- W empik go
Pożar na pustkowiu - Droga do Kilumary - ebook
Pożar na pustkowiu - Droga do Kilumary - ebook
Ludzie zbudowali tysiąc miast na szczytach-wyspach wystających ponad ocean trującej pomroczy, lecz w żadnym z nich bladzi czerwonoocy Elkari nie mogą czuć się u siebie. Wszak wszyscy wiedzą: Elkari nie mają serc, Elkari kradną dzieci, by wypijać z nich krew. Elkari to złodzieje, wyzyskiwacze, nawet wtedy, gdy muszą żebrać o kawałek chleba. Czy więc to takie dziwne, że idea zbudowania miasta-państwa dla samych Elkari zdobywa wśród nich taką popularność?
Tylko że idee są niebezpieczne. Zabójcze. Idee lepiej dusić w zarodku, nim zmienią świat.
Bastian jest oficerem na jednej z handlowych kryp latających ponad toksycznymi mgłami pomroczy. Nie ma celu w życiu poza piciem i szukaniem awantur, dopóki nie trafia na dwie Elkarijki potrzebujące pomocy. Wkrótce okazuje się, że jednej z nich poszukuje wywiad rosnącej w siłę Federacji Kamgaru. Bastiana nie obchodzi, czy faktycznie dziewczyna posiada tajemnicze moce, Wie tylko, że wreszcie ma za kim podążyć, że ma o co walczyć. Ruszy więc w podróż do nowopowstałego miasta samych Elkari, gotów stawić czoło każdej burzy.
A burza nadciąga...
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7995-574-9 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
- CZĘŚĆ 1: POŁUDNIE
- ROZDZIAŁ PIERWSZY
- ROZDZIAŁ DRUGI
- ROZDZIAŁ TRZECI
- ROZDZIAŁ CZWARTY
- ROZDZIAŁ PIĄTY
- ROZDZIAŁ SZÓSTY
- ROZDZIAŁ SIÓDMY
- ROZDZIAŁ ÓSMY
- ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- CZĘŚĆ 2: KILUMARA
- ROZDZIAŁ PIERWSZY
- ROZDZIAŁ DRUGI
- ROZDZIAŁ TRZECI
- ROZDZIAŁ CZWARTY
- ROZDZIAŁ PIĄTY
- ROZDZIAŁ SZÓSTY
- ROZDZIAŁ SIÓDMY
- ROZDZIAŁ ÓSMY
- ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- ROZDZIAŁ JEDENASTY
- EPILOG
- SŁOWNICZEK NAZW I POJĘĆROZDZIAŁ PIERWSZY
Dziś w nocy znowu śniłam to samo. Błąkałam się po pustych ulicach, brodząc w brudnej mgle w poszukiwaniu światła. Wokoło panowała cisza; nie słyszałam nawet dźwięków własnych kroków. Mijałam kikuty drzew, obwieszone włochatymi pnączami. Place wyłożone popękanymi płytami. Budynki z oknami bez szyb. Żadnych ciał. Żadnych szkieletów. Nawet cieni, kryjących się głęboko w ciemnościach. Nie czułam lęku w tym śnie, wiedziałam, że nie muszę się bać. Wszystkie okropieństwa, które mogłyby nawiedzić to miasto, dawno już znikły.
Pytałeś mnie dzisiaj, o czym myślę, patrząc na mgielnik. Nie potrafiłam wtedy odpowiedzieć. Nie umiałam ubrać uczuć w słowa. Wszystkie brzmiały tak obco, tak śmiesznie. Rozpacz. Brak nadziei. Jakbym kradła z kiepskiej tragedii. Ale może teraz, Igo, gdy już wiesz, o czym śnię, może lepiej mnie rozumiesz?
Pytałeś mnie, o czym myślałam, stojąc nad mgielnikiem?
O ciszy, zwiędłej trawie i czarnych cieniach za mgłą.
Dziennik Siran Szel Wotan, wiosna 1776
Przed wyjściem na miasto Bastian opracował dokładną strategię działania. Plan obejmował picie na umór, zwiedzanie burdeli, a wszystko miała zakończyć rozgrzewająca ciało bójka. Nie chodziło przy tym o to, by komuś bez powodu, ordynarnie i po chamsku natrzaskać po ryju. Bastian nie uważał się za awanturnika – za pijaka czy dziwkarza też nie. Nie chciał zaczepiać spokojnych obywateli. Chciał, by to jego ktoś zaczepił.
Niestety, tego wieczoru dręczył go ewidentny pech. Napotykani przechodnie uchylali kapelusza, potrącani przepraszali i uciekali, jeszcze na odchodne życząc spokojnej nocy. Okropność. Żeby trafił się choć pijany żołnierz, wulgarny chmurynarz albo bodaj kieszonkowiec, ale nie; sami urzędnicy i sklepikarze. Do usrania grzeczni. Zupełnie jakby wszyscy na tę jedną noc stracili jaja.
Bastian coraz bardziej zdesperowany krążył po rzekomo najbardziej parszywych dzielnicach Amdzadraty, z każdą minutą niepokojąco bliższy wytrzeźwienia. Nic więc dziwnego, że gdy dostrzegł kilka postaci majaczących na drugim końcu ciemnej ulicy, uśmiechnął się w duchu. O tej porze, w tej dzielnicy, to musiało oznaczać kłopoty i to przez duże „K”. Nareszcie.
Pogoda nie zachęcała do spacerów; powietrze przepełniał ostry, cierpki zapach, wieczorna mżawka znaczyła płaszcz zimną wilgocią. Bastian postanowił, że spróbuje ostatni raz. Jeżeli ci nieznajomi będą równie wkurwiająco uprzejmi, jak wszyscy dotąd, ciul z tym, wraca na „Sarennę”.
Jakby w odpowiedzi na jego myśli, obcy przesunęli się pod ścianę, ustępując drogi. Teraz widział wyraźnie, że spośród nich dwie sylwetki miały zdecydowanie kobiece kształty.
Jasna cholera; mieszane towarzystwo, znaczy z rozróby nici – pomyślał zdegustowany.
Zwolnił kroku, otwarcie gapiąc się na tamtych, uśmiechnięty bezczelnie, wciąż z resztkami nadziei na awanturę. Trzech mężczyzn, ponurych, wysokich, śniadoskórych, i dwie kobiety, jedna znacznie niższa. Przeniósł spojrzenie na wyższą z nich. Dostrzegł skryte pod czarnym kapturem blade policzki i błyszczące, czerwono-fioletowe oczy.
Elkari? – Przemknęło mu przez głowę. – W takiej dzielnicy? Z takimi ludźmi?
Nie chowała twarzy pod woalką, ale nie wyglądała na prostytutkę. Stojący obok łysol trzymał ją mocno pod ramię. Drugą ręką przyciskał jakiś przedmiot do brzucha dziewczyny. Bastian zawahał się i przystanął.
– Jakiś problem? – zapytał spokojnie.
Łysy mężczyzna rozciągnął twarz w krzywej parodii uśmiechu. Coś w jego spojrzeniu kazało Bastianowi cofnąć się i sięgnąć do boku. Opuścił wzrok: akurat, by dostrzec, jak tamten podnosi iskiernik. Zdążył pomyśleć, że zaraz zginie; uchylił się gwałtownie, wyciągając broń, rozpaczliwie świadomy własnej powolności.
Zabrzmiał suchy trzask wystrzału.
Bastian ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że nadal żyje. Stojący przed nim opryszek klął, odpychając jedną ręką wysoką dziewczynę, drugą podnosząc pistolet do kolejnego strzału. Wciąż oszołomiony Bastian przyłożył iskiernik do piersi tamtego i nacisnął spust.
Wyładowanie przepaliło ciało łysola, rzucając nim o ścianę przeciwległego budynku. Kilka odpryśniętych iskier trafiło w ramię Bastiana. Zatoczył się, walcząc z bolesnymi skurczami mięśni. Na twarzy poczuł uderzenie gorąca; tuż obok jego nosa przemknęła błyskawica. Na wpół oślepiony skierował broń ku pozostałym mężczyznom, ale iskiernik błysnął tylko słabym, niebieskawym płomieniem, trzeszcząc przy tym sucho. Bastian przeklął własną głupotę, przez którą poszedł na miasto z tak słabo naładowaną duszperłą, i skoczył ku napastnikom, ledwo unikając tańczących po kamieniach wyładowań. Dopadł pierwszego, dwukrotnie uderzając go czołem w nos. Wystarczyło: oprych cofnął się chwiejnie i padł.
Ostatni z przeciwników wycelował pośpiesznie. Bastian szarpnął się desperacko, ale tamten zamiast wypalić, postąpił krok w przód, przykląkł na kolano, wreszcie runął twarzą na bruk. Wciąż oszołomiony Bastian dopiero po chwili dostrzegł sterczącą z pleców leżącego przeciwnika rękojeść noża.
Naprzeciwko stała blada Elkari, ta której wzrok go zatrzymał. Dyszała ciężko. Miała asymetryczny, kolorowy tatuaż na twarzy – zdecydowanie nie pasowała do stereotypów. Druga dziewczyna, znacznie niższa, kuliła się pod ścianą, kryjąc twarz w dłoniach.
– Pieprzone śmiecie – powiedziała ta z tatuażami. W jej głosie nie było śladu emocji. Kopnęła z rozmachem jednego z leżących mężczyzn. – Mirin, podnieś tyłek. Już po wszystkim.
Bastian potrząsnął ostrożnie ramionami. Zapiekło go w boku. Najwidoczniej któryś ze strzałów jednak go dosięgnął. Uznał, że to nic poważnego.
– Są już panie bezpieczne – powiedział, podczas gdy wysoka Elkari klarowała coś cicho na ucho towarzyszce. – Proszę poczekać, wezwę straż. Na latarni jest dzwonek alarmowy.
– Nie trzeba – odrzekła arogancko Elkari. – Idziemy. Jesteś pan wolny.
Bastiana zatkało.
– Nie mogę pań zostawić samych – powiedział w końcu. – Sąsiedztwo jest tutaj dość, hm, nieciekawe.
– Odpieprz się pan wreszcie. Poradzimy sobie – rzekła dziewczyna. – Mirin, wstańże do cholery…
– Poradzicie? Jak z tymi tutaj? – Poirytowany Bastian wskazał ruchem podbródka ciała na ulicy.
Dziewczyna podniosła płonące fioletem oczy. W świetle latarni jej skóra, mokra od mżawki, lśniła jak wypolerowany kamień. Szare włosy zwisały w mokrych frędzlach. Nie licząc granatowych, niesymetrycznych tatuaży na policzkach – jednak typowa Elkari. Zwłaszcza z zachowania.
– Czekałam tylko na odpowiednią okazję – powiedziała. – Pan tej okazji dostarczyłeś, to wszystko. Zresztą, gdyby nie ja, już byś pan nie żył.
Dopiero wówczas dotarło do niego, dlaczego pierwszy napastnik spudłował. To ta dziewczyna z tatuażem; w ostatniej chwili uderzyła łysola w dłoń i iskra poszła w bok, nieszkodliwie rozbijając się o bruk ulicy. Poniekąd zawdzięczał jej życie, uznał niechętnie.
Tymczasem Elkari bezskutecznie usiłowała podnieść mniejszą towarzyszkę. Nie szło jej najlepiej. Wreszcie, zrezygnowana, wyprostowała plecy i wlepiła błyszczące oczy w Bastiana.
– Może zresztą się pan przydasz – powiedziała. – Łapaj ją pan. Ale z życiem, człowieku. I uch, na litość Wielkiej Matki… Oddychaj w inną stronę!
– Nie trzeba, Blonnid – rzekła ta druga. – Już dobrze. – Wbrew słowom, nie ruszała się jednak, wciąż chowając twarz za dłońmi w szarych rękawiczkach. To również Elkari, uznał Bastian, widząc włosy tak jasne, że niemal białe. Podźwignął skuloną dziewczynę, łapiąc ją pod bok.
– Szybciej! – syknęła Blonnid, przeszukując ciało jednego z leżących. – Nie mamy czasu. I uprzedzam, nie licz pan na nagrodę.
– Na początek przedstaw się pani – wycedził Bastian – a później wsadź sobie zapłatę w…
Blonnid parsknęła. Jej śmiech brzmiał koszmarnie, jakby próbowała oczyścić gardło i wysmarkać nos równocześnie.
– No proszę, podrapać lekko i proszę, co z człowieka wyłazi – powiedziała, chowając za pasem znaleziony przy zabitych iskiernik i ruszając przed siebie. – Żadnych nazwisk. Za mną.
– Mirin – wtrąciła drobniejsza dziewczyna. – Mirin Del…
– Nic nie mów, tępa dzido – przerwała towarzyszce Blonnid. – Zaraz zacznie żądać nie wiadomo ile. Tacy sądzą, że wszyscy Elkari śpią na srebrze. A my na ten przykład, proszę pana, jesteśmy biedne jak świątynne kurwy.
– Na zwykłe „dziękuję” też was nie stać? – burknął. – Ja się nazwiska nie wstydzę. Bastian Kal Ternet.
Wytatuowana Elkari stanęła jak wryta. Powoli odwróciła niedowierzające spojrzenie i zagulgotała urywanym rechotem.
– Kal Ternet? – powiedziała, podejmując marsz. – Bastian Kal Ternet? Nie wierzę! Mirin, słyszałaś?
– Co w tym śmiesznego? – zapytał, mocno już rozdrażniony.
– Ależ nic – odrzekła. – A właściwie to wszystko. Wielka Matko! Mirin, kobieto, zamknij buzię, bo ci coś wleci. Zaiste, że sobie tak pierdyknę filozoficznie, dziwaczne poczucie humoru mają Boginie Prządki.
Bastian zacisnął usta. Dziewczyna z tatuażami zignorowała go całkowicie, chichocząc tylko pod nosem. Szli w milczeniu. Blonnid przystawała co chwilę, oglądając się z niesmakiem.
– Mirin, nie możesz szybciej? – rzuciła. – Będziesz tak kuśtykać, to do rana nie dojdziemy na miejsce.
Zanim Mirin zdążyła odpowiedzieć, Ternet zatrzymał się i chwycił ją na ręce, ignorując protesty. Wyższa Elkari skinęła głową z aprobatą i poszła przodem. Bastian pośpieszył za nią.
– Nie musi pan mnie nieść – szepnęła Mirin. – To mnie trochę… zawstydza.
– Muszę – odrzekł Bastian. – Idzie panienka zbyt wolno.
– Tak w ogóle, zauważył pan, że ja się przedstawiłam? – szepnęła mu do ucha. – Mam na imię Mirin. Mirin Del Garma. Panna. A ona to Blonnid.
Dopiero teraz mógł się dokładniej przyjrzeć niesionej dziewczynie. Cień kaptura krył twarz o subtelnych rysach, jasne oczy, zadarty nosek, czerwone, delikatnie skrojone usta. Wywarło to na nim nieoczekiwanie duże wrażenie. Potknął się, szybko złapał równowagę i, zmieszany, odwrócił wzrok.
– Bardzo mi miło – odparł przez zaciśnięte zęby. Po plecach i boku ciekł mu pot. Blonnid nadawała niezłe tempo.
– Proszę nie zwracać na nią uwagi. Ja wiem, że pan nie pomaga dla zapłaty.
– Jak nie, jak tak? – odrzekł całkiem serio Bastian. – Kilka franków zawsze się przyda.
– Naprawdę? – Zdumienie w głosie Mirin było tak szczere, że Bastian wbrew sobie poczuł, że już nie jest zły. Zerknął na dziewczynę jeszcze raz i z trudem ukrył uśmiech, widząc szeroko otwarte oczy.
– Oczywiście. Wezmę standardową stawkę tragarza. Spokojnie, nie wyjdzie drogo, nie jest panienka aż tak ciężka.
– Pewnie, że nie – zdecydowanie odparła Mirin. Drobne piegi na policzkach dodawały jej uroku. – Nie w tym rzecz. Nie wypada kobiecie – wyraźnie zaakcentowała ostatnie słowo – by ktoś ją nosił na rękach… chyba że kochanek.
Teraz już nie dał rady powstrzymać śmiechu.
Tymczasem wytatuowana dziewczyna stanęła, rozejrzała się i skręciła w boczną uliczkę. Bastian z westchnieniem podążył za nią. Miał nadzieję, że jego znajomość z arogancką Elkari zbliża się do końca i wkrótce będzie mógł powrócić na statek. Na ile znał Amdzadratę, zmierzali do Guderali – dzielnicy umiarkowanie eleganckiej, zamieszkałej przez średnio zamożnych kupców i rzemieślników.
Szkoda tylko, że nie zdąży poznać lepiej tej małej. Ale może tak właśnie jest dobrze. Zostanie w jej pamięci jako bohater, silny, odważny… choć trochę nieświeży, pomyślał ze wstydem. Dobrze, że jej więcej nie zobaczy. Nie zniósłby jej rozczarowania, gdyby zobaczyła go w świetle dnia i dostrzegła, kim jest naprawdę.
Po kilku minutach dotarli do wąskich schodów prowadzących stromo pod górę, między dwoma przysadzistymi kamienicami. Blonnid podniosła dłoń, wpatrując się intensywnie w mrok.
– Dester? – rzuciła półgłosem. – Dester, to ty?
Bastian puścił Mirin i sięgnął po iskiernik, z emocji zapominając o pustej duszperle. W szarym oparze za nimi gęstniały niewyraźne cienie. Instynkt, wyrobiony latami życia w ciągłym niebezpieczeństwie, kazał odgadywać w nich zagrożenie. Blonnid cofnęła się, gestami nakazując ciszę.
– Z powrotem – szepnęła. – Mirin, ty przodem.
– Za nami ktoś idzie – mruknął Bastian. – Co najmniej dwóch.
Dziewczyna rzuciła niewyraźnym przekleństwem. Nic więcej nie zdążyła dodać.
– Broń na ziemię! – Padło zza ich pleców. – Nic wam się nie…
Blonnid nie czekała na resztę zdania. Posłała w stronę głosu błękitną błyskawicę, klepnęła Bastiana ponaglająco po ramieniu i przyklękła, grzejąc na oślep przed siebie.
– W nogi! – krzyknęła. – Na co, kurwa, czekasz, debilu!
Bastian złapał Mirin za dłoń i pobiegł. Ulica na przemian jaśniała w błyskach wyładowań lub nikła w kompletnych ciemnościach. Każdy ułamek sekundy przynosił odmienny obraz. Najpierw zobaczył dwóch mężczyzn, unoszących do strzału broń. Chwilę później jeden z nich już zwijał się z bólu, porażony ładunkiem iskiernika, a drugi wykrzywiał twarz we wściekłym grymasie. W cieniu za nimi widział potężnego, czarnoskórego Dumetanu sprężającego ciało do skoku.
I znowu ciemność, błysk, ciemność.
Nagle Bastian poczuł ból: całym jego ciałem targnął straszliwy skurcz. Upadł, szarpany drgawkami. Przelatywały nad nim kolejne łuki wyładowań, rozbryzgując się o ściany kamienic i zasypując rozkołysaną ulicę tysiącami iskier. Nad sobą widział czarne niebo, słyszał krzyki – chociaż nie wiedział, kto krzyczy i dlaczego. Ktoś pochylił się nad nim, widział twarze, zdające się wyskakiwać z mroku nocy. Blady, białobrody Elkari, obok niego zalana łzami twarz drobnej dziewczyny. Coś mówili. Nie rozpoznawał słów.
– Zanieście mnie na „Sarennę” – szepnął. – Na mój statek.
Mężczyzna poruszył ustami, ale Bastian nic nie usłyszał.
– Mój statek – powtórzył, odpływając w dal. – „Sarenna”. W Niskim Porcie.
Zamknął oczy i pozwolił, by pochłonęła go słodka jak ciemnopurpurowy syrop, wolna od bólu nieświadomość.
***
Półmrok ciasnego korytarza ledwo rozświetlały jarzące się resztkami sił lampki. Przejście blokowało dwóch żołnierzy w czarnych mundurach wojsk lądowych. Funkcjonariusz Bunan-sei machnął im przed oczami niewielką karteczką, klarując coś zawzięcie. Igo-ici czekał cierpliwie, trzymając dłonie za plecami. W ostateczności mógłby wyciągnąć z teczki legitymację Minwiedu, ale wówczas wszyscy wiedzieliby, że wysoki rangą urzędnik interesuje się uchodźcami z Monatu. To by było niewłaściwe, wbrew zasadom, w które święcie wierzył Igo. Przepływ wiedzy należy ograniczać. Inaczej mogłaby trafić do nieodpowiednich ludzi.
– Wszystko gra – powiedział człowiek z Bunan-sei, oglądając się nerwowo.
Igo nie pamiętał jego nazwiska. Siogaku? Siokagu?
– Możemy wchodzić.
– Wolałbym wejść sam – odrzekł Igo.
– To niemożliwe – odparł tamten, całym ciałem przekazując, jak bardzo mu z tego powodu przykro. – Gdyby chociaż pan tutaj był służbowo, rozumie pan, gdyby pan tutaj był… – podkreślił wyraźnie ostatnie słowo.
Igo wzruszył ramionami. Tak naprawdę nie spodziewał się innej odpowiedzi.
Aby wejść do środka, obaj Dumetanu musieli schylić głowy. Wysokość drzwi, jak wszędzie w Monaghoan, dostosowano do wzrostu mieszkańców Monatu, niskich nawet jak na Symergów. Prostując się, Igo miał przykre wrażenie, że zaraz uderzy głową w sufit.
Na ścianach pomieszczenia, po obu stronach drzwi, wisiały lampki starego typu z mechanizmem zegarowym. Tylko trzy z nich wciąż świeciły, z czego jedna zwisała smętnie na ostatnim gwoździu, niebezpiecznie bliska upadku.
Siedzący za stołem Elkari zignorował ich wejście, tępo wpatrując się w pokrytą smugami ścianę naprzeciwko. Człowiek z Bunan-sei pierwszy zajął miejsce. Igo przysunął sobie krzesło, na stole położył teczkę i otworzył ją nieśpiesznie. Wyjął ołówek, wygładził kartki papieru, po czym wyprostował plecy i założył kciuki za poły kamizelki. Światło z lampek pulsowało, rozbłyskując i powoli gasnąc w męczącym oczy rytmie zegarowego mechanizmu.
– Podał pan fałszywe nazwisko – stwierdził Igo, obserwując uważnie twarz tamtego. – Dlaczego?
– Jestem Matin Jul Turinen – rzucił Elkari obojętnie. – Kupiec.
– Chciał pan uciec z miasta – powiedział Igo, pocierając dłonią podbródek. – Nie pan jeden. Wielu obywateli Monatu ucieka. Bez sensu, niepotrzebnie wierzą we wrogą propagandę, ale trudno, nikogo siłą nie zatrzymujemy. Wyjazd to nie przestępstwo. Chyba… chyba że się poda fałszywe nazwisko.
– Jestem Matin… – zaczął Elkari, ale nie dokończył.
Człowiek z Bunan-sei uderzył pięścią w stół.
– Żarty na bok, Turan Szel Wotan! – warknął, nachylając się ku tamtemu. – Zostałeś rozpoznany przez mojego agenta!
– Dla Dumetanu wszyscy Elkari pewnie wyglądają tak samo – odparł natychmiast siedzący mężczyzna.
Igo parsknął niemal szczerym śmiechem. Z teczki wyjął rękawiczki i założył je nieśpiesznie. Później sięgnął po niewielką torebkę z grubej skóry i ostrożnie wytrząsnął zawartość na stół. Duszperła wielkości pięści potoczyła się po stole.
– Bardzo pana przepraszam za niedogodności – powiedział Igo. – Jeżeli mówi pan prawdę, osobiście dopilnuję, by pana wypuszczono. Najpierw jednak… Proszę dotknąć. – Popchnął ołówkiem perłę w stronę Elkari.
Człowiek z Bunan-sei sapnął, podrywając się na równe nogi.
– Panie Igo! – zawołał. – Nie pozwolę. Nie tak się umawialiśmy. Rozmowa, kilka pytań, rozumiem. Ale dotyk perły tej wielkości… To może nawet zabić.
– Zwykłego człowieka – odparł zimno Igo. – I to tylko w najgorszym wypadku. Zdrowy mężczyzna, nawet nie-Elkari, najwyżej straci przytomność. A pan Turan… Pan Turan przecież wie, że nic mu nie grozi, prawda?
Elkari obrzucił perłę obojętnym spojrzeniem.
– Jeszcze nigdy nie widziałem tak wielkiego kamienia – powiedział wreszcie. – Nawet w silnikach statków są mniejsze. Skąd pan to ma? Musiał pochodzić z naprawdę ogromnego perłogroza. W rodzaju tych, na które się nie poluje, za duże ryzyko. Do tego – może pan nie wie – tak wielka perła jest bez wartości. Mówię jako kupiec. Nie da się naładować. Zresztą to bez znaczenia. Nie będę niczego dotykać.
Igo uśmiechnął się.
– Boi się pan? Aż tak nie docenia pan swoich możliwości? – zapytał, wstając. – Ale dobrze, zrobimy inaczej.
Podszedł do wiszącej na jednym gwoździu lampy. Jednym szarpnięciem wyrwał ją ze ściany. Rozkręcił mechanizm i wytrząsł na dłoń żarzący się delikatnie żwir. Wybrał najzimniejszy z kamyków, po czym położył go na kamieniach podłogi. Złapał za lampkę i kilkakrotnie delikatnie puknął w kamyk, odsuwając się jak najdalej i mrużąc oczy przy każdym rozbłysku.
– Powinno wystarczyć – powiedział na koniec. – Jak wystygnie, dam panu do ręki. Do napełnienia takiego ziarenka ja potrzebowałbym co najmniej dnia. A pan? Poczekajmy, powiedzmy, z minutę. Rozbłyśnie potem? Jak pan myśli?
Elkari potrząsnął głową. Igo uśmiechnął się raz jeszcze, zabębnił palcami wesoło o stół i usiadł.
– Tak naprawdę, pan mnie nic nie obchodzi – powiedział. – Mnie interesują informacje. Moana Szel Tumara. Znał ją pan. Gdzie jest?
– Niby dlaczego miałbym powiedzieć? – pogardliwie parsknął Elkari. – Gdybym wiedział, oczywiście.
– Informacja za informację. Siran Szel Wotan, to pana siostra, być może? Nie chciałby pan usłyszeć, co się z nią dzieje?
Mężczyzna powoli podniósł wzrok. W jego zimnym spojrzeniu po raz pierwszy od początku rozmowy pojawiło się coś innego od obojętnej pogardy.
– Chcę ją zobaczyć – powiedział wreszcie.
– To niemożliwe – odparł szybko Igo-ici. – Powtarzam, informacja za informację. To uczciwa cena… panie Turan. Gdzie jest Moana?
Turan milczał, wreszcie podniósł głowę.
– Pojechała do Dur Begheren – rzucił głucho. –Słyszałem, że… Do jakiegoś filozofa. Chyba. Nic więcej nie wiem. Nie znałem jej za dobrze.
– Filozofa – powtórzył Igo, marszcząc czoło. – Jest pan pewien?
– Tak – powiedział Turan. – Jest poza waszym zasięgiem – dodał mściwie. – Pewnie nie tego się pan spodziewał, co?
Igo wzruszył ramionami, pakując teczkę.
– Liczyłem na więcej, ale cóż… – powiedział wreszcie. – Zadając pytanie, trzeba pamiętać, że nie każda odpowiedź nas zadowoli.
Wstał i ruszył w stronę wyjścia. Elkari poderwał się na nogi, uderzając w stół. Drobne duszperły z rozkręconej lampy potoczyły się po blacie, spadając na kamienną podłogę. Jedna po drugiej stukały o posadzkę, pac, pac, skrząc delikatnie, jakby kto aż po drzwi rozrzucił żar z gasnącego kominka.
– Stój!
Igo zatrzymał się z westchnieniem. To, co musiał powiedzieć, sprawiało mu przykrość.
– Obiecał mi pan coś – wycedził Elkari. – Siran. Co z nią?
– Nie żyje – odrzekł smutno Igo.
Elkari wytrzeszczył oczy. Kilkakrotnie otworzył i zamknął usta, nie wydając żadnego dźwięku.
– Jak… – wybełkotał wreszcie.
– To ja – powiedział Igo. – Ja ją zabiłem. Bardzo mi przykro, panie Szel Wotan. Naprawdę.
Wyszedł, starannie zamykając za sobą drzwi.
***
Stojąca przed drzwiami młoda kobieta wyglądała poważnie, wyjątkowo poważnie jak na swój wiek. W dłoniach trzymała biały kapelusz z szerokim rondem, bardzo elegancki, na oko za czterdzieści franków. Ten kapelusz musiał kosztować więcej niż cała reszta jej ubioru. Może oprócz rękawiczek. Rękawiczki, stwierdził po namyśle Menetarren, kiedyś też mogły być sporo warte. Kiedyś, zanim ktoś je rozdarł i potem zniszczył do reszty niedbałą naprawą.
Zupełnie jakby jakaś bogata dama podarowała służącej stare, niemodne już ubrania. Masz, dziecko, ponoś. Poudawaj kogoś, kim nie jesteś.
– To ja. Moana – stwierdziła kobieta spokojnym, cichym głosem. Jakby obwieszczała zgon. Albo zamknięcie baru.
– Aha – odrzekł ostrożnie Menetarren. Było w niej coś niepokojącego.
– Im dłużej będziesz mnie trzymał na progu, tym większa szansa, że zostanę zauważona. – powiedziała.
– A to źle, ponieważ… ?
– Ponieważ nie chcę, by ktoś mnie zauważył, Kjorta – stwierdziła. – Chciałabym się czegoś napić. Zejdź z drogi.
Zdumiony Menetarren posłusznie przepuścił kobietę, zamknął drzwi i podreptał za nią korytarzem w głąb domu.
Mówiła mu po imieniu, a więc nie tyle go znała – znali go przecież wszyscy choć trochę obyci ludzie w Dur Begheren – co znała go dobrze, a to wcale nie musiało oznaczać czegoś przyjemnego. Skołowany Menetarren wskazał nieznajomej fotel w saloniku i ruszył do kuchni, marszcząc czoło.
Dalej, jesteś przecież pierwszym umysłem Begherawidy, a może i całego południa, pomyślał. Oczywiście, biorąc pod uwagę współczesne umysły, poprawił się skromnie. Dla filozofa takiego jak on, wydedukowanie kim była nieznajoma, powinno być pestką.
– Służba ma wolne – powiedział, przynosząc filiżanki i dzbanek z zimną kawą. – Miałem zamiar dziś wypoczywać.
Kiwnęła głową, nie komentując ani słowem.
Usiadł naprzeciwko, przyglądając się jej uważnie.
Z jednej strony z pewnością nie była, nie mogła być służącą. Nikt by jej nie zatrudnił – nie wyglądała na kogoś, komu wydaje się polecenia. Z drugiej strony zaś tak ubrana, bez makijażu, bez eskorty, zdecydowanie nie pochodziła z wyższych sfer. Jeszcze kwestia tego drogiego kapelusza i połatanych rękawiczek. Takich rzeczy nie rozdają w przytułkach. Menetarren, jako człowiek światły, niespecjalnie wierzył w fizjognomikę, ale nie potrafił uznać kobiety o tak regularnych rysach twarzy za złodziejkę. Jeszcze gdyby nie te oczy: nieruchome, wielkie, zimne i przeszywające na wylot. Złodzieje takich nie mają.
Prędzej morderczyni, pomyślał z pewnym niepokojem Menetarren. Może któryś z jego mniej zdolnych kolegów postanowił się zemścić za słowa przyjacielskiej krytyki. Może przysłał ją Wilbert; albo Osborn. Obydwaj mieli powody, mogli skrywać pewną niechęć do najwybitniejszego umysłu południa. Obydwóch wystawił na pośmiewisko, publicznie wytykając absurdalność poglądów.
– Nie lubię kawy – obwieściła kobieta.
Zaraz, przecież miałem wydedukować, skąd ona zna moje imię, przypomniał sobie Menetarren. Któraś z moich byłych? Nie, na kochankę, na niczyją kochankę nie pasuje, pomyślał ze zwątpieniem. Zbyt młoda. Te oczy… coś mu przypominały. Chyba jednak już kiedyś ją widział, chociaż nie pamiętał gdzie. Może jakaś odległa rodzina?
– Nie lubisz kawy – powtórzył. – Wybacz, zapomniałem.
– Nie masz pojęcia, kim jestem – stwierdziła. – To ciekawe. Podobno potrafisz z pamięci wyrecytować zawartość stu traktatów filozoficznych. A mnie nie pamiętasz. Interesujące. Jakbyś miał dwa rodzaje pamięci, Kjorta.
I wówczas nagle sobie przypomniał.
– Moana Szel Tumara – powiedział zdumiony.
– Tak.
– Przysłał ciebie Dester.
– Tak. Nie dostałeś depeszy? Obiecałeś, że pomożesz. – Moana zastanowiła się chwilę i dodała: – Gdy wyjeżdżałam, czuł się dobrze. Nie wiem, czy to cię interesuje. Jeżeli tak, to przykro mi, ale nic więcej nie wiem.
– Bogowie. Rzeczywiście. Dester. Tak, coś mu chyba obiecywałem, ale to było… bogowie, pół roku temu?
Rozmawiali wówczas krótko, nieprzyzwoicie wręcz krótko. Del Garma bardzo się śpieszył, musiał odwiedzić innych znajomych, by „podtrzymać kontakty”.
– Pamiętasz Moanę? – zapytał wtedy, a filozof mruknął coś, co Dester najwidoczniej uznał za potwierdzenie. – Nie zdziw się, ale przyślę ją kiedyś do ciebie. Nie wiem kiedy, ale u ciebie będzie bezpieczna.
– U mnie?!
– Ciebie nikt nie będzie podejrzewać – wyjaśnił Del Garma. – Innych mogę posyłać standardową drogą, w transportach, ale ona… Musi jechać sama. Nawet chce jechać sama.
Moana. No tak; aż dziwne, że nie przypomniał sobie jej wcześniej. Widział ją wprawdzie tylko raz, na przyjęciu u wdowy Merrighen, w Amzadracie. Dwa lata temu. Zaproszono go, by wygłosił odczyt. W pierwszej chwili chciał odmówić – nie miał ochoty na podróże – ale później posłaniec przyniósł wezwanie do spłaty od jednego z wierzycieli i Menetarren uznał, że być może warto olśnić bogatych prostaków odblaskami wiedzy.
– Ustrój idealnego miasta w dziele Tikiego Malen Turmy, ze szczególnym uwzględnieniem solidarności społecznej – wyrecytował Menetarren. – Taki był temat.
– Możliwe – powiedziała Moana. – Nie pamiętam. Strasznie nudziłeś, Kjorta.
Menetarren uśmiechnął się pobłażliwie. Rzeczywiście, dziewczynę tak prostą jak Moanę mowa mogła nieco znużyć, zwłaszcza że szybko zszedł z głównego wątku w rozważania na temat etyki zachowań. Oklaski dostał umiarkowane. Nieco go to uraziło. Wprawdzie po bandzie grubych bankierów i kupczyków nie spodziewał się stymulującej intelektualnie dyskusji, ale mogli przynajmniej docenić spotykający ich zaszczyt. W końcu nie co dzień zdarza się okazja, by obcować z najwybitniejszym umysłem południa.
Potem zaczęła się kwesta na rzecz odbudowy Kilumary, co Menetarrena niezbyt interesowało. Ze wszystkich zbiórek tolerował tylko te na własne badania. Ewentualnie na spłatę bieżących zobowiązań.
– Wdowa plotła coś o dzielnych pionierach, konieczności wsparcia, duchowym uczestnictwie i takich tam bzdurach – powiedział Menetarren. – Okropność. Okropność. Stek banałów, płaskich i bez krzty polotu. Na szczęście zobaczyłem Destera. Gdyby nie to, umarłbym z nudów.
Dester Del Garma… Jedyny w miarę inteligentny człowiek w tej bandzie tępogłowych efektów chowu wsobnego. Poznał Destera jeszcze na uniwersytecie. Wspaniały chłopak. Dyskutowali o wnioskach, jakie należało wyciągnąć z upadku Numeridanu, oraz jak zmodyfikować idee Malen Turmy, by lepiej przystawały do rzeczywistości.
Później, po pogromie, Dester sprzedał resztki rodzinnego majątku i uciekł do Amdzadraty, zdaniem Menetarrena niepotrzebnie. Szybko dał się poznać jako rzutki i utalentowany kupiec. Podobno wszystko, czego dotykał, zmieniało się w złoto. Oczywiście kontakty odziedziczone po ojcu i renoma Del Garmów na pewno mu w tym nie przeszkadzały, niemniej chłopak miał wrodzoną smykałkę do interesów. Wulgarne zainteresowanie pieniędzmi też zapewne odziedziczył po ojcu. Menetarren wiele razy próbował go nakłonić, by zajął się czymś godniejszym. Bez skutku.
Dyskutowali później o wojnie. Dester uważał, że jest nieunikniona. Begherawida nie mogła dłużej przymykać oczu na ekspansję Konfederacji Dumetanu. Menetarren w pierwszej chwili parsknął śmiechem, ale po zastanowieniu musiał przyznać Desterowi rację.
– Oczywiście w takim wypadku Amdzarat poprze Begherawidę – powiedział. – Nie będą mieli wyjścia.
Dester przytaknął.
– Oczywiście – powiedział, zniżając głos. – Amdzarat, Monat, Pakkatarat. Ja się nie domyślam, Menetarranie. Ja wiem.
– To trochę komplikuje wam sprawy, prawda?
– Trochę tak – przyznał Dester. – Nie jesteśmy gotowi.
– To prawda, ale… – powiedział z zadumą filozof – może nigdy byście nie byli gotowi. Na całym południu setki Elkari od lat siedzą w domach, łudząc się, że każdy kolejny pogrom będzie tym ostatnim. Wojna popchnie wszystkich do działania.
– Nie spodziewałbym się po tobie pochwały przemocy, Menetarrenie.
– Jakiej znowu pochwały!? – oburzył się filozof. – Stwierdzam fakty. To nie znaczy, że mi się podobają. Ja je tylko akceptuję.
Później Dester powiedział, że chce mu kogoś przedstawić.
Tak, teraz wszystko do Menetarrena wracało. Dwa lata temu. Szmat czasu. Potrząsnął głową.
– Moana Szel Tumara – powtórzył. – Pamiętam. Pamiętam. Byłaś lepiej ubrana. Miałaś inną fryzurę.
– Możliwe – odrzekła obojętnie.
Menetarren zaśmiał się, wracając do wspomnień.
Wdowa Merrighen nie umiała przemawiać, ale za to wino podawała znakomite. Filozof z przyjemnością kosztował kieliszek za kieliszkiem i szybko poczuł się nieodparcie atrakcyjny. Dester odszedł gdzieś na chwilę wymieniać uprzejmości z żonami grubych bankierów, dziękując im za hojność i wsparcie Wielkiej Sprawy. Wtedy Menetarren spróbował Moanę pocałować. Dostał od niej w twarz, co tylko go rozśmieszyło.
– Niech mnie pan puści – powiedziała wówczas spokojnie.
– Mów mi Kjorta! – wybełkotał radośnie w odpowiedzi.
– Dobrze, Kjorta. Puść mnie i poczekaj chwilę – powiedziała. – Pójdę po butelkę.
I poszła. Filozof czekał cierpliwie, na szeroko rozstawionych nogach, jedną ręką przytrzymując się krzesła. Gdy wróciła, wyciągnął dłoń z kieliszkiem, pewny siebie, wciąż nieodparcie atrakcyjny; zdążył powiedzieć, że źle trzyma butelkę.
Dziw, że nie zostały mu na głowie żadne blizny.
Oczywiście z odczytu wszyscy zapamiętali tylko, że młoda dzierlatka rozbiła szampana na głowie sławnego filozofa Menetarrena. Coś okropnego. Pewnie ta anegdotka trafi do jego życiorysu. Za dwieście lat wykładowcy będą ją opowiadać przyszłym studentom, by ożywić wykłady i nieco „ocieplić” wizerunek wielkiego filozofa.
– To przez tę fryzurę – powiedział Menetarren. – Gdyby nie ona, od razu bym ciebie rozpoznał.
– Nie sądzę – odparła poważnie Moana.
– Być może powinnaś była przyjść z butelką – powiedział i roześmiał się z własnego dowcipu.
Moana nie zareagowała. Obserwowała go tylko dalej nieruchomym, chłodnym spojrzeniem.
– Mam nadzieję, że nie będziesz próbował mnie pocałować – powiedziała w końcu. – Uprzedzam, że mi się to nie spodoba i odpowiednio zareaguję.
– Przyjmuję do wiadomości – odrzekł filozof poważnie.
– Potrzebuję pokoju. Do tego bieliznę na zmianę i ubrania – mówiła dalej Moana, sięgając do kieszeni. – Tutaj masz listę. A tu czek na okaziciela.
– Bor Boraton? – zdziwił się Menetarren, odczytując nazwisko gwaranta czeku. Coś mu to nazwisko przypomniało.
– Pseudonim – powiedziała Moana. – Konieczność.
– Po co? – dopytywał, jeszcze bardziej zaintrygowany.
Moana westchnęła tylko.
– Żebyś nie musiał tłumaczyć, dlaczego Dester Del Garma daje ci pieniądze – wyjaśniła. – Proponuję, żebyś udał się do banku natychmiast. W drodze powrotnej kupisz rzeczy z listy. Zanim wyjdziesz, pokaż mój pokój.
Menetarren nawet nie próbował protestować. Zabrał ją na piętro i machnął w stronę licznych drzwi, prowadzących do z dawna nieużywanych sypialni.
– Wybierz coś – powiedział, wycofując się na parter. Na dole usiadł na brzegu kanapy, oglądając jeszcze raz czek i kartkę zakupów. Zgrzytnął zębami. Trudno. Mędrzec dotrzymuje obietnic.
Później, gdy już wrócił z zakupów, po cichu zajrzał do kosza na papiery w swoim gabinecie. Między ponagleniami od wierzycieli, rachunkami ze sklepów i listami od wielbicieli znalazł nieotwieraną, prostą kopertę. Otworzył ją, wyjął ze środka złożoną kartkę i szybko przebiegł ją wzrokiem.
– Bor Boraton – mruknął, drapiąc się po łysiejącej głowie. – Bogowie i boginie, Dester faktycznie coś tam bredził o pseudonimach i konspiracji. Ale skąd miałem wiedzieć, że mówił poważnie?