Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Poza sezonem. Nowego początki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,99

Poza sezonem. Nowego początki - ebook

Nadmorski klimat, urokliwy pensjonat…

Stenia Waleńczuk mieszka w Chłapowie. Uciekając przed samotnością, postanawia otworzyć nietypowy pensjonat: czynny wyłącznie od września do maja. W porze, kiedy najłatwiej odpocząć od codziennych trosk.

Niedługo w Poza sezonem pojawiają się pierwsi goście – piękna i elegancka kobieta  wraz z nastoletnią córką borykającą się z licznymi problemami. Dziewczyna szybko zaprzyjaźnia się z rówieśnikiem – Maksem i wraz z nim wędruje śladami bohaterów jednej z książek miejscowego pisarza, co okazuje się być punktem zwrotnym w jej życiu.

Niespodziewanie w rodzinne strony przyjeżdżają dzieci gospodyni. Obarczają matkę swoimi problemami i są niezadowolone, że otworzyła pensjonat. Niedługo Stenia otrzymuje tajemniczy list, który spowoduje, że rodzina Waleńczuków będzie musiała zmierzyć się z trudną przeszłością.

Czy Poza sezonem stanie się bezpieczną przystanią dla zagubionych istot? Czy rodzinne sekrety wyjdą w końcu na jaw?

Kategoria: Erotyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788383172439
Rozmiar pliku: 733 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I.
_NO­WE­GO PO­CZĄT­KI_

Rat­ta­no­wy fo­tel za­trzesz­czał pod ci­ęża­rem drob­nej, ale nie­co za­okrąglo­nej ko­bie­ty. Mo­ści­ła się tak już od dwóch mi­nut, pod­kur­cza­jąc nogi i roz­kła­da­jąc na nich do­kład­niej gru­by koc. Na jej twa­rzy wy­ra­źnie ry­so­wa­ła się sa­tys­fak­cja: cze­kał ją już tyl­ko ostat­ni etap, i to ten naj­przy­jem­niej­szy. Nie­chęt­nie ode­rwa­ła ple­cy od opar­cia i si­ęgnęła po czer­wo­ny ku­bek. Me­ta­lo­wy stół ze szkla­nym bla­tem stał nie­wzru­szo­ny, gdy łyk go­rącej kawy zna­la­zł się w ustach ko­bie­ty. Czy może być coś przy­jem­niej­sze­go, niż pro­mie­nie pa­ździer­ni­ko­we­go sło­ńca pa­da­jące na twarz? Nie, nie może: dla niej to praw­dzi­wy bursz­ty­no­wy skarb, taki dar­mo­wy, do­stęp­ny dla wszyst­kich.

Gdy była dziec­kiem, ła­pa­ła do sło­ika pro­mie­nie prze­ni­ka­jące przez li­ście drzew, po czym moc­no za­kręca­ła po­kryw­kę. Nie­raz wi­dzia­ła, jak mama za­my­ka w sło­iku prze­two­ry na zimę. Je­sien­ne plo­ny z ogród­ka lądo­wa­ły w spi­żar­ce po to, by zimą cie­szyć pod­nie­bie­nia do­mow­ni­ków, spra­gnio­nych se­zo­no­wych owo­ców i wa­rzyw. Dla­cze­go by więc nie za­mknąć sło­ńca w tym szkla­nym na­czy­niu i nie po­sta­wić go na pó­łce mi­ędzy ogór­ka­mi ki­szo­ny­mi a cu­ki­nią w za­le­wie octo­wej? Gdy­by tak otwo­rzyć w stycz­niu w po­chmur­ny dzień je­den z ta­kich sło­jów, wte­dy lato choć na chwi­lę za­go­ści­ło­by w ciem­nych po­ko­jach i smut­nej kuch­ni. Tak so­bie wy­my­śli­ła mała Ste­nia, któ­ra wie­rzy­ła we wró­żki i do­bre dusz­ki, na­wet gdy mia­ła już dzie­si­ęć lat. Sło­ik z pro­mie­nia­mi sło­ńca po­wi­nien kosz­to­wać mi­lio­ny, mó­wi­ła ro­dzi­com, na co oni kręci­li ze zdu­mie­niem gło­wa­mi, pró­bu­jąc z kra­iny fan­ta­zji spro­wa­dzić małą ma­rzy­ciel­kę na zie­mię.

Cho­ciaż dziś Ste­nia jest już ra­czej w wie­ku bab­ci­nym, wci­ąż jej się zda­rza bu­jać w obło­kach i na­dal ma­rzy, aby za­mknąć to cie­płe, zło­te sło­ńce w sło­iku na zimę. Wol­nym cza­sem cie­szy­ła się od dwóch lat: eme­ryt­ką zo­sta­ła z dnia na dzień, cho­ciaż po­cząt­ko­wo tro­chę się bała. Sąsiad­ka uli­cę da­lej w ci­ągu pół roku od po­zy­tyw­nej de­cy­zji z ZUS-u do­sta­ła dwóch za­wa­łów. Czło­wiek, któ­ry pra­co­wał całe ży­cie, nie jest na­uczo­ny wsta­wać co rano bez celu. Dwa lata cze­ka­nia, a to na li­sto­no­sza, a to na wio­snę, a to na te­le­fon od dzie­ci. Oka­za­ło się, że to tyl­ko jej ży­cie zwol­ni­ło, a świat pędzi da­lej.

Cór­ka z Nie­miec dzwo­ni raz na mie­si­ąc, syn w War­sza­wie, wiecz­nie za­bie­ga­ny, prędzej wnucz­ki za­dzwo­nią małe, by się po­chwa­lić pierw­szą pi­ąt­ką w szko­le albo przed­szkol­nym na­rze­czo­nym. Do­brze, że Adaś zo­stał z nią w tym du­żym domu. Wnuk wy­je­chał z ro­dzi­ca­mi do Nie­miec, po czym wró­cił po trzech mie­si­ącach, bo zu­pe­łnie nie mógł się tam od­na­le­źć, o co do dziś ma żal jego oj­ciec. Tu Adam zo­sta­wił jed­nak ko­le­gów, szko­łę i ży­cie oso­bi­ste, a zna­jo­me kąty skry­wa­ły prze­cież do­bre wspo­mnie­nia. Te­raz stu­diu­je w ty­go­dniu, a w week­en­dy pra­cu­je jako kel­ner w re­stau­ra­cji ho­te­lo­wej w Trój­mie­ście.

Ste­nia w nad­mor­skich ho­te­lach prze­pra­co­wa­ła po­nad dwa­dzie­ścia lat i tam też po­zna­ła swo­je­go męża. Przy­sze­dł ze zna­jo­my­mi na dan­cing, wte­dy ta­kie po­ta­ńców­ki były po­pu­lar­ne. Cie­ka­we, jak ci tam jest, Sław­ku, czy też kie­ru­jesz dźwi­giem, jak tu, na dole? Czy może tam się nie pra­cu­je, tyl­ko leży na pach­nącej łące? Często tak roz­ma­wia­ła ze swo­im zma­rłym mężem: nie z ża­lem, a z uśmie­chem. Zbyt wie­le cza­su już upły­nęło. Wy­pła­ka­ła za nim mnó­stwo łez, mimo że się wzbra­nia­ła, bo to było na­głe, nie­spo­dzie­wa­ne roz­sta­nie. Te­raz zo­sta­ły miłe wspo­mnie­nia prze­ży­tych ra­zem dni.

– Bab­ciu! – Ste­nia aż się wzdry­gnęła. Do­brze, że uby­ło pół kub­ka kawy, koc nie­chyb­nie za­ro­bi­łby kil­ka przy­pad­ko­wych czar­nych plam. – Cho­dź, mu­szę ci coś po­ka­zać! – krzy­czał Adam zza ku­chen­ne­go sto­łu, ro­bi­ąc jesz­cze ostat­nie po­praw­ki w za­da­niu, któ­re zle­ci­ła mu bab­cia.

On i lap­top to do­bra­na para: Adam stu­diu­je in­for­ma­ty­kę, ale prze­cież dla żad­ne­go czło­wie­ka w wie­ku dwu­dzie­stu je­den lat in­ter­net nie ma ta­jem­nic, dla­te­go zgo­dził się po­móc bab­ci. Adam spędził nad tym pro­jek­tem kil­ka wie­czo­rów i był z nie­go bar­dzo za­do­wo­lo­ny. Cie­ka­wi­ło go tyl­ko, co po­wie sama za­in­te­re­so­wa­na.

Ste­nia nie­chęt­nie od­rzu­ci­ła koc; roz­grza­ne nogi owiał nie­przy­jem­ny chłód. Wci­ągnęła w płu­ca orze­źwia­jące po­wie­trze i po­czu­ła za­pach mo­rza albo bar­dziej in­ten­syw­ny, bal­sa­micz­ny za­pach olej­ków ete­rycz­nych uno­szących się w po­wie­trzu. Tę spe­cy­ficz­ną woń wy­dzie­la­ją igli­wie oraz ży­wi­ca, wy­pły­wa­jąca z so­sny bursz­ty­no­wy­mi kro­pla­mi. Przy­wia­ne z wia­trem, oszo­ło­mi­ły ją. Wkro­czy­ła po dwóch pła­skich schod­kach, po­py­cha­jąc uchy­lo­ne drzwi, od­wie­si­ła kurt­kę na ścia­nę z wy­sta­jący­mi ha­czy­ka­mi, a na­stęp­nie po­de­szła w stro­nę sku­pio­ne­go wnu­ka, sie­dzące­go przy ku­chen­nym sto­le. Nie od­ry­wał oczu od ekra­nu lap­to­pa, mimo że nie dało się nie sły­szeć ener­gicz­ne­go trza­śni­ęcia drzwia­mi.

Uchy­li­ła po­kryw­kę, by spraw­dzić, czy wy­war na­dal się go­tu­je, i usia­dła na krze­śle tuż obok Ada­ma, po­tar­mo­siw­szy jego zmierz­wio­ne blond wło­sy.

– No, po­każ, Ada­siu, co tam stwo­rzy­łeś, czy aby nie po­rwa­łam się z mo­ty­ką na sło­ńce albo z igłą na kopę sia­na? – Mimo że py­ta­nie wska­zy­wa­ło na oba­wy ko­bie­ty, to w ogó­le ich w so­bie nie mia­ła. Była pew­na tej de­cy­zji, nie bała się, bo i co mia­ła do stra­ce­nia?

– Spójrz, bab­ciu. – Adam prze­kręcił lap­top w kie­run­ku Ste­ni, żeby le­piej wi­dzia­ła. – To na ra­zie ogól­ny za­rys stro­ny, tak by to wy­gląda­ło.

Mru­żąc oczy, wy­si­li­ła sła­by już wzrok. Na głów­ny plan rzu­ca­ło się zdjęcie mo­rza: nie­du­że spie­nio­ne fale do­bi­ja­ły do piasz­czy­stej pla­ży. Ho­ry­zont łączył nie­bie­sko­zie­lo­ne mo­rze z błęki­tem sło­necz­ne­go nie­ba. Ta­kich zdjęć mie­li dużo. Ona fo­to­gra­fo­wa­ła w pa­mi­ęci, gdy spa­ce­ro­wa­ła wzdłuż brze­gu, a Adam uwiecz­niał te za­chwy­ca­jące ko­lo­ry na­tu­ry te­le­fo­nem. Obo­je zga­dza­li się co do jed­ne­go: mo­rze co­dzien­nie wy­gląda­ło ina­czej. Jego ob­li­cze za­le­ża­ło od po­go­dy: sło­ńca, za­snu­te­go chmu­ra­mi nie­ba, wia­tru, któ­ry tar­gał wzbu­rzo­ną ta­flę, pory dnia czy kąta ro­bie­nia zdjęcia. Za ka­żdym ra­zem inne, ale nie­zmien­nie za­chwy­ca­jące.

W ga­le­rii od­na­la­zła też zdjęcia swo­je­go domu: po­ko­ju, któ­ry prze­zna­czy­ła dla go­ści, oraz sa­lo­nu, kuch­ni i ogród­ka. Na­wet za­kład­ka z in­for­ma­cja­mi o tym, co war­to zwie­dzić w po­bli­żu, przed­sta­wia­ła wszyst­kie cie­ka­we miej­sca Chła­po­wa i oko­lic. A ta mała miej­sco­wo­ść ma się czym po­chwa­lić. Do­li­na Chła­pow­ska za­chwy­ca ró­żno­rod­no­ścią ro­ślin. Na te­re­nie tego re­zer­wa­tu mo­żna zna­le­źć uni­ka­to­we oka­zy; pi­ęk­no nie­na­ru­szo­nej przy­ro­dy przy­ci­ąga wie­lu tu­ry­stów i ka­żdy po prze­jściu tego ma­je­sta­tycz­ne­go, wci­ąż na­tu­ral­ne­go wąwo­zu od­je­żdża za­chwy­co­ny. Adam nie za­po­mniał też o la­tar­ni mor­skiej w Ro­ze­wiu, po­bli­skiej Ja­strzębiej Gó­rze i Wła­dy­sła­wo­wie ani o sze­ro­kiej chła­pow­skiej pla­ży: piasz­czy­stej z mon­stru­al­ny­mi kli­fa­mi. Stro­na pre­zen­tu­je się ca­łkiem ład­nie.

Chło­pak, nie mo­gąc się do­cze­kać re­ak­cji bab­ci, po­sta­no­wił sam prze­rwać tę ci­szę.

– Bra­ku­je tyl­ko jed­ne­go, bab­ciu. – Adam zwró­cił się do Ste­ni po­wa­żnym to­nem, bo i ten szcze­gół, o któ­rym wła­śnie wspo­mniał, był nie­zwy­kle wa­żny.

Ste­nia pod­nio­sła wzrok, za­sta­na­wia­jąc się, co wnuk ma na my­śli.

– Na­zwy, na­zwy two­je­go pen­sjo­na­ci­ku. Może Po­ko­je u Ste­ni? – za­pro­po­no­wał ocho­czo.

– Dla­cze­go pen­sjo­na­ci­ku? – Unie­sio­ne brwi Ste­ni zbli­ży­ły się do sie­bie, gdyż to zdrob­nie­nie uj­mo­wa­ło jej przy­go­to­wa­niom do wy­da­rze­nia, ja­kim było otwar­cie się na go­ści.

– Nie mo­że­my się na­zy­wać pen­sjo­na­tem, bo to na­zwa za­strze­żo­na. Mogą się nią po­słu­gi­wać obiek­ty ma­jące co naj­mniej sie­dem po­koi i ofe­ru­jące go­ściom ca­ło­dzien­ne wy­ży­wie­nie. – Adam spraw­dził do­kład­nie, po­nie­waż nie da­wa­ło mu to spo­ko­ju, gdy uzu­pe­łniał dane stro­ny in­ter­ne­to­wej.

– No to ja się kwa­li­fi­ku­ję: nikt głod­ny z tego domu nie wyj­dzie. – Ste­nia wy­gła­dzi­ła ręka­mi spód­ni­cę, nie­co zi­ry­to­wa­na tymi za­sa­da­mi.

– Głod­ny może i nie, ale do sied­miu po­koi tro­chę ci jesz­cze bra­ku­je. Dla­te­go na­zwa Po­ko­je u Ste­ni spraw­dzi się ide­al­nie. – De­li­kat­nie pró­bo­wał tłu­ma­czyć, wi­dząc gry­mas na twa­rzy bab­ci.

– Nie, ja już mam na­zwę. – Prze­my­śla­ła na­wet i to, bo co mia­ła ro­bić w nocy, kie­dy sen nie przy­cho­dził? – Poza se­zo­nem – po­wie­dzia­ła trium­fal­nie.

– Ale jak to? Skąd ta na­zwa? – Te­raz Adam zmarsz­czył czo­ło, bo ni­jak się to mia­ło do Mu­sze­lek, Sło­necz­nych przy­sta­ni czy Błękit­ne­go ża­gla, któ­re oglądał nie tyl­ko w in­ter­ne­cie, ale rów­nież tuż obok, jako że cała uli­ca była wy­pe­łnio­na pen­sjo­na­ta­mi o po­dob­nych na­zwach.

– To będzie wy­jąt­ko­wy pen­sjo­nat, czy tam pen­sjo­na­cik – po­pra­wi­ła się, wi­dząc minę wnu­ka, a ta­jem­ni­czym gło­sem do­da­ła: – Za­mkni­ęty w wa­ka­cje, a otwar­ty od wrze­śnia do maja.

– Co?! – Oczy Ada­ma chwi­lo­wo przy­bra­ły wiel­ko­ść do­rod­nych kasz­ta­nów. – Bab­ciu, jak ty chcesz na tym za­ro­bić?! Gdy se­zon w pe­łni, ty chcesz mieć za­mkni­ęte? – Za­sko­czy­ła go ta wia­do­mo­ść: bab­cia nic nie wspo­mi­na­ła, a to istot­na in­for­ma­cja. No, chy­ba że ce­lo­wo za­ta­iła ją przed nim, by nie pró­bo­wał jej od­wie­ść od tego po­my­słu. Już on do­brze znał pod­stęp­ne bab­ci­ne sztucz­ki. Jak chcia­ła, to i tak wszyst­ko było po jej my­śli, cho­ćby nie wiem, jak się sta­rał udo­wod­nić jej, że nie ma ra­cji.

– A kto po­wie­dział, że ja chcę na tym za­ro­bić? Nie­po­trzeb­ni mi tu­ry­ści, któ­rzy na­rze­ka­ją na brak po­go­dy, py­ta­ją o pa­ra­wa­ny i przy­je­cha­li tyl­ko po to, żeby plac­kiem le­żeć na pla­ży, na­wet przy za­ła­ma­niu po­go­dy, by tyl­ko zro­bić zdjęcie w mo­rzu w ko­stiu­mie. Ja chcę mieć go­ści, któ­rzy do­ce­nią mo­rze o ka­żdej po­rze roku, któ­rzy przy­ja­dą, bo chcą od­po­cząć od zgie­łku, wła­sne­go ży­cia, po­nie­waż ich gło­wy są na­bi­te pro­ble­ma­mi, któ­rym tyl­ko nad­mor­ski wiatr po­mo­że nadać nowy kszta­łt, inny wy­miar. Ja nie będę przyj­mo­wać tu­ry­stów, a go­ści, któ­rzy będą trak­to­wa­ni jak człon­ko­wie ro­dzi­ny. Będą jeść z nami po­si­łki i oglądać z nami te­le­wi­zję w sa­lo­nie. Mają się czuć, jak­by przy­je­cha­li do cio­ci Ste­ni, a nie do bez­dusz­ne­go ho­te­lu, w któ­rym będą tyl­ko ko­lej­nym nu­mer­kiem: pan z po­ko­ju 301, pani z po­ko­ju 421.

Ona już do­sko­na­le o tym wie: w ko­ńcu na ho­te­lo­wych ko­ry­ta­rzach spędzi­ła spo­ro cza­su. Bar­dzo lu­bi­ła tę pra­cę i go­ści, ale też nie­zmier­nie prze­szka­dza­ły jej brak do­mo­wej at­mos­fe­ry i brak in­te­rak­cji mi­ędzy lu­dźmi. Ka­żdy za­my­kał się w swo­im po­ko­ju i był tam sam so­bie, bez in­te­gra­cji z oto­cze­niem, życz­li­wo­ści in­nych, w izo­la­cji. U niej będzie jak u ro­dzi­ny.

– I na­pisz wiel­ki­mi li­te­ra­mi – za­ko­men­de­ro­wa­ła: „Cio­cia Ste­nia ser­decz­nie za­pra­sza, do­mo­we po­si­łki gwa­ran­to­wa­ne”.

Adam prze­wró­cił parę razy ocza­mi i po­dra­pał się po gło­wie. Ni­jak się to mia­ło do jego wi­zji mar­ke­tin­go­wej. Że też dał się na­mó­wić, i jesz­cze w ta­jem­ni­cy przed mat­ką. Jak ona się do­wie, sza­łu do­sta­nie, ale obie­cał bab­ci, że to będzie ich ta­jem­ni­ca. Wpi­sał dużą czcion­ką „Poza se­zo­nem” w miej­sce, w któ­rym po­win­na wid­nieć na­zwa, bo kłó­cić się z bab­cią nie mia­ło sen­su. Wy­czuł, że ma wszyst­ko do­brze prze­my­śla­ne, i wie­dział, że zmia­na de­cy­zji będzie nie­mo­żli­wa.

Adam bał się te­raz, żeby się nie roz­cza­ro­wa­ła. A co, je­śli nikt nie będzie chciał się tu za­trzy­mać? Prze­cież lu­dzie te­raz po­trze­bu­ją luk­su­sów, ba­se­nów, sty­lo­wych po­koi. Jesz­cze w wa­ka­cje nie by­ło­by pro­ble­mu, oko­licz­ne pen­sjo­na­ty nie na­rze­ka­ją na brak tu­ry­stów. Ale zima, w do­dat­ku sie­dem­set me­trów od pla­ży? Prze­cież ka­żdy pyta o bal­kon z wi­do­kiem na mo­rze. Na co dzień ra­czej jest opty­mi­stą, jed­nak czar­no to wi­dzi. Do­ko­ńczył wpi­sy­wa­nie da­nych, ale wie­dział, że cze­ka go jesz­cze kil­ka go­dzin pra­cy.

W tym cza­sie Ste­nia ko­ńczy­ła go­to­wać zupę ja­rzy­no­wą, ob­my­śla­jąc ko­lej­ny punkt ze swo­jej li­sty. Nie­ste­ty, w tym przy­pad­ku rów­nież musi pro­sić wnu­ka o po­moc, a wła­ści­wie o wy­szu­ka­nie cze­goś w in­ter­ne­cie. Pró­bo­wa­ła sama, ale jemu zde­cy­do­wa­nie le­piej to wy­cho­dzi. Dość już cho­dze­nia z kąta w kąt, te­raz przy­naj­mniej będzie mia­ła na co cze­kać: na go­ści. Przyj­mie ich naj­ser­decz­niej, jak umie. Na­wet trwa­jący od dwóch lat re­mont domu też nie roz­po­czął się bez po­wo­du. Jak na ra­zie wszyst­ko idzie zgod­nie z pla­nem. Je­sień za­po­wia­da się cie­ka­wie. Wi­zu­ali­za­cja przy­szło­ści wpra­wi­ła Ste­nię w do­bry na­strój, dla­te­go z uśmie­chem sta­wia­ła przed wnu­kiem ta­lerz pa­ru­jącej, pach­nącej zupy.ROZDZIAŁ II.
_NA­TRĘT­NE WĄT­PLI­WO­ŚCI_

– Bab­ciu, czy przy­je­cha­li? – Po dru­giej stro­nie słu­chaw­ki dało się sły­szeć za­tro­ska­ny głos.

– Nie martw się, przy­je­cha­li, ro­bią, co trze­ba – od­pa­rła ze spo­ko­jem, nie spusz­cza­jąc z oka dwóch mężczyzn. Byli dość mło­dzi, ale wi­dać zna­li się na swo­jej pra­cy. Mi­nęło za­le­d­wie dwa­dzie­ścia mi­nut, a pa­no­wie jak­by ko­ńczy­li.

– Że też dziś mu­sia­łem mieć to za­li­cze­nie – po­msto­wał wnuk – ina­czej bym wszyst­kie­go do­pil­no­wał.

– Ada­siu, mó­wię ci, że wszyst­ko w po­rząd­ku, skup się na na­uce, jak przy­je­dziesz, obej­rzysz efek­ty. To na ra­zie, cze­kam z obia­dem, pa. – Ste­nia spła­wi­ła wnu­ka, żeby za­jął się swo­imi spra­wa­mi.

I tak jej wie­le po­mó­gł: gdy­by nie on, chy­ba by się nie od­wa­ży­ła na ten krok. Znów si­ęgnęła po czer­wo­ny ku­bek, od­kła­da­jąc w jego miej­sce te­le­fon. Na­ci­ągnęła zie­lo­ny koc aż pod samą szy­ję; mi­ęk­kie wło­sie przy­jem­nie mi­zia­ło po­licz­ki. Dziś sło­ńce scho­wa­ło się za gęsty­mi chmu­ra­mi. W ogó­le nie wi­dać błękit­ne­go nie­ba.

Po­nu­ro, na­wet dom sąsia­dów nie ra­ził dziś w oczy. Przy odro­bi­nie sło­ńca wście­kły po­ma­ra­ńcz da­wał po oczach ni­czym dłu­gie świa­tła w au­cie. Sąsiad za­rze­kał się, że wy­bór ko­lo­ru był tak prze­my­śla­ny, żeby tu­ry­ści nie mie­li pro­ble­mu z tra­fie­niem na kwa­te­rę, ale jej się wy­da­je, że nie do ko­ńca: pew­nie maj­ster, któ­ry mie­szał far­by, na­lał nie­od­po­wied­nią por­cję pig­men­tu. Nie­raz wi­dzia­ła tę eki­pę, gdy tak prze­sia­dy­wa­ła przed do­mem. Im barw­ni­ki w gło­wie nie były, a to, co do­le­wa­li do kub­ków. Na her­ba­tę to nie wy­gląda­ło. Sąsiad wi­dział, ale oko przy­my­kał, bo o eki­pę dziś trud­no. Gdy zo­ba­czył in­ten­syw­ny ko­lor, ze zło­ści się zro­bił czer­wo­ny jak in­dor. Za­mó­wił u nich ele­ganc­ki ce­gla­sty, sły­sza­ła, jak roz­ma­wiał z nimi kil­ka dni wcze­śniej. Kon­tra­stu­jący z brązo­wym da­chem i okien­ni­ca­mi. Maj­ster za­pew­niał, że jak wy­schnie, to wy­blak­nie. Nie wy­bla­kł, prze­ciw­nie: w sło­ńcu ja­rzy się ni­czym jęzor ognia, a za­chwy­tu na twa­rzach sąsia­dów i tu­ry­stów nie wi­dać – ma­lu­je się na nich je­dy­nie szy­der­czy uśmiech.

No wła­śnie: tu­ry­ści. Gdzie oni się po­dzia­li? Zu­pe­łnie tak, jak­by je­sie­nią mo­rze od­pły­nęło i nie war­to już było na nie spoj­rzeć. Gdy la­tem prze­sia­dy­wa­ła w swo­im rat­ta­no­wym fo­te­lu, co chwi­lę ktoś prze­cho­dził obok, stu­ka­jąc klap­ka­mi, i py­tał, gdzie tu jest ja­kiś sklep spo­żyw­czy, w któ­rą stro­nę ko­ściół, gdzie mo­żna do­stać płasz­cze prze­ciw­desz­czo­we.

Jed­nym ta­kim to na­wet uży­czy­ła wor­ki na śmie­ci, by cho­ciaż na gło­wy po­na­ci­ąga­li, bo ule­wa ich za­sta­ła w dro­dze, a było im spiesz­no i nie chcie­li prze­cze­kać. Wy­gląda­li ko­micz­nie. Śmiech dzie­ci roz­cho­dził się z oko­licz­nych pla­ców za­baw, a dla rów­no­wa­gi wtó­ro­wa­ły im kłót­nie ma­łże­ńskie o to, kto ma nie­ść to­bo­łki, za­baw­ki i koce. A za­pa­chy do­cho­dzące z ba­rów tak się mie­sza­ły, że cza­sem nie mo­gła wy­czuć aro­ma­tu kawy. Pie­czar­ko­wa z pul­pe­ta­mi, go­łąb­ki z ogór­ko­wą – od sa­me­go wącha­nia czło­wiek ro­bił się głod­ny. Ulicz­ka przed ich do­mem pro­wa­dzi­ła wprost na pla­żę, a gdy­by iść w dru­gą stro­nę i skręcić w pra­wo, to do Do­li­ny Chła­pow­skiej. Tam też często kie­ro­wa­ła tu­ry­stów, mó­wi­ąc, że tu­taj u nich to nie tyl­ko mo­rze, ale też wi­ęcej miejsc jest war­tych obej­rze­nia.

Je­sień nad mo­rzem ma swój urok: kto raz przy­je­dzie, na pew­no po­wró­ci. Co praw­da, wi­ęk­szo­ść kra­mów była już po­za­my­ka­na, nie­któ­re bary ta­kże, atrak­cji dla dzie­ci mniej, ale są i plu­sy. Nie ma tło­ku, ko­le­jek w skle­pach, nie trze­ba wsta­wać wcze­śnie rano, żeby za­jąć miej­sce na pla­ży. Cza­sem, idąc wzdłuż brze­gu, ni­ko­go się nie mija. Wy­ra­źnie sły­chać szum fal i krzyk mew. Wie­le od­gło­sów i dźwi­ęków, któ­rych w let­nim gwa­rze nie do­świad­czy­my.

To ide­al­ny czas, żeby się ode­rwać od nur­tu­jących nas pro­ble­mów, zmie­rzyć się z no­wy­mi wy­zwa­nia­mi, prze­my­śleć ży­cie, i to wła­śnie na ta­kich go­ści Ste­nia będzie cze­kać: na tych, któ­rzy do­ce­nią urok je­sie­ni, kli­fów skąpa­nych w za­cho­dzącym sło­ńcu. Za­chwy­cą się zło­tem i czer­wie­nią li­ści w nad­mor­skich la­sach, a za­pach so­sno­wych igieł, zmie­sza­ny z mor­skim po­wie­trzem, po­zo­sta­nie dla nich pi­ęk­nym wspo­mnie­niem. Nie mó­wi­ąc już o du­żej daw­ce jodu: aż się pro­si, by spa­ce­ro­wać kil­ka go­dzin dzien­nie.

Pa­no­wie za pło­tem wkła­da­li na­rzędzia do ob­szer­nej gra­fi­to­wej skrzyn­ki. To znak, że czas się roz­li­czyć. Od­rzu­ci­ła na­pręd­ce cie­pły koc, wsta­ła ener­gicz­nie, chwy­ci­ła się za kie­szeń, spraw­dza­jąc, czy pie­ni­ądze, któ­re przy­szy­ko­wa­ła, na­dal tam są.

– Pani Wa­le­ńczuk, i jak się po­do­ba? – Je­den z mężczyzn, prze­li­cza­jąc otrzy­ma­ną go­tów­kę, pró­bo­wał zmu­sić mil­czącą ko­bie­tę do cho­ćby nie­wiel­kiej po­chwa­ły.

Ste­nia zro­bi­ła dwa kro­ki w tył, by ob­jąć wzro­kiem szyld po­wie­szo­ny z pra­wej stro­ny bra­my. Skrzy­żo­wa­ła ręce pod pier­sia­mi, przy­ci­ska­jąc do sie­bie gra­na­to­wą pu­cha­tą ka­mi­zel­kę, i zmru­ży­ła oczy. Na brązo­wym tle ni­czym let­nie sło­ńce świe­ci­ły zło­te li­te­ry. „Poza se­zo­nem – pen­sjo­na­cik czyn­ny od wrze­śnia do maja – za­pra­sza­my”. Pod spodem ad­res i nu­mer te­le­fo­nu Ste­ni, w rogu przy­ci­ągał oko do­rod­ny sło­necz­nik z do­brze wi­docz­ny­mi czar­ny­mi na­sion­ka­mi.

Dla­cze­go wy­bra­ła wła­śnie sło­necz­nik, by ozdo­bić szyld? Wy­star­czy­ło zaj­rzeć do jej ogród­ka. Wzdłuż pra­wej stro­ny pło­tu sto­ją z gło­wa­mi już po­chy­lo­ny­mi od ci­ężkich kwia­to­sta­nów. Kil­ka do­rod­nych, na gru­bych zie­lo­nych no­gach, kła­nia się spa­ce­ro­wi­czom, a nie­ba­wem będą wi­tać przy­je­żdża­jących go­ści. Co praw­da, ży­wot kwia­tów już się ko­ńczy i wy­ma­ga­ją ob­ci­ęcia. Duże, ser­co­wa­te li­ście już nie są ta­kie zie­lo­ne, ale we wrze­śniu pre­zen­to­wa­ły się ele­ganc­ko i tak też wy­gląda­ją na ba­ne­rze.

Uśmie­cha­ła się do sie­bie, jesz­cze dłu­go tak sto­jąc, na­wet gdy pa­no­wie już od­je­cha­li. Dla nich to tyl­ko ko­lej­na pra­ca, ale dla niej to nowe roz­da­nie, na­stęp­ny etap w ży­ciu. Ileż to razy po­dej­mo­wa­ła wy­zwa­nia? Za­czy­na się od po­my­słu, ma­rze­nia, a po­tem po­ko­nu­je się pierw­szy scho­dek, dru­gi, trze­ci, cza­sem mu­si­my się cof­nąć, a cza­sem spa­da­my z hu­kiem, bo źle oce­ni­li­śmy swo­je mo­żli­wo­ści. Ale czy te dwa obo­la­łe po­ślad­ki to po­wód, by prze­stać pró­bo­wać, prze­stać ma­rzyć? Pod­da­ją się sła­bi, ci, co od­pusz­czą i toną w co­dzien­nym nie­szczęściu. Ona do nich nie na­le­ży. Nie­raz się po­ty­ka­ła, idąc wy­bo­istą dro­gą, ale nie dała się i te­raz mądrzej­sza, z do­świad­cze­niem ży­cio­wym, chce pró­bo­wać da­lej.

Cór­ce i sy­no­wi nic nie po­wie­dzia­ła. Już ona wie, jak za­re­agu­ją. Pew­nie im się wyda za sta­ra. Co zro­bić, że ro­dzi­ce dla dzie­ci za­wsze są za sta­rzy. Na seks, na fry­wol­ny ta­niec i głup­ko­wa­ty śmiech, za sta­rzy na mor­so­wa­nie i fio­le­to­wy ko­lor wło­sów, na dzia­łal­no­ść i pen­sjo­nat. To oczy­wi­ste, więc nie po­wie nic, jak dłu­go się da.

Na eme­ry­tu­rze jest już dwa lata, a dzie­ci przy­je­żdża­ją tyl­ko na świ­ęta, i to nie na ka­żde. Olga dzwo­ni, co praw­da, ale do syna, a To­masz wy­ma­wia się pra­cą i tyl­ko oka­zyj­nie wy­bie­rze jej nu­mer na Dzień Bab­ci czy Dzień Mat­ki. Prze­sta­ła już cze­kać, czy i kie­dy ją od­wie­dzą, ma pra­wo za­rządzać wła­snym cza­sem. Eme­ry­tu­ra to nie wy­rok, a eme­ryt to nie wi­ęzień swo­je­go wie­ku.

Ste­nia pew­nie by tak sta­ła na­stęp­ny kwa­drans, wpa­tru­jąc się z dumą w szyld, gdy­by nie trza­śni­ęcie furt­ki przed do­mem obok. Od­wró­ci­ła gło­wę. W jej kie­run­ku dziar­skim kro­kiem zmie­rza­ła Wie­sła­wa. Cho­dzi­ły ra­zem do li­ceum, miesz­ka­ła obok, w domu jed­no­ro­dzin­nym. Obec­nie tyl­ko z mężem, ale wnuk często ją od­wie­dza. Cie­ka­wo­ść przy­gna­ła ją aż przed samą bra­mę Ste­ni. Wie­sia za­su­nęła po­lar pod szy­ję, ku­ląc się przed wia­trem, i sta­nęła obok roz­pro­mie­nio­nej sąsiad­ki, któ­rej twa­rzy nie opusz­czał gry­mas sa­tys­fak­cji.

– Chy­ba osza­la­łaś – stwier­dzi­ła, prze­czy­taw­szy już po raz trze­ci na­pis na re­kla­mie. Te­raz prze­kie­ro­wa­ła wzrok na przy­ja­ció­łkę.

Do­brze się zna­ły, w li­ceum na­wet star­to­wa­ły do tego sa­me­go chło­pa­ka. Co to była za ry­wa­li­za­cja! Ani jed­na nie chcia­ła od­pu­ścić, ani dru­ga. Sto­so­wa­ły na nim roz­ma­ite ko­bie­ce sztucz­ki, by ten tyl­ko zwró­cił na nie uwa­gę. I uda­ło się im to świet­nie. Raz z jed­ną sze­dł na spa­cer, a po­tem dru­giej po­ma­gał w ma­te­ma­ty­ce. In­nym ra­zem od­dał zgu­bio­ny sza­lik lub ze­szyt, któ­ry nie wia­do­mo dla­cze­go zna­la­zł się w jego tecz­ce. W ko­ńcu chło­pak był tak sko­ło­wa­ny, że za­czął uni­kać obu dziew­czyn, bo nie wie­dział, któ­rą wy­brać, jak się po­tem przy­znał ko­le­dze. Onie­śmie­lo­ny ich na­chal­no­ścią, ucie­kał od swo­ich ad­o­ra­to­rek, aby już po pół roku za­cząć się pro­wa­dzać z Ma­łgo­śką z Gdy­ni. Nie­na­wi­ść do owej pan­ny tyl­ko zbli­ży­ła ry­wa­li­zu­jące dziew­czy­ny do sie­bie. I tak z kon­ku­ren­tek sta­ły się do­bry­mi przy­ja­ció­łka­mi. Co praw­da, ich dro­gi po li­ceum się ro­ze­szły, ale po­now­nie zbie­gły, po­nie­waż Ste­nia prze­pro­wa­dzi­ła się po ślu­bie do męża i za­miesz­ka­ła tuż obok domu Wie­si.

– Co ci się nie po­do­ba? – Ste­nia prze­wier­ca­ła przy­ja­ció­łkę wzro­kiem.

– Tak, wiem, mó­wi­łaś o pen­sjo­na­cie, mó­wi­łaś, ale za­po­mnia­łaś do­dać, że go­ści chcesz przyj­mo­wać na zimę. Prze­cież nikt tu nie przy­je­dzie. – Wie­sia mach­nęła ręką w kie­run­ku domu Ste­ni. – Ho­te­le sto­ją pu­ste, pen­sjo­na­ty za­my­ka się na zimę. Nie­któ­re otwie­ra się tyl­ko na syl­we­stra. Ty chy­ba za­po­mnia­łaś, że nie masz wi­do­ku na mo­rze, a idzie się tam do­bry kwa­drans, a w two­im wie­ku jesz­cze dłu­żej. To już nie te cza­sy, lu­dzie chcą wy­gód, wy­kost­ko­wa­nych par­kin­gów, pach­nących my­de­łek, spa, ja­cuz­zi z bąbel­ka­mi, pod­grze­wa­nych ba­se­nów… – wy­mie­nia­ła, za­sko­czo­na po­my­słem sąsiad­ki, Wie­sia.

– Ja nie chcę ta­kich tu­ry­stów, któ­rym tyl­ko luk­su­sy w gło­wach, wolę go­ści, któ­rzy przy­ja­dą, żeby po­my­śleć o ży­ciu, wi­ęk­szych pro­ble­mach i mniej­szych. Przy­ja­dą na urlop do cio­ci Ste­ni, a ja ich oto­czę życz­li­wo­ścią, po­dam do­bre je­dze­nie, po­zwo­lę im po­du­mać i po­roz­my­ślać w ci­szy. Niech le­czą u mnie po­pęka­ną du­szę. Prze­cież ka­żdy choć raz chciał w swo­im ży­ciu wszyst­ko rzu­cić i wy­je­chać jak naj­da­lej od domu, od pro­ble­mów. Ja bym chcia­ła wła­śnie ta­kich go­ści. – Ste­nia spoj­rza­ła na Wie­śkę bu­ńczucz­nie, nie­co bu­ja­jąc w obło­kach wła­sne­go wy­obra­że­nia o tym miej­scu.

– Ty nie pen­sjo­nat pla­nu­jesz otwo­rzyć, tyl­ko przy­tu­łek dla de­spe­ra­tów – za­re­cho­ta­ła zło­śli­wie Wie­sia. – Jesz­cze tyl­ko linę w ogro­dzie uwi­ąż, i go­to­we, w sam raz na ich po­wi­ta­nie. A i ha­sło zmień na tej re­kla­mie: „Cio­cia Ste­nia ulży Ci w cier­pie­niu”, i za­miast tego sło­necz­ni­ka, szu­bie­ni­ca – za­śmia­ła się ze swo­je­go czar­ne­go dow­ci­pu, bo wi­dzia­ła to do­kład­nie ocza­mi wy­obra­źni.

– Przed do­mem stoi drze­wo, moja dro­ga – jak na ko­men­dę obie za­da­rły gło­wy do góry, po­dzi­wia­jąc oka­za­łe drze­wo, któ­re już daw­no wy­ro­sło po­nad dach – a sznur przy­szy­ku­ję, a i ow­szem, ale dla cie­bie. Jak cię będzie za­zdro­ść zże­rać, kie­dy go­ście będą wy­po­czy­wać w ogro­dzie. Lina będzie cze­kać, jak­byś tego prze­żyć nie mo­gła, może aku­rat nie na so­śnie, le­piej na tej ja­błon­ce za do­mem, coby cię nikt przy­pad­kiem nie zna­la­zł.

– No, te­raz się wy­si­li­łaś z tym żar­tem. A dow­ci­pu od­mó­wić ci nie mo­żna, bo kto by wy­my­ślił lep­szą far­sę niż za­mkni­ęcie pen­sjo­na­tu w se­zo­nie. Trzy mie­si­ące lata, tłu­my tu­ry­stów, kasa pły­nie z ka­żdej stro­ny, ceny za po­ko­je sza­le­ją, a u cie­bie za­mkni­ęte. Masz ży­łkę me­na­dżer­ki, nie po­wiem – za­śmia­ła się gło­śno – tyl­ko się na tej li­nie nie po­wieś z roz­pa­czy, że będziesz mia­ła pu­sto całą zimę.

Wie­sia osten­ta­cyj­nie po­pu­ka­ła się w czo­ło i od­wró­ci­ła się, zo­sta­wia­jąc zde­gu­sto­wa­ną Ste­nię. Znik­nęła po chwi­li na swo­im po­dwór­ku jak duch, a wła­ści­wie mara, bo po­zo­sta­wi­ła po so­bie nie­smak. Ste­nia brak wia­ry w swój po­my­sł do­strze­gła już w oczach Ada­ma, któ­ry two­rzył stro­nę in­ter­ne­to­wą, a te­raz wy­śmia­ła ją przy­ja­ció­łka, i to do­sad­nie. Trud­no, wa­żne, że ona wie­rzy. Prze­cież, jak nikt nie przy­je­dzie, nic się nie sta­nie, oprócz grom­kie­go: „a nie mó­wi­łam” Wie­śki, któ­re roz­nie­sie się po ca­łej oko­li­cy. Prze­cież jej nie cho­dzi o tłu­my, do dys­po­zy­cji go­ści i tak prze­zna­czy­ła na ra­zie tyl­ko je­den po­kój z ła­zien­ką, ale dwu­dzie­sto­trzy­me­tro­wy z pi­ęk­nym sko­sem, któ­ry może po­mie­ścić pi­ęcio­oso­bo­wą ro­dzi­nę. Jej wy­star­czy na se­zon jed­na miła oso­ba, któ­rą będzie mo­gła się za­opie­ko­wać i któ­rą od­po­wied­nio ugo­ści, żeby do­brze wspo­mi­na­ła wy­jazd nad mo­rze.

A Wie­śka niech le­piej idzie obiad go­to­wać, bo jak mąż wró­ci z piw­ne­go spa­ce­ru, będzie nie­za­do­wo­lo­ny, je­śli zo­ba­czy na sto­le pu­sty ta­lerz. Ma do­no­śny głos i Ste­nia już nie­raz sły­sza­ła jego grom­kie po­krzy­ki­wa­nia, jak mu coś nie sma­ko­wa­ło. To trud­ny czło­wiek, przy­ja­ció­łka nie ma lek­ko. Gdy tak po­słu­cha jego zrzędze­nia i cze­pial­stwa, jest pew­na, że le­piej nie trzy­mać ta­kie­go w domu, a żyć w sa­mot­no­ści i mieć świ­ęty spo­kój na sta­re lata. Gbur i pro­stak je­den: gdy był młod­szy, to i z pi­ęścia­mi się na Wie­śkę rzu­cał, a ona ucie­ka­ła do nich, do­pó­ki mu zło­ść nie mi­nęła.

Jej Sła­wo­mir mu­siał często in­ter­we­nio­wać, nie mógł pa­trzeć na coś ta­kie­go. U nich też ró­żnie by­wa­ło, jak to w ma­łże­ństwie, kie­dy moc­ne cha­rak­te­ry się pod jed­nym da­chem zej­dą, ale mąż ni­g­dy nie pod­nió­sł na nią ręki. Wy­cho­dził, trza­snąw­szy drzwia­mi, na dłu­gi spa­cer, żeby gło­wę prze­wie­trzyć i ner­wy. Wra­cał spo­koj­ny, go­to­wy do roz­mo­wy, po do­brym po­si­łku, któ­ry do­stał od żony, za­po­mi­nał, o co im po­szło, a i ona zdąży­ła ochło­nąć. I tak tych po­nad dwa­dzie­ścia pięć lat prze­ży­li, aż wy­pa­dek za­brał go na za­wsze.

Chwy­ci­ła ze sto­li­ka ku­bek z reszt­ką kawy i we­szła do cie­płe­go domu. Spoj­rza­ła jesz­cze na­prze­ciw­ko, gdzie, oprócz po­ma­ra­ńczo­we­go pen­sjo­na­tu u sąsia­da, na po­se­sji sta­ły dwa trzy­pi­ętro­we bu­dyn­ki, a po­mi­ędzy nimi plac za­baw, tram­po­li­na, ba­sen. Czy może kon­ku­ro­wać z nimi? Ten wi­dok na­gle ją przy­tło­czył: nie ga­da­nie sąsiad­ki, a oka­za­łe bu­dyn­ki po prze­kąt­nej. Skar­ci­ła się szyb­ko za tę chwi­lę zwąt­pie­nia i za­mknęła z hu­kiem drzwi, jak­by chcia­ła za­trza­snąć je przed no­sem tym my­ślom, któ­re ją przed chwi­lą na­wie­dzi­ły.ROZDZIAŁ III.
_NIE­SPO­DZIE­WA­NY TE­LE­FON_

Oczy mło­de­go mężczy­zny po­wędro­wa­ły na czer­wo­ne cy­fry. Bu­dzik pi­kał, wska­zu­jąc szó­stą trzy­dzie­ści. Wy­sko­czył z łó­żka, i to do­słow­nie, by nie dać le­ni­stwu żad­nych szans. Wsu­nął lu­źne spodnie dre­so­we, T-shirt i po­mknął do ła­zien­ki, by ob­myć twarz zim­ną wodą. To za­wsze dzia­ła na ka­żde­go śpio­cha. Adi­da­sy i po­lar z kap­tu­rem już cze­ka­ły. Gdy się chce sys­te­ma­tycz­nie bie­gać, trze­ba być do­brze przy­go­to­wa­nym i nie szu­kać so­bie wy­mó­wek. Sam nie wie­dział, skąd miał w so­bie tyle obo­wi­ąz­ko­wo­ści i de­ter­mi­na­cji. Może po ojcu, bo z mamą ró­żnie by­wa­ło, ra­czej nie na­le­ża­ła do osób, któ­re dążą do celu, częściej ugi­na­ła się pod wpły­wem in­nych. Po­ran­ne bie­ga­nie było dla nie­go jak te­ra­pia, tyl­ko że tu­taj on był so­bie men­to­rem.

Ty­si­ące my­śli prze­la­ty­wa­ły mu przez gło­wę, gdy bie­gł po mo­krym pia­sku wzdłuż mo­rza. Za­jęcia miał dziś do­pie­ro od dzie­wi­ątej trzy­dzie­ści, zdąży się jesz­cze wy­szy­ko­wać i wy­jść na przy­sta­nek. Czas zro­bić pra­wo jaz­dy: to ci­ągłe uza­le­żnie­nie od trans­por­tu pu­blicz­ne­go bar­dzo mu do­skwie­ra­ło. Ogrom­na stra­ta cza­su, nie­kie­dy go kum­pel ja­kiś pod­wie­zie, jak je­dzie od Ja­strzębiej Góry, ale na co dzień to nie ma zmi­łuj, spó­źnie­nie nie by­ło­by mu wy­ba­czo­ne, bo ko­lej­ny śro­dek trans­por­tu je­chał do­pie­ro za kil­ka­dzie­si­ąt mi­nut. Bab­ci też mó­głby po­móc, wo­żąc ją do Trój­mia­sta czy na wi­ęk­sze za­ku­py, ale też do jej bra­ta i Łu­cji jest tych kil­ka­dzie­si­ąt ki­lo­me­trów. Dziw­nie mu się mówi do Łu­cji „pra­bab­cia”, zresz­tą Ste­nia też mówi do niej po imie­niu, jak­by chcia­ła od­mło­dzić mat­kę, po­wstrzy­mać jej sta­ro­ść.

Uczel­nia, któ­rą wy­brał, by stu­dio­wać in­for­ma­ty­kę, znaj­do­wa­ła się w Gda­ńsku. Dy­plom in­ży­nie­ra miał mu za­pew­nić cie­ka­wą pra­cę. In­te­re­so­wa­ły go ad­mi­ni­stra­cja sys­te­mów i sie­ci kom­pu­te­ro­wych, za­pew­nie­nie bez­pie­cze­ństwa in­for­ma­cji. Pro­jek­to­wa­nie apli­ka­cji mo­bil­nych, ostat­nio tak mod­nych, rów­nież było w kręgu jego za­in­te­re­so­wań, bo to do­brze płat­ne za­jęcie. Nie tyl­ko na wy­kła­dach, ale też sa­mo­dziel­nie zgłębiał do­dat­ko­wą wie­dzę, po­nie­waż wci­ągnął go ten kom­pu­te­ro­wy świat.

Jesz­cze kil­ka lat temu oj­ciec mó­wił, że da mu pie­ni­ądze na pra­wo jaz­dy na osiem­na­ste uro­dzi­ny, ale ta obiet­ni­ca nie zo­sta­ła spe­łnio­na. Był wście­kły, że syn nie zo­stał w Niem­czech, że wró­cił do Pol­ski. O ile ro­zu­miał, że musi uko­ńczyć li­ceum, to gdy oznaj­mił mu, że wy­brał uczel­nię w Pol­sce, zde­ner­wo­wał się i od­se­pa­ro­wał od nie­go zu­pe­łnie, żeby dać mu na­ucz­kę: smar­kacz prze­cież nie będzie rządził. Żad­nej kasy nie do­sta­nie, bo nie zro­bił tego, co chciał oj­ciec. A on wy­je­chał ja­kieś dzie­si­ęć lat temu za gra­ni­cę, miał tam do­brą pra­cę i w ci­ągu kil­ku lat awan­so­wał na kie­row­ni­ka mar­ke­tin­gu fir­my pro­du­ku­jącej garn­ki. Często je­ździ po ca­łych Niem­czech, a zda­rza­ły się i de­le­ga­cje na ca­łym świe­cie. Dzi­ęki temu do­brze za­ra­biał. Nie­miec­ki znał wcze­śniej, więc szyb­ko się wdro­żył w nowe obo­wi­ąz­ki, a ży­cie poza gra­ni­ca­mi kra­ju bar­dzo mu od­po­wia­da­ło.

Mat­ka do­je­cha­ła do ojca, kie­dy Adam miał szes­na­ście lat, i roz­po­częła po­szu­ki­wa­nie pra­cy. Uzgod­ni­li, że syn do­łączy do nich po uko­ńcze­niu li­ceum, a do tego mo­men­tu za­opie­ku­je się nim bab­cia. Tyl­ko że nikt go nie py­tał o zda­nie i choć im się to wy­da­wa­ło oczy­wi­ste, Adam ni­g­dy nie za­ak­cep­to­wał ich pla­nu. Dla­te­go de­cy­zja Ada­ma o stu­diach w Pol­sce spra­wi­ła jego ro­dzi­com ogrom­ny za­wód. Mimo że po­je­chał do nich na trzy mie­si­ące, by spró­bo­wać, się ja­koś za­akli­ma­ty­zo­wać, nic z tego nie wy­szło.

Adam znał do­brze język nie­miec­ki, oj­ciec tego do­pil­no­wał: chło­pak od naj­młod­szych lat uczęsz­czał na pry­wat­ne lek­cje. Nie zmie­nia­ło to fak­tu, że nie lu­bił mó­wić po nie­miec­ku, nie czuł też kul­tu­ry, któ­rą tam za­stał. Nie zna­la­zł przy­ja­ciół, nie po­do­ba­ła mu się oko­li­ca. Samo cen­trum Ham­bur­ga było cie­ka­we dla zwie­dza­jących, ale co po­tem? Dużo wszech­obec­ne­go be­to­nu; mimo par­ków i po­ja­wia­jącej się zie­le­ni, bra­ko­wa­ło mu przy­tul­no­ści, choć się mó­wi­ło, że to jed­no z naj­bar­dziej zie­lo­nych miast w Niem­czech. Obej­rzał wie­le cie­ka­wych za­byt­ków, pi­ęk­nych, ale jak dla nie­go – na chwi­lę.

Gdy od­wie­dził daw­ną wio­skę ry­bac­ką Trep­pen­vier­tel, prze­spa­ce­ro­wał się wąski­mi ulicz­ka­mi, bia­łe domy, kwie­ci­ste ogro­dy i te scho­dy, któ­re pro­wa­dzi­ły na brzeg Łaby, a któ­re tak bar­dzo przy­po­mi­na­ły mu ze­jście z kli­fów wprost na chła­pow­ską pla­żę, spra­wi­ły, że bar­dzo za­tęsk­nił za ro­dzin­ną oko­li­cą. Męczy­ły go zgie­łk, po­śpiech i sa­mot­no­ść w tłu­mie lu­dzi.

Oj­ciec pró­bo­wał go prze­ko­nać, że pew­nie szyb­ko po­zna wie­le osób. Nie przyj­mo­wał do wia­do­mo­ści, że może być ina­czej. A może to nie tyl­ko oko­li­ca i obca zie­mia, a oj­ciec, któ­ry chce wszyst­ko kon­tro­lo­wać? Na jego trud­ną de­cy­zję wpły­nęło wie­le czyn­ni­ków i mimo że spo­dzie­wał się oj­cow­skie­go nie­za­do­wo­le­nia, któ­re po­czu­je aż w Pol­sce, był pew­ny swej de­cy­zji. To nie dla nie­go: wra­cał do Chła­po­wa z przy­jem­no­ścią. Wcze­śniej uzgod­nił to z bab­cią i do­py­tał, czy we­źmie go pod swo­je skrzy­dła na na­stęp­ne pięć lat na­uki.

Wi­dział, jak bar­dzo się ucie­szy­ła, cho­ciaż ni­g­dy go do tego nie na­ma­wia­ła. Czy to ta­kie dziw­ne, że nie chce żyć w in­nym kra­ju, mimo że jego pen­sja by­ła­by kil­ka­krot­nie wy­ższa niż tu, bo oj­ciec już za­dbał o to, by Adam zy­skał tam do­brą po­sa­dę? No wła­śnie, oj­ciec pra­cę też by mu wy­brał. Lu­bił kon­tro­lo­wać wszyst­ko i wszyst­kich i bar­dzo go de­ner­wo­wa­ło, że ży­cie jego syna nie wy­gląda tak, jak by tego so­bie ży­czył.

Adam dłu­go my­ślał, czy wy­brać stu­dia dzien­ne, czy za­ocz­ne. Po roz­mo­wie z bab­cią wy­brał tę pierw­szą opcję. Ste­nia po­wta­rza­ła, że wnuk po­rząd­niej się na­uczy, bo co­dzien­nie. Ada­ma mar­twił tyl­ko brak wła­snych pie­ni­ędzy, ale i to nie­daw­no uda­ło mu się ogar­nąć. Zna­la­zł pra­cę na week­en­dy jako kel­ner w jed­nej z ho­te­lo­wych re­stau­ra­cji. Ten po­my­sł rów­nież po­cho­dził od bab­ci, któ­ra pod­sta­wi­ła mu ogło­sze­nie pod nos. Dziw­nym tra­fem do­stał tę pra­cę bez zbęd­nych py­tań re­kru­ta­cyj­nych, jak­by cze­ka­ła na nie­go. Mó­wił bab­ci kil­ka razy, że to tro­chę po­dej­rza­ne, ale ona mil­cza­ła. Do­sko­na­le pa­mi­ęta, gdzie pra­co­wa­ła przed eme­ry­tu­rą. Pew­nie po­le­ci­ła go zna­jo­mym, wsta­wi­ła się za nim, tego nie wie­dział do ko­ńca, ale bab­cia za­wsze mia­ła ta­jem­ni­czy wraz twa­rzy, gdy o to py­tał.

Ko­le­dzy z uczel­ni cza­sem się dzi­wi­li, gdy mó­wił, że miesz­ka z bab­cią, byli za­sko­cze­ni, że wy­trzy­mu­je gde­ra­nie sta­rusz­ki. Mó­wi­li tak tyl­ko ci, co jej nie zna­li. Bab­cia nie cze­pia­ła się go ani o pó­źne po­wro­ty, ani o na­ukę, a na do­da­tek go­to­wa­ła pysz­ne obia­dy, a ka­nap­ki ro­bi­ła tak syte, że nie­raz za­pe­łni­ły żo­łądek zgłod­nia­łe­mu ko­le­dze Ada­ma. Do­brze mu tu­taj. Dłu­go męczy­ły go wy­rzu­ty su­mie­nia, że nie po­je­chał za ro­dzi­ca­mi, że im się po­sta­wił. Ro­dzi­na po­win­na się prze­cież trzy­mać ra­zem, a on ją po­dzie­lił. Roz­mo­wa z mądrą bab­cią nie­co jed­nak uspo­ko­iła su­mie­nie. Prze­ko­na­ła go, że to jego ży­cie i nie za­wsze to, co daje szczęście ro­dzi­com, uszczęśli­wia rów­nież dzie­ci.

Jako kel­ner tro­chę za­ra­biał, i do tego do­cho­dzi­ły nie­ma­łe na­piw­ki. Pła­ci­li też za im­pre­zy fir­mo­we, na któ­re uda­wa­ło mu się zna­le­źć czas w ty­go­dniu, tro­chę kosz­tem za­jęć, ale to taki eks­tra do­chód, któ­ry za­wsze się przy­da. Te­raz zbie­ra na pra­wo jaz­dy, więc od­kła­da ka­żdy grosz. Nie daje bab­ci pie­ni­ędzy na ży­cie, boby się ob­ra­zi­ła. Mó­wi­ła, że mama jej coś do­rzu­ca od cza­su do cza­su, i żeby so­bie tym nie za­przątał gło­wy.

Adam bar­dzo się ucie­szył, gdy bab­cia po­pro­si­ła go o po­moc z tym pen­sjo­na­tem. Choć tro­chę mógł się jej od­wdzi­ęczyć za pysz­ne po­si­łki i opie­kę. Utwo­rze­nie stro­ny in­ter­ne­to­wej to dla nie­go ża­den pro­blem: lu­bił to ro­bić, bar­dziej mar­twił go sam po­my­sł bab­ci, że la­tem chce się od­ci­ąć od tu­ry­stów. Chcia­ła, by dom w let­nie mie­si­ące po­zo­sta­wał do dys­po­zy­cji ro­dzi­ny, cór­ki i syna, no i wnu­ków, aby się mo­gli swo­bod­nie czuć w ro­dzin­nych pro­gach. Z mar­ke­tin­go­we­go punk­tu wi­dze­nia to fa­tal­ny po­my­sł, ale wi­dząc te dwa ogni­ki w oczach star­szej ko­bie­ty, sam za­czął wie­rzyć, że się uda, że będą go­ście. Zresz­tą wia­do­mo, że ona nie robi tego, by za­ro­bić, a po to, by po­czuć się po­trzeb­na, by za­głu­szyć sa­mot­no­ść.

Adam skręcił w dru­gą ulicz­kę, zwol­nił, wy­rów­nał od­dech. Już wi­dać so­snę gó­ru­jącą nad ce­ra­micz­ną da­chów­ką domu bab­ci. Przy­sta­nął jesz­cze na chwi­lę przed brązo­wym szyl­dem. Na tle zie­lo­ne­go, drew­nia­ne­go pło­tu pre­zen­to­wał się bar­dzo do­brze. Ide­al­nie się zmie­ścił, bo da­lej ogro­dze­nie zdo­bi ka­mien­ny fi­lar. Ten nie­zbyt wy­so­ki płot uro­czo za­pra­sza do środ­ka, a nie od­gra­dza od lu­dzi. Pchnął czar­ną kutą bra­mę, któ­ra si­ęga­ła mu do klat­ki pier­sio­wej. Zdy­sza­ny wbie­gł po dwóch schod­kach, szarp­nął klam­kę, ale drzwi ani drgnęły. Na­uczo­ny, że z bab­cią ni­g­dy nic nie wia­do­mo, klu­cze za­wsze za­bie­rał ze sobą. Za­nu­rzył się w cie­płym ko­ry­ta­rzu dłu­gie­go, ale nie­zbyt wy­so­kie­go domu z pod­da­szem. Za­raz po we­jściu do kuch­ni jego wzrok przy­kuł wi­bru­jący apa­rat te­le­fo­nicz­ny, któ­ry jak­by przy­kle­ił się do swo­je­go miej­sca przy oknie, gdyż jego wła­ści­ciel­ka zno­wu o nim za­po­mnia­ła. Le­d­wo co łap­czy­wie wy­chy­lił szklan­kę wody, dało się sły­szeć sze­lest z przed­po­ko­ju i gło­śne sa­pa­nie, nie mniej­sze niż jego po tym po­ran­nym bie­gu.

– Bab­ciu, dla­cze­go nie za­bie­rasz ze sobą te­le­fo­nu? – Adam spoj­rzał na okien­ny pa­ra­pet, a po chwi­li z wy­rzu­tem w stro­nę bab­ci, któ­ra nie mia­ła w zwy­cza­ju za­bie­rać te­le­fo­nu ze sobą, co iry­to­wa­ło wnu­ka.

Pod­sze­dł po­spiesz­nie, by ode­brać z rąk sta­rusz­ki dwie siat­ki, któ­re wy­gląda­ły na dość ci­ężkie. Po­sta­wił je na be­żo­wych bla­tach, po czym spoj­rzał po­now­nie na te­le­fon i po­sta­no­wił upo­mnieć bab­cię.

– Nie za­bie­rasz ze sobą te­le­fo­nu? – Adam spoj­rzał na Ste­nię mo­cu­jącą się z ręka­wem płasz­cza. Ko­bie­cie w ko­ńcu uda­ło się wy­szar­pać man­kiet ażu­ro­wej bluz­ki.

– A po co mi na za­ku­pach te­le­fon, i tak bym nie ode­bra­ła, bo nie mia­łam wol­nej ręki. Ja nie za­mie­rzam być nie­wol­ni­cą tech­no­lo­gii, jak coś wa­żne­go, to jesz­cze raz za­dzwo­nią. – Po­iry­to­wa­na tą uwa­gą wnu­ka, Ste­nia od­wie­si­ła płaszcz i za­bra­ła się do roz­pa­ko­wy­wa­nia za­ku­pów. Nie czu­ła po­trze­by, by na­wet pod­cho­dzić do tego ustroj­stwa. Gdy jed­nak Adam stał i mil­czał wy­mow­nie, wes­tchnęła i po­wie­dzia­ła:

– Je­śli mo­żesz, spraw­dź, kto dzwo­nił.

Chło­pak ocho­czo si­ęgnął po apa­rat, nie ro­zu­mie­jąc nie­chęci bab­ci do te­le­fo­nu. W ko­ńcu po to wy­my­śli­li te­le­fon ko­mór­ko­wy, żeby no­sić go w kie­sze­ni i wszędzie ze sobą za­bie­rać. Jak wi­dać, ten tu­taj pe­łnił tyl­ko funk­cję sta­cjo­nar­ną: miał swo­je miej­sce na pa­ra­pe­cie w kuch­ni, a jego wła­ści­ciel­ka była na pi­ętrze, w ogro­dzie, w skle­pie, u sąsiad­ki i zu­pe­łnie jej nie ob­cho­dzi­ło, że ktoś może chcieć się z nią skon­tak­to­wać w wa­żnej spra­wie. Adam już nie miał z tym pro­ble­mu, gdyż na­uczył się har­mo­no­gra­mu bab­ci. Najła­twiej było się z nią po­łączyć, kie­dy go­to­wa­ła.

– Bab­ciu, wi­szą trzy nie­ode­bra­ne po­łącze­nia z tego sa­me­go nu­me­ru, ale to ja­kiś nie­zna­ny. – Adam dłu­go wpa­try­wał się w wy­świe­tlacz.

– Więc od­dzwoń, jak mo­żesz – z lek­ko­ścią w gło­sie po­wie­dzia­ła Ste­nia. – To pew­nie ja­kaś re­kla­ma – do­da­ła, zu­pe­łnie nie­za­in­te­re­so­wa­na.

Po trzech sy­gna­łach ode­zwał się ko­bie­cy głos.

– Słu­cham?

– Dzień do­bry, ktoś dzwo­nił z tego nu­me­ru te­le­fo­nu trzy razy ja­kieś dzie­si­ęć mi­nut temu. To te­le­fon mo­jej bab­ci Ste­ni Wa­le­ńczuk, czy mogę w czy­mś po­móc? – po­wie­dział Adam z cha­rak­te­ry­stycz­ną dla sie­bie skru­pu­lat­no­ścią.

– Czy to pen­sjo­nat Poza se­zo­nem? – za­świer­go­tał cie­pły ko­bie­cy głos.

– Tak, tak, do­brze się pani do­dzwo­ni­ła – za­pew­nił szyb­ko za­sko­czo­ny Adam.

– Chcia­ła­bym za­py­tać, czy ma­cie wol­ny po­kój od 20 pa­ździer­ni­ka… to chy­ba po­nie­dzia­łek. Na pięć dni. – Głos ko­bie­ty, na po­cząt­ku pew­ny, z ko­ńcem zda­nia jak­by przy­ci­chł. Dało się w nim wy­czuć nut­kę oba­wy lub za­my­śle­nia.

– Pro­szę chwi­lę za­cze­kać – chrząk­nął – spraw­dzę w ka­len­da­rzu. – Mó­wi­ąc to, skie­ro­wał nie­co prze­ra­żo­ny wzrok na bab­cię, któ­ra, gdy tyl­ko usły­sza­ła o pen­sjo­na­cie, za­ma­rła w bez­ru­chu.

Ko­bie­tę na chwi­lę za­tka­ło. Co in­ne­go pla­no­wać, że kie­dyś będą go­ście, a co in­ne­go, kie­dy to dzie­je się już tu i te­raz.

– Wol­ne, wol­ne – wy­szep­ta­ła do wnu­ka, opie­ra­jąc się o blat ku­chen­ny, bo emo­cje dały o so­bie znać.

– Tak, mamy wol­ny po­kój w tym ter­mi­nie, czy mam dla pani za­re­zer­wo­wać? – Wy­si­lił się na bez­na­mi­ęt­ny ton, by nie zdra­dzić swo­jej roz­mów­czy­ni, jak bar­dzo się cie­szy. – A ile osób? – Adam za­pi­sy­wał coś na­pręd­ce zna­le­zio­nym dłu­go­pi­sem na ka­wa­łku kart­ki le­żącej obok chle­ba­ka. Co­kol­wiek na niej ktoś za­zna­czył, nie było to tak wa­żne, jak wia­do­mo­ść, któ­rą wła­śnie za­pi­sy­wał. Po­że­gnaw­szy się kul­tu­ral­nie z nie­zna­jo­mą ko­bie­tą, za­ko­ńczył roz­mo­wę. Za­uwa­żył, że spo­ci­ły mu się ręce, co wy­wo­ła­ło u nie­go we­so­ło­ść. Nie po­dej­rze­wał, że będzie się stre­so­wał pierw­szy­mi go­śćmi. W ko­ńcu przy­ja­dą do bab­ci, i to ona będzie mia­ła urwa­nie gło­wy, jed­nak tu miesz­ka, więc jego to też do­ty­czy, pew­nie bar­dziej, niż mu się na ra­zie wy­da­je.

– Pierw­si go­ście, pierw­si go­ście! A niech to cho­in­ka w lip­cu bomb­ka­mi strze­li – za­klęła w swo­im sty­lu Ste­nia, klasz­cząc w ręce, po czym uwie­si­ła się na szyi wnu­ka, ca­łu­jąc go po no­sie, po­licz­kach, czo­le, gdzie tyl­ko mo­gła, za­nim za­czął jej się wy­ry­wać. Ogar­nęła ją ra­do­ść zwy­ci­ęstwa.

– Bab­ciu, puść, bo mnie udu­sisz – nie ciesz się tak, będziesz mieć dużo ro­bo­ty: to już od po­nie­dzia­łku – śmiał się gło­śno, ura­do­wa­ny en­tu­zja­stycz­ną re­ak­cją bab­ci.

Ze względu na nią bar­dzo chciał, żeby choć jed­na oso­ba przy­je­cha­ła tej je­sie­ni. Nie mó­wił jej też, ale wy­sta­wił ich po­kój do wy­na­jęcia na wie­lu por­ta­lach tu­ry­stycz­nych, a na­wet dał taką płat­ną re­kla­mę, żeby być w czo­łów­ce wy­szu­ki­wa­nia, a nie gdzieś na ostat­nich stro­nach. Jak wi­dać, opła­ci­ło się, i zu­pe­łnie nie miał na my­śli za­rob­ku.

– Mu­szę zro­bić li­stę za­ku­pów, wy­my­ślić menu, ogar­nąć po­kój… wy­li­cza­ła Ste­nia, cho­dząc wzdłuż sza­fek ku­chen­nych.

– Za­cze­kaj, bab­ciu, mu­si­my so­bie coś wy­ja­śnić. – Ton Ada­ma zmie­nił się na bar­dziej sta­now­czy.

Przy­sta­nęła na chwi­lę, za­sta­na­wia­jąc się, cze­mu wnuk za­kłó­ca jej triumf.

– Nie od­bie­ra­łaś te­le­fo­nu i przez to mo­głaś stra­cić pierw­sze­go go­ścia, ta pani pew­nie dzwo­ni­ła i w inne miej­sca. Lu­dzie mają te­raz bar­dzo dużo pro­po­zy­cji, jak w jed­nym miej­scu ktoś nie od­bie­ra, dzwo­nią do na­stęp­ne­go. – Uzmy­sło­wił to so­bie, gdy zo­ba­czył nie­ode­bra­ne po­łącze­nia z nie­zna­ne­go nu­me­ru. Nie chciał wte­dy jesz­cze stro­fo­wać bab­ci, ale co by było, gdy­by ta ko­bie­ta po­wie­dzia­ła, że już dzi­ęku­je, że zna­la­zła inny po­kój? Bab­ci by chy­ba ser­ce sta­nęło.

– A może ja już stra­ci­łam ja­kie­goś go­ścia? – Zmar­twi­ła się, uświa­do­miw­szy so­bie, że zu­pe­łnie za­po­mnia­ła, że te­raz ten te­le­fon jest o wie­le wa­żniej­szy niż przed za­ło­że­niem pen­sjo­na­tu.

– Nie martw się, na pew­no nie, ale pro­po­nu­ję, żeby na stro­nie jed­nak wpi­sać mój nu­mer, bo ja za­wsze od­bie­ram albo od­dzwa­niam, co ty na to? – za­pew­niał uspo­ka­ja­jącym to­nem, żeby już się tym nie dręczy­ła.

– Nie spra­wi ci to kło­po­tu? – Po chwi­li za­sta­no­wie­nia Ste­nia stwier­dzi­ła, że wnuk ma ra­cję. Ona ma am­bi­wa­lent­ne po­de­jście do te­le­fo­nu, nie ta­kie, jak po­win­na mieć ko­bie­ta in­te­re­su.

– No wiesz, nie prze­wi­du­ję co­dzien­ne­go ata­ku go­ści, ra­czej dwa razy w se­zo­nie. – Adam mru­gnął do niej, a ta po­czo­chra­ła jego blond kędzior­ki, gro­żąc mu pal­cem, że żar­tu­je z jej po­my­słu.

– Do­brze, do­brze, w ta­kim ra­zie po­daj swój nu­mer, tak będzie le­piej. – Ste­nia mach­nęła ręką, bio­rąc się do roz­pa­ko­wy­wa­nia za­ku­pów, któ­re cze­ka­ły, aż ko­bie­ta nie­co ochło­nie po do­brej no­wi­nie.

– No, to te­raz już mogę po­wie­dzieć ma­mie, sko­ro mamy pierw­sze­go go­ścia – stwier­dził z za­do­wo­le­niem w gło­sie.

– Co?! W żad­nym wy­pad­ku, jesz­cze nie! – krzyk­nąw­szy w kie­run­ku wnu­ka, Ste­nia po­gro­zi­ła mu na nowo pal­cem, marsz­cząc su­ro­wo brwi.

Po chwi­li pra­wie po­bie­gła po scho­dach do po­ko­ju dla go­ści, by spraw­dzić, co tam na­le­ży upo­rząd­ko­wać. W oczach Ada­ma jak­by uby­ło jej z dzie­si­ęć lat, gdyż bab­cia bra­ła na­raz po dwa scho­dy, żeby nie tra­cić cza­su. I na kręgo­słup prze­sta­ła na­rze­kać, a za­uwa­żył przy we­jściu do domu, że ła­pa­ła się za krzyż i ma­so­wa­ła ukrad­kiem, sta­wia­jąc ci­ężkie siat­ki. Bab­cia ni­g­dy jesz­cze nie bie­ga­ła, ale te­raz pod­ska­ki­wa­ła jak kóz­ka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: