- W empik go
Poza granicą szaleństwa. Prokurator Marian Suski. Tom 4 - ebook
Poza granicą szaleństwa. Prokurator Marian Suski. Tom 4 - ebook
Policjanci warszawskiej dochodzeniówki odnajdują ciało Grzegorza Rosy. Wszystko wskazuje na wypadek aż do momentu, kiedy patolog sądowy odkrywa dziwne nacięcie na narządach płciowych zmarłego. Jakiś czas później pod kołami tramwaju ginie tancerka, przy której policja znajduje posążek boga Min utożsamianego przez starożytnych z płodnością. Poszukując tropów mordercy policjanci kryminalni, pod przywództwem nowego prokuratora Franciszka Dylika, sięgają do archiwum X, aby przyjrzeć się sprawom sprzed lat. Jaki związek ze śledztwem będzie miało odkrycie tajemnicy aspirant Marzeny Gibały, którą funkcjonariuszka ukrywała skrzętnie przed światem? I przede wszystkim jaką rolę odegra w całej sprawie były prokurator Marian Suski, który w poszukiwaniu zemsty na swoim największym wrogu, wyruszy w podróż najpierw do Paryża, a potem aż do Egiptu?
Prawda okaże się tak przerażająca, że nie stworzyłby jej w swoim umyśle nawet szaleniec ...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-91-8019-003-9 |
Rozmiar pliku: | 999 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mężczyzna w kapturze odchylił siatkę i przeszedł z parkingu centrum handlowego na teren ogródków działkowych Malina. Poprawił kurtkę, dopiął guzik pod szyją i odmierzył kilka kroków, przywołując w pamięci miejsce położenia włazu do studzienki kanalizacyjnej.
Dochodziła godzina dwudziesta, miasto szykowało się do snu po długim majowym weekendzie. Ci, którzy nie zdążyli jeszcze wrócić do domów stali w korkach, próbując rozgonić myśli depresyjne związane z poniedziałkowym powrotem do pracy. Po raz kolejny trzeba będzie wstać, umyć się, ubrać i udać do miejsca, którego nienawidziło się tak bardzo. Po raz kolejny pojawi się uciążliwy ból brzucha, głowy, wymioty albo inne objawy związane z długotrwałym stresem. A wszystko po to, by zarobić uczciwie na te wszystkie mieszkania, domy, samochody i kredyty, bez których współczesny człowiek nie potrafi być szczęśliwy. Rodzice, radio, telewizja i prasa wmawiają nam to przecież od urodzenia, napędzając wielkie koło konsumpcjonizmu i przy okazji kabzę wybranej bogatej garstce ludzi. Siedzimy zatem szczęśliwi w ciasnych korporacyjnych boksach, stłoczeni niczym sardynki, odliczając godziny w oczekiwaniu na piątek. Raz w roku jedziemy na zagraniczne wakacje organizowane przez biuro podróży, tłumacząc sobie, że jesteśmy przecież tacy szczęśliwi. Bo reszta ludzkości albo głoduje, albo musi przeżyć dzień za jednego dolara. Doceńmy kierat i więzienie, w którym żyjemy.
Mężczyzna odnalazł właz do kanalizacji, podniósł klapę i przesunął ją na trawę. Wślizgnął się do środka i zasunął pokrywę, a następnie zszedł po schodkach w dół. Ruszył wąskim korytarz, w którym ledwie mieścił się skulony człowiek. Po chwili dotarł do większego pomieszczenia rozświetlanego kilkoma płomieniami świec. Choć zapach wilgoci, stęchlizny i niemytego ciała był ciężki do wytrzymania, mężczyźnie wcale to nie przeszkadzało. W kącie ujrzał sporej wielkości materac, kilka mebli znalezionych na śmietniku, na których stały rzeczy codziennego użytku. Na podłodze walały się jakieś szmaty, jedzenie i butelki po alkoholu. W kącie znajdowało się coś, co z trudem można było nazwać łazienką. Bukłak z wodą zawieszony na drucie zawiązanym na rurze kanalizacyjnej zwisał z góry, zachęcając do toalety. Na desce obok lustra można było dostrzec jakieś kosmetyki, mydło w płynie i pastę do zębów.
Bezdomny, ubrany w brudny sweter i gumowce, podniósł się z materaca, aby przywitać gościa.
– Co za zaszczyt – wymamrotał starzec. – Sam Król mnie odwiedził.
W świetle świecy widać było kanciastą twarz bezdomnego. Miał nos z charakterystycznym garbem i krzywą szczękę, która najprawdopodobniej musiała być kiedyś złamania i po prostu źle się zrosła.
– Witaj – powiedział Król. Wyjął zza pazuchy butelkę czystej wódki i wręczył gospodarzowi. Dopiero teraz ściągnął kaptur. Przeczesał siwą czuprynę włosów, próbując doprowadzić ją do ładu. Miał koło sześćdziesiątki, z metr osiemdziesiąt wzrostu i krępą budowę ciała. Jego twarz była doskonale symetryczna, co sprawiało, że mimo swojego wieku mężczyzna zdawał się niezwykle przystojny i pociągający.
– Usiądź. Co cię sprowadza w moje skromne progi? – zapytał dziadek, zgarniając starą kołdrę i robiąc nieco miejsca na materacu. Z drewnianej półki położonej na betonowym murku zabrał dwie musztardówki, przeczyścił je szmatą, po czym wręczył jedną gościowi. Następnie otworzył butelkę wódki i nalał pełne szklanki.
Zanim rozpoczął rozmowę, wypił zawartość, rozkoszując się każdym łykiem, jakby delektował się stuletnim winem albo najlepszym francuskim szampanem.
Na sam koniec uśmiechnął się, ukazując braki w uzębieniu. Wytarł czerwony nos, na którym czas i tryb życia odcisnęły swoje piętno, zostawiając szerokie bruzdy przypominające bombowe leje.
– Potrzebuję porady – zaczął Król, rozsiadając się na materacu. Upił łyk wódki i rozejrzał się po betonowym ścieku kanalizacyjnym zaimprowizowanym na mieszkanie. Największą zaletą podobnych pomieszczeń były rury z ciepłą wodą biegnące pod sufitem, dzięki którym dało się przetrwać zimę. W lecie natomiast robiło się tu całkiem chłodno.
– Król chce porady od starego Michny? – zdziwił się staruszek.
– Tak. Potrzebuje informacji – powiedział Król, dopijając zawartość musztardówki. Rozglądał się nerwowo, jakby sprawdzając, czy za plecami nikt się nie czai.
– W takim razie, słucham uważnie – staruszek odchrząknął, po czym splunął na ziemię gęstą wydzieliną zalegającą w płucach. Następnie nachylił się w stronę gościa.
– Byłeś kiedyś elektrykiem – zaczął Król. – Jeszcze za normalnego życia.
– No jak nie, jak tak – potwierdził Michna. – I to dobrym elektrykiem.
– I nadal jesteś na bieżąco? Znasz się na nowinkach technicznych?
– Coś tam jeszcze pamiętam – powiedział staruszek, przecierając ręką usta.
– Podczas budowy nowych domów montują w garażach albo skrzynkach przed posesją wyłączniki różnicowoprądowe – zaczął Król. – Na wypadek, gdyby człowiek dotknął się do kabli pod prądem.
– No tak. Teraz takie wyłączniki montowane są standardowo – ciągnął staruszek. Rozlał kolejną porcję wódki do musztardówek i podał jedną gościowi. – Kiedyś się takich nie montowało. Wyłączniki nadmiarowoprądowe zwane „eskami” zabezpieczają tylko przed zwarciem w instalacji. Jeśli jednak człowiek dotknąłby się do kabli z prądem, to taki bezpiecznik nie zadziała. A wyłącznik różnicowoprądowy odetnie prąd, kiedy wykryje spadek natężenia prądu powyżej trzydziestu miliamperów.
– A czy prąd poniżej trzydziestu miliamperów jest niebezpieczny dla człowieka? – zapytał Król.
– Popieści cię porządnie, powygina kulasy, zaciśnie mięśnie, ale nie zabije. No, chyba że taki prąd płynie przez ciebie przez długi czas – powiedział Michna, po czym opróżnił zawartość musztardówki. Podszedł do rozwalającej się szafki stojącej przy ścianie i wyciągnął z niej kromkę chleba i pasztet.
– Czym chata bogata – zaproponował. – Może się poczęstujesz?
– Nie, dziękuję – powiedział Król. Wypił zawartość szklanki i postawił ją na desce leżącej na podłodze, która najprawdopodobniej służyła za stół.
– Jak można wyłączyć albo obejść wyłącznik różnicowoprądowy? – zapytał.
W tym momencie Michna roześmiał się tak głośno, że omal nie zaszedł się kaszlem. Nagle dotarło do niego, jaki jest cel wizyty Króla w jego samotni. Otworzył konserwę i posmarował palcem chleb. Odgryzł jeden kęs i nachylił się bliżej, jakby miał gościowi obwieścić jakąś niezwykłą tajemnicę.
– Jest jeden sposób, ale trzeba to sprytnie rozegrać – powiedział.
Mężczyźni rozmawiali przez godzinę o szczegółach dotyczących instalacji elektrycznej i bezpieczników chroniących przed porażeniem. Opróżnili przy okazji całą butelkę wódki. Król, wychodząc późnym wieczorem z kanału ściekowego, był zadowolony z informacji, które udało mu się pozyskać.ROZDZIAŁ 2
Prokurator Franciszek Dylik, w towarzystwie policjanta z dochodzeniówki, przyglądał się ciału denata. Na oko czterdziestopięcioletni mężczyzna leżał na betonowej posadzce w garażu domku jednorodzinnego. Miał ciemne włosy z daleko posuniętymi zakolami i nosił specyficznie wystrzyżoną brodę, która prowadziła spod ust, rozszerzając się w kształcie odwróconej litery t na żuchwę i biegła wąskim pięciomilimetrowym paskiem przez całą długość szczęki aż do bokobrodów. Ubrany był w spodnie od dresu poplamione farbą i w czarną podkoszulkę z paskami na ramionach.
Dylik przykucnął obok martwego i przyglądał się przez chwilę jego rękom.
– To Figura Lichtenberga – powiedział wreszcie.
Obie dłonie denata były tak mocno poparzone, że w zasadzie aż do połowy przedramion mężczyzna pozbawiony był skóry. Mięso oblepione zakrzepłą krwią kontrastowało purpurą na tle szarych betonowych ścian garażu. Nieco wyżej, między przedramionami a łokciem, widać było sine ślady przypominające rozgałęzioną błyskawicę albo korzenie drzew. Były to miejsca pozostawione na ciele przez przepływający prąd.
Wysoki policjant z dochodzeniówki, który przyjechał na miejsce w związku z wezwaniem sąsiadki, pochylił się nad ciałem.
– Mężczyzna musiał być poddany długotrwałemu działaniu prądu elektrycznego. Wezwałem was, bo miałem wątpliwości. Już dawno nie spotkałem się z podobnym przypadkiem – tłumaczył funkcjonariusz. Ubrany był w niebieską służbową koszulę, która opinała jego bicepsy do granic wytrzymałości, jakby mężczyzna spędził na siłowni przynajmniej połowę życia. Pod pachami widać było mokre plamy potu. Najwyraźniej funkcjonariusz zdawał sobie z tego sprawę, bo starał się nie podnosić rąk i trzymać je blisko ciała.
– W nocy padał deszcz, a teraz jest strasznie gorąco i duszno. Dziwna pogoda jak na maj – westchnął, rozglądając się po garażu, który zawalony był różnego rodzaju sprzętem budowlanym: puszkami farby, szpachelkami, wałkami do malowania, taśmami i workami z tynkiem. Technicy medycyny sądowej kończyli już zabezpieczać ślady, dlatego pozwolili mężczyznom wejść, aby mogli przyjrzeć się ciału.
Po chwili obok domu zatrzymał się policyjny opel. Wysiadła z niego trójka policjantów w cywilu, którzy ruszyli w stronę drzwi garażowych.
Przodem szła Marzena Gibała, ubrana w niebieską służbową spódnicę opinającą biodra i białą koszulę z dekoltem. Miała czarne długie włosy związane w koński ogon. Pomalowane czerwoną szminką usta nadawały dziewczynie agresywnego wyglądu. Nosiła niebieskie szpilki, które przy każdym kroku zapadały się w kopnej ziemi.
Tuż za policjantką podążał Tymon Foltyński, który zmienił ostatnio fryzurę. Zamiast brązowych włosów ostrzyżonych na jeża nosił grzywkę zaczesaną do góry. Odsłonięte czoło, wydatna szczęka i krzaczaste brwi sprawiały wrażenie, jakby twarz policjanta była nienaturalnie duża w stosunku do reszty ciała. Na samym końcu szedł Rafał Trygar. Po tym, jak schudł sześć kilo, na czole wyskoczyło mu kilka dodatkowych zmarszczek. Podkrążone oczy, oklapły niczym u boksera nos i poorana bruzdami twarz sprawiały, że komisarz z całej trójki prezentował się najgorzej. Bronił się jeszcze barczystą posturą, sugerującą, że lata temu musiał być nie lada ułomkiem. Nosił spodnie o zbyt krótkich nogawkach, bo tylko takie znalazł rano obok łóżka. Zatrzymał się na desce rzuconej na błotnistą ziemię i rozejrzał dookoła. Ekipa budowlana wynajęta przez sąsiada kończyła robić ogrodzenie, zalewając betonem słupki. Budowlańcy u sąsiada z prawej strony posesji równali ziemię, aby móc ułożyć kostkę brukową. Komisarz westchnął, przypominając sobie czasy, kiedy wieki temu z żoną byli na podobnym etapie wykańczania domu. Sądzili wówczas, że będą żyli razem, aż śmierć ich nie rozłączy. Jakże się mylili. Podobnie zresztą jak większość ludzi mieszkających dookoła, którzy wydali oszczędności życia albo pobrali kredyty bankowe, aby rozkoszować się wymarzonym domkiem na przedmieściach. Za kilka lat małżeństwa się rozpadną, a posesje zostaną sprzedane kolejnym szczęśliwym parom, planującym świetlaną przyszłość.
– Mieliście być na jedenastą – zaczął prokurator, zwracając się w stronę policjantów. – Technicy zdążyli już wszystko zabezpieczyć, a wyście dopiero raczyli się pojawić.
– Był korek – bąknęła Gibała, uśmiechając się. Od kiedy urzędnik-biurokrata, jakim był Franciszek Dylik, zastąpił Mariana Suskiego, policjanci nie ukrywali, że nie pałają do nowego prokuratora sympatią. Wręcz przeciwnie, na każdym kroku dawali mu do zrozumienia, że go nie akceptują.
Tymon Foltyński i Rafał Trygar stanęli obok ciała denata i rozpoczęli oględziny.
– Nie życzę sobie takiej niesubordynacji! – napuszył się Dylik, zwracając w stronę najstarszego stopniem Trygara. – Jeśli nie mogliście przybyć na miejsce w umówionym czasie, powinniście mnie o tym poinformować. Od policjantów, z którymi współpracuję, wymagam zaangażowania i zachowania zasad ogłady społecznej. Jeśli to się jeszcze raz powtórzy, pójdę do komendanta i na was naskarżę.
Rafał zmierzył Franciszka marsowym spojrzeniem, po czym wypowiedział nieśmiertelną sentencję:
– Co mamy?
– Ciało – rzucił Franciszek z ironią w głosie.
– Faktycznie, ciało – dodała Gibała z przekąsem, rozglądając się po garażu. Przeszła przez otwór prowadzący do wiatrołapu, a potem dalej do salonu. Kilka dni temu ekipa budowlana zakończyła kładzenie tynków we wnętrzu budynku. Pozostawało jeszcze położenie gładzi szpachlowej, gruntowanie, malowanie, panele, zamontowanie ościeżnic i drzwi, a potem jeszcze dziesiątki innych rzeczy, aby dom nadawał się do zamieszkania.
Dylik chciał po raz kolejny przywołać funkcjonariuszy do porządku, na szczęście sytuację uratował Tymon Foltyński.
– Jeśli to był wypadek, to facet miał strasznego pecha. W normalnej sytuacji wyłącznik różnicowoprądowy powinien odciąć zasilanie. – Starszy aspirant podszedł do skrzynki z bezpiecznikami znajdującej się w bocznej ścianie garażu i wskazał na dwa wystające kable. Funkcjonariusz dochodzeniówki wraz z prokuratorem podeszli bliżej, aby przyjrzeć się instalacji.
– Jedyna sytuacja, kiedy wyłącznik różnicowoprądowy nie zadziała, to gdy ktoś złapie jedną ręką za kabel z potencjałem, a drugą za przewód ochronny nazywany przez niektórych uziemieniem. Wówczas bezpiecznik nie wykryje spadku natężenia prądu w obwodzie. To znaczy, że prąd będzie nadal płynął, rażąc człowieka – tłumaczył Foltyński. Zarówno na Gibale, jak i na Trygarze wywody funkcjonariusza nie zrobiły żadnego wrażenia. Przywykli do faktu, że Tymon lubi zabłysnąć w towarzystwie, co bynajmniej nie umniejszało jego sporej wiedzy.
– A czy w takiej sytuacji nie powinna zadziałać „eska”? – zapytał Franciszek.
– Nieee – bąknął Tymon. – Musiałoby nastąpić zwarcie, czyli połączenie przewodów. Wtedy brak rezystancji sprawiłby, że w obwodzie pojawiłby się nadmiarowy prąd. Człowiek, który złapie za kable, traktowany jest jak normalne urządzenie elektryczne, które po prostu obciąża sieć elektryczną.
– Czyli ten mężczyzna zamienił się na chwilę w toster albo mikrofalówkę? – zapytał policjant dochodzeniówki.
– Można tak powiedzieć – stwierdził Tymon. – Cisną się na usta dwa pytania. Kto grzebie w instalacji elektrycznej przy włączonym zasilaniu? I jakim cudem tylko dwa kable nie są wpięte do skrzynki z bezpiecznikami? Przewód odprowadzający, zwany neutralnym, jest zamocowany do bezpieczników.
– Czyli wygląda to trochę tak, jakby ktoś celowo chciał, aby mężczyzna złapał przewody, przy których nie zadziałają bezpieczniki? – zapytał Dylik.
– Dlatego właśnie was wezwałem – powiedział policjant.
– Zacznijmy może od początku. Jak się nazywa ten jegomość, co leży na betonie? – zapytał Trygar niskim, przepitym tembrem głosu.
Franciszek zmierzył wzrokiem komisarza, przyglądając mu się uważnie. Funkcjonariusz wyglądał tak, jakby przed chwilą wyszedł z wyżymaczki. I jeszcze te przykrótkie spodnie. Dylik nigdy nie pozwoliłby sobie, aby przyjść do pracy bez garnituru, nieogolony, nieuczesany i nieroztaczający wokół zapachu wody kolońskiej. Zwykle rano, jeszcze przed wyjściem do pracy, brał prysznic, aby być pewnym, że jego zapach nie odstraszy współpracowników. Trygar tymczasem sprawiał wrażenie, jakby niewiele robił sobie z zasad higieny obwiązujących pośród ludzi.
– Nazywa się Grzegorz Rosa. Od dwóch lat był w separacji. Kupił ten dom jeszcze w czasach, kiedy w jego małżeństwie się układało. Nie miał dzieci. Zajmował się handlem artykułami spożywczymi z górnej półki – wymamrotał Dylik. Prokurator znany był z tego, że miał doskonałą pamięć, czym zresztą dość często się chwalił. Potrafił po jednokrotnym przeczytaniu jakiegoś tekstu powtórzyć go bezbłędnie.
– Nie rozwiódł się? – zapytała Marzena Gibała, która wróciła z obchodu domu. Spoglądała ukradkiem na swoje obłocone szpilki, zastanawiając się, gdzie w tym całym bałaganie można byłoby znaleźć trochę wody.
– Nie. Choć od pół roku miał kobietę. Chciał się rozwieść i wprowadzić do domu już z nową wybranką serca – ciągnął Dylik. – Trzeba będzie przesłuchać zarówno byłą żonę Rosy, jak i tę nową kobietę. No i trzeba porozmawiać z sąsiadami, może coś widzieli – dodał prokurator.
– Nie sądzicie, że cała ta sytuacja jest dosyć dziwna? – zapytał Rafał.
– Bez analizy techników niewiele będziemy mogli powiedzieć. Wygląda to tak, jakby mężczyzna był na tyle nierozważny, że po prostu nie zachował zasad bezpieczeństwa – ciągnął Foltyński.
W pewnym momencie do czwórki policjantów i prokuratora podeszła jakaś kobieta. Ubrana była w czarne legginsy i bluzkę. Trzymała na rękach dziecko, które mogło mieć nie więcej niż dziesięć miesięcy.
– Co się stało? – zapytała, zaglądając z oddali do garażu.
– Co pani tu robi? – odpowiedział policjant dochodzeniówki, wychodząc naprzeciw kobiety. – To nie są widoki dla dzieci.
– To ja do was dzwoniłam. Smród spalonego ciała taki, że aż mnie z domu wydarło – stwierdziła.
Policjanci i prokurator wyszli do kobiety przed garaż, chcąc zadać jej kilka pytań.
– Pani mieszka tu obok? – zapytał Dylik.
Kobiecina zmierzyła wzrokiem mężczyznę w garniturze, po czym odpowiedziała:
– Jeszcze nie. Mąż wykańcza dom. Chcemy się wprowadzić za miesiąc – powiedziała. – Ale teraz to już sama nie wiem. Będę miała koszmary, że sąsiad obok zmarł.
– Znała pani Grzegorza Rosę? – zapytała Marzena. Zastanawiała się przez chwilę, jakby to było mieć swoje dziecko. Zdawała sobie sprawę, że zegar biologiczny na nią nie zaczeka. Miała jeszcze maksymalnie pięć lat, aby znaleźć jakiegoś byka rozpłodowego, który wstrzeli w nią odpowiednio wysoki gatunkowo materiał genetyczny. Najgorszy w tym wszystkim był fakt, że Gibała zupełnie nie czuła powołania, aby z dnia na dzień zamienić się w przykładną matkę Polkę.
– Widzieliśmy się kilka razy przy okazji budowy domu. Człowiek chce dobrze żyć z sąsiadami – rzuciła kobieta.
– Czy Rosa majstrował coś w instalacji elektrycznej? – dopytywał Foltyński.
– Tak, siedział dość często w domu. Dużo rzeczy robił sam – powiedziała kobieta. – Czy on został rażony prądem? – zapytała.
– Najprawdopodobniej – urwał Dylik. – Czy developer nie wykonywał wszystkich prac związanych z instalacją elektryczną?
– Niby wykonywał, chociaż trzeba było sobie samemu dopilnować umowy z elektrownią. Przychodzili panowie i podpinali mierniki, robili jakieś kable.
– Czyli po wizycie panów z elektrowni należało wykonywać jeszcze jakieś prace elektryczne, samemu podpinać przewody? – zapytał Franciszek.
– No tak. Mój mąż narzekał na tych z elektrowni, że założyli mierniki, a nie popodpinali kabli. Musieliśmy elektryka prosić, żeby podpiął – tłumaczyła kobieta. Dziecko na jej ręce zaczęło się niecierpliwić. Wierzgało i kopało, próbując dobrać się do piersi kobiety.
– Czy możliwe, że pan Grzegorz Rosa sam podpinał instalację? – zapytał Tymon.
– Możliwe. Jak już mówiłam, dużo rzeczy robił w domu sam. Choć miał też ekipę do prac wykończeniowych – dodała kobieta. – Przepraszam, ale muszę iść nakarmić dziecko.
– Dziękujemy – powiedział Dylik. Przygryzł paznokieć, zastanawiając się, czy będzie w tej sprawie cokolwiek do roboty dla policji kryminalnej. Być może skończy się na zwykłym dochodzeniu w sprawie nieszczęśliwego wypadku.
– Dziękuję, panowie. Chciałbym, abyście uczestniczyli w spotkaniu z lekarzem medycyny sądowej, który wykona sekcję zwłok. Jeśli okaże się, że to wypadek, nie będę was w tej sprawie więcej kłopotał.
– Jasne – bąknęła Marzena. – Będziemy.
Policjanci wrócili do służbowego samochodu. Trygar zwrócił się w stronę Gibały, upewniwszy się wcześniej, że Franciszek Dylik niczego nie usłyszy.
– Widzę, że nowy prokurator nie zasłużył na twój szacunek. Sądzisz, że emerytowany tata-komendant uratuje cię, jak ten biurokrata dobierze ci się do tyłka?
– Chciałby się dobrać do mojego tyłka – zażartowała Gibała. – Ty też go olewasz. Widziałam, jak podchodzisz do tego urzędasa.
– Ja już nie mam nic do stracenia – bąknął Rafał. – W najgorszym wypadku czeka mnie emerytura. – Uśmiechnął się, patrząc przez okno samochodowe na domki jednorodzinne ułożone w szeregu. Foltyński nacisnął pedał gazu i samochód ruszył do centrum Warszawy.ROZDZIAŁ 3
Osiedle Villa Moderna było chlubą powiatu pruszkowskiego. W ogromnych domach, budowanych z niemałym rozmachem, mieszkali przedstawiciele intratnych zawodów, wśród których prym wiedli lekarze, prawnicy, informatycy i managerowie różnego szczebla.
Karolina Martens wysiadła z taksówki i rozejrzała się. Była wysoką i niezwykle piękną kobietą. Garsonka w kolorze cielistym sięgająca przed kolana uwydatniała zgrabne nogi z butami na wysokim obcasie. Kobieta postanowiła zawiązać na głowie koka, aby wyglądać skromnie. Wyciągnęła z szarej torebki marki Tommy Hilfiger lusterko i sprawdziła, czy nie rozmazał jej się makijaż. Wiedziała doskonale, jak pomalować usta, policzki i nos, aby były bardziej wydatne i prowokujące. Upewniwszy się, że jej aparycja jest bez zarzutu, ruszyła chodnikiem w stronę domu, na którym wisiała tabliczka z numerem trzynaście. Nacisnęła klawisz na domofonie i czekała chwilę, aż ktoś zaprosi ją do środka. Zamek zatrzeszczał i Karolina weszła na teren posesji, która już od progu robiła ogromne wrażenie. Na kilkunastoarowym terenie rozpościerał się przepiękny ogród. Tuż przy ogrodzeniu rosły wysokie, równo przystrzyżone tuje. Do wejścia prowadziła ścieżka z ozdobnej kostki brukowej, otoczona różnokolorowymi trawami ozdobnymi. Martens miała przez chwilę wrażenie, jakby zamieniła się w Dorotkę z _Czarnoksiężnika z krainy Oz_ i wraz z przyjaciółmi przemierzała bajkową krainę. Przed drzwiami ujrzała dwie kolumny porośnięte bluszczem, zwisającym ze zdobionych balustrad balkonowych. Dom również wyglądał wspaniale, a jedyne słowo, jakie przychodziło Karolinie do głowy, to „monumentalne”. Próbowała sobie wyobrazić, ile pracy wymaga utrzymanie podobnej posesji, jednak szybko dała sobie spokój.
W pewnym momencie drzwi wejściowe otworzyły się i pojawiła się w nich niewysoka kobieta. Mogła mieć koło czterdziestu lat. Ubrana była w jeansy, białą koszulkę i adidasy. Miała krótkie czarne włosy postawione na jeża, co sprawiało, że zdawała się mało kobieca. Jej nos był płaski niczym u emerytowanego boksera, co wzmagało negatywne wrażenie związane z jej wyglądem.
– Jestem Matylda – powiedziała. – Pani Wioletta czeka.
Karolina weszła do niewielkiego wiatrołapu, w którym stała ozdobna szafa i mała ławka do zakładania butów.
– Proszę ubrać pantofle, są tutaj – powiedziała Matylda.
Ogromny salon urządzono w stylu retro. Na pierwszy plan wyłaniał się kominek ze zdobionym portalem. Na kolumnach dało się zauważyć płaskorzeźby greckich bogów. Meble były reprodukcjami antyków z czasów Ludwika XIV. Całość robiła wrażenie przepychu i bogactwa.
– Proszę tu chwilę poczekać. Pani Wioletta zaraz panią przyjmie – powiedziała Matylda, po czym udała się w kierunku rozsuwanych białych drzwi dzielących salon na dwie części. Uchyliła je nieco i wślizgnęła się do środka. Martens rozglądała się, zachwycając się porządkiem i czystością, jaka panowała w domu. W drewnianych parkietach można się było niemal przejrzeć. Czyżby Matylda była gosposią pani Wioletty? A może również sprzątaczką i kamerdynerem? Karolina zastanawiała się, czy jedna drobna kobieta byłaby w stanie ogarnąć taki duży dom?
Po chwili przesuwane drzwi uchyliły się. Matylda gestem ręki zaprosiła Karolinę do środka.
Martens weszła do wnętrza niewielkiego, przytulnego pomieszczenia, w którym dostrzegła zabytkową trzyskrzydłową szafę, zdobiony nakaslik i dębowy stół. Obok, na bujanym fotelu, siedziała starsza kobieta.
Ubrana była w czarną zgrzebną sukienkę sięgającą do kostek i szare pantofle. Na kolanach trzymała robótkę, najprawdopodobniej szalik robiony na drutach.
Twarz kobiety pokrywały liczne zmarszczki, ale nie była jeszcze bardzo stara. Mogła mieć koło siedemdziesięciu lat, obwisłe policzki i usta sprawiały wrażenie, jakby ciągle odczuwała smutek. Na środku brody rysowało się specyficzne wgłębienie. Na siwych prostych włosach sporadycznie widać było pojedyncze czarne pukle. Jej skromny wygląd stanowił dysonans w odniesieniu do domu, który świecił blichtrem. Odłożyła robótkę na stół i zwróciła twarz w stronę Karoliny.
– Usiądź, moje dziecko – powiedziała spokojnym, matczynym tonem.
Matylda posadziła Karolinę na zabytkowym krześle. Po chwili zza firanki wyszedł czarny kot, który otarł się o nogi stołu, po czym wskoczył Wioletcie na kolana. Obrócił się dwa razy, udeptując sobie łapkami miejsce na podołku kobiety, po czym rozłożył się wygodnie.
– Moja kicia przyszła do mamusi – powiedziała Wioletta, głaskając kota.
W tym momencie mankiet kobiety podwinął się na tyle wysoko, że Karolina mogła dostrzec tatuaż na przedramieniu kobiety. I choć Martens próbowała zobaczyć napis i rysunek wykonany niebieskim tuszem, to nie była w stanie.
– To Kulka, jest już stara, tak jak ja – roześmiała się Wioletta.
Matylda, niczym cień, stała tuż obok rozsuwanych drzwi i milczała, przysłuchując się rozmowie kobiet.
– W czym mogę ci pomóc, moje kochane dziecko? – zapytała Wioletta. – Chciałaś się ze mną widzieć.
– Tak, pani Wioletto. Dziękuję za spotkanie. Jestem wdzięczna – mówiła Martens z przejęciem w głosie. – Jak pani wie, jestem tancerką – zaczęła. Poprawiła się na krześle, założyła nogę na nogę i zaczęła opowiadać swoją historię.
Trenowali przed zawodami dwanaście godzin dziennie, aż do znudzenia powtarzając te same układy. Klasa S w tańcach standardowych stanowiła prawdziwą elitę. Często o sukcesie w zawodach decydowały najdrobniejsze szczegóły. Idealnie dopasowany ubiór czy uśmiech skierowany do sędziego w odpowiednim momencie. Do tego dochodziły nieustające kontuzje, problemy ze stawami i kośćmi nadwyrężonymi ciągłym treningiem. Równie ważna, jak kondycja motoryczna, była motywacja i psychika.
Karolina wraz z mężem Piotrem, z którym od lat stanowiła taneczną parę, trenowali do mistrzostw Polski. Zawody miały się odbyć za kilka dni w Warszawie. Budżet zakontraktowany przez organizatorów dla zdobywców trzech pierwszych miejsc był niebagatelny. Co więcej, zwycięska para miała zagwarantowane miejsce w mistrzostwach świata, które miały się odbyć za miesiąc w Paryżu.
Piotr Martens był wysokim i przystojnym mężczyzną. Takie zresztą standardy obowiązywały wśród par turniejowych klasy S, gdzie bez odpowiedniej aparycji nie było czego szukać. Często wiązało się to ze sporymi wyrzeczeniami związanymi z dietą czy w skrajnych przypadkach z operacjami plastycznymi. Czarne włosy mężczyzny zaczesane na żelu do góry, wąskie usta i wystające kości policzkowe, które nadawały mu zawadiackiego charakteru, były znakiem rozpoznawczym tancerza. Do tego szerokie ramiona i duże dłonie ułatwiające prowadzenie w tańcu. Niektórzy porównywali Piotra do młodego Jacka Nickolsona, który przez ostatnie kilkadziesiąt lat zdobył w Hollywood niejedno kobiece serce. Zresztą partner w tańcu klasycznym był najważniejszy i stanowił o wartości pary. Dobry tancerz, mając nieco słabszą towarzyszkę, mógł osiągnąć wiele. Niestety, zasada ta nie sprawdzała się w przeciwnym kierunku. Z tego też powodu Karolina była szczęśliwa, kiedy Piotr poprosił ją o rękę. Sądziła, że przejdą przez życie tanecznym krokiem. A potem, kiedy przestaną zajmować się tańcem zawodowo, otworzą szkołę, która da utrzymanie ich rodzinie.
Po dziesięciu godzinach morderczych ćwiczeń trenerka, kobieta pod pięćdziesiątkę o czarnych farbowanych włosach i makijażu permanentnym, zarządziła sesję pozowania. Mimo wieku miała nienaganną figurę, na jej umięśnionych nogach i plecach można było uczyć studentów anatomii.
– Zróbmy pięć minut przerwy – powiedziała Karolina. – Padam z nóg.
– Wasi oponenci nie robią przerw – zawyrokowała trenerka, włączając aparat umieszczony na statywie. – Stawajcie przed kamerą.
W tańcu zawodowym nic nie można było zostawić przypadkowi. Ten rodzaj sportu stracił spontaniczność w momencie, kiedy pojawiły się w nim ogromne pieniądze. To wtedy właśnie na zawodach zaczęły królować dziwne karykaturalne gesty i pozy, które z tańcem przestały mieć cokolwiek wspólnego. Niemniej jednak publika i sędziowie, którzy oczekiwali coraz większych wrażeń, zaczęli promować takie nienaturalne zachowania. I w ten sposób tancerze, którzy chcieli cokolwiek osiągnąć, musieli przyłączyć się do tego kuriozalnego nurtu, w którym sukienki za dziesięć tysięcy złotych i najlepsze makijaże stały się równie ważne, jak taniec.
Para wykonała przed kamerą kilka póz, następnie zasiedli wraz z trenerką przed ekranem, aby przeanalizować każdą sekundę i zastanowić się, co można byłoby jeszcze poprawić.
– Może puszczę oko do Korkowskiego, to dziwkarz, on lubi takie sztuczki – zaproponowała Karolina.
– Ryzykowne – odpowiedziała trenerka. – Jonas i Klementowicz nie znoszą takich tanich zabiegów. To sfrustrowane rozwódki, one wolą zobaczyć w tańcu prawdę. Jeśli chcesz, możesz puścić oko do publiczności – dodała. – Zatańczcie to jeszcze raz.
Mimo zmęczenia Karolina i Piotr zebrali się w sobie i po raz kolejny wykonali przed kamerą serię póz. Koło godziny dwudziestej drugiej trenerka wysłała tancerzy do szatni.
– Pamiętajcie o solarium i jedzeniu. Ścisła dieta i żadnych słodyczy – powiedziała, żegnając się z podopiecznymi.
W męskiej szatni Piotr zastał Marka Brodę, jednego z młodych, dobrze zapowiadających się tancerzy występujących w niższej klasie. Był to wesoły i rezolutny dwudziestosiedmiolatek o bujnej czuprynie i zawadiackim uśmiechu.
– Jak ty to robisz – zagadnął Piotr – że cały czas jesteś w świetnej formie? Przed zawodami my z Karoliną padamy z nóg.
Mężczyzna uśmiechnął się głupkowato, sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął z niej dwie białe tabletki.
– Spróbuj wziąć jutro jedną przed treningiem. Zobaczysz, co się będzie działo – powiedział Marek, wręczając mężczyźnie pigułki.
– Co to jest? – zdziwił się Piotr.
– Amfetamina. Nie martw się, nie uzależnisz się od tego, a efekt jest piorunujący. Wygrasz dzięki temu każde zawody – stwierdził Marek.
– Ty to bierzesz? – zdziwił się Martens.
– Wszyscy to biorą. Widziałeś kiedykolwiek na mistrzostwach Polski kontrolę antydopingową? Podpisujesz tylko oświadczenie, że jesteś czysty, i na tym się kończy – przekonywał Marek.
– Niby racja – stwierdził Piotr, chowając tabletki do kieszeni.
W nocy w domu Karolina i Piotr przeprowadzili poważną rozmowę związaną z amfetaminą i dopingiem.
– Pomyśl tylko, co osiągniemy dzięki temu – przekonywał Piotr.
– Ale to jest oszustwo. Chcesz wygrywać dzięki narkotykom? A co z całą pracą, którą włożyliśmy w taniec? Chcesz to wszystko zaprzepaścić? – mówiła kobieta z pretensją w głosie.
Ostatecznie doszli do wniosku, że spróbują tylko raz i zobaczą, co się stanie.
Nazajutrz na treningu para zadziwiła wszystkich energią, która biła z nich niczym z reaktorów jądrowych zasilonych świeżuteńką dawką uranu.
– Jeśli zatańczycie tak za dwa dni na zawodach, to zwycięstwo mamy w garści – ucieszyła się trenerka. Domyślała się, co takiego spowodowało, że jeszcze wczoraj zmęczona para, z dnia na dzień zrobiła tak wielki postęp. Przemilczała jednak ten fakt, zdając sobie sprawę, że ich sukces to również jej sukces. Zbyt długo siedziała w zawodowym sporcie, aby nie zdawać sobie sprawy, że wcześniej czy później każdy tancerz, chcący piąć się po szczeblach kariery, sięgnie wreszcie po doping.
Na ogólnopolskich zawodach Piotr i Karolina wyszli do walca angielskiego tak nabuzowani, jakby mieli za chwilę eksplodować. Patrząc na nich z boku, odnosiło się wrażenie, że zamiast nóg mają sprężyny, które w sposób doskonale harmonijny wykonują akcje związane z unoszeniem i opadaniem.
Kolejnym tańcem było tango. W pewnym momencie na parkiecie istniała tylko Karolina i Piotr. Pozostałe pary stały się jakby niewidoczne, stanowiąc dla nich tylko tło. Walc wiedeński, foxtrot i quickstep były tylko potwierdzeniem pierwszych dwóch wystąpień. Tancerze zmietli konkurencję z powierzchni parkietu.
Martensowie chełpili się w glorii i blasku mistrzów Polski tańców standardowych. Choć tak naprawdę zdawali sobie sprawę, co pomogło im zwyciężyć. I, mimo że zagrali nieczysto, nie mieli z tego powodów wyrzutów sumienia. Tłumaczyli sobie, że bez amfetaminy i tak przecież by wygrali. Liczył się tylko cel. Potańczą jeszcze przez kilka lat i odejdą na zasłużoną emeryturę. Jako byli mistrzowie Polski będą mieli pełne sale ludzi chętnych podpatrzyć kilka technicznych sztuczek.
Karolina poprawiła się na krześle i wypuściła ciężko powietrze.
Wioletta patrzyła na kobietę, wiedząc doskonale, jaka jest dalsza część tej historii.
– Potem pojawiło się dziecko? – zapytała starsza kobieta.
– Tak – zdziwiła się Karolina. – A skąd pani wie?
– Domyśliłam się. Mąż zostawił cię dla innej, młodszej? – dopytywała Wioletta.
– Czy to aż tak bardzo po mnie widać? – dodała Martens.
– Kochana, a w jakim innym celu byś do mnie przyszła? – zapytała, nie przestając głaskać kota. – Mąż zabrał ci dziecko?
– Jego kolega, zresztą ten sam, który dał nam amfetaminę, zeznał w sądzie, że biorę od lat. Piotr dostał opiekę nad Gabrysią, bo udowodnił, że jest czysty. – Karolina ledwie powstrzymywała łzy nabiegające do oczu.
– A bierzesz dalej to cholerstwo? – zapytała Wioletta.
– To przez niego. Przez Piotra. Nie potrafiłam już bez tego funkcjonować. Mówił, że od amfetaminy się nie uzależnię.
– Ale jakimś cudem się uzależniłaś. Nie potrafisz wstać rano i spojrzeć na świat bez różowych okularów. Szarość cię przygniata, nie chcesz żyć w takim świecie.
Karolina nie powiedziała już ani słowa, zdając sobie sprawę, jak doskonale ta starsza kobieta odczytuje jej myśli.
– Proszę mi pomóc – wymamrotała w bezsilności. – W imię kobiecej solidarności. Nie wiem już, gdzie mam się udać. Mąż mnie szantażuje. Nie chce dać mi dziecka, nawet na widzenia, bo mówi, że jestem niezrównoważona psychicznie. Ale to nie ja. Mogę przestać brać. – Kobieta nakręcała się coraz bardziej. Na wspomnienie ostatnich miesięcy zaczęła dostawać wypieków na policzkach, mięśnie rąk napięły się do granic wytrzymałości, a na twarzy zawitał grymas wściekłości graniczący z furią. Karolina wstała z krzesła i ruszyła w stronę Wioletty. Trudno było powiedzieć, czy chciała ją dotknąć, a może przed nią klęknąć. Stojąca w cieniu Matylda zareagowała błyskawicznie. Doskoczyła do Karoliny, złapała ją za rękę i sprowadziła do parteru.
– Nie zbliżaj się do pani Wioletty – powiedziała z agresją.
Z Martens w jednej chwili jakby uszło całe powietrze. Przylgnęła do podłogi i uspokoiła się. Matylda podniosła kobietę i na powrót usadowiła na krześle. Stanęła tuż obok, na wypadek, gdyby po raz drugi przyszło jej do głowy zareagować nerwowo.
– Zapamiętaj sobie to, co powiem. Odzyskasz dziecko pod jednym warunkiem – powiedziała stanowczym głosem Wioletta. – Jeszcze dziś rzucisz całe ścierwo, którym się faszerujesz.
– Dobrze – wymamrotała Karolina. – Rzucę to i będę czysta. Chcę tylko odzyskać córkę.
– Ale jeśli mnie okłamiesz i dowiem się, że nadal bierzesz to cholerstwo – mówiła Wioletta głosem nieznoszącym sprzeciwu – to obiecuję ci, że będziesz tego srogo żałowała.
– Dla córki zrobię wszystko – powiedziała Karolina.
– I jest jeszcze jedna drobna kwestia – dodała.
– Tak? – zapytała Martens.
– Finanse. – Starsza pani uśmiechnęła się delikatnie.
Po dogadaniu wszystkich szczegółów Wioletta machnęła ręką, dając Martens do zrozumienia, że czas wizyty już się skończył. Karolina miała czekać na dalsze wskazówki.ROZDZIAŁ 4
Tym razem policjanci pojawili się w Zakładzie Medycyny Sądowej na czas. Rafał Trygar stwierdził, że nie warto grać na nerwach Dylikowi i przynajmniej na początku można podporządkować się jego zasadom. Przywitał ich doktor Falk, korpulentny i niewysoki mężczyzna o dziwnym uśmiechu. Był łysy i miał krzywe zęby, a co gorsza, seplenił, co utrudniało zrozumienie go. Tymon Foltyński po wizycie u psychologa zrozumiał, że jedyną możliwością, aby zwalczyć swoją fobię związaną z obcowaniem ze zwłokami, jest konfrontacja. Z tego też powodu, niczym wzorowy uczeń, stanął tuż przy stole sekcyjnym, aby żaden szczegół opowieści lekarza medycyny sądowej nie uszedł jego uwadze.
– Byliście wczoraj w kinie na _Szybkich i Wściekłych_? – zapytał Rafała i Marzenę, aby dodać sobie nieco animuszu.
– Byliśmy – odpowiedziała Gibała. – Film dobry, tylko skończył się tak szybko, że przez cały wieczór byłam wściekła.
– Komisarz powinien zabrać cię na piwo. Wtedy poczułabyś się lepiej – powiedział starszy aspirant.
– Panowie, trochę powagi dla zmarłego – upomniał ich Dylik.
Falk założył gumowe rękawiczki i odkrył prześcieradło, którym zakryte były nagie zwłoki, po czym przeszedł do szczegółowego omówienia istotnych faktów.
– Przyczyna śmierci to zatrzymanie akcji serca na skutek długotrwałego porażenia prądem elektrycznym – zaczął medyk.
Franciszek Dylik wyszedł przed Tymona Foltyńskiego, jakby chciał mu dać do zrozumienia, kto tu jest najważniejszy. Tylko Marzena Gibała stała nieco z tyłu i przyglądała się samcom debatującym nad rozlanym mlekiem, którym w tym wypadku było ciało Grzegorza Rosy.
– Czy na podstawie poparzeń na rękach można wywnioskować, jak ten mężczyzna zginął? – dopytywał Dylik. Irytowała go niekompetencja i brak profesjonalizmu policjantów kryminalnych. Niestety, podobne zaniechania były skutkiem ustępliwości poprzedniego prokuratora, którego Franciszek nigdy nie lubił.
– Tak – odpowiedział medyk. – Spójrzcie na palce wskazujący i kciuk. Widać na nich największe oparzenia. Mężczyzna musiał złapać za kable elektryczne na tyle mocno, że nie był już w stanie rozewrzeć mięśni. Z tego powodu elektrycy dotykają potencjalnie niebezpiecznych przewodów wierzchem dłoni. Tak, aby ręka przy zaciśnięciu nie złapała kabla elektrycznego – tłumaczył Falk.
– No dobrze – włączył się Trygar. – Ale czy ten mężczyzna po tym, jak złapał za kable elektryczne, nie powinien upaść na ziemię i tym samym zwolnić uścisk? Widzieliśmy te kable. Wystawały kilkanaście centymetrów poza skrzynkę z bezpiecznikami.
– To faktycznie dosyć dziwne – stwierdził lekarz. – Prąd elektryczny płynął poprzez ręce, klatkę piersiową i drugą rękę. Mięśnie nóg teoretycznie nie powinny być poddane działaniu prądu elektrycznego. Po kilku sekundach mężczyzna powinien stracić świadomość, zemdleć i osunąć się na ziemię. Tym samym powinien puścić przewody elektryczne – mówił lekarz.
– To dlaczego tak się nie stało? Ktoś mu pomógł? – zapytał Dylik, przestępując z nogi na nogę, jakby tylko czekał, aż medyk oznajmi im sensacyjną informację, że to jednak nie był wypadek.
Franciszek zastanawiał się, dlaczego poprzedni prokurator tak nagle zrezygnował z pracy. Artykuły prasowe szkalujące Suskiego nie pomogły co prawda jego wizerunkowi, jednak wcale nie zmuszały go do ustąpienia. Gdyby Marian się uparł, mógłby spokojnie dalej piastować prokuratorskie stanowisko. A może po prostu był człowiekiem honoru i wyrzuty sumienia nie pozwoliły mu sprawować roli urzędnika państwowego?
– Niekoniecznie. Ciało pod wpływem szoku mogło zachowywać się irracjonalnie. Nastąpił skurcz mięśni nóg. A to znowu spowodowało, że mężczyzna stał i trzymał przewody. Po kilku sekundach powinien stracić przytomność, ale nie zawsze tak się dzieje. W tym przypadku działanie prądu elektrycznego było dłuższe i dochodziło do kilkunastu sekund. Świadczą o tym głębokie oparzenia zaczynające się na dłoniach i idące w górę aż do przedramion – powiedział Falk, po czym nachylił się nad ciałem denata, aby wciągnąć zapach palonego ciała.
Tymon powstrzymał odruch wymiotny, który pojawił się w momencie, kiedy spojrzał na popalone dłonie denata. To już nie było poparzenie trzeciego stopnia, tylko zapewne czwartego, bo dawało się dostrzec fragmenty kości dłoni prześwitujących pomiędzy purpurowym mięsem i mięśniami.
– A może to było samobójstwo? – rzuciła nieoczekiwanie Gibała.
Mężczyźni odwrócili się w stronę policjantki i spojrzeli na nią błagalnym spojrzeniem.
– No co? – bąknęła Marzena. – Katedra i Zakład Medycyny Sądowej w Krakowie odnotowały dwa przypadki samobójstw na skutek porażenia prądem elektrycznym. Mężczyźni podłączyli przewody do klatki piersiowej, a następnie puścili przez swoje ciało prąd elektryczny z domowej sieci.
– Ale nikt nie popełnia samobójstwa, majstrując przy skrzynce z bezpiecznikami – podsumował Foltyński. – Nikt, kto chciałby się pozbawić w ten sposób życia, nie miałby pewności, że to się uda.
– Zastanawia mnie zupełnie inny fakt – urwał jałową dyskusję Dylik. – Dlaczego ten mężczyzna złapał za przewody elektryczne, wiedząc, że są pod napięciem?
– Odpowiedź jest prosta – bąknęła policjantka. – Najwyraźniej sądził, że w przewodach nie płynie prąd.
– A mnie zastanawia coś innego – włączył się Foltyński. – Dlaczego ze skrzynki wystawały akurat te dwa przewody? Jeden, w którym jest faza, drugi ochronny?
– Nie rozumiem – wtrącił się Franciszek.
– Przy złapaniu tych przewodów nie zadziała bezpiecznik różnicowoprądowy, który powinien odciąć zasilanie.
– Wyobraźmy sobie sytuację, że ktoś chciałby zamordować Grzegorza Rosę. Jak mógłby to zrobić? – ciągnął dalej prokurator.
– Wystarczy, że zakradłby się do głównego włącznika znajdującego się na skraju działki. Jak wiemy, skrzynki nie były zamknięte. Co istotne, wokół nowych posesji jest wysoka trawa, w której morderca mógłby się ukryć i czekać na właściwy moment. Może wyrwał wcześniej kable ze skrzynki na bezpieczniki w garażu. Posesja nie ma ogrodzenia, drzwi wejściowe i garażowe nie są zamykane ze względu na ekipy budowlane, które pracowały w domu. Rosa przyszedł do domu, zobaczył wyrwane kable i chciał je naprawić. No i został porażony prądem – tłumaczył Foltyński.
– Jakoś trudno mi sobie to wszystko wyobrazić – wtrąciła się Gibała.
– O której godzinie nastąpił zgon? – zapytał Dylik, zwracając się w stronę lekarza.
– Obstawiam, że śmiertelne porażenie i zatrzymanie pracy serca nastąpiło gdzieś między dziesiątą a jedenastą w nocy – tłumaczył medyk.
– Rozumiem – zamyślił się Franciszek. Rozejrzał się po sali sekcyjnej, jakby szukał w niej wskazówek dla dalszych postępów w śledztwie.
Lekarz przysłuchiwał się przez chwilę dyskusjom policjantów. Przestępował z nogi na nogę, jakby chciał dodać coś jeszcze.
– Jest jeden istotny element, który może rzucić na sprawę nowe światło – powiedział.
Uwaga zebranych skupiła się na medyku.
– Choć równie dobrze może to nic nie znaczyć – dodał, uśmiechając się.
Marzena Gibała stanęła z drugiej strony stołu sekcyjnego. Doktor Falk, ku zdziwieniu zebranych, złapał penisa martwego mężczyzny i uniósł go do góry, odsłaniając worek mosznowy.
– Co pan robi? – zdziwił się Dylik.
– Proszę tu spojrzeć – powiedział lekarz.
Zebrani nachylili się nad ciałem. Najbliżej podeszła Marzena Gibała, zainteresowana przyrodzeniem mężczyzny.
– Widzicie? – zapytał Falk.
Zebrani przyglądali się z zaciekawieniem, jednak nikt nie był w stanie niczego dostrzec.
– Pomarszczony? – rzuciła wreszcie Gibała.
– Nie. Spójrzcie dokładnie w spojenie między penisem a workiem mosznowym. Jest delikatnie… – Lekarz nie dopowiedział, zastanawiając się, jakie dobrać słowo. – …nacięte.
– Faktycznie, widać delikatną ranę – podsumowała Gibała, przymykając jedno oko.
– Czy taki uraz nie mógł powstać w wyniku przepływu prądu elektrycznego albo już po tym, jak Rosa upadł na podłogę? – dopytywał Dylik.
– Pewnie nie zwróciłbym uwagi na taką ranę, gdyby nie jeszcze jeden istotny fakt – ciągnął Falk. – Mężczyzna nie miał majtek – wypalił.
Marzena wybuchła głośnym śmiechem. Dopiero po chwili zorientowała się, że oprócz niej nikt się nie śmieje. Zasłoniła twarz ręką i chichotała pod nosem.
– Co w tym śmiesznego? Znam wielu ludzi, którzy chodzą bez majtek – dodał Foltyński.
W tym momencie Gibała znowu zaczęła rechotać. Ponieważ nie była w stanie opanować napadu śmiechu, opuściła salę sekcyjną, aby nie irytować Franciszka Dylika.
– Rozumiem, że jeśli nawet byłoby to morderstwo – zastanawiał się prokurator – to ktoś musiałby zadać sobie trud, aby zdjąć Rosie dresowe spodnie, być może majtki. Uszkodzić mu worek mosznowy, a potem założyć spodnie z powrotem.
– W przypadku dresu nie powinno to stanowić większego problemu – zauważył Rafał Trygar.
W tym momencie do sali wróciła Marzena Gibała, która zdołała się nieco uspokoić.
– Ale co stało się z majtkami? Zabójca musiał je zabrać – stwierdził Franciszek.
– Może zbierał trofea? – zapytał Foltyński.
Gibała nie wytrzymała i znowu zaczęła się głośno śmiać. Nie zastanawiała się długo, tylko ponownie opuściła pomieszczenie.
– Proszę tę policjantkę zdyscyplinować. – Dylik zwrócił się w stronę komisarza.
– Dobrze. Udzielę jej reprymendy – bąknął Trygar, próbując również nie wybuchnąć śmiechem.
– Czy jest coś jeszcze? – zapytał Franciszek, kierując twarz w stronę lekarza.
Falk zastanawiał się przez chwilę, wreszcie odpowiedział:
– Chyba tyle. Stan zdrowia dobry, brak zmian chorobowych – dodał.
– Sprawdźcie archiwum i poszukajcie podobnych przypadków – zawyrokował Dylik, zwracając się w stronę komisarza.
– Czego mamy szukać? – zapytał Trygar.
– Nie wiem, uszkodzenia pochwy, penisa, jakieś rany na narządach płciowych.
– Rozumiem i żałuję, że spytałem – uciął rozmowę Trygar, machnął ręką na Foltyńskiego i policjanci opuścili salę sekcyjną.
Na korytarzu zastali Marzenę Gibałę, która wyglądała przez okno Zakładu Medycyny Sądowej. Jej twarz była dziwnie smutna, jakby przed chwilą zobaczyła ducha swojej prababki.
– Musisz się bardziej pilnować w towarzystwie Dylika – rzucił Rafał, upewniając się, że prokurator nie stoi za nimi. – Coś się stało? – zapytał, widząc nietęgą minę policjantki.
– Nie wiem, śmiałam się, kiedy nagle coś mi w głowie strzeliło. Przypomniałam sobie wydarzenia ze szpitala – wymamrotała Gibała.
– Te z wypadku z Władysławem Stroińskim? – zapytał, wyraźnie podekscytowany Rafał.
– Tak – odpowiedziała Marzena.
– I co zobaczyłaś?
– Nie potrafię powiedzieć. Siedziałam na fotelu u tego profesora, a on coś mi mówił. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie niczego więcej – dodała policjantka.
– To bardzo dobrze. Lekarze mówili, że mózg może tak zareagować po amnezji i śpiączce – dodał Foltyński. – Może będziesz sobie w stanie przypomnieć, co się wtedy stało. Czy faktycznie sama upadłaś i uderzyłaś się w głowę, czy może profesor Stroiński trochę ci w tym pomógł?
Gibała potrząsnęła głową, niczym pies, który przed chwilą wyszedł z kąpieli, i ruszyła za policjantami. Nie powiedziała im całej prawdy, bo sama nie wiedziała, czy obrazy, które pojawiły się w jej głowie, były prawdziwe czy może to tylko wytwory wyobraźni. A jeśli w ten właśnie sposób mózg regenerował się po długotrwałej śpiączce? Policjantka sądziła, że etap rehabilitacji ma już za sobą i będzie mogła wreszcie zapomnieć o traumatycznych wydarzeniach z przeszłości. Jednak najwyraźniej jakiś fragment jej mózgu nie zamierzał zapomnieć.O AUTORZE
Pisanie traktuje jak przygodę życia. Inspiracje czerpie z dalekich podróży i nocnych rozmów z ciekawymi ludźmi, którzy mają ambicję robić w życiu coś więcej, niż pić piwo i oglądać telewizor. Uważa, że wiedza zgromadzona w książkach, to najcenniejszy skarb ludzkości.
Nie zamyka się w jednym nurcie literackim, eksperymentując z horrorem, science-fiction, kryminałem a nawet literaturą obyczajową, thrillerem czy sensacją. Mieszka w malowniczym Rzeszowie. Wraz z innymi pasjonatami tańczy Tango Argentyńskie, Bachatę i Kizombę, chłonąc optymizm i energię Latynosów. Jednak największą życiową pasją autora jest realizowanie się w roli ojca, męża i syna. Pracuje w dużej podkarpackiej korporacji działającej w branży IT. Przez kilka lat udzielał się również jako recenzent portalu ArenaHorror.
Chciałby tworzyć coraz lepszą prozę, która dostarczyłaby czytelnikowi nieco wytchnienia i zapomnienia w zabieganym, współczesnym świecie. Nie ukrywa, że ma również aspirację, aby w swoich tekstach stawiać trudne pytania, oraz przemycać uniwersalne zasady, którymi stara się kierować w życiu.
Zadebiutował dwoma opowiadaniami _Rąbanko_ i _Pojedynek na szosie_ w antologii _Przedświt_ wydanej przez Portal Literacki w 2010 roku. Laureat licznych nagród i wyróżnień w konkursach literackich m.in. Poznań Fantastyczny, Literacki Debiut Roku, Międzynarodowy Festiwal Kryminału czy Międzynarodowy Festiwal Opowiadania.