- W empik go
Pożegnanie z Breslau - ebook
Pożegnanie z Breslau - ebook
Pożegnanie z Breslau to wzruszająca opowieść o poszukiwaniu rozrzuconych po całym świecie członków nieznanej rodziny. Autor – i zarazem narrator – aż do czternastych urodzin był przekonany, że jest synem brytyjskiego żołnierza, który ożenił się w 1948 roku z młodą Flamandką. Nie było to całkiem kłamstwo, ale też nie była to cała prawda. W 1938 roku, mając piętnaście lat, ojciec autora wyemigrował z Niemiec do Anglii. Niektórzy członkowie jego rodziny znaleźli się w Palestynie, Chinach, Boliwii czy Australii – innym nie udało się na czas uciec z Niemiec. Werner Peritz zmienił nazwisko na Pearce, przyjął brytyjskie obywatelstwo i zaczął nowe życie. Dwadzieścia pięć lat po niezwykłym wyznaniu ojca, Joseph Pearce postanowił udać się na poszukiwanie swoich korzeni i potomków żydowskich przodków. Pożegnanie z Breslau to zapis jego podróży – tej geograficznej i tej w przeszłość.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8002-560-8 |
Rozmiar pliku: | 9,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Drogi Czytelniku,
latem 1994 roku panował upał, a ja po raz pierwszy wyruszyłem do Polski. Towarzyszyli mi moi rodzice. Najpierw odwiedziliśmy Wrocław, w którym w 1922 roku przyszedł na świat mój ojciec – wówczas w Breslau. W czasie tej podróży dojrzał we mnie również zamysł, by odwiedzić rozproszonych po różnych zakątkach świata moich żydowskich krewnych, którzy zbiegli przed hitlerowskim Holocaustem. Mój plan w dużej mierze się powiódł: odwiedziłem Wielką Brytanię oraz Izrael, byłem w Boliwii, Australii i Stanach Zjednoczonych. W zasadzie powinienem był zaplanować również podróż do Republiki Południowej Afryki, tylko że wtedy nie wiedziałem jeszcze, że i tam dotarli moi krewni.
Wszyscy moi wywodzący się z Breslau bliscy, którzy doświadczyli czasów Trzeciej Rzeszy, do tej pory już zmarli. W książce, którą trzymają Państwo w swoich rękach, poznajecie ich takimi, z jakimi to ja zawarłem znajomość w ostatnich latach dwudziestego wieku. Wspominają swoją młodość w Breslau, dumają o teraźniejszości, wyglądają przyszłości. Wtedy świetnie się trzymali. Tutaj – wciąż się świetnie trzymają...
I wreszcie jest to książka o dwudziestym wieku: o pierwszej jego połowie, naznaczonej odrażającą nienawiścią rasową i skrajnym nacjonalizmem, nietolernacją i barbarzyństwem, oraz o drugiej – półwieczu nadziei, pokoju i pojednania. Jedynie dla tych, którzy przeżyli Auschwitz, niebo zdaje się nigdy nie rozpogadzać.
Dlatego też opowieść ta jest jednocześnie wspomnieniem i ostrzeżeniem. Historia nigdy nie staje w miejscu. Czasem nawet nas dogania.
Antwerpia, luty 2016Prolog
W dniu, w którym ukończyłem czternaście lat, mój ojciec oznajmił mi, że nie jest Anglikiem, ale pochodzi z Niemiec i ma żydowskie pochodzenie. Osłupiałem. Do tamtej pory byłem święcie przekonany, że jest rasowym Brytyjczykiem. Nosiliśmy angielskie nazwisko, trzymałem kiedyś w dłoni dwa medale, którymi brytyjski oficer odznaczył ojca za bohaterstwo w czasie wojny, a poza tym wciąż miałem świeżo w pamięci podróż do położonego w samym sercu Anglii Cheltenham, bo jedna z kuzynek prawie załaskotała mnie na śmierć na chłodnej trawie parku.
Dopiero po ćwierćwieczu zapragnąłem lepiej poznać swoich żydowskich krewnych. Decyzja, by o nich napisać, zapadła podczas mojej wizyty w Breslau, mieście na Śląsku, w którym żyli moi dziadkowie i gdzie w 1922 roku przyszedł na świat mój ojciec. Breslau leży obecnie w Polsce i nosi nazwę Wrocław.
Moi rodzice z trójką dzieci zamieszkiwali prowincjonalne miasteczko we Flandrii. Ojciec dostosował się do obowiązujących w nim reguł, jednak mimo to powszechnie uznawano go za typowego Anglika ze względu na jego spokój i rezerwę. Wszyscy byli zdania, że te wyśmienite cechy przekazał mnie, swojemu najstarszemu synowi. „Wygląda jeszcze bardziej z angielska niż jego ojciec” – mówiono o mnie.
Owo podstemplowanie anglosaksońskością nie przynosiło mi wielkich korzyści, nawet w szkole. Tak jak cała reszta miasteczka posługiwałem się lokalnym dialektem, zaś jedyne rozróżnienie, jakie obowiązywało na placu zabaw, dotyczyło tego, czy ktoś jest z miasta, czy ze wsi. Nie dane mi było dowiedzieć się, czy moi koledzy z klasy akceptują, czy odrzucają pół-Żyda, ponieważ ojciec wyraźnie przykazał mi, bym przemilczał prawdę o jego pochodzeniu. Nie pytałem dlaczego. Powierzył mi swoją tajemnicę z tak wielką godnością, że nie tylko bez dyskusji zastosowałem się do jego prośby, ale również nie podkusiło mnie, by na owo wyznanie zareagować oburzeniem lub wstrząsem. Nie przeszkadzało mi, że płynęła we mnie żydowska krew; sama wiadomość mnie tylko zaskoczyła. Pamiętam przede wszystkim powagę, z jaką ojciec się wypowiadał. Było jasne, iż ma uzasadnione powody, by zobowiązać mnie do milczenia.
Jego przeszłość nie okazała się złożona wyłącznie z kłamstw. W 1938 roku, jako piętnastoletni młokos, rzeczywiście wyemigrował do Anglii krótko przed Kristallnacht^(). Już parę lat wcześniej członkowie jego rodziny przesiedlili się do Stanów Zjednoczonych. Po wyjeździe mojego ojca z Niemiec fala emigracji wzmogła się. Jego rodzice trafili do Palestyny, wujkowie i ciotki do Chin, Boliwii i Australii. Kiedy wybuchła wojna, nie wszyscy zdołali przed nią uciec.
W 1948 roku ojciec ożenił się z Flamandką. Do tamtej pory zdążył już zmienić swoje niemieckie nazwisko Peritz na brytyjskie, zostać saperem, otrzymać brytyjskie obywatelstwo i krocząc z armią wyzwoleńczą, trafić w ramiona mojej matki. Rok przed ślubem, po krótkim kursie wprowadzającym w podstawy katolickiego nauczania, został przyjęty na łono Matki Kościoła i oficjalnie wyzbył się swojej żydowskości. Wymiana ta była transakcją czysto handlową. „Zmieniłem wyznanie jak zmienia się koszulę” – lubił powtarzać ojciec.
Nasza wielka tajemnica pozostała bezpieczna, ponieważ ojciec w naszym spisku traktował mnie po partnersku. Przepełniało mnie to dumą. Niedługo miałem na dobre wkroczyć w świat dorosłych. Oczywiście to, że o wiele za mało wiedziałem o moich żydowskich przodkach, o wielkim mieście w Niemczech, w którym moi dziadkowie zamieszkiwali z dwójką dzieci, czy też o losie wszystkich tych członków rodziny prześladowanych przez nazistów, wynikało nie tylko z faktu utrzymywania tajemnicy. Właściwie nie obchodziło mnie, kim byli moi żydowscy przodkowie albo co porabiali ich potomkowie. Zakwalifikowanie się lokalnego klubu piłkarskiego do wyższej ligi liczyło się dla mnie o wiele bardziej niż wieść, że w Australii zmarła ciotka Erna. Moje korzenie znajdowały się we Flandrii. Tutaj się zaczynało i kończyło moje królestwo.
Kiedy w Breslau postanowiłem rozpocząć poszukiwania moich krewnych, w pierwszej chwili przeraziłem się tej decyzji. Dlaczego za wszelką cenę chciałem poznać historię swojej rodziny? Dlaczego nieoczekiwanie chciałem wyruszyć w ekspedycję na niezbadany, a może i nieprzyjacielski teren, skoro do tej pory nie zapuszczałem się dalej niż w głąb ogrodu? Moje postanowienie nie było decyzją chwili, ale logicznym skutkiem. Niepostrzeżenie podwodna rzeka naniosła pokłady niezliczonych doznań, których pełne znaczenie dopiero w ostatnich latach zaczynało wypływać na powierzchnię. W Breslau wszystkie one zlały się w jeden strumień.
Być może wszystko pozostałoby po staremu, gdybym po raz pierwszy w ciągu jakichś dwudziestu lat nie wyciągnął pudełka ze zdjęciami swojego dziadka. Felix Peritz wysyłał te zdjęcia do domu, kiedy w czasie pierwszej wojny światowej służył jako sanitariusz. Aby nie trzeba ich było wkładać do kopert, zrobiono z nich pocztówki. Wszystkie przedstawiały sceny z codziennego, frontowego życia żołnierzy. Wiele wojny nie dało się z nich wyczytać. Pozostali w domu krewni mieli wierzyć, że życie tysiąc kilometrów od domu płynie zwyczajnie dalej i że chłopcom na wojnie się podoba. Zdjęcia przedstawiały żołnierzy palących fajkę przed wejściem do lazaretu lub siedzących przy stole nad kartami, popijających piwo na święcie z okazji urodzin Kaisera albo stojących w kolejce do pułkowego cyrulika.
Dwadzieścia lat wcześniej przeglądałem te widokówki powierzchownie, nie poświęcając ani chwili przypisom na odwrocie. Teraz, jedna po drugiej, brałem je pod lupę, usiłując wraz z ojcem i bratem rozszyfrować każde słowo. Z tekstów niewiele udało nam się wywnioskować. Żołnierze wiedzieli, że cenzor skreślał wszystko poza banałami. Tym bardziej intrygowały te fotografie. Większość z nich była zdjęciami grupowymi, a mój dziadek spoglądał z nich w obiektyw z krawędzi obrazu. Na żadnym nie pokazał choćby cienia uśmiechu. Co kryło się za tą maską?
Wówczas mój ojciec zaczął opowiadać. Niemalże wyschniętym korytem popłynęły wtedy opowieści i anegdoty. Następnie odbyliśmy podróż na północ Francji i zrekonstruowaliśmy tam lata dziadka na froncie. Był to gorący weekend schyłku lata. Jaskółki ostatni raz żeglowały z krzykiem przez bezchmurne niebo. Zboże zostało zżęte, zbiory buraków cukrowych spoczęły w spichrzach. Spoglądaliśmy na pola bitew Szampanii i Sommy i spacerowaliśmy po wioskach, w których go zakwaterowano. W tamtych dniach wreszcie wpuściłem dziadka do swojej rodziny.
Rok później leżałem w łóżku hotelowym, wsłuchując się w bicie dzwonów ratusza Breslau. Zegar wybijał jedenastą. Cztery słabe cynowe cyknięcia, a potem jedenaście głuchych uderzeń. Na zewnątrz letnie ogródki kawiarniane na rynku były przepełnione, tymczasem w moim pokoju rozbrzmiewały dzwony śpiącego miasta, a ja widziałem, jak Felix Peritz przechadza się przed ciemnym Rathaus, trzymając za rękę syna. Nikogo innego nie było już na ulicy. Po raz pierwszy odczułem miłość do swego dziadka.
Breslau wzbudziło we mnie przekonanie, że kawałki poszatkowanej nie do rozpoznania przeszłości uda się na nowo złożyć w całość. Już pierwszego wieczoru miasto obudziło złudzenie, że wyjawi tajemnice mojej rodziny. Rodzice i ja zjedliśmy właśnie kolację w o wiele za gorącej restauracji bezdusznego hotelu, w której setki niemieckich turystów tak hałasowało przy jedzeniu, że dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, iż na podium tercet złożony z perkusji, gitary elektrycznej i organów Hammonda wykonuje utwór Mozarta. Kiedy zapłaciliśmy rachunek, przecięliśmy plac przed hotelem i ruszyliśmy spacerkiem w stronę plant wzdłuż zburzonych murów obronnych miasta. Ojciec natychmiast rozpoznał to miejsce. Opowiedział, że jako dziecko często przychodził tutaj na spacer z rodzicami, a potem robił fikołki na trawie rozczarowany tym, że jego ojciec, członek towarzystwa gimnastycznego, każdorazowo odmawiał przyłączenia się do niego.
Wieczór uwięził pod grubą koroną drzew parny upał minionego dnia, toteż sunęliśmy dalej ospale, aż dotarliśmy na szczyt starego pasa fortyfikacji, który otaczał miasto do połowy zeszłego wieku^(). Tam, gdzie dawniej wznosił się bastion, znajduje się obecnie pawilon, w którym mieści się kawiarnia. Na zachwaszczonym dziedzińcu stały zardzewiały żelazny stół i dwa białe plastikowe krzesła. Spoglądaliśmy na miasto zza kamiennej balustrady okalającej taras.
Widok wywoływał wstrząs. Chociaż wiedziałem, że Breslau w ostatnich miesiącach wojny zostało niemal całkowicie zniszczone, a następnie odbudowane, do żywego wstrząsnęła mną panorama ospowatych domów czynszowych i leżących odłogiem parcel, na których tu i ówdzie, niczym żołnierz wierny aż do śmierci, trwała na straży jakaś kamienica. W tym miejscu zakiełkowała we mnie myśl, że uda mi się odnaleźć swoją rodzinę.
Else Durra i Felix Peritz, moi dziadkowie1
Metalowe ogrodzenie było zamknięte. Wokół środkowych, żelaznych prętów skręcał się łańcuch zwieńczony wielką jak pięść kłódką. Nikt tędy nie wchodził. Nie rozumiałem, dlaczego żydowski cmentarz był zaryglowany. Nie był to dzień szabatu ani żadne święto, a pora sjesty już minęła. Poza tym Wolfgang zapewnił mnie, że nie ma żadnego powodu, dla którego cmentarz dzisiaj nie miałby być otwarty. Przekartkował kalendarz społeczności żydowskiej do przodu i do tyłu, i choć nie znalazł żadnego argumentu na poparcie swojej tezy, nie znalazł również dowodów na poparcie przeciwnej. Wolfgang to mój daleki kuzyn i już pięćdziesiąt siedem lat mieszka w La Paz, stolicy Boliwii.
Wpatrywałem się bezradnie poprzez ogrodzenie, trzymając w dłoni sporo za duży bukiet białych margerytek o ociekających, mokrych łodyżkach, zakupiony pół godziny wcześniej w pierwszym lepszym kramiku targu kwiatowego. Właśnie miałem ruszyć z powrotem do taksówki, aż tu wylotem piaszczystej drogi, która biegła od ogrodzenia do parkingu cmentarnego, przeszedł jakieś mężczyzna z konewką. To musiał być ogrodnik, o którym opowiadał Wolfgang.
– Señor! Señor!
Mój głos mógł obudzić umarłego. Ogrodnik nie wzdrygnął się. Popatrzył w moją stronę, odstawił swoje naczynie na niski murek, który oddzielał jego podwórko od terenu parkingowego, i wszedł do wnętrza domu. Zobaczył mnie, to było pewne. Czy miał zamiar znowu się pokazać? Zostawił konewkę. To dobry znak.
Wieczność później mężczyzna pojawił się ponownie. Niespiesznie podążał w moim kierunku. Ponieważ pokonanie trasy do ogrodzenia miało jeszcze zająć sporo czasu, pobiegłem do taksówki i pomachałem do kierowcy, żeby za mną poszedł. Na szczęście nikt nie zauważył mojego groteskowego sprintu z mokrą wiązanką kwiatów, którą trzymałem w sztywno wyciągniętych ramionach na możliwie najbezpieczniejszą odległość. Znałem zaledwie parę słów po hiszpańsku i dlatego potrzebowałem pomocy kierowcy, by wytłumaczyć, że przyleciałem tu aż z Europy, by odwiedzić grób swojej babci, i odmówienie mi do niego dostępu stanowiłoby dowód niemiłosiernej bezwzględności.
Mogłem sobie oszczędzić swojego podnieconego bełkotu. Kiedy ogrodnik doszedł do bramy, dwaj mężczyźni wymienili uprzejmie parę słów, po czym ogrodnik wyjął z kieszeni klucz i otworzył furtę. Z ulgą i przesadną serdecznością podziękowałem wybawcy, ale on spuścił skromnie wzrok i zapytał, dla kogo przybywam.
– Else Peritz – odpowiedziałem.
Kiwnął głową i zapytał, czy ma przejąć ode mnie kwiaty. Wręczyłem mu wiązankę (którą natychmiast przycisnął do siebie), nałożyłem jarmułkę i poprosiłem taksówkarza, by na mnie zaczekał. Rozbłysły mu oczy. Wiedział, że tym samym inkasuje nieoczekiwaną sjestę i duży napiwek.
Niezmącony spokój ogrodnika budził podziw. W tym kraju tylko cudzoziemcy tracili cierpliwość. Tutaj zamknięta brama wskazywała na to, że ktoś czekał w gotowości, by ją otworzyć na oścież po nieco ceremonialnym łomotaniu i nawoływaniu niezapowiedzianego gościa. Był to mój pierwszy dzień w mieście, moja pierwsza lekcja boliwijskich obyczajów.
Irytujące chwile przy ogrodzeniu wyczerpały mnie, a opanowanie, jakie mnie ogarnęło, było raczej skutkiem utraconej energii niż nieoczekiwanie odzyskanego spokoju. Oczywiście było nierozsądne, że natychmiast po przyjeździe z Europy ruszyłem w miasto. La Paz, owszem, leży w dolinie, ale na wysokości prawie czterech tysięcy metrów. Każdy przewodnik podróży radzi przybyszom z nizin, by w pierwszych dniach nie przesadzali z ruchem. Twierdzono w nich, że nieprzystosowanie się do rozrzedzonego powietrza może być niebezpieczne.
Wolfgang nie wspomniał o tym ani słowem. Kiedy usłyszał, że chcę jechać na cmentarz, natychmiast wyszliśmy na ulicę. Zatrzymał mi taksówkę, podał szoferowi kierunek i uzgodnił z nim cenę. Sam nie mógł ze mną pojechać. Jakieś małżeństwo Niemców dzień wcześniej obiecało, że dzisiaj do niego wróci. Interesowała ich złota broszka. Ponieważ interesy szły źle – turystów prawdopodobnie nie brakowało, ale mieli oni węża w kieszeni – Wolfgang nie mógł sobie pozwolić na stratę takiej transakcji. Czy mój daleki kuzyn pozwoliłby mi jechać samemu, gdyby mojemu życiu groziło niebezpieczeństwo?
Sam również uważałem, że nie ma co czekać, aż moje ciało przyzwyczai się do wysokości. Przedwczoraj, przy wyjeździe z Brukseli, wyobraziłem sobie, że jestem jedynym pasażerem, który ma przekonujący powód, by wsiadać w samolot. Plany innych uważałem za wydumane. Pewnie, że zmierzali na plażę nad Morzem Śródziemnym lub na służbowy lunch do Nowego Jorku, ale powody, które popychały ich w miejsca przeznaczenia, były tak błahe, iż oni sami budzili mój żal. Brzmi to pretensjonalnie, ale byłem przekonany, że w La Paz miałem do spełnienia ważkie zadanie.
15 marca 1951 roku moja babcia odebrała sobie w tym mieście życie. Połknęła dużą ilość tabletek nasennych i krótko potem zmarła w szpitalu. Miała pięćdziesiąt sześć lat. W listopadzie poprzedniego roku przyjechała do Boliwii i zamieszkała u swojej siostry, która przybyła tam ze swoim mężem i dwójką dzieci w 1939 roku. Wolfgang był jednym z tych dzieci.
Nie przypominam sobie, kiedy mój ojciec zaczął opowiadać o swojej matce. Pamiętam jednak, że natychmiast opowiedział o jej samobójstwie bez widocznej emocji, jak gdyby w fakcie samounicestwienia nie było niczego niezwykłego i nie zasługiwał on na uwagę. Jego zdystansowanie nie przykuło specjalnie mojej uwagi.
O dziadku wiedziałem jedynie, że służył na froncie w pierwszej wojnie światowej. Poza tym znane mi były tylko podstawowe fakty. Że moi dziadkowe krótko przed wybuchem wojny wyemigrowali do Palestyny. Że mój dziadek zmarł w 1948 roku, a jego żona następnie zamieszkała w rodzinie teściów swego syna w Belgii, zanim ostatecznie nie przeniosła się do swojej siostry do Ameryki Południowej. Nigdy nie rozmawialiśmy o tym, jakimi ludźmi rzeczywiście byli dziadkowie.
Kiedy tylko plany mojej podróży nabrały konkretnych kształtów, całą swoją uwagę skupiłem na babci. Istniały ku temu praktyczne powody. Jej siostra wciąż żyła w La Paz. Jej świadectwo mogło się okazać cenne. W latach trzydziestych widziała, jak jej rodzina w Niemczech się rozpada, zaś moja babcia spędziła u niej ostatnie dni swego życia. Ponieważ siostra babci miała dziewięćdziesiąt lat i była chora, warto było jak najszybciej wyruszyć do Boliwii.
Bynajmniej nie uznałem za dziwne, że swoje śledztwo rozpoczynam od samobójstwa babci. Uczepiłem się zwyczajnie jedynego, co było mi o niej wiadome. Tym samym wydarzyło się to, co nieuniknione: nieoczekiwanie zrodziły się pytania, które do tamtej pory na porządku dziennym nigdy nie padły. Dlaczego babcia wyjechała z Izraela? Co się wydarzyło podczas jej pobytu u moich rodziców? Dlaczego tak szybko ich opuściła? Czemu tak krótko po przybyciu do Boliwii położyła kres swemu życiu? Jaką rolę w tym dramacie odegrali moi rodzice?
Wciąż jednak nie śmiałem skonfrontować ojca z tymi pytaniami. To niesamowite, jak często prawdę od ludzi, których kochamy, chcemy uzyskać okrężną drogą. Bezpośrednie podejście budzi strach, jak gdyby osiągnięcie klarownej sytuacji podejmowali wyłącznie ludzie, którym brakuje taktu czy troski. W rzeczywistości bałem się wystawiać na próbę miłość, w którą nigdy nie musiałem wątpić, której nigdy musiałem wystawiać na próbę.
Mijały tygodnie. Świadomie tłumiłem w sobie wszelkie wyobrażenia na temat babci. Liczyłem na to, że odpowiedzi pojawią się same z siebie. Tak jak zabłąkany wędrowiec nigdy nie wątpi, że znajdzie drogę powrotną, tak spokojnie czekałem, aż wszystkie przypuszczenia oczyszczą teren dla niedwuznacznych wyjaśnień.
Krótko przed wyjazdem do Boliwii moje pragnienie zdało się spełnić. Ojciec wziął mnie na stronę i wcisnął mi do ręki tysiąc franków.
– Na kwiaty na grób matki – wyszeptał.
Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Pozornie beznamiętnie.
– Jest coś jeszcze – dodał. – Mam jej listy z La Paz. Chciałbyś je oczywiście przeczytać, ale nie mogę ci ich dać. Są straszne. Twoja babcia czuła się okropnie nieszczęśliwa. Błagała, by móc wrócić do Belgii. Jej pobyt tutaj wyczerpał nas do granic możliwości. Wywołała sporo napięć. W żadnym razie nie mogła się do nas z powrotem wprowadzić. Nasze małżeństwo by tego nie przetrzymało.
W takich chwilach na filmach ojcowie i synowie padają sobie z płaczem w ramiona. Moja reakcja była kompletnie nie na miejscu.
– W porządku – powiedziałem. – Rozumiem, że mi nie dasz przeczytać tych listów.
Raptem dotarło do mnie, że babcia odegrała główną rolę w tym, jak potoczyły się losy jej rodziny, i że stanie się kluczową postacią mojej opowieści. Choć żałowałem, że nie otrzymałem jej listów, moja niezaspokojona ciekawość nie równoważyła głosu sumienia. Widziałem, jak bardzo ojca wciąż prześladuje samobójstwo jego matki. Poczucie winy, które przez pół wieku zdążyło opaść na dno, z powrotem wychynęło na powierzchnię. Było mi wstyd za ból, jaki wywołałem. Miałem zaprzestać moich poszukiwań, zanim na dobre je rozpocząłem? Czasem wydaje mi się, że tak byłoby lepiej. Co znaczy odrobina wiedzy o zmarłej kobiecie wobec spokoju ducha własnego ojca? Chwilę później zaskoczył mnie ten sentymentalizm. Kto pisze o swojej rodzinie, nieuchronnie wykazuje się damned egotistical self, cholernie samolubnym ego.
Dylemat rozwiał się podczas wycieczki z moimi rodzicami. Ponieważ nie poinformowałem ich o swoich wątpliwościach, a oni zakładali, że mam już spakowane walizki, samoistnie doszło do rozmowy o babci. Nie wiem, czy czekali na taką okazję. Nadal jestem przekonany, że temat nigdy nie zostałby poruszony, gdybym z takim fanatyzmem nie podchodził do przeprowadzenia rodzinnego śledztwa. W każdym razie stało się jasne, że wspomnienia z pobytu mojej babci w Belgii na nowo wywołały urazę. Pozornie rozmowa przebiegała pogodnie. Siedzieliśmy w ogródku kawiarnianym nad kawą. Wokół nas inni korzystali ze słońca i konwersowali w kulturalnym, cichym tonie. Argumenty moich rodziców brzmiały jak powstrzymywane wołanie o pomoc. Po kolei próbowali prześcignąć się w samousprawiedliwieniach.
Co do jednej sprawy byli zgodni: pobyt babci zakończył się fatalnie. Krótko przed jej przybyciem do moich rodziców czuła się już nieszczęśliwa. Twierdziła, że własny syn i rodzina jego żony okazywali jej mało uwagi. Niesłuszne, uważali moi rodzice. Chociaż w rodzinnej firmie ciężko pracowano, w czasie niewielu wolnych chwil dokładano wszelkich starań, by dostarczyć babci rozrywki. Poza tym ona sama niewiele miała do roboty. W takich przypadkach znudzenie szybko daje o sobie znać. Napięcia narastały, a jej niezadowolenie rosło. W końcu poczuła, że ma tego dosyć. Ubłagała swoją siostrę w Boliwii, by pozwoliła jej się do niej przeprowadzić. Wytrzymała u moich rodziców dokładnie rok. W La Paz miała przeżyć pięć miesięcy.
– Po jej śmierci dostaliśmy list od ciotki Edith – opowiadał ojciec. – Zarzucała nam między innymi, że twoja babcia dotarła do Boliwii niczym wrak człowieka. Matka i ja osłupieliśmy. Kiedy wyjeżdżała, była bardzo podekscytowana. Naprawdę nie mogła się doczekać spotkania po latach ze swoją siostrą w La Paz.
Na temat tego, jak wytłumaczyć zachowanie babci w Belgii, zdania były podzielone. Matka mówiła, że tamta miała trudny charakter i że była zazdrosna; kobieta walcząca o uwagę i miłość swojego syna. Ojciec brał swoją matkę w obronę. Doświadczyła tylu tragedii: najpierw śmierci swojego sześcioletniego syna, potem emigracji drugiego dziecka do Anglii. Terroru nazistów, Kristallnacht, ucieczki swoich krewnych, przeprowadzki do Palestyny, samotności, nagłej śmierci męża.
Wszelkie zaprzeczenia sprawiały, że mur wokół ich poczucia winy narastał. Wszystkie argumenty odwoływały się do mojej solidarności. Rzadko czułem się równie niezręcznie. Nic nie jest gorsze niż kłótnia między rodzicami. Tego popołudnia wywołaliby we mnie mniejsze przygnębienie, gdybym częściej widywał ich sprzeczających się między sobą. Tymczasem dorastałem otoczony wyłącznie ich miłością. W takich przypadkach najmniejsze pęknięcia sprawiają wrażenie linii podziału. Musiałem im uzmysłowić, że z mojej strony nie mają się czego obawiać.
Wtedy to dopiero zrozumiałem, że nikt ani nic nie powstrzyma mnie od podróży do moich krewnych. Zatrzymanie się na tym etapie oznaczało żyć przez resztę życia wyłącznie z wersją wyjaśnień moich rodziców. Prawda nigdy nie mogła być tak przejrzysta. Musiały istnieć inne interpretacje, nowe punkty widzenia. Wszystko było lepsze od uproszczonego szkicu, w jakim przedstawiono moją babcię.
Doszliśmy z ogrodnikiem do schodów, które prowadziły w dół, do grobów. On nie przerwał marszu, gdy się zatrzymałem. Beit Olam, dom świata wiecznego, położony był w połowie głębokiej szczeliny, w której osiadło La Paz. Tysiące grobów spływało falami w ciasnych szeregach. Tu i ówdzie drzewo o krótkim, przysadzistym pniu zawłaszczyło sobie skrawek ziemi, broniąc terytorium swymi kolczastymi koronami. Cmentarz leżał otoczony pierścieniem miasta. W przepaści wznosiły się wieżowce mieszkaniowe centrum. Po przeciwnej stronie brązowe, ceglaste domki zajmowały po sam skraj strome ściany doliny. Ludzie wbrew wszelkim regułom i zdrowemu rozsądkowi rozrzucali swoje siedliska nawet w rozpadlinach i na szczytach ostrych skał. Samo miasto zdawało się rzucać wyzwanie sile ciężkości, jakby mieszkańcy uznali, że skoro ktoś był na tyle szalony, by żyć z głową w chmurach, zyskał również prawo, by drwić sobie z ostatnich praw natury.
Choć nie zatrzymałem się na długo, mój przewodnik zdobył nade mną dużą przewagę. Nie oglądając się za siebie, posuwał się między grobami i wąskimi ścieżkami prosto do celu. Wolfgang miał rację. Ogrodnik wiedział dokładnie, gdzie kto leżał pochowany, chociaż jak w przypadku mojej babci od lat nikt nie odwiedził jej grobu.
Mój daleki kuzyn napisał, że jej grób utrzymany jest w przyzwoitym stanie. Uznałem, że ma na myśli stan sprzed dziesięciu lat, kiedy to wysłał moim rodzicom zdjęcie grobu. Albo ktoś może jednak kiedyś nań zajrzał, skoro przybywałem do Boliwii. Leżeli tutaj pochowani zarówno ojciec Wolfganga, jak i jego żona Toni, i możliwe, że odwiedzając ich groby, zaszedł również na mogiłę mojej babci.
Ogrodnik zatrzymał się przy jej grobie. Zapytał, czy chcę wazon.
– Dos, por favor – odpowiedziałem.
Odłożył bukiet na ziemię i zniknął.
Grób był kompletnie zaniedbany. Ziemia w granitowym obramowaniu stanowiła dywan mchu i wyschniętych chwastów. Jedynie szaroniebieskiej płyty, która do połowy zasłaniała środek obramowania, nic nie porastało. Odwróciłem wzrok i przyjrzałem się innym grobom. Trwały nieopodal równie zaniedbane.
W tym czasie ogrodnik powrócił z dwoma brązowymi dzbankami. Powstrzymałem go, kiedy je postawił i zaczął odwijać kwiaty z papieru. Wręczyłem mu banknot pięcioboliwarowy i odesłałem ze stosownymi wyrazami wdzięczności. Reszta należała wyłącznie do mnie.
Przykląkłem, ostrożnie zdjąłem z kwiatów opakowanie i zacząłem jedna po drugiej układać margerytki w gliniaku. Nie spieszyłem się. Rok w rok z okazji Wszystkich Świętych oglądałem swoją matkę czyniącą to samo przy grobie swoich rodziców. Za każdym razem to samo powolne rozpakowywanie chryzantem, ta sama troska i czułość, aż ostatni kwiat znalazł się na swoim miejscu. Później cisza z pochyloną głową, splecionymi dłońmi. Pojawienie się następnie łez było nieuchronne.
Ustawiłem dzbanki po obu stronach nagrobka i solidnie wkręciłem je w ziemię. Wstałem i przeczytałem, co wyciosano na płycie. Hier ruht unsere innigstgeliebte Mutter und Schwester Else Peritz geborene Durra. Geboren 27.XII.1895. Gestorben 15.III.1951^(). Tekst dopełniała gwiazda Dawida i kilka słów po hebrajsku.
Nad cmentarzem zawisł woal kredowobiałego światła; wszelki odgłos miasta był tłumiony w zarodku. Po moich policzkach spływały łzy. Kochałem swoją babcię, ale nie wiedziałem dlaczego. Opłakiwałem kobietę, której nigdy nie poznałem. Jednocześnie chciałem tak wiele jej powiedzieć. Było mi przykro z powodu tylu rzeczy i żadnej konkretnej w szczególności. Z powodu tego, że jej potomek odwiedzał jej grób dopiero trzydzieści pięć lat od jej śmierci; z powodu jej nieszczęśliwego życia, które doprowadziło ją do samobójstwa, i cierpienia, jakie ono sprawiło mojemu ojcu; z powodu mojego braku zainteresowania nią, a przede wszystkim dlatego, że leżała tu pochowana, pośród domu świata wiecznego, między niezliczonymi współwyznawcami, którzy w tym mieście zbudowali sobie bezpieczne i dostatnie życie, podczas gdy ją ono wyrzuciło tutaj na brzeg po to, by w tym mieście zmarła.
Wypłakawszy się, położyłem na grobie kamyczki, jak czynią to Żydzi dla upamiętnienia zmarłych: jeden od ojca, jeden od matki, jeden od siebie i jeden od pozostałych członków rodziny. Potem wyjąłem swój aparat fotograficzny. „To profanacja cmentarza” – myślałem, pstrykając zdjęcia pod wszystkimi możliwymi kątami.
Dwa dni później spotkałem Edith, dziewięćdziesięcioletnią matkę Wolfganga. Zdążyłem się już przyzwyczaić do rozkładu dnia mojego kuzyna. Dopiero po fakcie zdałem sobie sprawę, że na początku zmienił ze względu mnie swoje utarte przyzwyczajenia. Dlatego wieczorami zostawaliśmy w domu. Zwykle chadzał do swojego syna Mickeya, gdzie jadł Abendbrot^() i oglądał wiadomości Deutsche Welle. Tego pierwszego sobotniego wieczoru Wolfgang zrezygnował również ze spotkania ze swoją przyjaciółką, zaś rankiem następnego dnia pojechaliśmy na rynek, chociaż zwykle chodził do swojej matki.
Tylko sklep jak zawsze pozostawał otwarty. Wolfgang był właścicielem butiku jubilerskiego położonego w jednej z wąskich uliczek w centrum starego miasta, między pocztą a budynkiem parlamentu. Sklep zamykał się o pół do ósmej wieczorem. Przez pół godziny Wolfgang liczył dochody i wydatki minionego dnia. Jeśli bilans końcowy mu nie wychodził, zaczynał wszystko od początku, aż rachunki się zgadzały.
Mimo to Wolfgang sprzedawał niewiele. Problemy obliczeniowe wynikały z czegoś innego. Codziennie musiał załatwiać sprawunki dla swego syna, matki i siebie. Chleb, warzywa, kserokopie, znaczki pocztowe, pasta do srebra. Wysyłał po nie swoją sprzedawczynię i notował na skrawku papieru, ile wydała oraz dla kogo były zakupy. Karteluszki znikały w jego tylnej kieszeni i wymięte zostawały wyjmowane po zamknięciu sklepu i dokładane do wydartych z notesu kartek, na których notowano dzienny utarg. Wolfgang nie podawał w wątpliwość tego systemu księgowości. Jeśli rachunki mu się nie zgadzały, zwalał winę na sprzedawczynię. Był pewien, że go okrada. „Właściwie powinienem ją zwolnić” – mówił.
Wolfgang zajmował mieszkanie na dziewiątym piętrze bloku przy szerokiej, okalanej drzewami alei w ekskluzywnej dzielnicy miasta. Po przeciwległej stronie ulicy znajdowała się ambasada amerykańska zwracająca na siebie uwagę gigantycznymi spodkami anten. Wille w stylu hacjend w porośniętych palmami ogrodach leżały w cieniu drapaczy chmur, które bezceremonialnie wystrzeliwały w górę w centrum miasta. Z ogromnych okien mieszkania Wolfganga rozciągał się panoramiczny widok na stolicę i góry. Na horyzoncie budził podziw zwłaszcza Illimani. To szczyt, którego wysoki, ośnieżony czubek góruje nad La Paz na wysokości ponad sześciu tysięcy metrów. Po moich odwiedzinach na cmentarzu całe godziny przesiadywałem przed oknem salonu, przyglądając się, jak światło słoneczne wspina się po Illimani, najpierw barwiąc na czerwono jego jałowe stoki, by w końcu zgasnąć za srebrnobiałą koroną.
Tego wieczoru Wolfgangowi rachunki musiały się nie zgadzać, bo przyszedł do domu dopiero po pół do dziewiątej. Mimo to był w dobrym nastroju. Niemieckie małżeństwo nie tylko kupiło broszkę, ale i złoty pierścionek, a także zjawił się stary klient z Nowego Jorku, obiecując nazajutrz powrócić.
Widok mojego kuzyna mnie ucieszył. Obecność Wolfganga w domu oznaczała jedzenie i picie gorącej herbaty. Była połowa zimy, a ponieważ w Boliwii nie ma centralnego ogrzewania, wraz z zajściem słońca chłód daje się we znaki. Wolfgang nigdy nie uskarżał się na zimno.
Jak tylko włożył klucz do zamka drzwi wejściowych, pojawiła się Felippa, jego indiańska służąca. W ciągu tygodnia Felippa ze swoim pięcioletnim synkiem Elvisem zajmowała pokoik obok kuchni. Stało w nim łóżko, a Wolfgang zainstalował w nim prysznic. Zarabiała sto dolarów na miesiąc. Wikt i opierunek miała za darmo. W zamian gotowała, utrzymywała mieszkanie w czystości, prała i prasowała ubrania. Wolfgang sam robił zakupy. „Dla Indian nie ma różnicy, czy przynoszą dojrzałe, czy zepsute owoce” – mawiał. Weekendy Felippa spędzała u swojej rodziny na Altiplano, nagim, wietrznym płaskowyżu ponad miastem. Wolfgang odwiedzał w sobotnie wieczory swoją przyjaciółkę, a niedziele spędzał u matki. Felippie zdarzało się pojawić w poniedziałek rano o wiele za późno. Wtedy z życia Wolfganga zupełnie znikała organizacja. Jadł czerstwy chleb, mimo że na parterze jego budynku znajdowała się piekarnia, przez dwa dni podgrzewał w mikrofalówce starą kawę i pozostawiał wszystkie drzwiczki szafek kuchennych, a nawet lodówki otwarte na oścież. Nie była to manifestacja wymierzona przeciwko Felippie. Nawet nie zauważał, że nie zamyka tych drzwiczek. Wraz ze śmiercią jego żony Toni z życia Wolfganga zniknęła wszelka struktura. To być może tłumaczyło również jego popadanie w melancholię w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Wolfgang milkł nagle i wbijał wzrok przed siebie.
Chętnie spotkałbym Toni jeszcze raz. Widziałem ją jeden raz, w 1986 roku. Mieszkałem wtedy w Londynie. Wolfgang z Toni podróżowali razem po Europie autokarem i zaprosili mnie na lunch do swojego hotelu. Oboje zachowywali się nader ujmująco. Toni była niska, miała rumiane policzki i niewinne usteczka nadające jej wyraz nieśmiałej, chcącej w każdej chwili wybuchnąć potokiem usprawiedliwień osoby. Wolfgang był przystojnym mężczyzną. Ze swoją solidną szczęką i srebrzystosiwymi włosami wyglądał na dystyngowanego południowoamerykańskiego obszarnika.
W czasie rozmowy zwracała uwagę energia Toni. Przez cały czas mówiła o dwójce swoich synów, entuzjastycznie opisywała asortyment rodzinnego sklepu i opowiadała, że czołgi, które w czasie dorocznego puczu wojskowego z dudnieniem przetaczały się przez ulice miasta, nigdy nie powstrzymały jej przed robieniem zakupów na targu. Wolfgang słuchał i kiwał głową. Mimo to nie odniosłem wrażenia, iż milczy, ponieważ żona nie dopuszcza go do głosu. Nosił swoją miłość jak stary, wygodny zimowy płaszcz. W tej niepozorności kryła się wielka czułość.
Musiało mu teraz bardzo Toni brakować.
Dziesięć lat później nie dokonały się w nim wielkie zmiany fizyczne. Włosy mu bardziej posiwiały, twarz bardziej ogorzała. Początkowo nie zwróciłem uwagi na jego melancholijność. Tego pierwszego wieczoru był niezwykle rozmowny. Kiedy on szybko i w wielkim skupieniu jadł, opowiadałem o wydarzeniach na Beit Olam. Stan grobu przemilczałem. Po kolacji długo pozostaliśmy przy stole, rozmawiając. Palił papierosy, ja piłem herbatę, by się rozgrzać. Kiedy mu powiedziałem, jak bardzo cieszyłem się na spotkanie z jego matką, parę razy mocno się zaciągnął.
– Nie spodziewaj się za wiele – powiedział w końcu.
Kiwnąłem głową, ale nie dałem wiary jego słowom. W jedynym z listów zapowiedział już, że matka źle słyszy i widzi. Nie bardzo się tym zmartwiłem. Przecież nie można zdyskwalifikować jako wartościowego świadka kogoś, kto nosi okulary o grubych szkłach i aparat słuchowy.
W tej chwili rozdzwonił się telefon.
– To Mutti – powiedział.
Podniósł słuchawkę. Jego matka była tak głucha, że mogłem dosłyszeć każde słowo.
– Mutti, mach dir doch keine Sorgen! Nein, Mutti, nein! Am Sonntag, Mutti, am Sonntag!^()
W jego głosie brzmiało zniecierpliwienie, niemalże irytacja, jak gdyby wciąż nie przywykł do rytuału, który został mu narzucony wiele lat temu.
Skończywszy rozmawiać, powrócił do stołu i spokojnie zapalił nowy papieros.
– Nie wierzę, że twoja cioteczna babka może ci wiele opowiedzieć o twojej babci. Ja też nic nie wiem. W 1951 roku, kiedy twoja babcia tutaj mieszkała, pracowałem w Argentynie. Po jej samobójstwie moi rodzicie byli bardzo źli na twojego ojca. Długo trwało, nim mu przebaczyli.
Serce waliło mi w piersiach. Rozwlekła nonszalancja, z jaką wyrażał się Wolfgang, odebrała mi dech. Jak mógł być tak nieczuły? Przez telefon ośmielał się przynajmniej pokazać swoją drażliwość. Teraz jego otępienie brzmiało jak wyrok sędziego, któremu było absolutnie obojętne, czy oskarżony zostanie uniewinniony, czy skazany na stryczek.
Abschiedsgruss, czyli zdjęcie pożegnalne rodziny Adam tuż przed wyemigrowaniem do Boliwii w styczniu 1939 roku. Od lewej do prawej: Edith, Wolfgang, Steffi, Max
Zrozumiałem, że mojego kuzyna nie interesowała tragedia z 1951 roku. Zaprzątały go inne troski. Jego matka była chora i dokuczliwa, handel biżuterią źle szedł. Gdyby tak Toni wciąż żyła! Dlaczego upierałem się przy rozgrzebywaniu sprawy, o której wszyscy już zapomnieli? Zrozumiałem wtedy, czemu mnie zaprosił. Dla niego byłem turystą, a nie ciekawskim członkiem rodziny prowadzącym dochodzenie w odległej przeszłości. „Spokojnie możesz się u mnie zatrzymać – napisał. – To pasjonujący kraj, szczególnie dla ludzi, którzy kochają przygodę i przyrodę. Jeśli zechcesz, pokażę ci całą Boliwię”.
Nie zależało mi na tym. Ale nie mogłem tego napisać w odpowiedzi.
Matka Wolfganga mieszkała wraz z Angeliną, swoją indiańską pomocą, w najdalej na wschód wysuniętym zakątku La Paz. Stanowi on najniżej położoną część miasta. Ponieważ oddycha się tu łatwiej niż gdzie indziej, osiedlali się w niej bogaci ludzie. Edith i jej mąż kupili swoją willę na początku lat sześćdziesiątych. Wtedy dzielnica była jeszcze tania, a La Paz nie budziło zainteresowania spekulantów budowlanych.
Adamowie przybyli tu wiosną 1939 roku z pierwszą falą żydowskich uchodźców: Edith, Max z dwójką swoich dzieci, dziewięcioletnim Wolfgangiem i jego o cztery lata młodszą siostrzyczką Steffi. Rodzina postanowiła opuścić Niemcy, gdy tylko naziści wypuścili Maxa z Buchenwaldu. Był jednym z dwudziestu tysięcy Żydów, którzy zostali aresztowani 9 listopada 1938 roku w czasie Reichskristallnacht i wywiezieni do obozów koncentracyjnych.
Właściwie rodzina wcale nie zmierzała do Boliwii. W Breslau za pośrednictwem przewoźnika Palestine Maritime Lloyd zdobyli wizę do Peru, ale kiedy S.S. Colombo dobił do Limy, tamtejsze władze odmówiły setkom niemieckich i austriackich Żydów wstępu do kraju. Statek ponownie odbił i przez wiele dni pływał wzdłuż linii brzegowej, podczas gdy kapitan negocjował wyokrętowanie pasażerów z każdym, kto mu się nawinął pod rękę. Ostatecznie Boliwia okazała się gotowa przyjąć imigrantów.
Podobnie jak wszystkie inne domostwa, również i dom Edith ukrywał się za wysokim, nieprzeniknionym żywopłotem z cisu. Spowijała go cisza jak makiem zasiał. Tu i ówdzie parkował jakiś samochód. Matowe słońce omiatało ulicę wyblakłym blaskiem.
Wolfgang wetknął klucz w żelazną furtkę, która przecinała żywopłot na dwoje. Rozległo się szczekanie i pies przyskoczył do furtki.
– Nie wpuść go do środka – ostrzegł mnie kuzyn. Pies nie wziął mu za złe tego niecnego planu, gdyż przypadł do niego żywiołowo i z równie wielkim entuzjazmem zaczął obwąchiwać nieznanego gościa. Ledwie zdołałem rzucić okiem na chropowato otynkowaną ścianę, a Wolfgang już otwierał drzwi wejściowe, jedną ręką popychając mnie do środka, drugą przytrzymując psa.
W środku panował mrok i lodowaty chłód. Zawiesiliśmy płaszcze na wieszaku w holu i wspięliśmy się po ciemnej klatce schodowej. Drzwi sypialni mojej ciotecznej babki stały otworem. Do środka wpadała smuga puszystego światła. Uśpiona Edith leżała na wznak. Zatrzymałem się w drzwiach pokoju. Dostrzegałem tylko jej twarz. Na głowie miała żółtą, dzierganą czapkę. Na kołdrach, które okrywały ją aż po szyję, spoczywała czarna torebka. Wolfgang obudził swoją matkę.
– Mutti, przyszedł syn Wernera – zawołał.
– Wernerle^()! Mój ukochany Wernerle!
Edith wydobyła ramiona spod kołder i rozpostarła je. Pochyliłem się nisko i wyczułem zapach talku oraz kwaśną woń długo niezmienianej pościeli. Przytuliliśmy się i pocałowaliśmy. Nie przestając powtarzać imienia mojego ojca, uchwyciła moją twarz, przytrzymując ją blisko swojej, jak gdyby chcąc namacalnie sprawdzić, czy rzeczywiście byłem jej siostrzeńcem, który stanął przed nią po prawie sześćdziesięciu latach.
– To nie jest Werner, Mutti. To Joseph, sein Sohn^() – zawołał Wolfgang.
– Ach, sein Sohn!
Zabrzmiało to tak, jak gdyby Wolfgang mydlił jej oczy. Edith odrzuciła koce. Leżała w łóżku kompletnie ubrana.
– Es ist fürchterlich kalt – wyjaśniła. – Niemals hat es so einen kalten Winter gegeben^().
Wolfgang pomógł jej stanąć na nogi i razem przekuśtykali z sypialni do zimnego salonu. W miejscu, w którym słońce kładło się plamą na podłodze, Wolfgang postawił krzesło. Edith usiadła w kałuży światła. Jej syn i ja zajęliśmy miejsce przy stole.
– Bist du verheiratet?^() – zapytała.
– Nein.
– Czemu nie?
– Ich liebe meine Freiheit^().
– Ach, tak.
Niedorzeczność mojej odpowiedzi musiała zbić ją z pantałyku, gdyż podparła się i wydała z siebie westchnienie, jak gdyby wszystkie dźwięki jednocześnie usiłowały wydostać się jej z gardła.
Mój ojciec trzymał w rodzinnym albumie kilka zdjęć mojej ciotecznej babki. Z jej wizerunku na nich biła pewność siebie. Dumna, z dłonią na ramieniu syna. Otoczona ramieniem męża na wycieczce w górach. W eleganckiej białej sukience na pokładzie S.S. Colombo. Ładna nie była, miała na to zbyt ciężkie ciało i za pospolitą twarz. Mimo to Edith była urocza. Zdawała się umieć stawić czoła całemu światu. Kobieta o zniewalającym uśmiechu i stalowej woli. Uwagę zwracały również jej duże, ciemne oczy. Moja babcia miała takie same. Tylko że u niej wiecznie spozierały one smutno. Nawet na jej przedszkolnym zdjęciu. Czterolatka, która poznała już cały smutek świata.
Staruszka, która w wyblakłym świetle słonecznym wpatrywała się przed siebie, zachowała jedynie swoją siłę woli. To właśnie nieugiętość przeciągnęła ją przez wszystkie przeciwności losu.
Rozmowa przebiegała opornie. Opowiadałem o swoich rodzicach, o bracie i siostrze. Często musiałem powtarzać to aż trzy razy. Wypytywanie o swoją babcię uznałem za niestosowne w takich okolicznościach.
Swojemu synowi Edith poskarżyła się, że spadła z najniższego stopnia i że – pomasowała sobie przy tym pierś – zrobiła sobie krzywdę. Wolfgang zareagował wybuchowo.
– Wiesz przecież, że zawsze jak schodzisz na dół, masz wołać Angelinę – wykrzyknął. Kiedy Edith zaczęła pocierać bolesne miejsca na swojej klatce piersiowej i z jękiem uskarżała się, że ataki bólu dzisiaj były gorsze niż poprzedniego dnia, przysłuchiwał się temu niespecjalnie poruszony. – Jak za parę dni ci się nie poprawi, zadzwonię do doktora Portugala – wykrzyknął. Widziałem, że nie miał tego na myśli, i to odkrycie nieco mnie zszokowało. Traktował dziewięćdziesięciolatkę, jak zezłoszczony rodzic odnosi się do konfabulującego dzieciaka.
Angelina weszła do salonu i otworzyła szafę pełną opakowań z pigułkami i innych lekarstw. Okazało się, że tabletki Edith zginęły. Angelina zapytała ją, czy ta nie zabrała lekarstwa. Edith zaprzeczyła żałośnie. Wolfgang z kolei zaczął grzebać w szafie.
– Może leżą na szafce nocnej – odezwał się poirytowany. Jego matka chciała pójść za nim.
Słońce się przesunęło.
– Es ist fürchterlich kalt – powtórzyła.
Edith nie wróciła już na dół. Było jej za zimno i znowu położyła się do łóżka. Wolfgang chciał się godzinkę zdrzemnąć na kanapie. Zapytałem, czy mogę wyjść do ogrodu.
– Weź sobie na dole krzesło z holu – powiedział – i nie wpuszczaj psa do domu.
Ścieżka między żywopłotem a domem biegła do ogrodu, w którym kwitły czerwone i różowe pelargonie. Usiadłem pośrodku trawnika, tyłem do słońca, ponieważ – choć nie było ciepło – promienie słoneczne paliły przez ubranie.
Willa Edith mogła równie dobrze stać na przedmieściu Breslau lub w górskiej wiosce w Sudetach. Pokryty brunatnymi dachówkami stromy dach hełmowy, w którym dwa okienka dachowe wyciągały w niebo swoje spiczaste daszki, służył raczej temu, by powstrzymywać grube pokłady śniegu niż chłodny żar La Paz. Czy Edith i Max kupili dom, bo tak bardzo kojarzył im się z ich Heimatem?
Rok po przybyciu do Boliwii rodzina Adam założyła restaurację. Nazwała ją Silesia. Była jednym z niewielu miejsc w mieście, gdzie Niemcy mogli się stołować jak w swoich rodzinnych stronach. A ponieważ żydowsko-śląska kuchnia była kopią wiedeńskiej, również austriaccy Żydzi lubili przychodzić do restauracji.
W 1940 roku w boliwijskiej stolicy przebywało prawie dziesięć tysięcy żydowskich emigrantów. Początkowo restauracja świetnie prosperowała. W domowym albumie rodzinnym widziałem zdjęcie Silesii. Edith w drzwiach wejściowych; pracownicy – na chodniku. Wszyscy w długich, białych fartuchach. Czystość i wydajność przed budynkiem o łuszczących się ścianach. Z okna na pierwszym piętrze wyglądała głowa małego Wolfganga.
Kiedy w cichym ogrodzie spoglądałem w górę w okno, za którym spała moja cioteczna babka, zdało mi się, że powróciłem do domu po długiej podróży. Nie przeszkadzało mi, że udało mi się zamienić z Edith zaledwie parę słów. Prawdopodobnie już mnie zapomniała. Jeszcze zdążymy ze sobą porozmawiać. Dzisiaj wystarczyło mi, że mogę siedzieć w krześle i głaskać psa. Za bieloną wapnem ścianą naprzeciwko mnie żyła czerstwa staruszka, która pomagała mojej babci i którą przepełniało szczęście, gdy wydało jej się, że rozpoznaje we mnie mojego ojca. Byłem jej wdzięczny za zaufanie i okazane uczucie.
Kiedy słońce zniknęło za wysokim żywopłotem, wróciłem do środka. Wolfgang siedział przy stole w saloniku, przeglądając zdjęcia. Miał przy sobie kilka albumów, reszta fotografii leżała luzem w kupce.
– Znalazłem je w starym kufrze – powiedział. – Spodobają ci się. Na niektórych z nich jest twoja babcia. Wydaje mi się, że zostawiła też kilka listów, ale nie mogę ich znaleźć.
Listy mojej babci! Czyżby kopie listów, których ojciec nie chciał mi pokazać? Najchętniej ściągnąłbym Wolfganga z krzesła i rozkazał mu natychmiast wyruszyć na poszukiwanie tego skarbu. Choć ledwie byłem w stanie powstrzymać własną ciekawość, nie chciałem forsować spraw. Mój daleki kuzyn żyje w rytmie, na który nikt nie miał wpływu. Listy ujrzą światło dzienne, jeśli najdzie go ochota, by ich poszukać.
Większości zdjęć nigdy wcześniej nie widziałem. Na szczęście Wolfgang miał świetną pamięć. Rozpoznawał wszystkie osoby i miejsca. Zdjęcia przedstawiające wyłącznie rodzinną gałąź Peretzów chyłkiem wsunąłem do kieszeni. Zrobiłem to dopiero wtedy, gdy Wolfgang oznajmił, że wkrótce uporządkuje całą kolekcję w albumach. Takich ludzi można z czystym sercem okradać. Szansa, że kiedykolwiek zrealizują swoje plany, była bagatelnie mała.
Ledwie zdążyliśmy przejrzeć mały stosik, kiedy Angelina oznajmiła, że przyszedł Mickey, starszy syn Wolfganga, ze swoimi. Była szósta godzina; ciemno i zimno.
Mickey dotarł w samą porę. Byłem zmęczony i przy skąpym świetle dwóch elektrycznych żarówek czteroramiennego żyrandola ciężko mi się było skupić. Syn mojego dalekiego kuzyna był krępym mężczyzną o okrągłej, rumianej twarzy swojej matki. Przywitaliśmy się serdecznie w mieszance niemieckiego i angielskiego. Gabriella, jego żona, była Chilijką i mówiła tylko po hiszpańsku. Ich prawie dwuletnia córeczka Nicole natychmiast rzuciła się w ramiona dziadka.
Zebraliśmy się na dole w dużym salonie. Edith siedziała już przy stole. Pod samo jej krzesło przytoczono elektryczny piecyk. Również i ten pokój był skąpo oświetlony. Pomimo ogrzewania w pomieszczeniu panował chłód. Jasne było, że rzadko go używano. Fotele, krzesła i kanapa trwały w nim sztywno niczym w sali muzealnej, w rządku, zaś na ścianach krzywo wisiały oprawione obrazki i niewielkie malowidła.
Mickey przyniósł ze sobą ciasta. Swojej babci pokroił na małe kawałeczki Schwarzwälder Kirschtorte. Poza tortem szwarcwaldzkim był również Sachertorte i szarlotka z cynamonem. Piliśmy kawę z białych filiżanek z saksońskiej porcelany.
– Echt Deutsch, in Bolivien^() – śmiał się Mickey.
On i Wolfgang jako jedyni próbowali podtrzymywać rozmowę, gdyż Gabriella w milczeniu karmiła swoją córkę, a Edith całkowicie była zaabsorbowana kawałeczkami tortu, które próbowała bezpiecznie przenieść sobie do ust. Kiedy puściła bąka, to Mickey przeprosił. Skończywszy jeść, Gabriella natychmiast wstała. Również Edith chciała od razu wracać do łóżka. Zwykle kładła się spać o pół do ósmej. Teraz było już po ósmej.
Zanim Mickey wyszedł, zaprosił mnie do odwiedzenia siedziby swojej firmy na Altiplano. Był wyraźnie dumny z własnoręcznie wybudowanej przez siebie fabryki, w której tkano i farbowano tkaniny.
Bardzo polubiłem Mickeya. Tortowa uczta stanowiła dowód na to, że dla belgijskiego gościa żaden wysiłek nie był za wielki. Poza tym nie uszło jego uwagi, że nie polubiła mnie jego żona. Gabriella przez cały wieczór patrzyła na mnie jak na powietrze. Ani razu się do mnie nie uśmiechnęła i zajmowała się tylko Nicole. Musiało być jej na rękę, że prawie nie mówię po hiszpańsku ani go nie rozumiem. Byłem pewien, że Mickey swoim nieprzerwanym gadulstwem chciał przykryć cichą wrogość swojej żony; ujmująca cecha mężczyzny, który nie był mi nic winien.
Na dole, przy schodach, pożegnałem się ze swoją cioteczną babką. Angelina stała obok niej z termoforem. Edith ucałowała mnie serdecznie i nazwała Jossele.
– I love you – powiedziała i objęliśmy się serdecznie. Nie zapomniała, kim jestem.
Jossele. Włączyła mnie do galerii zdrobnień rodzinnych. Ernstl. Wernerle. Elsele. Franzl. Większy zaszczyt nie mógł mnie spotkać. Kochana, kochana Edithel.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------