- W empik go
Powstaniec litewski: Obraz romantyczny z czasów rewolucyi w Polsce z 1831 r. - ebook
Powstaniec litewski: Obraz romantyczny z czasów rewolucyi w Polsce z 1831 r. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 321 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiele zaiste surowa krytyka znajdzie do nagany w tem dziełku, bo jakże się to z prawdopodobieństwem może pogodzić, ażeby panna, z wyższego rzędu towarzystwa, żołnierzem być miała? Jakże można wymyślić potwór, Wandzie podobny? albo znaleść równie pobłażającego kochanka, jakim był Górnicki?…..Niemam ja wprawdzie zdolności tak ważne odeprzeć zarzuty. To tylko na usprawiedliwienie powiedzieć mogę: że jedynie osoby są w piśmie mojem zmyślone; działanie zaś onych, wypadki historyczne, równie jak i towarzyskie, drobne zdarzenia, aż do rozmów, potwarzy, plotek, wszystko to aż nadto było istotne; a kto w ciągu wojny 1831 roku nie słyszał o Pannie Plater i kilku innych w szeregach Powstańców i Wojska narodowego walczących, – ten tylko zarzucić mi może niepodobieństwo wojennego Zofii zawodu! Świeżość epoki, tyle całą Europę zajmujących wypadków tej ostatniej polskiej rewolucyi, nada jedynie temu płodowi kobiecej wyobraźni jakąkolwiek wartości cechę; zaczem pewniejsze i surowsze historyi pióro wyjawić zdoła niewytłumaczone dotąd tajniki nieszczęść i upadku naszego. Tem przekonaniem powodowana składam to dzieło w ręce pobłażających czytelników, prosząc pokornie o zwolnienie właściwej im, w sądzeniu prac takowych surowości.
Autorka.
Pisane w 1832 roku.TUCHUŁKO.
Jak młody orzeł, wśród klatki więziony,
Gdy los mu wrota odmyka,
Roztacza pióra i wyciąga szpony,
Na zdradne sidła ptasznika;
Tak my, – zbyt długo niewolą dręczeni,
Gdy zajaśniał dzień pogody,
Wzięliśmy oręż, wśród radosnych pieni
Witając jutrznią swobody.
Konstanty Gałczyński.
Nie, nie, ja niemogłem iść na Litwę; bo jakże miałem starego ojca i te dwie młode siostry, bez opieki tu zostawić? Te były słowa wyrzeczone przez przyjemnej postaci wojskowego, który, w początku lata 1831 roku, siedział obok przyjaciela, już w dojrzałym wieku, na jednej z ławek Krasińskiego ogrodu…. Było to w porannej godzinie, – świeży zapach lipowego kwiatu i różowe bukiety drzew ka – nigdy nieprzebaczę, – tego, ty Stanisławie, chwalić mi niepowinieneś!
– Co się tyczy Heleny, mówił dalej spokojniejszym głosem, prawdziwie niesprawiedliwym dla niej jesteś! Ona niekocha nikogo, ona tylko spazmy miewa od dnia rewolucyi. I cóż dziwnego, że ta młoda, delikatna i słodka istota – którą wiatr jesienny albo wrzask zimowych ptaków w obawę i słabość wprowadzały – burzą rewolucyi wstrząśnięta, hukiem dział przerażona, tysiącznie krzyżującemi się wiadomościami ciągle drażniona, – narzeka i płacze kiedy bandaże kraję lub szarpie skubie? W jej wieku przyjemniej jest zapewne urządzać strój balowy, niżeli zajmować się przygotowaniami do opatrywania ran! Ale Helena nieprzestała być jednak miłą, dobrą, ujmującą i ładną dziewczyną, – cóż od niej chcesz więcej? zwyczaj nie kobieta; – ma w sobie przyjemności tyle, ile potrzeba, – niedoskonałości więcej niż potrzeba; dobrą, wierną żoną i matką rozsądną będzie zapewne, – bo te zalety, wszystkie Koprowiczówny posiadały. – Czyż to nie dosyć? – Ty chcesz żeby ciebie i kochała i niekochała, żeby się tobą zajmowała, ale z przyjaźni tylko. Jakże ma być wesołą, kiedy się ustawicznie boi Moskali? Jakże ma śpiewać patryotyczne pieśni, kiedy myśli, że jak wrócą wrogi nasze, ojciec i my wszyscy za jej nieostrożność odpowiadać byśmy musieli? Taką jest Helena, moja starsza siostrzyczka, – któż temu winien że tak mało ma serca męskiego, jeżeli nie ciotki, kuzynki i przyjaciołki, które jej głowę tysiącznemi bajkami przewracają; – dla tego jednak, zdaje mi się, niemasz dostatecznych przyczyn do odstąpienia od zamysłu żenienia się z nią. – A w reszcie, mój Stasiu kochany, czemużbyś niemiał udać się do Zosi, tego młodego djabełka, który nam wszystkim w domu pokoju niedaje swym ostrym dowcipem, uporem pełnym wdzięku, natarczywem ale oraz wesołem dążeniem do wszystkiego co przedsięweźmie. – Zosia będzie to cokolwiek gorzka zaprawa życia towarzyskiego, ale do tej goryczy najprzyjemniejsze jakieś łączy się uczucie.
– Ja, – małżonek Zofii Koprowicz? – rzekł z uśmiechem Górnicki – żartujesz sobie Romanie, prędzej złączysz śnieg z ukropem, Tamizę z Wisłą, albo podług staropolskiego przysłowia Niemca z Polakiem, niżeli mnie z twoją młodszą siostrą. O Boże! trzebaby zaraz przy przedślubnej umowie dekret rozwodowy sporządzić, bo pewnie dłużej nad dziesięć minut niebylibyśmy z sobą w zgodzie.
– A ponieważ starsza nazbyt smutna, a młodsza nadto wesoła, – ja, Roman Koprowicz, z prostej linii od książąt na Lidzie i Trokach pochodzący, niemogę mieć zaszczytu spokrewnienia się ze sławną rodziną Górnickich, a co gorzej, niemogę najdroższego przyjaciela, powiernika wszelkich skrytości mego serca, – lego, którego doświadczenie i znajomość świata, ułatwiały mi wszelkie życia przeciwności, który tyle mi dawał dowodów stałej przyjaźni, – bratem moim nazywać; niemogę udać się tam, gdzie mnie honor, powinność, a bardziej może jak to wszystko, nieznany jakiś głos woła, – gdzie mnie wszystkie sny, wszystkie marzenia przenoszą; gdzie zapewne przynajmniej coś nadzwyczajnego mnie czekać musi! Co za dziwaczne przeznaczenie, co za nieznośna przeciwność!
Długo jeszcze byłby tyra sposobem narzekał Roman, gdyby Górnicki niebył zwrócił jego uwagi na młodą osobę ujmującej postaci, która obok, już w podeszłym wieku mężczyzny, przechadzała się wolno, po jednej z najciemniejszych ulic ogrodu.
– Patrzaj Romanie, wszak to pan Moderancki z córką wszedł do ogrodu; pewnie to przeczucie twoje, ten głos nadzwyczajny, o którym wspominałeś, nie na Litwę, ale tu do ogrodu Krasińskich, ciebie powołały, bo tu miałeś spotkać przedmiot twoich serdecznych zapałów.
– Mój kochany, odrzekł z niecierpliwością Ro – man, daj mi w tej chwili pokój, niemogę jeszcze o tem rozmawiać zimno, co tak mocno czuję. Już Wanda niejest moją narzeczoną, już ją wczoraj pożegnałem na wieki, niemogę więc dłużej tu pozostać. Bądź zdrów, w wieczór się zobaczymy.
To wymówiwszy zerwał się szybko z ławki, widząc zbliżających się… do nich ojca i córkę, i znikł z oczu zdumionego przyjaciela. – Tymczasem Wanda i pan prezes Moderancki, jej ojciec, zbliżali się do ulicy po której Górnicki samotnie się przechadzał, powtarzając z podziwieniem ostatnie wyrazy Romana.
Pan Prezes, człowiek już niemłody, miał postać przyjemną, i powierzchowność doskonale wychowanego człowieka; włos jego już był siwy, rysy twarzy regularne, spojrzenie łagodne, ale przytem lękliwe; głos jego przytłumiony, a czasem aż nadto słodki, nieobiecywał w nim ani dosyć męstwa, ani w charakterze tyle tęgości, ażeby mógł swój słaby umysł utrzymać na równi z obecnemi okolicznościami. Był on dobrze Ojczyznie życzący i przywiązany do kraju, ale tak, jak się jest przywiązanym do mieszkania, póki się w niem jaka główna niewygoda nieokaże. Narzekał często podczas rządu zeszłego na różne jego bezprawia, bo mu się zdawało, zetem sobie niezaszkodzi, i owszem reputacya swoję utrzyma, jeżeli to ostrożnie, i w obecności pewnego rodzaju osób czynić będzie; skoro zaś znajdował się w przytomności wyższych od siebie, i mających wpływ do tych zdrożności które się działy, chwalił to wszystko, co poprzednio naganiał, uginając swoję opinią przed ich wielowładną mocą, – poklaskiwał dziwacznym pomysłom, które rewolucyą wywołały, przez drażnienie wszystkiego, co może być najdotkliwszem w sercu i umyśle człowieka. Pan Moderancki zawsze się zgadzał ze zdaniem ostatniego; postępując zaś ciągle grzecznie i z umiarkowaniem, wywinął się w górę jak ów bluszcz po dębowych konarach, – a tak doszedłszy aż do stopnia prezesa, już tylko wśród przyjemności stolicy, znaczną pensyą swoję obracał na okazałe i wesołe życie. Miał córkę jednę tylko; ta zawczasu oddana na pensyą, powróciła do domu ojca, pełna romansowych urojeń i miernych talentów, ale ozdobiona niepospolitą pięknością i darem podbijania serc tych wszystkich, którzy ją widzieli. Bo będąc zarazem zalotną i nieczułą, samolubną i nieszczerą, łatwo umiała w każdej chwili nadać swym oczom i mowie wyraz, który najtrafniej mógł liczbę jej wielbicieli pomnażać.
Pomiędzy kilku zalotnikami ubiegającymi się o jej rękę, Roman Koprowicz uzyskał równie ojca jak i córki przyzwolenie. Ród jego znakomity, posiać przyjemna, humor wesoły, majątek znaczny, równie ojcu jak i córce się podobały. Już nawet zaczynały się przedślubne uroczystości, kiedy rewolucya – jak ów kamień probierczy, co drogie kruszce od fałszywych minerałów odłącza – rewolucya mówię, wybuchem swoim, nie jedno serce zmieniwszy, tenże sam i tu skutek sprawiła, rozdzielając już tak bliski skojarzenia się związek. Moderancki przelękniony, odurzony początkowym hałasem, i utratą swej pensyi i dochodów strapiony, niezdołał ukrywać dłużej nieprzyjemnego wrażenia, jakie nań obecny porządek rzeczy sprawiał. Ale zawsze ostróżny, zawsze dwójznaczny, żarcikami tylko, i niby dowcipnym potrząsaniem głowy, starał się studzić znajomych swych zapały, i zniweczać ich przedsięwzięcia. Zimno też przywitał Romana, kiedy ten pierwszy raz wszedł do niego w wojskowym ubiorze; żartował z tej niepotrzebnej jeszcze przed Zapustami maskarady, – i żałował, że młody Koprowicz wdał się w zawód nie tylko niebezpieczny, ale tak widocznie śmieszny: bo jakże cztery miliony mogą się oprzeć czterdziestu? Jakże można dopuścić, aby feldmarszałek Dybicz niewziął Warszawy? Jak można sądzić, że dłużej jak trzy miesiące ta trajedya trwać może? Szkoda więc munduru, straty czasu na uczenie się musztry, i tych niepotrzebnych illuzyj, któremi Polacy zawsze się łudzą! Wanda zaś widząc, że zima przejdzie bez balów, wielkich zgromadzeń i francuskiego Teatru, – nie żartem, ale do prawdy złorzeczyła rewolucyi.
– Ileż to czasu straconego, moja Jadwisiu! mawiała do swej powiernicy, ani się ustroić ani wytańcować tego roku można; papa nieda ani jednego wieczora, bo kogoż na niego zaprosi? Wszystkie damy wyjechały do Krakowa, lub za granicę! Jakże żałuję, żem się tu została. Księżna D… chciała mnie wziąść z sobą, ale ten Roman nieznośny, póły prosił, błagał, przedstawiał że niema niebezpieczeństwa, ażem się do tej ofiary nakłonić musiała; a teraz strach, oblężenie, a co gorsza jak to wszystko, niesłychane nudy! Może się też to skończy niedługo, tak mi papa co dzień mówi: poddamy się; – wróci rząd dawny i będę znowu tańcować i nowe mieć suknie, bo teraz nawet i żurnalów niema, niewiedzieć jak się ubierać.
– Wszakże pani kocha pana Koprowicza i wyprawa gotowa, i mieliśmy niedługo mieć w domu wesele, odrzekła zdumiona sługa.
– Tak, tak, – odpowie z roztargnieniem Wanda – dosyć mi się podobał, kiedyśmy z sobą mazurka tańczyli, albo dueta Rossiniego śpiewali; ale teraz już mnie sam brzęk pałasza jego w przedpokoju, nerwy atakuje, i tylko wtedy mu oddam rękę moję, gdy go znowu we fraku zobaczę.
Łatwo sobie wystawić można, że dobre porozumienie między rodzinami Koprowiczów i Moderanckich, przy takich ojca i córki zasadach, długo trwać niemogło. Biedny Roman, kochał jednak Wandę szczerze, kochał ją z całem poświęceniem młodocianych uczuć swoich; ale przedtem wszystkiem był jeszcze przywiązanym do ojczyzny synem. Długo milcząc znosił przekąsy i ucinki pana Moderanckiego; długo bardzo nieuważał na zły humor i narzekanie Wandy, – spodziewając się, że stała miłość i przykłady dobre w domu jego rodzinnym, potrafią zmienić jej sposób myślenia. Ale gdy powróciwszy z pod Ostrołęki znalazł w swej narzeczonej tylko zimną obojętność na nieszczęście zagrażające wtedy naszej sprawie, – a w ojcu szyderski uśmiech i zwyczajne żarciki, – na odgłos rozpaczy dobrze myślących obywateli, – niemógł już dłużej wytrzymać! Namiętność szlachetniejsza od wszystkich innych wzięła przewagę nad tem powszedniem uczuciem, które towarzyszy młodocianemu wiekowi człowieka: miłość Ojczyzny zwyciężyła miłość pospolitą. Roman niewidział już nieba w błękitnych oczach Wandy, bo znikło bez powrotu w nim to przekonanie, że się do szlachetnie myślącej niewiasty, a nie do wytwornie ozdobionego modelu najświeższej mody, przywiązał. Związki łączące go z Wandą zostały właśnie zerwane tego samego poranku, kiedyśmy go zastali rozmawiającego z Górnickim w ogrodzie, – zerwane nazawsze, bo Roman nadto szlachetnie myślał, ażeby mógł, w związku dozgonnym, przestawać na zaletach z błyskotliwego tylko, a nie z gruntownego wychowania pochodzących. Niebyło jednak jeszcze serce jego dosyć w męstwo i obojętność uzbrojone, żeby mógł bez pomięszania Wandę spotykać, – wyszedł więc z ogrodu szukać rozrywki w nauce i pracy; a zatrudnienia, stanowi jego właściwe, w wieczór dopiero w rodzinnem gronie znaleść mu się dozwoliły. Pan Prezes i jego córka zbliżyli się do Górnickiego.
– Dzień dobry, monsieur Górnicki, rzekł p. Moderancki ze słodkim uśmiechem, – cóż tam, niewie pan jakiej nowinki, – czy już przeszli Wisłę, – kiedyż się mamy walnej bitwy spodziewać?
– Bodajby jak najprędzej, odrzekł z westchnieniem poczciwy Stanisław.
– Tak, tak, jak najprędzej, mon cher ami, masz racyą, już też to i mnie zadługo się być zdaje; jak też to na nic rachować niemożna; – pewny byłem, że ten szał przeminie, że już spokojnie na żniwa i polowanie do mojej pobliskiej pojadę wioski, – a tu, nasi patryotyczni Donkiszoci, jak wojują, tak wojują, – jak zwiedzają, tak zwiedzają wszystkie lasy, rzeki i jeziora naszego małego Królestwa, ażeby wszędzie ślady swej niepotrzebnej junakieryi zostawić; zniszczenie kraju i powszechna nędza niezadowalniają ich jeszcze, trzeba widzę dłużej prowadzić ten spór niestosowny, to jest póki u majętniejszych ostatni grosz w kieszeni zostanie. Oj tak, mon cher monsieur, piękna perspektywa: wolność, niepodległość, ale przytem golizna! Jakże mi się to ma podobać? Już nawet i apetytu takiego jak dawniej niemam, – a znowu cóż jeść teraz? – Zwierzyny ani zobaczysz, – fruktów niewolno, – truflów niema, – grzyby niezdrowe, – a cholera grozi każdemu!
Tak rozprawiał p. Moderancki, cicho, szybko i ze zmarszczonem czołem. Niebyło co wprawdzie wiele na jego argumenta odpowiedzieć; milczał też Górnicki, i równie jak on smutnem westchnieniem zdawał się przyzwalać jego narzekaniom; w tem tylko zachodziła między nimi różnica, że pierwszy łzy ronić zdawał się nad otwartym już prawie grobem Ojczyzny, – drugi – jak wielu mu podobnych – żałował szczerze, że niewybiła godzina, gdzie na jej pogrzeb dzwonić miano!
– Allons diner Wandusiu, rzekł nakoniec Moderancki nadumawszy się do woli. Monsieur Górnicki czy niepójdzie z nami?
Wanda, niedbale szal zarzuciwszy na ramiona, podała rękę Górnickiemu, i wnet te trzy osoby, tak mało z sobą zgodne w zdaniu, zasiadły przy smaczno zastawionym stole pana Prezesa.
Mieszkanie pana Koprowicza było przy jednej ze znaczniejszych ulic Warszawy położone; osiadł on w tej stolicy oddawna, tu się ożenił, tu dzieci jego życie i wychowanie odebrały; ale pomimo podeszłego wieku i sił osłabionych, umysł jego i życzenia, często bardzo przenosiły go jeszcze w rodzinne bory i pola, i nigdy nieprzestawał różnych związków zachowywać z Litwą. Helena i Zofia, jego córki, równie były obeznane z okolicami Wilna jak Warszawy, równie utyskiwały nad przemocą, która ich współbraci dręczyła tam, jak nad tą, która tutaj tyle łez wyciskała. Ojciec sędziwy wtedy nabierał nowego życia, kiedy mu odczytywały urocze Mickiewicza poezyę. Ballada Odyńca, albo duma którego bądź litewskiego barda, słodkim głosem Heleny śpiewana, w zachwycenie staruszka wprowadzały. Helena też była jego ulubionem dziecięciem, bo melancholiczny układ i słodkie pienia, dziwnie się stosowały do smętnego humoru jej ojca. Kibić pełna uroku, spojrzenie tkliwe, ręka i noga niepospolitego kształtu, włosy najpiękniejszego cienia, – te były powierzchowne zalety Heleny, starszej córki pana Koprowicza. Jej postać cała przypominała owe średnich wieków piękności, które wewnątrz swych zamków modlitwą i przędzeniem zajęte, na turniejach tylko raz lub dwa razy w życiu wdzięki swoje światu okazywały. Helena zawsze albo rządem domowym, albo dobroczynnym jakim przedmiotem zajęta, mało bardzo poświęcała czasu na owe fraszki, które płci naszej, podług mniemania mężczyzn, jedynem bywają zatrudnieniem. Jej postępki były rozważne, powolne i stosowne do osób, w których towarzystwie żyła; ale ta piękna, jakby z zimnego marmuru dłutem Fidiasa wykuta postać, ukrywała, serce i duszę ognia i uczuć pełne. – Helena, im mniej była udzielającą się, tem więcej była zdolną do namiętnych uniesień, – ale usposobiwszy się zawczasu w trudną naukę panowania nad sobą, niewydawała nigdy tego, co się w głębi jej rozognionego serca działo: umrzeć raczej, niż wydać tajemnicę duszy, to było jej hasłem, to przedsięwzięcie towarzyszyło jej we wszystkich przygodach życia, i jeżeli nieprzyłożyło się do jej szczęścia, chroniło ją przynajmniej od upokorzenia i przed – wczesnej nadziei, którym nazbyt otwarte charaktery często ulegają.