żywności. Wiele osób musiało o nim wiedzieć, chociażby miejscowe chłopaki, a mimo to Niemcy tunelu nie odkryli.
Dalszym ciągiem żydowskiej tragedii było powstanie w getcie, w kwietniu 1943 roku.
Kiedy na placu Muranowskim Niemcy palili dom po domu, to nam, młodym chłopakom, sąsiedzka starszyzna kazała siedzieć z kubłami wody na dachu i chronić kamienicę przed pożarem. Niebezpieczeństwo było realne, bo zawiewający wiatr przenosił płomienie z getta ponad murem. A nasz dach kryty był papą. Stamtąd widziałem dzieciątka wyrzucane z okien płonących mieszkań, a potem skaczące ich matki, wolące dla nich i dla siebie szybką śmierć niż spalenie żywcem. Któregoś też razu zobaczyłem, jak kilku Niemców, a może Ukraińców, pędziło grupę Żydów – kobiety, dzieci, mężczyzn. Gnali ich na Umschlagplatz. Były tam dwie Żydówki z dziecięcymi wózkami. W pewnym momencie prowadzący grupę Niemiec wyrwał im te wózki, kazał je zostawić, a kobiety popędził dalej. Kiedy grupa oddaliła się, Niemiec podszedł do pierwszego wózka, złapał niemowlę za nogi i wrzucił je w płomienie. Zamarłem. Usłyszałem krótki, przeraźliwy krzyk. Za chwilę scena powtórzyła się z następnym maleństwem. Dzisiaj już nie wiem, czy aby tych krzyków nie stworzył mój przerażony umysł. Ale te morderstwo popełnione na niewinnych niemowlakach wraca do mnie, kiedy tylko podnoszony jest temat getta, Żydów czy ich powstania!
W kwietniu i maju 1943 roku Piotr Zbigniew Łubieński widział z dachu, jak Niemcy brutalnie tłumili powstanie w getcie i wywozili schwytanych Żydów na zagładę
To był straszny koniec tej części stolicy i jej mieszkańców.
Jeszcze po powstaniu naziści tropili Żydów w ruinach i po stronie aryjskiej. Nadal działali też szmalcownicy – Polacy, którzy poszukiwali ukrywających się ocalonych ludzi, by ich szantażować, wyłudzać jakieś korzyści materialne. Mimo przeciwdziałania władz konspiracyjnych proceder ten niestety istniał.
Już bez getta, ale okupowana Warszawa żyła dalej. A w niej Twoja rodzina. Jak sobie radziliście?
Było coraz trudniej. Przydziały żywności nie wystarczały, zaś dokupywanie jedzenia na wolnym rynku wiązało się z wyższymi kosztami. Ojciec pracował po sześć i pół dnia w tygodniu, a mimo to czasem i tak brakowało nam środków. Gdzieś chyba od 1943 roku sam zacząłem zarabiać, a główną moją pracą stała się sprzedaż nylonowych pończoch. Prawdopodobnie przywozili je żołnierze niemieccy z Francji i jakąś krętą drogą trafiały do polskich kobiet. Ja byłem na końcu tej ścieżki, zajmowałem się sprzedażą detaliczną. Miałem więc zbierać zamówienia, odbierać towar od dostawcy i roznosić go klientkom, następnie inkasować od nich zapłatę i przekazywać ją drugiej stronie. Prawie wszystkie zarobione w ten sposób pieniądze oddawałem matce.
Ojciec, mimo przeprowadzki, miejsca pracy nie zmienił?
Nie. A ja mu pomagałem w okresach przedświątecznych, kiedy ruch narastał, a w szkole były ferie.
Strzygłeś, goliłeś?
Skąd! Byłem tam odźwiernym i szatniarzem. Do moich zadań należało otworzenie drzwi nadchodzącemu klientowi, aby sam się nie fatygował i przywitanie go formułą: „Moje uszanowanie panu”. Potem pomagałem mu zdjąć płaszcz czy palto i je wieszałem. Po skończonym strzyżeniu czyściłem ubranie klienta miotełką, podawałem i pomagałem założyć okrycie wierzchnie, otwierałem drzwi i żegnałem wychodzącego słowami: „Do widzenia panu”. Poza tym zamiatałem obcięte włosy, sprzątałem mydelniczki po goleniu czy biegałem po papierosy dla fryzjerów. I nie mogłem usiąść, nawet kiedy klientów nie było. Całe czternaście godzin musiałem stać!
Współczuję…
A jeszcze dodam, że zakład żadnej pensji mi nie wypłacał, liczyłem jedynie na napiwki. Inna sprawa, że nieraz potrafiłem zarobić w ten sposób więcej niż ojciec. Za to w wakacje miałem już labę. Tak jak przed wojną, przeważnie spędzałem je u wujostwa w Piasecznie.
Piotr Zbigniew Łubieński na fotografii z 1943 roku
A czy znałeś szczegóły konspiracyjnej działalności ojca?
Nie. O nich dowiedziałem się dopiero po latach, od jego towarzyszy z podziemia. Ojciec miał pseudonim „Michał” i współorganizował Gwardię Ludową na Mokotowie. Był trzecim zastępcą komendanta w dzielnicy, zajmował się kwatermistrzostwem. Należał do dzielnicowego Komitetu PPS, wspólnie z matką prowadzili punkt kontaktowy i kolportowali konspiracyjną prasę.
„Towarzysz «Michał» miał stopień podporucznika, był bardzo operatywny, b. dobry organizator, i zawsze można było na nim polegać” – cytuję opinię Zygmunta Ładkowskiego, ps. „Paweł”, jednego z twórców Gwardii Ludowej PPS-WRN.
Ojciec był jego podkomendnym. A gdy „Pawła” aresztowano pod koniec 1942 roku, opiekował się rodziną zwierzchnika. W czasie okupacji dbał też o rodziców jednego z dowódców partyzanckich AK na Lubelszczyźnie. Ja w podziemną aktywność ojca wtajemniczany nie byłem. Ale któregoś wieczoru usłyszałem, jak on – myśląc, że śpię – opowiadał matce zdarzenie ze sklepu z radiami, mieszczącym się w tej samej kamienicy co zakład fryzjerski, lecz po przeciwnej stronie bramy wjazdowej. To był sklep tylko dla Niemców, chociaż pracował w nim Polak. I pewnego dnia, gdy w zakładzie nie było klientów, ojciec poszedł tam posłuchać radia z Londynu. Wtedy do sklepu wszedł umundurowany esesman. Ojciec zdążył skryć się na zapleczu. Jednak przez ciekawość chciał tego Niemca zobaczyć. Wyjrzał dyskretnie i… zdrętwiał z przerażenia. Znał go, widywał go na naradach i odprawach dowództwa Obwodu Mokotów! Zaraz, jak tylko mógł, pognał do dowódcy z informacją, że działa wśród nich agent. Ale ten go uspokoił. Okazało się, że ów człowiek pracuje w gestapo na Szucha dla polskiej konspiracji. Niestety, nie znam jego nazwiska.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki