Poza nawiasem - ebook
Poza nawiasem - ebook
Między jawą a snem. O sile kłamstwa i grze pozorów. I o drugiej szansie
Jak to jest, gdy nikt cię nie zauważa? Nie szuka? Nie martwi się?
Poruszająca opowieść o kobiecie wykluczonej
Żaneta Ravigne, bezdomna alkoholiczka, żyje z dnia na dzień. Jeśli czegokolwiek pragnie, to tylko
stać się niewidzialną i nie pamiętać o tym, co było. Stroni od ludzi, a jej jedynym przyjacielem
zostaje bezpański kundel.
Podczas jednej z wiosennych nocy Żaneta mimowolnie staje się świadkiem dziwnego wydarzenia,
choć już na drugi dzień nie jest pewna, czy nie był to senny majak. Jednak obraz mężczyzny
wrzucającego ciężki wór do rzeki co rusz do niej wraca i nie daje spokoju. W trudnym momencie
pomocną rękę wyciąga do niej Kornelia, również do niedawna bezdomna.
Żaneta, by stawić czoło rzeczywistości, musi zmierzyć się ze swoją przeszłością. Świat, od którego
uciekła, istnieje nadal. Tylko dlaczego wtedy uciekła? I jak ma zawalczyć o siebie teraz?
Poza nawiasem to najnowsza powieść Marzeny Hryniszak, autorki świetnie przyjętej przez
czytelników książki Nie twój interes.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8335-058-5 |
Rozmiar pliku: | 952 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Silny wiatr szarpał wyblakłymi, lichymi o tej porze roku roślinami rosnącymi wzdłuż linii wydm i wygładzał piach na plaży, wzbijając go raz za razem w powietrze niczym pył. Na morzu szalał sztorm. Wielkie chmury z czarnymi brzuchami gnały gorączkowo po niebie, a wszystko wyglądało jak w przyspieszonym filmie. Zaczął zacinać drobny deszcz, który targany wiatrem co chwila zmieniał kierunek.
Ktoś wbiegł wejściem numer trzydzieści dziewięć. To kobieta. Miała czerwoną twarz i potargane włosy. Spod przyciasnej pikowanej kurtki wystawał fragment brudnej, dłuższej koszulki rozdartej z boku. Kobieta biegła ile sił wzdłuż wydm, ściskając w dłoni pasek eleganckiej torebki z logo znanej firmy. Huk sztormu i burzy zupełnie zagłuszał jej chrapliwy oddech i stękanie z wysiłku. Wicher spowalniał bieg, a nogi grzęzły w ciemniejącym od deszczu piasku. Mimo starań nadal była blisko wejścia, gdy na otwartą przestrzeń wypadła następna postać, jakby szczelina między wydmową roślinnością wypluła ją na piach. To mężczyzna. Wicher niemal go przewrócił, siekąc bezlitośnie deszczem jego łysinę, lecz udało mu się ustać i podjąć dalszy bieg. Gonił tamtą. Był wyższy i szybszy. Miał znaczną przewagę. Kobieta próbowała trzymać się blisko wydm. Już wiedziała, że plaża to był bardzo głupi pomysł. Chciała za wszelką cenę dobiec do następnej ścieżki prowadzącej w głąb lądu, ale nie miała szans, chociaż do pokonania było mniej niż sto metrów. Wichura zmusiła ją do zmrużenia oczu i pochylenia głowy, nie zauważyła więc przewróconego, metalowego kosza na śmieci, który częściowo był przysypany przez piasek. Potknęła się i upadła z krzykiem ginącym w hałasie nawałnicy. Wtedy ją dopadł. Gdy poczuła silne szarpnięcie za bark, kurczowo złapała torebkę w obie ręce i przytuliła do piersi niczym największy skarb, krzyżując ciasno ramiona. Miotała przekleństwami, które można było wyczytać jedynie z ruchu warg. Mężczyzna ją szarpał. Zaciskał szczęki w grymasie desperacji. Nie mógł jednak dosięgnąć łupu, bo ona kopała go na oślep, wierzgając zawzięcie nogami. Rozwścieczony wyszarpnął spod piachu kontener i uderzył nim z całej siły. Trafił w zaciśnięte ramiona i twarz. Czubkiem buta dźgnęła go boleśnie w goleń, rozwścieczając jeszcze bardziej. Walił zapamiętale raz po raz żelastwem, aż wreszcie jej nogi opadły bezwładnie na mokry piach. Kobieta znieruchomiała. Jej twarz zmieniła się w krwawą miazgę, którą próbował zmyć deszcz. Mężczyzna już bez wysiłku odebrał torebkę. Odwrócił się plecami w kierunku, z którego w tym momencie wiało najbardziej. Wyszarpnął szybko skórzany portfel i sprawnym ruchem wyjął gotówkę, mocno zaciskając na niej palce, by wiatr nie wyrwał lekkich banknotów. Pospiesznie schował pieniądze głęboko do przedniej kieszeni dżinsów, a resztę rzucił prosto na nieruchomą klatkę piersiową ofiary. Spojrzał na kobietę i wykrzywił twarz z obrzydzeniem. Odszedł, walcząc z naporem powietrza, w stronę wejścia, którym przed chwilą wbiegł. Nie rozglądał się, niczego nie obawiał. Wiedział, że w takich warunkach nikogo żywego wokół nie było.
KRAKÓW, KWIECIEŃ 2019
Odkąd klienci używają plastikowych żetonów do odblokowania sklepowego wózka, coraz trudniej o złotówki. Kiedyś przy odrobinie szczęścia można było zdobyć parę złotych bez odzywania się do kogokolwiek. Gdy Żaneta przełamała się i wreszcie odważyła prosić o bilon z kosza za odstawienie go pod wiatę, przeważnie słyszała „mam tylko to” i widziała plastikowy krążek. Niektórzy sięgali do kieszeni po drobne, ale wyglądało na to, że i tych było coraz mniej w obrocie. Stary Juras — który właściwie nie był jakoś bardzo stary, ale za takowego uchodził, bo niemal od zawsze kręcił się po mieście — śmiał się, ukazując szeroką przerwę między resztkami górnych trójek, że niedługo trzeba będzie skombinować sobie terminal, żeby cokolwiek wysępić. Mówią do znudzenia: „nie mam gotówki” albo „płacę tylko kartą” lub odchodzą bez słowa. Udają, że nie widzą, nie słyszą. Mimo to Żaneta omiata wzrokiem rząd metalowych wózków i schyla się, by sprawdzić pod nimi. Wyprostowawszy się, obojętnie spogląda na swoje odbicie w sklepowej szybie, po czym rusza powoli w kierunku ulicy. Jej wygląd od dawna przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. Nie pamięta nawet, jaka była kiedyś. Nie pamięta albo nie chce pamiętać. Długo jednak postrzegała siebie przez pryzmat tamtej młodej, zadbanej kobiety, za którą oglądali się mężczyźni, chociaż teraz już nikt nie zwraca na nią uwagi. Gdy czasem zaskoczył ją jej własny wizerunek, zdumiona przyglądała mu się przez chwilę, mierzyła go wzrokiem z mieszaniną niedowierzania i obrzydzenia. Potem kręciła głową, jakby coś się jej przywidziało, i próbowała zapomnieć. Zanim zobojętniała na dobre, popadała w długie chwile gorzkiej zadumy. Przywoływała w myślach swój obraz odbity w wielkim, zawsze lśniącym czystością lustrze z własnej dawnej garderoby. Tam była piękną szatynką o farbowanych na blond lśniących falach włosów, właścicielką perfekcyjnego ciała o satynowej, pachnącej drogimi perfumami skórze, ambitną kobietą biorącą od życia to, na co tylko miała ochotę. Chociaż była świadoma, że dawno już nie jest tą osobą, wciąż wyobrażała sobie siebie lepszą, niż pokazywały brudne szyby czy kałuże. Mogła być jednak pewna — nie zostanie rozpoznana. Nawet gdyby podczas przerwy na lunch stanęła z wyciągniętą żebraczo ręką pod szerokimi, automatycznymi drzwiami biurowca, w którym mieścił się oddział międzynarodowej korporacji z zarządzanym niegdyś przez nią działem kadr, nikt nie skojarzyłby jej z tamtą kobietą sukcesu. Nikt nawet by jej nie zauważył. Jest niewidzialna. Ludzie mijają ją na ulicy jak powietrze, a jeśli czasem ktoś przez przypadek na nią spojrzy, szybko odwraca wzrok. Tylko dzieci nieraz przyglądają się z zainteresowaniem, zanim rodzice odwrócą ich uwagę, lub psy szczekają, gdy idzie podpita niepewnym krokiem. Jest nikim i tak ją traktują. Nie ma pretensji. Zobojętniała.
Żaneta spogląda w niebo; ocenia, że już na pewno minęła dziesiąta, więc najwyższy czas ruszyć w stronę Starego Miasta. Wiosenne słońce przyjemnie grzeje twarz, a brak wiatru i chmur na niebie zwiastuje gorący dzień. Płaszcz coraz bardziej jej ciąży, jest stanowczo za gruby, jednak nie może go tak po prostu zdjąć. Co miałaby z nim zrobić? Wszystko, co ma, nosi ze sobą. Zsuwa go więc tylko nieznacznie z ramion, by nie drapał w spocony kark, i podchodzi do najbliższego parkometru. W szufladce zwrotu monet jest pusto, jednak u stóp maszyny błyszczą dwie pięćdziesięciogroszówki. Dobre i to.
Godzinę później Żaneta przysiada na rynku w kurczącym się cieniu rzucanym przez pomnik wieszcza. Nie może doczekać się momentu, gdy wymieni garstkę monet na piwo lub wino. Musi jednak chwilę odpocząć. Zdejmuje wreszcie płaszcz. Składa go wpół i kładzie na kolanach. Czuje na wilgotnej skórze chłodny powiew przenikający bluzę i koszulkę. Sięga za siebie i odkleja materiał z mokrych pleców. W reklamówce, która była powieszona na uchwycie kontenera w podwórzu przy świętego Marka, znalazła dwie niemal czerstwe bułki. Wyjmuje tę z makiem i łamie na kawałki. Bułka jest sucha, podobnie jak usta Żanety. Nim zdąży przełknąć pierwszy kęs, ma towarzystwo. Tutejsze gołębie nie boją się ludzi, podchodzą śmiało i wyciągają roszczeniowo szyje, niecierpliwie drepcząc w miejscu. Kobieta kruszy cząstkę bułki i rzuca okruchami w tłoczące się ptaki. Wyglądają jak szare, lśniące kury. Opasłe brzuchy nie przeszkadzają im jednak w szybkim poruszaniu się, łapaniu drobin pieczywa niemal w powietrzu i lataniu. Żaneta sięga po drugą bułkę. Lubi patrzeć na ufne, krzątające się wokół, przez chwilę zależne od niej ptaki. Nagle wszystkie gołębie podrywają się w powietrze z głośnym furkotem skrzydeł, jakby nic nie ważyły, jakby wcale nie były niczym zajęte, jakby karmiąca je kobieta nigdy nie istniała. Ktoś przejechał szybko na rowerze tuż obok niej. O dziwo, żaden ptak nie ucierpiał, żaden okruch nie leży na chodniku. Żaneta została sama z pustymi rękami.
*
Rynek tętni życiem. Grupka turystów podchodzi pod pomnik. Przewodnik opowiada po angielsku o Mickiewiczu. Na kobietę w łachmanach nikt nie zwraca uwagi. Zadzierają głowy, słuchają, odchodzą do kolejnej atrakcji za pilotem wycieczki jak stadko wyrośniętych kurczaków za kwoką, która nie przestaje gdakać. Żaneta również postanawia iść dalej. Przewiesza płaszcz przez ramię, zabiera swoje torby i wyrusza w trasę do sklepu. Nie, nie kupi nic tutaj, w pobliżu. Tu jest za drogo. Zmierza w kierunku przystanku tramwajowego. Czwórka podjeżdża akurat w momencie, gdy ona dociera pod teatr Bagatela. Ma szczęście, chociaż właściwie jest jej wszystko jedno. Ma czas. Cieszy się jednak, bo im prędzej dotrze na miejsce, tym szybciej kupi upragniony alkohol. Czeka ją blisko godzinna podróż w kierunku Krzesławic. Sadowi się z tyłu, niedaleko wyjścia, w niemal pustym o tej porze tramwaju. Trzy dziewczyny stojące obok są zajęte rozmową, jednak gdy drzwi pojazdu się zamykają, zwracają uwagę na nową pasażerkę. Szybkie zerknięcie, nieznaczne skrzywienie ust i nosków. Porozumiewawcze spojrzenia. Żaneta to zna. Zaraz pójdą do przodu i usiądą jak najdalej od niej. Najdalej od jej zapachu. Nieważne. Przyzwyczaiła się już dawno, nie czuje woni swojego rzadko mytego ciała, a wrażenia innych zupełnie jej nie interesują. Patrzy przez szybę na mijane kamienice. Myśli tylko o jednym: wkrótce się napije. Wreszcie.
WROCŁAW, PAŹDZIERNIK 1996
Była dopiero osiemnasta, ale latarnie już się włączyły, przewidując zapadający lada chwila zmrok. Daniel wciągnął w płuca przesycone jesienią powietrze, przymknął oczy i zanurzył dłonie w jej włosach. Usta przywarły do ust, jakby były dla siebie wodopojem ratującym życie umierającym z pragnienia. Zanurzeni w pocałunku zdawali się nie pamiętać o otaczającym ich świecie. Wcale nie stali na środku chodnika pod jej domem, blokując wąskie przejście między murem a zaparkowanym samochodem. Ciasno w siebie wtuleni, widziani z daleka stanowili całość. Dziewczyna jęknęła i oderwała się od ukochanego, lekko odpychając go dłonią położoną tuż przy jego sercu. Przez cienki materiał czuła szybkie, mocne, rytmiczne bicie.
— Muszę już iść — szepnęła z niechęcią, ale nie chciał wypuścić jej z objęć. Przytulił mocno, chowając twarz w burzy loków, których zapach przyprawiał go o szaleństwo. Wbrew sobie zwolnił uścisk.
— Spotkamy się jutro? U mnie? Mam wolne.
— Odbierz mnie z dworca. Powiedziałam rodzicom, że mam zajęcia do osiemnastej.
— Kupili to? — Zaśmiał się.
— Jasne. — Wzruszyła lekko ramionami, nie odrywając od niego wzroku. — Na pierwszym roku jest masa zajęć. Mam pociąg o trzynastej czterdzieści.
— Kocham cię — wyznał zmysłowym szeptem.
— Ja ciebie też.
— Zawsze — dodał cicho, gdy była już przy furtce. Odwróciła się i posłała mu pełne uczucia spojrzenie. Nie musiała nic dopowiadać. Wiedział.
— Myślałam, że dałaś sobie już z nim spokój. — Żaneta usłyszała pełen wyrzutu głos matki, gdy tylko przekroczyła próg. Jej usta wciąż pulsowały od pocałunku, a w głowie szumiało z podniecenia.
— Daj spokój, mamo, jestem dorosła.
— Tak — rzuciła lekceważącym tonem matka. — Dorosła. Liceum masz za sobą. Zamknij ten rozdział i patrz w przyszłość. Z nim nie masz żadnej.
Żaneta szybko weszła po schodach na piętro, by ukryć się w swoim pokoju. Zamknęła drzwi i nasłuchiwała. Nie usłyszała kroków. Wypuściła z ulgą powietrze i przyłożyła dłonie do gorących policzków. Zerknęła w lustro stojące w rogu pokoju. Uśmiechnęła się do siebie. Była taka szczęśliwa. Taka zakochana. Nic i nikt nie był w stanie tego zmienić. Nigdy.
*
— Zrób coś z tym! — krzyknęła Patrycja do męża, krążąc po salonie z papierosem. — Już dawno powinna była wrócić.
— Skąd wiesz? Na pierwszym roku…
— …jest masa zajęć! Wiem doskonale, jak wygląda jej plan zajęć. Ostatnią socjologię miała ponad trzy godziny temu! Kłamie jak najęta.
— Miałaś nie palić w domu.
— Och, nie denerwuj mnie! Ty jesteś taki… taki małostkowy! Papierosa się czepiasz, a masz gdzieś to, że twoja córka niszczy sobie życie! — prychnęła i rzuciła mu wściekłe spojrzenie.
— Nie przesadzaj, Pati. Jest dorosła. Wie, co…
— Nie wie! Nic nie wie! I ty najwyraźniej też nie masz za grosz wyobraźni. Łazi za nią ten, ten… szczyl ze szkoły i nie chce się odczepić. Ty wiesz, że on nie zdał matury? Wiesz? — Popiół z papierosa spadł na śnieżnobiały dywan, ale kobieta nie zwróciła na to uwagi. — To kompletny nieudacznik. Słuchaj, Antoni, jesteś jej ojcem, porozmawiaj z nią. Albo nie! Z nim porozmawiaj. Nie wiem, może zapłać mu, żeby więcej się do niej nie zbliżał. Pogoń go!
— Pati…
— Mamy jedną, jedyną córkę, Antoni. Odebrała staranne wykształcenie. Przynajmniej jak do tej pory. Inwestujemy w nią i jej przyszłość. Zasługuje na kogoś znacznie lepszego. Na litość boską! Antoni! Tylko czekać, jak zrobi jej bachora i zniszczy życie!
Patrycja Ravigne podeszła do okna i nerwowo szarpnęła firankę. Wyjrzała na zewnątrz, ale zobaczyła tam tylko pustą ulicę oświetloną mdłym blaskiem latarni za murem otaczającym dom. Zawsze była troskliwą matką, dbającą o dobro swojego dziecka i snującą plany dotyczące jego przyszłości. Uważała, że właśnie to definiuje ją jako kochającego rodzica. To ona wybrała najlepsze przedszkole, prywatną szkołę podstawową i liceum już niestety publiczne, ale za to znane z wysokiego poziomu. Wymagała od Żanety wiele, ale jeszcze więcej od siebie. Dbała, by córka miała najlepsze stopnie, kontrolując jej naukę, organizując czas pozaszkolny i ustalając porządek każdego dnia. Dzięki niej jedynaczka miała szansę pobierać naukę gry na fortepianie u najlepszego nauczyciela w mieście już od wczesnych lat, uczyć się prywatnie francuskiego i angielskiego. Wyprzedzała swoich rówieśników niemal o lata świetlne, zamiast trwonić czas i potencjał, podczas gdy inne dzieciaki włóczyły się byle gdzie popołudniami, tracąc energię na bzdury. Żanetka miała ułożone przez matkę książki na półce, jadłospis oraz wiedzę w głowie. Jedynie uczuć Patrycja nie była w stanie kontrolować, co niezmiernie ją irytowało i niepokoiło. Daniel Juran od początku się jej nie podobał. Owszem, był ładnym chłopcem, wyrastającym na przystojnego mężczyznę o zniewalającym uśmiechu i głębokim niskim głosie, którym natura obdarowała go po przejściu mutacji. Pochodził jednak z nieciekawej, ledwie wiążącej koniec z końcem rodziny. Zdolny, ale zaniedbywał naukę, siedząc w warsztacie szewskim ojca zamiast nad książkami. Dla Patrycji niezrozumiałe było, że w ogóle dostał się do czternastki, natomiast wiadomość, że oblał maturę, przyjęła, nie umiejąc ukryć złośliwej satysfakcji.
— Wiedziałam, że nie zda — powiedziała niedawno do córki. — To nie jest twój poziom, Żanko. Jestem pewna, że na studiach poznasz dużo bardziej wartościowych chłopców.
— Na pewno — odrzekła Żaneta sarkastycznie. Nic więcej nie powiedziała, chociaż miała ochotę wykrzyczeć matce w twarz, jak bardzo jej nienawidzi i jak mocno kocha Daniela, a nawet gdyby go nie kochała ani odrobiny, będzie z nim tylko po to, by ją wkurzać. Krzyk zatrzymała w sobie. Tak była wychowana. Matka spojrzała na nią badawczo.
Gdy Patrycja oderwała się od okna, by podejść do stolika i zgasić niedopałek w popielniczce, drzwi furtki zamknęły się za wchodzącą Żanetą.
— Mówię ci, ten Daniel musi się od niej odczepić. Jeśli ty tego nie załatwisz, ja to zrobię. — Spiorunowała męża wzrokiem. Ten jednak niewzruszony nadal z uwagą przesuwał palcem po tablecie. — Słuchasz mnie?! Czy dopiero jak ten gnojek twoją córkę zapyli, to się ruszysz i zrobisz jej skrobankę?! — Szare, umalowane starannie oczy Patrycji rzucały gromy, a wysoko upięty blond kok chwiał się, grożąc rozpadem. Antoni otworzył usta, ale zamiast odpowiedzieć żonie, przeniósł wzrok za jej plecy. Dziewczyna z burzą ciemnobrązowych loków i kluczami w dłoni stała w głębi holu ze łzami w oczach. Bezszelestnie cofnęła się do wyjścia i trzasnęła drzwiami.
— Cześć, mamo, cześć, tato — zawołała radośnie, przechodząc obok salonu. Jej głos drżał lekko, a słowa brzmiały sztucznie, lecz tylko ojciec to zauważył.
KRAKÓW, KWIECIEŃ 2019
Szum drzew i ich świeżych, młodych liści zlewa się z szumem w głowie Żanety. Dziś pozwoliła sobie na to mocniejsze piwo. Może i było droższe o trzydzieści groszy, ale lepiej działało. Ściskając na wpół opróżnioną puszkę, opiera się o drzewo, pod którym siedzi, i przymyka oczy. Lubi Zalew Nowohucki o tej porze roku i dnia. Jest tu spokojnie, odludnie, dokładnie tak jak oczekiwała. Dopija napój, który gasi pragnienie, ucisza głód i rozpręża. Nie otwierając oczu, Żaneta maca siatkę, by się upewnić, że wciąż jest tam druga puszka. Zsuwa się do pozycji półleżącej, przyciska swój skarb do piersi. Nie jest jej już ani gorąco, ani ciężko. Jest dobrze. Po prostu dobrze.
Nagły hałas wdziera się do mózgu niczym ostrze noża. Żaneta otwiera szeroko oczy i podciąga nogi, obejmując je dłońmi. To pies. Rudawy wyżeł doskakuje do niej i szczeka prosto w twarz, więc nieruchomieje i czeka. Z oddali słyszy nawoływania. Pies strzyże uszami i milknie. Chwilę się zastanawia, jakby rozważał, co zrobić, po czym odbiega w kierunku głosu właściciela, rzucając za sobą jeszcze kilka szczeknięć. Żaneta szybko sprawdza, czy wszystko jest na miejscu, omiata wzrokiem okolicę. Nie jest w stanie ocenić, która może być godzina, więc podnosi się, stękając. Zasnęła w takiej pozycji, że zupełnie zdrętwiała jej prawa noga. Wstaje, po czym siada z powrotem. Pies nie wraca. W porządku, nie ma się gdzie spieszyć, wyjmuje zatem drugie piwo. Stara się nie pić zbyt szybko. Z rozmysłem bierze każdy łyk.
Zrywa się wiatr, szarpie koronami drzew. Żaneta nie dopiła jeszcze do końca, ale ziemia już mocno się pod nią kołysze. Wstaje, opierając się o drzewo, i naciąga na grzbiet wilgotny, pachnący ziemią i brudem płaszcz, na którym siedziała. Próbuje się skupić na ręce trzymającej puszkę. Rusza przed siebie niepewnym krokiem. Dobiegające z oddali grzmoty mobilizują ją.
Gdy dociera do ogródków działkowych, pada już deszcz, a burza przetacza się przez miasto od północnej strony. Przynajmniej nie spotka żadnych działkowiczów. Żaneta nie kieruje się do głównej bramy. Doskonale wie, że jest zamknięta na klucz. Obchodzi teren, zaczepiając się co chwila o krzaki i gałęzie, aż dociera do rozerwanej siatki. Dziura w ogrodzeniu jest niewielka, ale wystarczająca. Kobieta wchodzi na teren ogródka, w którym dawno nikogo oprócz niej nie było. Rozgląda się odruchowo. Wokół nie ma żywej duszy. Gęstniejąca z każdym dniem zieleń sprawia, że miejsce staje się coraz szczelniej osłonięte i odizolowane od pozostałych, bardziej zadbanych działek. Żaneta otwiera drzwi drewnianej altanki. Wewnątrz czuć pleśnią i stęchlizną, ale jest w miarę sucho. Stoi tu zardzewiałe polowe łóżko z dziurawym materacem i zbity z desek stolik nakryty wyblakłą ceratą w kwiaty, która z pewnością pamięta lata osiemdziesiąte zeszłego stulecia. Nad nim wisi równie stara szafka kuchenna. Pomieszczenie nie ma okna, ale przez szpary między deskami wpada odrobina światła. Błyskawice co chwila rozświetlają wnętrze na ułamek sekundy. Gdy Żaneta siada na skrzypiącej niemiłosiernie polówce, spod stolika wybiega zdezorientowana mysz, która błyskawicznie gdzieś znika. Kobieta zdejmuje mokry płaszcz i otula się cienkim pledem, okrywającym przed chwilą materac. Z zadowoleniem dopija piwo, które przez całą drogę ściskała w dłoni. Gałęzie raz po raz uderzają w pokryty warstwą papy dach rachitycznej altanki, silne powiewy wiatru wdzierają się do środka wraz z drobinkami wody, przypominając bryzę. Nie przeszkadza to Żanecie w zaśnięciu. Bezwładnie opada na łóżko i odpływa. Pusta puszka upada na drewnianą podłogę. Jej brzdęk zagłuszają grzmoty. Zawstydzona turla się pod stolik.
*
Mówi się, że dla bezdomnych najgorsza jest zima. Udręką jest oczywiście przede wszystkim przenikający ziąb, jednak dla Żanety bolączką ciepłych miesięcy są ludzie. Na działkach nie ma spokoju. Spacerują w lasach i parkach, okupują ławki, robią pikniki. Piesze patrole też jakby chętniej i dokładniej przykładają się do swojej pracy. Trudniej się ukryć, zaszyć i mieć święty spokój. Sprzymierzeńcem są za to krzaki. Tworzą zasłony, zielone kryjówki, wygodne, choć pełne owadów ustronia.
Dziś świt nie obudził Żanety. Deszczowy, pochmurny dzień niepostrzeżenie wyparł równie wilgotną noc. Chociaż aura nie sprzyja pracom ogrodowym, na terenie sąsiedniej działki ktoś już jest. Krzątanina przerywa sen bezdomnej, która nie ruszając się ani o milimetr, szeroko otwiera oczy i zaczyna nasłuchiwać. Zawsze stara się opuścić teren, zanim ktokolwiek nadejdzie. Doskonale wie, że jeśli zostanie nakryta, miejscówka będzie spalona. To oznaczało, że dopóki sąsiad siedzi na działce, ona nie może się ruszyć. Może mieć jedynie nadzieję, że wkrótce sobie pójdzie, a inni nie przyjdą, jeśli rozpada się na dobre. To jeszcze ten czas, gdy wiele widać, krzewy, choć coraz bardziej bujne, nie ukryją człowieka tuż za płotem. Żaneta przypomina sobie, że ten, który chyba, sądząc po odgłosach, zabrał się za porządkowanie swojego schowka na narzędzia, ma psa. Jeśli jest z nim, to fatalnie. Nie będzie mogła nawet zmienić pozycji, by nie sprowokować jazgotu. W zeszłym roku najadła się już strachu przez tego kundla. Na szczęście mężczyzna uznał, że widocznie to kot się przywałęsał i buszuje po krzakach. Zbeształ wówczas psa i zabrał się do koszenia trawnika. Po dłuższej chwili Żaneta dochodzi do wniosku, że tym razem facet jest chyba sam. Wstaje ostrożnie, by nie spowodować zdradliwego skrzypnięcia. Mimo to metalowe elementy łóżka jęknęły cicho, a ona zamarła. Na szczęście mężczyzna tego nie dosłyszał. Sam robi sporo hałasu. Kobieta daje jeden krok, jedyny możliwy na tej powierzchni, i przytula policzek do chropowatej płaszczyzny surowego drewna. Przez szparę obserwuje poczynania sąsiada. Ten z zapałem szykuje się do sezonu. Wyjął z komórki wszystkie narzędzia ogrodnicze i całą resztę rupieci. Wygląda na to, że ma zamiar wszystko uporządkować. To może mu zająć cały dzień, zważywszy, że prócz komórki ma jeszcze domek, w którym też panuje bałagan. Żaneta doskonale wie, jak wygląda jego wnętrze. Zimą sypiała tam podczas cieplejszych nocy, czyli nawet często, bo to była wyjątkowo lekka zima. Wtedy zostawiała sobie w środku różne rzeczy. Dodatkowe ubrania, koce, małe zapasy żywności i alkoholu. Teraz nie ryzykuje. Odsuwa się od szpary i rozgląda po ciasnym wnętrzu. Niepotrzebnie. Doskonale wie, że niczego tu nie ma. Nawet skórki od chleba czy kropli wody. Ostrożnie siada i zagląda do swoich toreb. Dlaczego nie kupiła wczoraj więcej piwa? Ma przecież jeszcze prawie dwa złote! Liczy drobne monety. Złoty dziewięćdziesiąt dwa. Kumpel mocny jest w promocji po złoty osiemdziesiąt dziewięć w Grzesiu. Niepokój i zniecierpliwienie narastają. Gdyby teraz wyszła, za pół godziny mogłaby już mieć swoje lekarstwo. Robi jej się gorąco, duszno.
— Cholera jasna. Nacyganili znowu w tej prognozie. Cholera… — Poirytowany głos sąsiada dobiega uszu Żanety. Prostuje się i nasłuchuje. O daszek zaczynają uderzać krople deszczu. Kobieta uśmiecha się do siebie i czeka. Na działce obok przez chwilę nic się nie dzieje. Zapewne mężczyzna spogląda w niebo i ocenia prawdopodobieństwo przejaśnienia. Nerwowe trzaśnięcie drzwiami oznacza, że szanse są niewielkie. Żaneta doskakuje do szpary w deskach i widzi, jak facet, mrucząc przekleństwa pod nosem, przykrywa starym brezentem stos narzędzi, a na brzegach dociska go, czym popadnie: wiadrem, starymi cegłami, deskami. Następnie wyprowadza rower poza ogrodzenie, zamyka zardzewiałą kłódkę i odjeżdża.
Gdyby nie pogoda, Żaneta poszłaby pieszo, ale korzysta z okazji i wsiada do piątki, dzięki czemu chroni się przed falą deszczu oraz szybciej dociera do celu. Wie, że powinna najpierw zdobyć więcej pieniędzy, ale głód jest zbyt silny. Wygrzebuje z kieszeni drobne i kładzie na ladzie. Siwa sprzedawczyni zna ją z widzenia. Zerka na kupkę monet. Żaneta nie musi nawet nic mówić. Dostaje swoje. W kieszeni zostały jej jedynie trzy grosze. Chowa puszkę za pazuchę i pospiesznie wychodzi. Truchtem pokonuje ulicę, przecina tory tramwajowe i wchodzi na Planty Bieńczyckie. Jest chłodno i mokro, a co za tym idzie, względnie pusto. Alejki błyszczą od wody, ławki nie zachęcają do siadania. Żaneta idzie dalej, w głąb, bo tam jest większa szansa na samotność. Wreszcie odnajduje ławkę pod drzewami. Rozkłada plastikową reklamówkę i otwiera piwo, nim na niej usiądzie. Wreszcie. Przymyka oczy, gdy złocisty płyn spływa strumieniem do przełyku.
Żaneta zazwyczaj nie upija się mocno, do nieprzytomności, zwłaszcza za dnia. Raczej przytępia zmysły. Wprawia się w stan, który pozwala jej nie myśleć, przetrwać, przeczekać kolejną dobę bez zastanawiania się nad czymkolwiek. Nie chce wiedzieć, czy czuje się wolna, czy nie, czy jest na dnie, czy ma jeszcze szansę. Nauczyła się nie rozmyślać. To jej ostatnia broń przed samounicestwieniem, chociaż paradoksalnie ono postępuje, ale w powolnej, łagodniejszej i znośnej wersji. Wie, że nie ma powrotu, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, jest jak jest i tyle. Żyje od chwili do chwili. Od jednej nocy do drugiej, od jednego promila do drugiego. Nie musi się o nic starać, walczyć, niczego grać, udawać, niczym się przejmować. Dryfuje bezwładnie i niczego więcej nie oczekuje od życia, niczego nie potrzebuje. A najmniej uwagi innych.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki