Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Powstanie, kacet i inne historie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 lipca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powstanie, kacet i inne historie - ebook

Najłatwiej poznać i zrozumieć historię widzianą oczami świadka. Takim świadkiem przeszłości był Piotr Zbigniew Łubieński (1927-2022), warszawiak, w czasie drugiej wojny światowej żołnierz konspiracji i powstaniec. W Powstaniu Warszawskim w szeregach pułku AK „Baszta” bił się na Mokotowie i Sielcach, m.in. w obronie Królikarni i szkoły przy ul. Woronicza. Po kapitulacji nie trafił, jak większość akowców, do obozu jenieckiego, lecz do obozu koncentracyjnego Stutthof niedaleko Gdańska. Cudem przeżył uwięzienie i ewakuację droga morską do Zatoki Lubeckiej w północno-zachodnich Niemczech.

W wywiadzie-rzece przeprowadzonym przez Adama Studzińskiego p. Łubieński bez upiększeń i egzaltacji opowiada nietuzinkowe koleje swego życia, koncentrując się na okresie wojny. Opisuje okupacyjną codzienność Warszawy, działalność podziemną. Wspomina naznaczone bohaterstwem i grozą dni powstania, pobyt w Stutthofie i ewakuacyjny „rejs śmierci” na zachód. Dalej otrzymujemy ciekawe opisy pokonanych, tuż powojennych Niemiec i Szwecji, w której nasz bohater przebywał pół roku. Śledzimy też jego losy po powrocie do kraju. Na koniec p. Łubieński dzieli się refleksjami na temat powstania widzianego z perspektywy lat.

Część książki stanowi również szkic Adama Studzińskiego poświęcony rozgrywce dyplomatycznej wokół zrywu Warszawy z 1944 roku. Autor, odwołując się do tzw. historii alternatywnej, pisze, co władze polskie w Londynie mogły zrobić, aby uniknąć tragedii stolicy oraz śmierci i cierpień wielu tysięcy jej mieszkańców.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-11-16717-9
Rozmiar pliku: 4,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Była listo­pa­dowa noc roku tysiąc osiem­set dzie­więć­dzie­sią­tego któ­re­goś… Noc ciemna i głu­cha. Zakap­tu­rzony jeź­dziec w pele­ry­nie mijał poło­żony wśród pól wiej­ski cmen­ta­rzyk.

Myślisz, że to zain­te­re­suje Czy­tel­ni­ków?

Oczy­wi­ście. Nie ma to jak dobra histo­ria z dresz­czy­kiem.

Skoro tak twier­dzisz… Zatem powra­ca­jący z sąsied­niej wsi jeź­dziec wybrał drogę na skróty; wio­dącą obok cmen­ta­rza, zupeł­nie pustą.

Noc była bez­k­się­ży­cowa, ale w sła­bym świe­tle kilku dopa­la­ją­cych się świe­czek jeź­dziec dostrze­gał pagórki gro­bów i zarysy drew­nia­nych krzyży. Sły­szał też skrzy­pie­nie poru­sza­nej wia­trem cmen­tar­nej furtki…

Poczuł się nie­swojo, chciał szyb­ciej dobić do domu. Spiął więc konia, pochy­lił się, i… ktoś albo coś zaczęło go dusić! Upiór? Strzyga? Jakaś zjawa sie­działa mu na ple­cach!!! Zatrzy­mał konia, znie­ru­cho­miał. Ucisk zelżał. Odwró­cił się, nikogo za nim nie było…

Zimny pot zro­sił mu czoło, a serce biło jak osza­lałe.

Ponow­nie spiął konia – i to prze­ra­ża­jące – upiór znów zła­pał go za gar­dło! Jeź­dziec, z duszą na ramie­niu, a może i z czymś wię­cej, przy­sto­po­wał – dusze­nie ustało – i trzy­ma­jąc się sztywno na sio­dle, ledwo doczła­pał do domu.

„Ojciec! Ratuj! Weź to z moich ple­ców!” – krzy­czał pośród nocy, budząc oko­licz­nych wło­ścian. Ten, w samej tylko bie­liź­nie wybiegł oca­lić syna i…

I nic, żad­nego upiora nie zoba­czył. Bo to nie zły duch go dusił, tylko zawią­zana pod szyją pele­ryna. Dla­czego? Przy dosia­da­niu konia dostała się pod sio­dło, i kiedy jeź­dziec nachy­lał się, by popę­dzić wierz­chowca, ta odbie­rała mu dech. A że wokół było strasz­nie, to wymy­ślił sobie tego upiora!

Świet­nie! Pio­trze, kim był ten jeź­dziec?

Moim dziad­kiem, Sta­ni­sła­wem Łubień­skim.

Maciej Łubień­ski (1572–1652), arcy­bi­skup gnieź­nień­ski i pry­mas Pol­ski, sekre­tarz kan­ce­la­rii Zyg­munta III Wazy, sena­tor-rezy­dent przy kró­lach – jeden z naj­bar­dziej zna­nych przed­sta­wi­cieli rodu Łubień­skich herbu Pomian

Wasze nazwi­sko wie­lo­krot­nie prze­wija się przez histo­rię Pol­ski.

To prawda. Roger hra­bia Łubień­ski herbu Pomian wywo­dził histo­rię rodu od Heb­dów – Mora­wian osia­dłych na Kuja­wach. Jedną z odnóg tego rodu były linie kasz­te­lań­ska lub sie­radzka, wywo­dząca się ze wsi Łubna poło­żo­nej w oko­li­cach Sie­ra­dza, któ­rej pro­to­pla­stą byli Jaro­sław albo jego ojciec Przy­by­sław. Z niej wywo­dzili się mię­dzy innymi dwaj pry­masi Pol­ski – w tym szcze­gól­nie znany Maciej, oraz póź­niej­sza linia hra­biow­ska zapo­cząt­ko­wana przez Feliksa Wale­zju­sza. Tytuł hra­biow­ski otrzy­mał on z rąk króla Prus Fry­de­ryka Wil­helma w 1798 roku. Nato­miast druga linia, podobno też bio­rąca swój począ­tek z rodziny Heb­dów, zapo­cząt­ko­wał Mar­cin, któ­remu ojciec Jakusz po 1402 roku kupił wieś Łubno pod Łęczycą i który przy­jął nazwi­sko Łubień­ski. Tę odnogę przy­jęło się okre­ślać jako mazo­wiecką. I wła­śnie z niej się wywo­dzę.

Pozna­li­śmy już Two­jego dziadka.

Sta­ni­sław uro­dził się pod Mławą, we wsi Kęczewo. Jego ojciec, Alek­san­der, był tam wła­ści­cie­lem dużej kuźni, i praw­do­po­dob­nie też pose­so­rem dzier­żaw­nym majątku Nad­ra­towo. Dzia­dek uro­dził się w 1874 roku. Gdy zaś miał lat dwa­dzie­ścia cztery, zaszło w jego życiu ważne wyda­rze­nie – wstą­pił do Pol­skiej Par­tii Socja­li­stycz­nej. Lewi­cowe poglądy nie pozwo­liły mu dłu­żej pra­co­wać w majątku i kuźni, porzu­cił więc rodzi­ców, rodzeń­stwo i wyje­chał w oko­lice War­szawy. Był pomoc­ni­kiem ogrod­nika w Mar­ce­li­nie, tam poznał Cze­sławę Cza­pliń­ską, córkę owego ogrod­nika, a w 1902 roku zna­jo­mość ta zakoń­czyła się ślu­bem, w kościele w Tar­cho­mi­nie. Wiem też, że przed pierw­szą wojną dzia­dek pra­co­wał na kolei war­szaw­sko-wie­deń­skiej jako dyżurny ruchu. Wyrzu­cili go stam­tąd za nie­pod­po­rząd­ko­wa­nie się wła­dzom car­skim czy obrazę naczel­nika. Potem pra­co­wał w róż­nych zawo­dach, był: pie­ka­rzem, ogrod­ni­kiem, kole­ja­rzem, aż wresz­cie, w latach 20. i 30. tram­wa­ja­rzem, pod koniec życia pra­cu­jąc jako kon­duk­tor.

Feliks Fran­ci­szek Wale­zjusz Łubień­ski (1758–1848), hra­bia, praw­nik, poli­tyk, poseł na Sejm Czte­ro­letni, mini­ster spra­wie­dli­wo­ści Księ­stwa War­szaw­skiego

I wciąż dzia­łał w PPS-ie?

Tak, był orga­ni­za­to­rem róż­nych akcji i oczy­wi­ście pocho­dów pierw­szo­ma­jo­wych, a liczne zasługi Sta­ni­sława dla ruchu robot­ni­czego potwier­dza histo­ria zwią­zana z jego pogrze­bem. Otóż dzia­dek zmarł na raka wątroby w 1934 roku. Bab­cia, jako wie­rząca kato­liczka, zamó­wiła mu mszę pogrze­bową w kościele Naro­dze­nia NMP na ówcze­snym Lesz­nie nr 32, obec­nie to aleja Soli­dar­no­ści 80. Potem, zgod­nie ze zwy­cza­jem, trumna miała być popro­wa­dzona na Cmen­tarz Wol­ski. Ale kiedy po nabo­żeń­stwie duchowny wyszedł przed kościół i zoba­czył czer­wone, PPS-owskie sztan­dary, odmó­wił pój­ścia z kon­duk­tem. Sytu­acja zro­biła się, deli­kat­nie mówiąc, nie­zręczna. Sprawą zajęli się jed­nak robot­nicy, towa­rzy­sze dziadka. Pode­szli do księ­dza i oświad­czyli mu, że albo ten pój­dzie i pochowa ich kolegę, albo odmówi, a wtedy z miej­sca stłuką mu mordę. Dodat­kowo zapew­nili go też, że ni­gdy już spo­koj­nie do kościoła nie dotrze. Ksiądz wybrał pierw­sze z zapro­po­no­wa­nych roz­wią­zań, więc kon­dukt ruszył w ostat­nią drogę dziadka, z czer­wo­nymi sztan­da­rami i tram­wa­jar­ską orkie­strą.

Co za obra­zek z mię­dzy­woj­nia!

Oj, dzia­dek był powszech­nie sza­no­wany. Kilka lat wcze­śniej zda­rzyła się inna histo­ria. Sta­ni­sław z Cze­sławą miesz­kali przy Gór­czew­skiej 60, w drew­nia­nym domu sto­ją­cym na podwórku, na które z kolei wcho­dziło się przez bramę w budynku od ulicy, też drew­nia­nym. Wola była wtedy dziel­nicą zamiesz­kaną przez robot­ni­ków, ubo­gich, a do tego różne szem­rane towa­rzy­stwo. Któ­re­goś dnia wra­ca­ją­cego z pracy dziadka zacze­pili sto­jący w bra­mie chło­pacy. „Panie Łubień­ski, coś pan taki smutny?” – zapy­tali. Bo rze­czy­wi­ście, minę miał nie­wy­raźną. „Zda­rzyło się nie­szczę­ście, w robo­cie ukra­dli mi zega­rek, moją dro­go­cenną pamiątkę” – wytłu­ma­czył im Sta­ni­sław. Dodam, że wtedy kon­duk­tor sie­dział przy wej­ściu do wagonu i sprze­da­wał bilety, zatem był łatwym celem dla kie­szon­kow­ców. „Jak to? Pana okra­dli? Naszego czło­wieka z Woli? Nie­do­cze­ka­nie ich!” – świę­cie obu­rzyli się chłopcy, i zaczęli go wypy­ty­wać, kiedy to się stało, na jakiej tra­sie i tak dalej. A po kilku dniach znów zacze­pili dziadka, poka­zali mu zega­rek i pytają: czy to ten? „Tak!”, ucie­szył się Sta­ni­sław, a „zna­lazcy” sta­nęli na pie­de­stale chwały. Oczy­wi­ście dostali za to jakąś flaszkę, a może coś jesz­cze.

Widać chło­paki mieli sze­ro­kie kon­takty na mie­ście.

Z pew­no­ścią. Ten zega­rek z dewizką, cho­wany w kie­szeni kami­zelki, naprawdę był dla Sta­ni­sława naj­więk­szym skar­bem. A tu pew­nego razu w odwie­dziny do dziad­ków przy­był mniej wię­cej roczny Piotr Zbi­gniew. Podobno bar­dzo wtedy pła­ka­łem, bo w jed­nym uchu zro­bił mi się wrzód. To musiała być bole­sna sprawa. Sie­dzia­łem u dziadka na kola­nach, a on, by mnie zaba­wić, wycią­gnął ten swój zega­rek i dał mi go do potrzy­ma­nia. Ja jed­nak zaczą­łem nim stu­kać o stół. Prze­sta­łem pła­kać, nawet się roze­śmia­łem i stu­ka­łem dalej. Nie do śmie­chu było jed­nak obser­wu­ją­cym to babci i mamie. Myślały, że dzia­dek mnie zabije. Ale on… też się roze­śmiał. Z opo­wia­dań wiem, że obaj śmia­li­śmy się do roz­puku, i z tego śmie­chu wrzód pękł, ropa się wylała i ozdro­wia­łem!

Wspo­mnia­łeś o mamie, to przejdźmy teraz do jej rodziny. Czy to rów­nież był ród szla­checki?

Nie. Przod­ko­wie z linii Nowa­kow­skich byli miesz­cza­nami z nie­wiel­kiego Nowego Mia­sta nad Pilicą. Ale z tej strony też mia­łem bar­dzo cie­ka­wego dziadka. Jego rodzice byli cał­kiem zamożni jako jedyni w owym cza­sie miesz­cza­nie posia­dali muro­wany pię­trowy dom w rynku, do tego warsz­tat sny­cer­ski i duży ogród na zaple­czu. Dzie­łami pra­dziadka są ambona i drzwi wej­ściowe do kościoła ojców kapu­cy­nów w Nowym Mie­ście. Mate­rial­nie więc Nowa­kow­skim dobrze się powo­dziło, ale nie­stety dzieci się im nie cho­wały. Kiedy więc uro­dził się Jan, posta­no­wili, że prze­zna­czą go na księ­dza, byle tylko rósł zdrów. I rze­czy­wi­ście, w odpo­wied­nim cza­sie wysłali go do semi­na­rium duchow­nego w Kra­ko­wie. Ale mój przy­szły dzia­dek wolał buj­niej­sze życie. Zako­chał się w Cygance, a kiedy jej tabor ruszył w świat, on uciekł z semi­na­rium i przy­łą­czył się do wędrow­ców. Ze związku z Cyganką nic jed­nak nie wyszło wobec sprze­ciwu samych Cyga­nów. A Jana szybko odna­leźli rodzice i ścią­gnęli na powrót do Nowego Mia­sta.

Foto­gra­fia rodzinna wyko­nana w 1928 roku. Po pra­wej sie­dzi Jadwiga Łubień­ska z domu Nowa­kow­ska z synem Pio­trem Zbi­gnie­wem, za nią na prawo stoi jej mąż Sewe­ryn Tomasz Łubień­ski. Po lewej sie­dzi Ste­fa­nia Gałązka z domu Nowa­kow­ska, sio­stra Jadwigi, za nią stoją bra­cia Edward Wła­dy­sław i Marian Nowa­kow­scy

Czyli stan duchowny nie był mu pisany.

Nie bar­dzo. Nato­miast z kon­tak­tów z Cyga­nami dzia­dek Jan wyniósł umie­jęt­ność sta­wia­nia kart. Znany był z tego w Nowym Mie­ście i oko­li­cach; ludzie zjeż­dżali się z prośbą o wróżby. On za te usługi nie brał pie­nię­dzy. Jed­nak, co cie­kawe, nie sta­wiał kart codzien­nie, ale tylko wtedy, gdy czuł, że jest na to odpo­wiedni czas. Oczy­wi­ście można mach­nąć ręką i powie­dzieć, ot, takie tam gada­nie. Ale w rodzin­nych wspo­mnie­niach zacho­wała się histo­ria z lata 1945 roku. Dzia­dek przy­je­chał do Pia­seczna odwie­dzić córki i dał się namó­wić, by posta­wić karty mojej mamie. Zaraz orzekł: „Jadźka – Sewer (czyli mój ojciec) nie żyje”. Matka mu nie uwie­rzyła, cho­ciaż nie­stety to była prawda, ojciec zgi­nął w powsta­niu. A o mnie dzia­dek powie­dział, że żyję, ale jestem „za morzem”. Mama nie wie­działa, co o tym myśleć. Gdzie War­szawa, gdzie Pia­seczno, w któ­rym wów­czas miesz­kała, a gdzie morze? A ja naprawdę znaj­do­wa­łem się wtedy w Szwe­cji! Dopiero za jakiś mie­siąc dostała ode mnie kartkę. No i co – wie­rzyć we wróżby czy nie?

Oto jest pyta­nie. A wra­ca­jąc do mło­do­ści dziadka, co działo się po jego powro­cie do Nowego Mia­sta?

Nie­spo­kojny duch szybko zna­lazł nową dziew­czynę. Gdy się z nią żenił, miała lat szes­na­ście, on dwa­dzie­ścia dwa. Począt­kowo rodzice Jana byli prze­ciwni mał­żeń­stwu chło­paka z boga­tego domu z biedną córką dzier­żawcy sta­wów ryb­nych. Kiedy jed­nak prze­ko­nali się, jak wspa­nia­łym czło­wie­kiem była, poko­chali ją mocno, chyba moc­niej niż wła­snego syna. Bab­cia Kazi­miera, z domu Bana­sie­wicz, docze­kała się czwórki dzieci, z któ­rych naj­star­szym była moja matka, Jadwiga. Nie­stety Kazi­miera zmarła bar­dzo szybko, w 1922 roku, licząc sobie zale­d­wie dwa­dzie­ścia cztery lata.

Dzia­dek oże­nił się ponow­nie?

Tak. Z nowego związku miał jesz­cze syna. Tu wspo­mnę, że Ana­sta­zja, czyli druga żona dziadka, była dosyć spe­cy­ficzną osobą. Sły­nęła z „rzu­ca­nia mię­sem” na lewo i prawo, awan­tu­ru­jąc się ze wszyst­kimi wokół. Dla­tego ludzie woleli jej uni­kać. Mnie kochała za to mocno. Gdy jako jedyny jej wnu­czek – co prawda rzadko – przy­jeż­dża­łem w odwie­dziny, ona rado­śnie i ser­decz­nie witała mnie sło­wami „Ach, ty mój kochany skur­wy­synku!”.

Uro­czo.

Dzia­dek Jan został trum­nia­rzem. Kie­dyś pod­czas takich odwie­dzin znik­ną­łem doro­słym z oczu. Szu­kali mnie, szu­kali, aż zna­leźli – w warsz­ta­cie, śpią­cego w nowej trum­nie, na mięk­kich wió­rach, pośród upa­ja­ją­cego zapa­chu świe­żego drewna! Ale młody Jan chyba nie miał naj­lep­szej opi­nii u swo­ich rodzi­ców. Nie wie­rzyli, że po ich śmierci odzie­dzi­czony mają­tek spo­żyt­kuje on na wycho­wa­nie dzieci. Może oba­wiali się też, że zawłasz­czy go jego druga żona. W testa­men­cie pra­dzia­dek uczy­nił więc opie­ku­nami prze­zna­czo­nego dla wnu­ków majątku miej­scowy zakon kapu­cy­nów. Nie wiem dla­czego, może to przez zmiany walu­towe, jed­nak kiedy zakon­nicy oddali pie­nią­dze, star­czyło ich tylko na opła­ce­nie odstęp­nego za miesz­ka­nie w War­sza­wie, przy Ole­siń­skiej. W rodzi­nie pano­wało prze­ko­na­nie, że resztę zagar­nęli zakon­nicy.

Prze­nie­śmy się zatem na dobre do sto­licy. Twój ojciec uro­dził się w War­sza­wie?

– Pra­wie. Sewe­ryn Tomasz, naj­star­szy syn Sta­ni­sława i Cze­sławy, przy­szedł na świat w 1903 roku w Tar­cho­mi­nie. Dzi­siaj to już War­szawa, ale wtedy była pod­miej­ską wsią.

Kim był z zawodu?

Fry­zje­rem męskim. Tak pokie­ro­wała nim matka, kobieta prak­tyczna. W zawo­dzie kształ­cił się pod okiem swego mistrza – Pio­tra Kamiń­skiego, wła­ści­ciela ele­ganc­kiego zakładu dla panów przy ulicy Puław­skiej 1. Ojciec prze­szedł wszyst­kie szcze­ble kariery, od ucznia, przez cze­lad­nika, aż uzy­skał kwa­li­fi­ka­cje mistrzow­skie i sze­fo­wał trzem pra­cu­ją­cym tam fry­zje­rom. Na owe czasy był to zakład eks­klu­zywny, odwie­dzany przez zamożną klien­telę. Sewe­ryn wyro­bił sobie renomę, pro­szono go na wizyty w nie­dzielne poranki do domów klien­tów, by ich ogo­lić czy ucze­sać. A że zawsze był uczynny i towa­rzy­ski, szybko zdo­był sym­pa­tię, co zaowo­co­wało licz­nymi zna­jo­mo­ściami. Przy­ja­ciel­skie rela­cje łączyły go cho­ciażby z jed­nym z wice­dy­rek­to­rów Banku Gospo­dar­stwa Kra­jo­wego. Po śmierci wła­ści­ciela zakładu ojciec prze­jął fak­tyczne nad nim kie­row­nic­two, pra­cu­jąc na rzecz wdowy. Dodam jesz­cze, że od Pio­tra Kamiń­skiego zdo­był też drugi zawód – dyplo­mo­wa­nego fel­czera.

A pry­wat­nie jaki był, jak go zapa­mię­ta­łeś?

Jako czło­wieka o mięk­kim sercu. Kie­dyś nabun­to­wany przez żonę spra­wił mi lanie, za nie­po­słu­szeń­stwo wobec matki. Mia­łem wtedy trzy lub cztery lata, byłem twardy, nie zaczą­łem pła­kać. A ojciec po wymie­rze­niu kary podobno ronił łzy, bo nie mógł pogo­dzić się z krzywdą, jaka spo­tkała jego małego synka. I już ni­gdy wię­cej mnie nie ude­rzył. Pamię­tam, że tata wpro­wa­dził w domu taki zwy­czaj – po powro­cie z pracy wie­szał płaszcz w przed­po­koju, a wtedy ja pod­cho­dzi­łem do wie­szaka i z kie­szeni wycią­ga­łem banany. Grał pięk­nie na man­do­li­nie, pisał pro­ste wier­sze. W gro­nie rodziny i zna­jo­mych ceniony był za spo­kój i roz­są­dek, poma­ga­nie innym. Przez kilka lat miesz­kała z nami i była na utrzy­ma­niu moich rodzi­ców sio­stra mamy, Ste­fa­nia. Sto­ło­wał się też u nas i miał wspar­cie finan­sowe cio­teczny brat matki – Józef Talma, wtedy stu­dent poli­tech­niki. Sewe­ryn, po śmierci swo­jego ojca, w razie potrzeby wspie­rał także młod­sze rodzeń­stwo.

Sewe­ryn Tomasz Łubień­ski, ojciec Pio­tra Zbi­gniewa, dzia­łacz Pol­skiej Par­tii Socja­li­stycz­nej, na foto­gra­fii z lat trzy­dzie­stych

Lewica była mu bli­ska?

W 1929 roku został człon­kiem PPS, cho­ciaż nie prze­kła­dało się to na jakąś szcze­gólną aktyw­ność. Miał w końcu na utrzy­ma­niu rodzinę, wspo­ma­gał krew­nych, dla­tego pra­co­wał po 12–13 godzin na dobę i przez sześć i pół dnia w tygo­dniu. Kiedy więc przy­cho­dził dzień wolny, na przy­kład 1 maja, to po pro­stu odpo­czy­wał. Na dzia­łal­ność par­tyjną nie star­czało mu ani czasu, ani sił. To zmie­niło się dopiero pod­czas oku­pa­cji.

Pio­trze, czas byś na dobre poja­wił się w tej opo­wie­ści. Uro­dzi­łeś się w 1927 roku. A gdzie?

Tak, to było 26 listo­pada. Uro­dzi­łem się w War­sza­wie na Moko­to­wie, przy ulicy Ole­siń­skiej 6. To nie­wielka ulica odcho­dząca na zachód od Puław­skiej, mię­dzy Mada­liń­skiego a Gra­żyny. Pod nume­rem 6 stał duży, czte­ro­pię­trowy budy­nek. Pamię­tam, że do naszego miesz­ka­nia wcho­dziło się z bramy przez ele­gancką klatkę scho­dową, jak do tych bogat­szych lokali, a nie od podwórka. Z tym że nasze z pew­no­ścią bogat­sze nie było. Znaj­do­wało się na par­te­rze i sta­no­wiło jedno dłu­gie pomiesz­cze­nie, może po daw­nej stró­żówce? Kuch­nia węglowa stała bli­sko wej­ścia. Nie koja­rzę, czy były tam woda i zlew. Myli­śmy się w misce, a potrzeby zała­twia­li­śmy w podwór­ko­wej sła­wojce.

Podwórko było pew­nie też miej­scem Two­ich zabaw?

Podwórko i ulica. Pusz­cza­li­śmy papie­rowe sta­teczki w rynsz­to­kach. Na całym Moko­to­wie znaj­do­wał się wów­czas tylko jeden ogród jor­da­now­ski, przy ulicy Baga­tela. Łazienki czy park Ujaz­dow­ski do dzie­cię­cych zabaw nie słu­żyły. Za to pewną atrak­cję sta­no­wił jeż­dżący Puław­ską pociąg Kolei Gró­jec­kiej, który w owym cza­sie zaczy­nał swój bieg na placu Unii Lubel­skiej, a koń­czył w Górze Kal­wa­rii czy w Nowym Mie­ście. W 1932 roku, a może 1933 roku, wypro­wa­dzi­li­śmy się z Ole­siń­skiej, z tym że wcale nie tak daleko, bo na Puław­ską 21. To była duża pose­sja z kil­koma budyn­kami, prak­tycz­nie łącząca się z Cho­cim­ską.

Zna­la­złem zdję­cie tego frag­mentu Puław­skiej z 1939 roku. Na pierw­szym pla­nie widać masze­ru­ją­cych Niem­ców.

Rze­czy­wi­ście, to domy z mojego dzie­ciń­stwa. Numer 21 to ten czte­ro­pię­trowy. Pod nume­rem 19 przez całe podwórko cią­gnął się bazar aż do Cho­cim­skiej. A pod nume­rem 17 miesz­kali drobni miesz­cza­nie, bie­dota i drobni kry­mi­na­li­ści. Miesz­kańcy numeru 17 nie musieli nawet zamy­kać stry­chu, kiedy suszyli tam bie­li­znę, bo u sie­bie sąsie­dzi nie kra­dli.

Pora była już chyba iść do szkoły.

Ow­szem, naukę roz­po­czą­łem w Szkole Powszech­nej nr 85 przy Narbutta 14. Tam w czerwcu 1939 roku ukoń­czy­łem piątą klasę.

W latach trzy­dzie­stych rodzina Łubień­skich prze­nio­sła się z ul. Ole­siń­skiej do kamie­nicy przy ul. Puław­skiej 21 (na foto­gra­fii)

Pamię­tasz, widzianą oczami dziecka, przed­wo­jenną wie­lo­kul­tu­ro­wość?

Cóż, mło­dzież w ław­kach sie­działa taka, jaka miesz­kała w dziel­nicy – byli więc i kato­licy, i żydzi, i ewan­ge­licy, i pra­wo­sławni.

A nie zda­rzały się na tym tle jakieś waśnie?

Nie przy­po­mi­nam sobie. Może wśród star­szych, jed­nak nie u nas. No dobrze, przy­znaję, była jedna sprawa – pró­bo­wa­li­śmy pod­szczy­py­wać żydow­skie kole­żanki za biu­sty. Bo u nich roz­wi­jały się szyb­ciej niż u naszych dziew­cząt, więc takich mło­ko­sów zachę­cały do zacze­pek.

Wieża spa­do­chro­nowa w pobliżu sta­dionu Legii przy ul. Łazien­kow­skiej. Piotr Zbi­gniew Łubień­ski, będąc har­ce­rzem 111. War­szaw­skiej Lot­ni­czej Dru­żyny Har­cer­skiej, ska­kał z niej ze spa­do­chro­nem

No ład­nie!

W szkole zwią­za­łem się z har­cer­stwem. Dzia­łała tam 111. WLDH – War­szaw­ska Lot­ni­cza Dru­żyna Har­cer­ska. Dru­ży­no­wym był pod­po­rucz­nik lot­nic­twa w służ­bie czyn­nej, nie­stety nie pamię­tam jego nazwi­ska. W lipcu 1939 roku wraz z dru­żyną spę­dzi­łem dwa tygo­dnie na obo­zie har­cer­skim w Lasach Choj­now­skich. Tam też zda­łem na drugi sto­pień har­cer­ski – wywia­dowcy. A w sierp­niu nasz dru­ży­nowy zor­ga­ni­zo­wał dla star­szych har­ce­rzy (mia­łem wtedy 12 lat) skoki spa­do­chro­nowe. Nie z samo­lotu, lecz z wieży sto­ją­cej w oko­li­cach boiska Legii. Po wej­ściu na nią zakła­dało się spa­do­chron umo­co­wany na linie do wysię­gnika i ska­kało. Spa­do­chron bły­ska­wicz­nie łapał powie­trze i może po sekun­dzie czło­wiek opa­dał na zie­mię jak na praw­dzi­wym. Wyko­na­łem trzy takie skoki, prze­ży­cie było nie­sa­mo­wite.

Rodzina Łubień­skich na foto­gra­fii z 1939 roku – Piotr Zbi­gniew Łubień­ski pierw­szy od pra­wej

Powiedz mi jesz­cze pro­szę, czy przed­wo­jenna War­szawa zasłu­gi­wała na miano „Paryża Pół­nocy”?

Sądzę, że tak, nie mniej ja byłem za młody, aby ją dobrze zapa­mię­tać czy móc porów­nać z innymi mia­stami. Nato­miast dzi­siaj, kiedy znam już wiele euro­pej­skich metro­po­lii, uwa­żam War­szawę za jedną z naj­pięk­niej­szych, czy nawet naj­pięk­niej­szą z nich.

Nie jest to opi­nia powszechna.

Może. Ja jed­nak patrzę na funk­cjo­nalne budynki, na pełną zie­leni, otwartą prze­strzeń mię­dzy blo­kami, na sze­ro­kie ulice – także zie­lone i ukwie­cone, na ponad osiem­dzie­siąt par­ków dostęp­nych dla lud­no­ści, na odbu­do­wane z pie­ty­zmem zabytki. To wszystko spra­wia, że dla mnie War­szawa jest po pro­stu piękna!Pio­trze, czy pamię­tasz ostat­nie dni pokoju?

Tamte waka­cje tra­dy­cyj­nie spę­dza­łem u wujo­stwa Gałąz­ków w Pia­secz­nie, u wujka Janka i cioci Stefy, sio­stry mamy. Nie­całe, bo jak wspo­mi­na­łem, byłem też na obo­zie i ska­ka­li­śmy z wieży. Poza tym jed­nak odpo­czy­wa­łem w Pia­secz­nie. Mia­łem tam kolegę Mietka Dziad­kie­wi­cza – takiego przy­ja­ciela, jak to się mówi, do gro­bo­wej deski; zmarł wiele lat temu. Razem ze mną była też matka, a ojciec dojeż­dżał w soboty i zosta­wał na nie­dzielę. Do War­szawy wró­ci­li­śmy chyba 31 sierp­nia, by przy­go­to­wać się do szkoły.

Czu­łeś atmos­ferę zbli­ża­ją­cej się wojny?

Mia­łem wtedy nie­spełna 12 lat. Nie wiem, czy to co pamię­tam dzi­siaj, rodziło się wów­czas, czy też są to wspo­mnie­nia z roz­mów i lek­tur z okresu znacz­nie póź­niej­szego. Ludzie wie­dzieli, że będzie wojna, że nie da się jej unik­nąć. Ale rzą­dowa pro­pa­ganda trą­biła natręt­nie, jacy to jeste­śmy „silni, zwarci i gotowi”. Chyba całe spo­łe­czeń­stwo, w tym szcze­gól­nie my, mło­dzież, byli­śmy świę­cie prze­ko­nani, że damy Niem­com porząd­nego łup­nia! Było okle­ja­nie okien papie­rem, by szyby nie wyle­ciały w cza­sie bom­bar­do­wań. Była mobi­li­za­cja. Chyba kopano rowy prze­ciw­o­dłam­kowe, ale nie jestem pewien.

Pod koniec sierp­nia 1939 roku lud­ność War­szawy przy­go­to­wy­wała się do wojny z Niem­cami, kopiąc rowy prze­ciw­lot­ni­cze

I zaczęło się.

Bomby na War­szawę spa­dły już 1 wrze­śnia. Kilka dni póź­niej ojciec, jak wielu innych, posłu­chał radio­wego apelu puł­kow­nika Umia­stow­skiego, by męż­czyźni zdolni do nosze­nia broni wyszli z mia­sta na wschód. Razem z kil­koma kole­gami oraz sąsia­dami wyma­sze­ro­wał, nie wia­domo, po co i dokąd. Ostrze­li­wani po dro­dze z samo­lo­tów, dobrnęli do Gar­wo­lina i zde­cy­do­wali się wra­cać, uzna­jąc ten apel za pomysł poro­niony. Dobrze, że zdą­żyli, zanim dostęp do War­szawy zamknęli oble­ga­jący ją Niemcy. Z kolei matka była prze­ra­żona bom­bar­do­wa­niami i miesz­ka­nie na trze­cim pię­trze uznała za zbyt nie­bez­pieczne. Korzy­sta­jąc ze zna­jo­mo­ści, prze­nio­sła się razem ze mną do lokalu w sute­re­nie, który nale­żał do rodzi­ców jed­nej z sąsia­dek – Kazi Lewan­dow­skiej. Tam we dwie rodziny spę­dzi­li­śmy prak­tycz­nie cały okres oblę­że­nia War­szawy. Począ­tek wojny pozna­łem zatem tylko z huku wybu­cha­ją­cych bomb i poci­sków – w dzień mia­sto było bom­bar­do­wane i ostrze­li­wane, w nocy tylko ostrze­li­wane. Szczę­śli­wie budy­nek, w któ­rym się ukry­wa­li­śmy, nie został znisz­czony. A po kapi­tu­la­cji sto­licy wró­ci­li­śmy do naszego miesz­ka­nia, też nie­usz­ko­dzo­nego.

Niemcy wkro­czyli do War­szawy. Co dalej?

Cze­kał mnie powrót do szkoły. Wydaje mi się, że jesz­cze nie w listo­pa­dzie, ale może się mylę. Budy­nek przy Narbutta został zajęty na nie­miec­kie koszary, a Szkoła nr 85 prze­nio­sła się na ulicę Naru­sze­wi­cza, do pry­wat­nego domu opusz­czo­nego przez miesz­kań­ców. To zdaje się, była willa Jadwigi Smo­sar­skiej, wiel­kiej gwiazdy przed­wo­jen­nego kina, cho­ciaż głowy nie dam. Wtedy chłopcy tacy jak my myśleli o walce z bro­nią w ręku i na tym sku­piała się nasza uwaga. W każ­dym razie tam dotrwa­łem do końca nauki w powszech­niaku. Nato­miast chyba już w kla­sie szó­stej, a na pewno w ostat­niej, siód­mej, nie było wśród nas dzieci żydow­skich.

Co jesz­cze zapa­mię­ta­łeś z początku oku­pa­cji? Może znisz­cze­nia?

Te które aku­rat ja widzia­łem, duże nie były.

Jakieś sceny, obrazki?

Bodajże w listo­pa­dzie 1939 roku kolega z podwórka namó­wił mnie na wyprawę do Kró­li­karni po opał, bo w tam­tej­szych budyn­kach gospo­dar­czych odkrył stosy drewna. To był praw­dziwy skarb. Śląsk stał się nie­miecki, dostaw węgla już nie było, więc War­szawa odczu­wała braki. Padał śnieg, wybra­li­śmy się tam san­kami. Zała­do­wa­li­śmy zdo­bycz, ile tylko dało radę i szczę­śli­wie dobrnę­li­śmy do domu, gdzie nastą­pił uczciwy jej podział. Zachę­ceni suk­ce­sem, posta­no­wi­li­śmy powtó­rzyć akcję naza­jutrz. Ale za dru­gim razem prze­pę­dził nas wła­ści­ciel znaj­du­ją­cej się tam pie­karni. Oka­zało się, że to drewno było jego, a myśmy uwa­żali je za bez­pań­skie.

Powie­dzia­łeś, że chłopcy w Twoim wieku chcieli wal­czyć.

Tak, w szkole dosyć szybko zawią­zało się tajne har­cer­stwo. Odby­wa­li­śmy pota­jemne zbiórki nie­wiel­kimi zastę­pami i szy­ko­wa­li­śmy się do tego, by oswo­bo­dzić kraj od nie­miec­kiego oku­panta.

A co kon­kret­nie robi­li­ście na takich zbiór­kach?

To co zawsze. Musz­tra, zna­jo­mość map, pierw­sza pomoc, początki walki pie­choty – czy­sto teo­re­tyczne. Ale któ­re­goś razu, to był chyba 1940 rok, dosta­li­śmy wia­do­mość o wsy­pie i aresz­to­wa­niach w har­cer­stwie. Tam­tego dnia wpa­dłem do domu cały w ner­wach i z miej­sca oświad­czy­łem matce, że zaraz ucie­kam do lasu. Ona w krzyk i płacz, wymo­gła, żebym przy­naj­mniej zacze­kał na ojca. Gdy ten wró­cił z pracy, zasto­po­wał mnie. Powie­dział, że mam się wstrzy­mać jeden dzień, a on zasię­gnie języka. Zorien­to­wa­łem się wtedy, że ojciec działa gdzieś w kon­spi­ra­cji.

DOWIE­DZIAŁ SIĘ CZE­GOŚ?

Ow­szem, następ­nego dnia wró­cił do domu z wia­do­mo­ścią, że była wsypa, ale doty­czyła „góry”, i nam, sza­ra­kom, nic nie grozi, nikt się nami w ogóle nie inte­re­suje. Stwier­dził więc, że nie muszę ucie­kać, ale mam zerwać więzy z orga­ni­za­cją. W zamian przy­rzekł jed­nak, że w odpo­wied­nim cza­sie wcią­gnie mnie do innej taj­nej struk­tury, już nie har­cer­skiej. Tak też się stało. W 1942 roku zosta­łem żoł­nie­rzem i łącz­ni­kiem przy komen­dzie Gwar­dii Ludo­wej WRN Obwodu Moko­tów.

Nie mylić z komu­ni­styczną Gwar­dią Ludową PPR. Gwar­dia Ludowa PPS-WRN, cho­ciaż z pewną auto­no­mią, pod­po­rząd­ko­wana była Armii Kra­jo­wej.

Zga­dza się. W ten spo­sób na dobre zaczęła się moja dzia­łal­ność kon­spi­ra­cyjna i walka o nie­pod­le­głość Ojczy­zny.

Póź­niej Gwar­dia Ludowa WRN zmie­niła nazwę na Oddziały Woj­skowe Powstań­czego Pogo­to­wia Socja­li­stów.

Jakie zada­nia miał taki łącz­nik?

W okre­ślone dni po połu­dniu nie mogłem namo­tać sobie żad­nych wła­snych spraw, a musia­łem być do dys­po­zy­cji kie­row­nic­twa obwodu. Naj­czę­ściej do dys­po­zy­cji ojca. Wtedy powi­nie­nem prze­by­wać w wyzna­czo­nym miej­scu i cze­kać na roz­kaz, który był albo nie. Jak był, to nio­słem – naj­czę­ściej wia­do­mość, rza­dziej coś wymia­ro­wego pod wska­zany adres. A po wyzna­czo­nym na dyżur cza­sie mia­łem już wolne.

Wróćmy jesz­cze do Two­jej edu­ka­cji. Skoń­czy­łeś szkołę powszechną, co potem?

Dalej roz­po­czą­łem naukę w szkole pozor­nie zawo­do­wej, bo tylko takie mogły wtedy ofi­cjal­nie ist­nieć. Nosiła szumną nazwę II Miej­skiej Męskiej Szkoły Han­dlo­wej i mie­ściła się przy ul. Mio­do­wej 25. Co nie­zwy­kłe, oprócz przed­mio­tów ści­śle zawo­do­wych, takich jak towa­ro­znaw­stwo, maszy­no­pi­sa­nie czy ste­no­gra­fia, były w niej wykła­dane także przed­mioty z zakresu gim­na­zjum, wśród nich nawet łacina! Cho­dzi­li­śmy tam – sami chłopcy, nie­ko­niecz­nie z tak zwa­nych dobrych domów, bo z róż­nych i w wieku powiedzmy łobu­zo­wa­tym. Do tego chyba wszy­scy kole­dzy gdzieś do cze­goś nale­żeli, do jakiejś kon­spi­ra­cji. Cho­ciaż mniej wię­cej wie­dzie­li­śmy to o sobie, wie­dzieli też nauczy­ciele, to jed­nak żad­nych wpa­dek w szkole nie było, co dobrze świad­czy o tam­tej spo­łecz­no­ści. Ze szkol­nego okresu na Mio­do­wej pamię­tam też wagary po War­sza­wie w maju 1944 roku, a także mło­dzień­czą bra­wurę w korzy­sta­niu z tram­wa­jów.

Budy­nek przy ul. Mio­do­wej 25, w któ­rym mie­ściła się II Miej­ska Męska Szkoła Han­dlowa – Piotr Zbi­gniew Łubień­ski uczęsz­czał do niej w cza­sie oku­pa­cji

To zna­czy?

Wraz z począt­kiem oku­pa­cji w War­sza­wie prze­stały dzia­łać auto­busy i tak­sówki. Jeź­dziły tram­waje, poza tym rik­sze i przy­sto­so­wane do trans­portu ludzi wozy konne. Co do tram­wa­jów, część z nich była prze­zna­czona tylko dla Niem­ców, były też tram­waje wyłącz­nie żydow­skie, kur­su­jące w get­cie. Pozo­stałe, dla lud­no­ści aryj­skiej, miały wydzie­loną prze­strzeń w przed­niej czę­ści wozu moto­ro­wego, w któ­rej podró­żo­wać mogli jedy­nie Niemcy. A z ową bra­wurą cho­dziło o to, że naj­bliż­sze mojej szkoły przy­stanki usy­tu­owane były na placu Kra­siń­skich. Nato­miast do szpanu nale­żało wysia­dać z tram­waju przed dojaz­dem na plac, a na wprost budynku szkol­nego (względ­nie tam też wsia­dać), oczy­wi­ście wszystko to robiąc w biegu. Co prawda wozy tram­wa­jowe nie były wtedy zamy­kane, miały nie­wielki otwarty pomost, ale sto­sun­kowo duża szyb­kość tram­waju czy­niła taką zabawę nie­bez­pieczną. Ska­cząc z tram­waju, nie dało się tak po pro­stu zatrzy­mać, trzeba było jesz­cze wytra­cić pręd­kość. Tym bar­dziej wyjąt­ko­wym szpa­nem był wyskok „na odwrót”, czyli tyłem do kie­runku jazdy, tak aby zatrzy­mać się w miej­scu!

Tłok w tram­wa­jach to znany obraz z fil­mów o oku­po­wa­nej War­sza­wie. Nie on jed­nak sta­no­wił główne źró­dło zmar­twień jej miesz­kań­ców, prawda?

Nie­stety, od początku oku­pa­cji w mie­ście nara­stał ter­ror, któ­rym Niemcy chcieli wymu­sić posłu­szeń­stwo. Co noc odby­wały się aresz­to­wa­nia. Moją matkę budziły odgłosy samo­cho­dów, bała się, że jadą po nas. Z upły­wem czasu poja­wiły się też uliczne łapanki i egze­ku­cje. Strzały, nie wia­domo, czyje i do kogo, sły­chać było nie­mal codzien­nie. Czło­wiek nie mógł prze­wi­dzieć, czy wsia­da­jąc do tram­waju, doje­dzie do celu, czy do wię­zie­nia, obozu kon­cen­tra­cyj­nego lub na roboty przy­mu­sowe do Rze­szy. Albo w ogóle pój­dzie pod ścianę. W każ­dej chwili poli­cja czy SS mogły zamknąć z obu stron ulicę i legi­ty­mo­wać, rewi­do­wać wszyst­kich schwy­ta­nych w pułapkę Pola­ków. Mia­łeś coś nie w porządku w doku­men­tach, wzbu­dza­łeś podej­rze­nia, Nie­miec mógł cię zabić. Zresztą powód też nie był mu potrzebny. A naj­go­rzej było za cza­sów Franza Kut­schery. Kiedy we wrze­śniu 1943 roku został sze­fem Poli­cji i SS na dys­trykt war­szaw­ski, ter­ror stał się cał­ko­wi­cie jawny i można powie­dzieć obno­szący się ze swoją strasz­no­ścią. Łapanki czę­sto koń­czyły się roz­strze­li­wa­niem. Publiczne były też egze­ku­cje więź­niów z Pawiaka czy z alei Szu­cha. W biały dzień „budy” wyjeż­dżały gdzieś na mia­sto, nie­szczę­śni­ków wyła­do­wy­wano z cię­ża­ró­wek i usta­wiano pod murem, zakry­wano im oczy lub nie i roz­strze­li­wano z kara­bi­nów maszy­no­wych. Albo też wie­szano, tak aby lud­ność mogła zoba­czyć efekty i nasy­cić się stra­chem… Dzi­siaj miej­sca owych egze­ku­cji upa­mięt­niają tablice.

To jak w tych warun­kach można było żyć?

Ludzie zamie­nili się w zające. Tak jak one, funk­cjo­no­wali w cią­głym zagro­że­niu. Cały czas czuj­nie roz­glą­dali się dookoła, gotowi w każ­dej chwili do panicz­nej ucieczki.

Na Kut­scherę wyrok śmierci wydała Komenda Główna AK.

Wyrok został wyko­nany 1 lutego 1944 roku przez oddział spe­cjalny „Kedywu”. A po 16 lutego uliczne egze­ku­cje ustały. Co nie zna­czy, że nie roz­strze­li­wano dalej, cho­ciażby w pod­war­szaw­skich lasach.

Co jesz­cze mógł­byś powie­dzieć o oku­pa­cyj­nym dniu powsze­dnim? Bra­ko­wało żyw­no­ści?

Była na kartki, a przy tym w ilo­ściach nie­wy­star­cza­ją­cych. Dla­tego roz­wi­nął się szmu­giel – obrót zaka­zany przez Niem­ców, ale fak­tycz­nie nie do opa­no­wa­nia. Na wieś po żyw­ność wyjeż­dżały grupy coraz lepiej zor­ga­ni­zo­wa­nych han­dla­rzy. Niemcy urzą­dzali na nich łapanki, w pocią­gach i na sta­cjach. Nato­miast maszy­ni­ści cza­sem spo­wal­niali składy, by szmu­gle­rzy mogli z nich wysko­czyć, spró­bo­wać oca­lić sie­bie i wie­ziony towar. Co można dodać? Dużo mło­dzieży uczyło się kon­spi­ra­cyj­nie, Polacy nie mogli korzy­stać z radia czy robić zdjęć. Wpro­wa­dzono godzinę poli­cyjną, od godzin wie­czor­nych do poran­nych, w cza­sie któ­rej nie wolno było poru­szać się po mie­ście bez waż­nej prze­pustki. Jej brak skut­ko­wał albo natych­mia­sto­wym zastrze­le­niem, albo w naj­lep­szym razie aresz­to­wa­niem.

Nie do pomy­śle­nia. Ale jesz­cze gor­szy los spo­tkał Żydów.

Pamię­tam, że przez cały 1940 rok przy­cho­dziły do nas na obiady dwie żydow­skie dziew­czynki. Wła­ści­wie nie wiem, czy to była jakaś wspólna akcja pol­skich i żydow­skich socja­li­stów, czy może dzieci jakie­goś zna­jomka. Ale raczej to pierw­sze. Kiedy przy­cho­dziły, ja dla bez­pie­czeń­stwa musia­łem opusz­czać dom. Zosta­wała z nimi moja matka. Dawała im cie­pły posi­łek i jakiś suchy pro­wiant na drogę. Umie­rała przy tym z prze­ra­że­nia, ponie­waż w sąsiedz­twie miesz­kał volks­deutsch i wszy­scy nasi goście musieli prze­cho­dzić pod jego oknem. Aż pew­nego dnia dziew­czynki prze­stały nas odwie­dzać. Ni­gdy nie dowie­dzia­łem się, dla­czego, ani jak się nazy­wały.

Plac Mura­now­ski, a na dal­szym pla­nie zabu­dowa ul. Mura­now­skiej. Strzałką zazna­czono kamie­nicę przy Mura­now­skiej 4, do któ­rej rodzina Łubień­skich wpro­wa­dziła się w 1942 roku, po wyłą­cze­niu tego obszaru z getta

W listo­pa­dzie 1940 roku Niemcy zamknęli getto. W lipcu 1942 roku zaczęła się akcja likwi­da­cyjna, czyli wywózki do komór gazo­wych Tre­blinki.

Z kolei Moko­tów miał sie stać dziel­nicą nie­miecką, dla­tego moi rodzice otrzy­mali nakaz opusz­cze­nia miesz­ka­nia przy Puław­skiej. Wpro­wa­dzili się tam Niemcy, chyba przy­wie­zieni z tere­nów wschod­nich. My w zamian dosta­li­śmy lokal w kamie­nicy przy Mura­now­skiej 4, wydzie­lo­nej z getta w marcu 1942 roku. Ulica na tym odcinku prze­dzie­lona była wzdłuż trzy­me­tro­wym murem zwień­czo­nym dru­tem kol­cza­stym. Po naszej stro­nie cho­dziła pil­nu­jąca gra­nicy getta łotew­ska poli­cja. Z okien na dru­gim pię­trze widzie­li­śmy domy żydow­skie. Zaś w budynku obok, pod nume­rem 6, ist­niał pod­ziemny tunel do szmu­glo­wa­nia żyw­no­ści. Wiele osób musiało o nim wie­dzieć, cho­ciażby miej­scowe chło­paki, a mimo to Niemcy tunelu nie odkryli.

Dal­szym cią­giem żydow­skiej tra­ge­dii było powsta­nie w get­cie, w kwiet­niu 1943 roku.

Kiedy na placu Mura­now­skim Niemcy palili dom po domu, to nam, mło­dym chło­pa­kom, sąsiedzka star­szy­zna kazała sie­dzieć z kubłami wody na dachu i chro­nić kamie­nicę przed poża­rem. Nie­bez­pie­czeń­stwo było realne, bo zawie­wa­jący wiatr prze­no­sił pło­mie­nie z getta ponad murem. A nasz dach kryty był papą. Stam­tąd widzia­łem dzie­ciątka wyrzu­cane z okien pło­ną­cych miesz­kań, a potem ska­czące ich matki, wolące dla nich i dla sie­bie szybką śmierć niż spa­le­nie żyw­cem. Któ­re­goś też razu zoba­czy­łem, jak kilku Niem­ców, a może Ukra­iń­ców, pędziło grupę Żydów – kobiety, dzieci, męż­czyzn. Gnali ich na Umschlag­platz. Były tam dwie Żydówki z dzie­cię­cymi wóz­kami. W pew­nym momen­cie pro­wa­dzący grupę Nie­miec wyrwał im te wózki, kazał je zosta­wić, a kobiety popę­dził dalej. Kiedy grupa odda­liła się, Nie­miec pod­szedł do pierw­szego wózka, zła­pał nie­mowlę za nogi i wrzu­cił je w pło­mie­nie. Zamar­łem. Usły­sza­łem krótki, prze­raź­liwy krzyk. Za chwilę scena powtó­rzyła się z następ­nym maleń­stwem. Dzi­siaj już nie wiem, czy aby tych krzy­ków nie stwo­rzył mój prze­ra­żony umysł. Ale te mor­der­stwo popeł­nione na nie­win­nych nie­mow­la­kach wraca do mnie, kiedy tylko pod­no­szony jest temat getta, Żydów czy ich powsta­nia!

W kwiet­niu i maju 1943 roku Piotr Zbi­gniew Łubień­ski widział z dachu, jak Niemcy bru­tal­nie tłu­mili powsta­nie w get­cie i wywo­zili schwy­ta­nych Żydów na zagładę

To był straszny koniec tej czę­ści sto­licy i jej miesz­kań­ców.

Jesz­cze po powsta­niu nazi­ści tro­pili Żydów w ruinach i po stro­nie aryj­skiej. Na­dal dzia­łali też szmal­cow­nicy – Polacy, któ­rzy poszu­ki­wali ukry­wa­ją­cych się oca­lo­nych ludzi, by ich szan­ta­żo­wać, wyłu­dzać jakieś korzy­ści mate­rialne. Mimo prze­ciw­dzia­ła­nia władz kon­spi­ra­cyj­nych pro­ce­der ten nie­stety ist­niał.

Już bez getta, ale oku­po­wana War­szawa żyła dalej. A w niej Twoja rodzina. Jak sobie radzi­li­ście?

Było coraz trud­niej. Przy­działy żyw­no­ści nie wystar­czały, zaś doku­py­wa­nie jedze­nia na wol­nym rynku wią­zało się z wyż­szymi kosz­tami. Ojciec pra­co­wał po sześć i pół dnia w tygo­dniu, a mimo to cza­sem i tak bra­ko­wało nam środ­ków. Gdzieś chyba od 1943 roku sam zaczą­łem zara­biać, a główną moją pracą stała się sprze­daż nylo­no­wych poń­czoch. Praw­do­po­dob­nie przy­wo­zili je żoł­nie­rze nie­mieccy z Fran­cji i jakąś krętą drogą tra­fiały do pol­skich kobiet. Ja byłem na końcu tej ścieżki, zaj­mo­wa­łem się sprze­dażą deta­liczną. Mia­łem więc zbie­rać zamó­wie­nia, odbie­rać towar od dostawcy i roz­no­sić go klient­kom, następ­nie inka­so­wać od nich zapłatę i prze­ka­zy­wać ją dru­giej stro­nie. Pra­wie wszyst­kie zaro­bione w ten spo­sób pie­nią­dze odda­wa­łem matce.

Ojciec, mimo prze­pro­wadzki, miej­sca pracy nie zmie­nił?

Nie. A ja mu poma­ga­łem w okre­sach przed­świą­tecz­nych, kiedy ruch nara­stał, a w szkole były ferie.

Strzy­głeś, goli­łeś?

Skąd! Byłem tam odźwier­nym i szat­nia­rzem. Do moich zadań nale­żało otwo­rze­nie drzwi nad­cho­dzą­cemu klien­towi, aby sam się nie faty­go­wał i przy­wi­ta­nie go for­mułą: „Moje usza­no­wa­nie panu”. Potem poma­ga­łem mu zdjąć płaszcz czy palto i je wie­sza­łem. Po skoń­czo­nym strzy­że­niu czy­ści­łem ubra­nie klienta mio­tełką, poda­wa­łem i poma­ga­łem zało­żyć okry­cie wierzch­nie, otwie­ra­łem drzwi i żegna­łem wycho­dzą­cego sło­wami: „Do widze­nia panu”. Poza tym zamia­ta­łem obcięte włosy, sprzą­ta­łem mydel­niczki po gole­niu czy bie­ga­łem po papie­rosy dla fry­zje­rów. I nie mogłem usiąść, nawet kiedy klien­tów nie było. Całe czter­na­ście godzin musia­łem stać!

Współ­czuję…

A jesz­cze dodam, że zakład żad­nej pen­sji mi nie wypła­cał, liczy­łem jedy­nie na napiwki. Inna sprawa, że nie­raz potra­fi­łem zaro­bić w ten spo­sób wię­cej niż ojciec. Za to w waka­cje mia­łem już labę. Tak jak przed wojną, prze­waż­nie spę­dza­łem je u wujo­stwa w Pia­secz­nie.

Piotr Zbi­gniew Łubień­ski na foto­gra­fii z 1943 roku

A czy zna­łeś szcze­góły kon­spi­ra­cyj­nej dzia­łal­no­ści ojca?

Nie. O nich dowie­dzia­łem się dopiero po latach, od jego towa­rzy­szy z pod­zie­mia. Ojciec miał pseu­do­nim „Michał” i współ­or­ga­ni­zo­wał Gwar­dię Ludową na Moko­to­wie. Był trze­cim zastępcą komen­danta w dziel­nicy, zaj­mo­wał się kwa­ter­mi­strzo­stwem. Nale­żał do dziel­ni­co­wego Komi­tetu PPS, wspól­nie z matką pro­wa­dzili punkt kon­tak­towy i kol­por­to­wali kon­spi­ra­cyjną prasę.

„Towa­rzysz «Michał» miał sto­pień pod­po­rucz­nika, był bar­dzo ope­ra­tywny, b. dobry orga­ni­za­tor, i zawsze można było na nim pole­gać” – cytuję opi­nię Zyg­munta Ład­kow­skiego, ps. „Paweł”, jed­nego z twór­ców Gwar­dii Ludo­wej PPS-WRN.

Ojciec był jego pod­ko­mend­nym. A gdy „Pawła” aresz­to­wano pod koniec 1942 roku, opie­ko­wał się rodziną zwierzch­nika. W cza­sie oku­pa­cji dbał też o rodzi­ców jed­nego z dowód­ców par­ty­zanc­kich AK na Lubelsz­czyź­nie. Ja w pod­ziemną aktyw­ność ojca wta­jem­ni­czany nie byłem. Ale któ­re­goś wie­czoru usły­sza­łem, jak on – myśląc, że śpię – opo­wia­dał matce zda­rze­nie ze sklepu z radiami, miesz­czą­cym się w tej samej kamie­nicy co zakład fry­zjer­ski, lecz po prze­ciw­nej stro­nie bramy wjaz­do­wej. To był sklep tylko dla Niem­ców, cho­ciaż pra­co­wał w nim Polak. I pew­nego dnia, gdy w zakła­dzie nie było klien­tów, ojciec poszedł tam posłu­chać radia z Lon­dynu. Wtedy do sklepu wszedł umun­du­ro­wany eses­man. Ojciec zdą­żył skryć się na zaple­czu. Jed­nak przez cie­ka­wość chciał tego Niemca zoba­czyć. Wyj­rzał dys­kret­nie i… zdrę­twiał z prze­ra­że­nia. Znał go, widy­wał go na nara­dach i odpra­wach dowódz­twa Obwodu Moko­tów! Zaraz, jak tylko mógł, pognał do dowódcy z infor­ma­cją, że działa wśród nich agent. Ale ten go uspo­koił. Oka­zało się, że ów czło­wiek pra­cuje w gestapo na Szu­cha dla pol­skiej kon­spi­ra­cji. Nie­stety, nie znam jego nazwi­ska.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: