- promocja
Pożegnanie z Marią - ebook
Pożegnanie z Marią - ebook
Szczegóły
"Pożegnanie z Marią" i inne opowiadania Tadeusza Borowskiego, napisane zaraz po II wojnie światowej między 1946 a 1950 rokiem, należą do klasyki literatury polskiej i literatury wojennej. Zbiór zawiera najsłynniejsze opowiadania autora, m.in. Dzień na Harmenzach, Pożegnanie z Marią, U nas w Auschwitzu.
Dzięki głębi i przenikliwości spojrzenia oraz znakomitej formie literackiej opowiadania Borowskiego ciągle pozostają jednym z najcenniejszych literackich świadectw epoki, są źródłem głębokiej refleksji nad tragedią ludzkiej historii. To jeden z najdonośniejszych głosów mówiących o Holokauście i rzeczywistości obozów koncentracyjnych.
Tadeusz Borowski był postacią wyjątkową. Debiutował w środku okupacji, w 1942 roku, mając zaledwie dwadzieścia lat. Studiował polonistykę w tajnych kompletach Uniwersytetu Warszawskiego. W parę miesięcy po debiucie Borowskiego aresztowało gestapo, został uwięziony na Pawiaku, następnie trafił do największego nazistowskiego obozu Auschwitz-Birkenau, gdzie otrzymał więzienny numer 119198. W sierpniu 1944 roku Borowski został ewakuowany i jeszcze prawie na rok trafił do mniejszych obozów w głębi Rzeszy, do Dautmergen koło Stuttgartu, następnie do Dachau. Zwolniony we wrześniu 1945, rozpoczął działalność wśród Polaków w Niemczech. Zmarł 3 lipca 1951 roku, zaledwie kilka dni po narodzinach córki. Okoliczności jego śmierci są niejasne, w zatruciu gazem dopatrywano się samobójstwa.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16552-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie da się opowiedzieć strachu.
Nie da się opowiedzieć bólu.
Nie sposób wyobrazić sobie, co czuje człowiek za kolczastymi drutami obozu koncentracyjnego. Głód, zimno, odarcie z godności, człowieczeństwa, nadziei i marzeń. Jak to jest niespodziewanie stać się więźniem? Zamienić ciepły płaszcz i wygodne buty na pasiak i drewniaki? Jak to jest być niewolnikiem nadludzi dających sobie bezwzględne prawo do unicestwiania tych, którzy nie mieszczą się w ich wyobrażeniach o człowieku.
Opowiadania Tadeusza Borowskiego przeszywają do szpiku kości autentycznością i prawdą, wobec której jesteśmy bezradni. Prawdą, do której trudno nam się przyznać: że tylko ekstremalne warunki określają nasze człowieczeństwo. To, kim jesteśmy i kim się staniemy. Tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono. Czy człowiek może pogodzić się z tym, że zdoła przeżyć, być może poświęcając istnienie innych? Jak się odnaleźć w najbrutalniejszym z obozowych piekieł i nie zatracić siebie?
Autor stawia nas przed niemożliwymi wyborami, w obliczu moralnego niepokoju, który weryfikuje wiedzę o nas samych. Jak daleko jesteśmy w stanie się posunąć, aby żyć? Czy przyzwoitość jest względna i zależy od miejsca i sytuacji, w jakich się znaleźliśmy?
Opowiadania te zmuszają nas do próby zdefiniowania na nowo pojęć dobra i zła. Zastanowienia się, czym jest sumienie.
A gdy uświadomimy sobie, że u progu wszystkich wojen stoją nienawiść i nietolerancja, że tak ofiara, jak i kat poddawani są politycznym, społecznym i moralnym naciskom, problem staje się jeszcze bardziej złożony i trudny do jednoznacznego ocenienia z perspektywy minionych lat i wygodnego fotela.
Niemcy do perfekcji dopracowali machinę śmierci, która działała niemal jak fabryczna taśma. Miała unicestwić przedstawicieli narodów, które stały się ich wrogami: Żydów, Romów, Polaków etc., wyrugować ze społeczeństwa homoseksualistów, niepełnosprawnych fizycznie i intelektualnie. Wszystkich, którzy nie wpasowywali się w ich ściśle określony kanon człowieczeństwa. Podludzi. Miarę i wartość człowieka ściśle określały tabele, wykazy, wzrost (powyżej 170 cm), wzorniki z kolorem tęczówek i świadectwa urodzenia przodków; wszystko to miało zagwarantować czystość rasy.
Co ciekawe, Adolf Hitler i jego najbliżsi współpracownicy byli antytezami hołubionego przez siebie wizerunku. Joseph Goebbels miał zaledwie 164 cm wzrostu i fizjonomię Żyda; tylko 4 cm więcej miał Erwin Rommel, tak że nadal nie dosięgał poprzeczki; Heinrich Himmler miał co prawda 170 cm wzrostu, za to mały podbródek i nad wyraz azjatyckie rysy; sam Adolf Hitler, choć niebieskooki i ze 170 cm wzrostu, miał ciemne włosy, duży, nieproporcjonalny nos, ojca z nieprawego łoża; Ernst Röhm był homoseksualistą; Martin Bormann wyglądał jak gorącokrwisty południowiec.
Heinrich Himmler niewątpliwie był wizjonerem, budując struktury SS na wzór zakonu, tworząc hierarchię, wielką księgę rodów SS i przedstawiając organizację jako wyjątkową i dostępną tylko dla nielicznych wybrańców.
Natychmiast też należało podjąć wysiłek, by pozbyć się wrogów.
W dodatku wszystko należało skrupulatnie ukryć przed światem.
Niemcy jeszcze przed wojną chwalili się obozami m.in. w Dachau, zapraszali do nich międzynarodowe delegacje i pokazywali wzorcowe baraki z zadowolonymi osadzonymi, w rzeczywistości jednak głęboko skrywali prawdę o tym, co się tam działo.
Pod pozorem resocjalizacji „wrogów narodu” stworzyli niewyobrażalne piekło, które rozlało się po całej Europie, ewoluując w obozy koncentracyjne i obozy zagłady. Piece krematoryjne nie nadążały z paleniem zwłok, a odrażający, mdlący smród palonych ciał roznosił się po okolicy, przeganiając z niej ptactwo. Szybko też zrozumiano, jak potężną i tanią siłę roboczą stanowią więźniowie, i skrupulatnie, bezwzględnie ją wykorzystywano. Firmy, takie jak Volkswagen, IG Farben, Krupp, Siemens czy BMW, bez wyrzutów sumienia korzystały z pracy więźniów, a tym samym uczestniczyły w zbrodniach reżimu. W tamtym czasie nikt się temu nie dziwił i nawet nad tym nie zastanawiał, tak wyglądała wojenna rzeczywistość.
Obok obozów wyrastały fabryki i fabryczki, gdzie, o ironio, produkowano m.in. broń i pociski − miały one odbierać życie bliskim i rodakom tych, którzy pod czujnym okiem kapo je wytwarzali.
Aby skutecznie mordować, należało stworzyć armię bezwzględnych oprawców, którzy będą posłuszni rozkazom, pozbawieni sumienia i moralnych dylematów. Wystarczyło przekonać ich, że inni są gorsi, nic niewarci, że to podludzie, którym nie należy się współczucie, za to im samym bardzo należą się ich majątki, kosztowności i pieniądze. Dehumanizacja stała się priorytetem, bo o wiele łatwiej pozbawić życia kogoś, w kim nie widzi się bliźniego.
Należało też zadbać o tych, którzy życie odbierali. Aby obozowa kadra esesmańska czuła się dobrze, mogła odpocząć, zregenerować siły, pod obozy ściągnięto ich rodziny. Dowództwo doskonale wiedziało, jak ważny jest psychiczny relaks i oderwanie się od „pracy”. Między innymi dlatego powstały przyobozowe osiedla domów dla rodzin esesmanów. I tak kat, po dosłownie morderczej pracy w obozie, wracał do domu w zabłoconych, umazanych krwią butach, by przedzierzgnąć się w kochającego męża i czułego ojca.
Przez obóz Auschwitz-Birkenau przewinęło się − jako członkowie załogi SS − około 8200 esesmanów oraz około 200 nadzorczyń, co pokazuje, jak gigantyczną strukturą był obóz.
Dla wielu ludzi świat stanął na głowie. Zniknęło wszystko, w co dotąd wierzono, z czego czerpano siłę i nadzieję. Bardzo wymowny jest napis wyryty na ścianie jednego z obozowych bloków: „Jeśli Bóg istnieje, będzie musiał błagać mnie o przebaczenie”.
Pociąg za pociągiem mija obozową bramę, na rampę wysypuje się tłum przerażonych, zaszczutych, wymęczonych ludzi. Z wagonów wynoszeni są ci, którzy podróży nie przeżyli. Nowo przybyli nie pojmują, gdzie się znaleźli, i nie rozumieją, kim są ubrane w bezkształtne pasiaki szkielety, które snują się na horyzoncie. W ich głowach nie powstaje myśl, że za chwilę oni sami zostaną wepchnięci w tę rolę. Że zostaną ogoleni, na ich przedramionach pojawi się wytatuowany numer, że zostaną odarci ze wszystkiego. Że od teraz ich światem będą rządzić strach, głód i wyczerpanie.
W taką rzeczywistość trafił Tadeusz Borowski. Przywieziony do obozu 29 kwietnia 1943 roku więzień numer 119198 został zugangiem (nazwa pochodzi od nowo przybyłych do obozu − Zugangslisten). W obozowym dialekcie „nowym”, który o życiu między blokami nie wiedział nic: nie miał pojęcia, na czym polega apel, który mógł trwać, bez względu na pogodę, kilka godzin, co to jest komando, dlaczego przy bramie gra orkiestra, jak zdobyć dodatkową porcję chleba.
Żyć zaś chciał każdy, choć nie każdy miał na to szansę. Trzeba było szybko pogodzić się z nową sytuacją, odnaleźć w nowych regułach i zaprzyjaźnić z kimś, kto mógł okazać się pomocny. W dodatku Tadeusz wiedział, że w części żeńskiej obozu przebywa jego ukochana Maria.
Spotkał ją po niemal roku, gdy udało mu się dostać do komanda dekarzy pracujących w obozie kobiecym. Maria Rundo numer obozowy 43558 przybyła do obozu tego samego dnia co Tadeusz. Jednak uwięzienie zniosła o wiele gorzej. Wychudzona, chora, łysa, z wypadającymi zębami wyglądała jak obraz największego nieszczęścia, co rozerwało serce kochającego Tadeusza na tysiące kawałków. Poczucie strasznej niemocy, jakie go ogarnęło, położyło się na nim głębokim cieniem, może to właśnie sprawiło, że jego opowiadania są tak poruszające i przejmujące.
Proza Borowskiego to jeden z najdonośniejszych głosów mówiących o Holokauście i rzeczywistości obozów koncentracyjnych. To jeden z tych autorów, który stawia pytania, nie dając odpowiedzi, i gra na najczulszych strunach naszej duszy. Pisząc opowiadania przybrał twarz cynika, bystrego obserwatora, który stoi z boku. Tak jak część więźniów, starał się oswoić to miejsce, nadać mu znamiona rutyny, drobnymi gestami przywoływać odległe „normalne” życie. Nielegalne zdjęcia bliskich, melodia, gra w piłkę, przemycony gryps − to iskierki dawnego świata, które dawały więźniom siłę.
Niezwykle cenny i odważny jest stworzony przez pisarza opis realnego życia w obozie, bez ozdobników, egzaltacji i prób łagodzenia rzeczywistości. Bez lukrowania świata, który z moralnego punktu widzenia mógł nie spodobać się czytelnikom, bo zdzierał zasłonę stereotypów i uprzedzeń.
W jego prozie nic nie jest oczywiste i przewidywalne, bohaterowie nie działają według schematów. Autor oddał im głos i pozwolił opowiedzieć o tym, co po wojnie mogło wydawać się nieprzyzwoite, a co w tamtym czasie stanowiło jedyną nadzieję na przeżycie: pokątny handel, kontakty z załogą SS i funkcyjnymi obozu, którzy też byli więźniami, selekcja ofiar na rampie.
Tak mówić nie wypadało.
Od kilku lat zajmuję się opisywaniem prawdziwych ludzkich dramatów związanych z obozem Auschwitz. I choć wydawałoby się, że o tym miejscu wiemy niemal wszystko, do dziś zaskakują nas wspomnienia ludzi i ich bliskich, którzy przeszli przez obozowe piekło. Jak zwykle okazuje się, że nic tam nie było jasne i jednoznaczne. Natknęłam się na nieliczne wspomnienia tych, którym pomogli esesmani bądź niemieckie rodziny, ale także na relacje osób, których zdradzili współwięźniowie.
Tylko niektórzy mieli odwagę mówić o tej szarej stronie obozu, o tym, jak trzeba było kombinować i załatwiać różne rzeczy, aby przetrwać.
Nie ulega wątpliwości, że za każdym wytatuowanym obozowym numerem kryje się niezwykle bolesna historia, którą, ku przestrodze i pamięci, należałoby opowiedzieć. Że to już ostatnie chwile, by ocalić od zapomnienia tych, którzy jeszcze chcą dzielić się wspomnieniami.
Z roku na rok ich ubywa, a śmierć odbiera im głos.
Nina Majewska-BrownMATURA NA TARGOWEJ
Całą zimę uczyłem się w małej przybudówce, którą zostawiła nam fabryka na gruzach zniszczonego podczas pierwszej bitwy o Warszawę – domu.
Przybudówka była wąska, niska i wilgotna, a przez wielkie okno, uchylające się na teren dawnych garaży, obecnie zarośnięty krzewami, wlewał się wieczorami księżyc i błyszczały światła z mostu. Uczyłem się wtedy późnym wieczorem. Płomień lampki, skonstruowanej z kałamarza (trzeba było oszczędzać naftę), chwiał się, poruszany oddechem. Wtedy olbrzymie cienie mojej głowy przesuwały się po ścianie bezgłośnie jak na filmie. Na zbitym z desek tapczanie spał ciężko ojciec, pracujący prawie dwanaście godzin w niemieckiej fabryce, matka, duży rasowy doberman, przyplątany do nas nie wiadomo skąd podczas oblężenia. Olbrzymi, poczciwy pies kręcił się przy rodzicach, kiedy po spaleniu domu biwakowali na pustym placu pod daszkiem z papy chroniącym od deszczu, uganiał się za wronami, poszczekiwał na obcych i tak już został. Tej samej zimy Andrzej jeździł na rikszy. Riksza jest to trzykołowy wózek rowerowy. Przewozi się na nim towary i ludzi. Jak w Japonii – za pomocą nóg. Andrzej, wysoki, smukły, o czarującym spojrzeniu chłopiec, razem ze mną kończył szkołę. Kiedy ja byłem zaczytany w Platonie i polskich filozofach okresu romantycznego, on sięgał do Ibsena i Przybyszewskiego, duchowego wodza Młodej Polski, do Kasprowicza, czołowego poety tego okresu. Sam pisywał wiersze jeszcze w szkole. Teraz zaś, w gorące dni okupacyjne, pisze pamiętnik. Arkadiusz był malarzem. Świetnie znał matematykę. W dyskusjach filozoficznych cytował nieznane nam nazwiska, nazywał prądy, o których nie wiedzieliśmy nic. Był blondynem, miał przenikliwe spojrzenie artysty. Utrzymywał się z rysowania karykatur przechodniom. Narysował ich ponad dziesięć tysięcy.
Wyprowadził się od bogatego ojca, znanego krawca warszawskiego, mieszkał samotnie, uczył się w akademii malarskiej, robił jednocześnie maturę i – pił.
Julek był wychowankiem jezuitów. Pracował systematycznie nad Tomaszem z Akwinu, nad Grekami i filozofią niemiecką. Zarabiał handlem dewiz.
Wszyscy zginęli mi z oczu.
Ale zanim rozrzucił nas los, zanim ja nie pojechałem do Oświęcimia, Andrzej nie zginął w ulicznej egzekucji i pod fałszywym zresztą nazwiskiem, Arkadiusza zanim nie przykryły gruzy barykady warszawskiej – tej zimy, pierwszej zimy wojennej, kiedy na Zachodzie, na linii Maginota, trwały przyjazne potyczki patroli, a samoloty angielskie zrzucały nad Niemcami paczki ulotek, rozwiązując starannie każdą z nich, żeby (jak żartowaliśmy) nie zabić przypadkowo Niemca – u nas, w ciemnej jak grób Warszawie, szczękały salwy plutonów egzekucyjnych, a w domach, o oknach zabitych deskami, kończyliśmy wtedy drugą licealną, przygotowywaliśmy się do matury, choć wiedzieliśmy, że wojna będzie trwała długie lata.
Uczyliśmy się w naszych prywatnych mieszkaniach, zimnych i ciasnych. Służyły nam one za klasy i za pracownie chemiczne. Niektórzy zresztą mieli bogate domy. Stąpało się tam po puszystych dywanach, oglądało się obrazy najsławniejszych mistrzów, dotykało się końcami palców grzbietów złoconych książek, a po komplecie, po lekcji matematyki, po wykładzie z literatury, ćwiczeniach fizycznych albo lekturze książki religijnej (bo i religia była wykładana przez poczciwego księdza) – co bywalsi siadali do brydża, przegrywając przy kartach zarobione nieraz na czarnej giełdzie pieniądze. Dym papierosów gęstniał w salonie, zwijał się u okna i rozpłaszczał pod sufitem.
Zima, choć ciężka i ciemna, minęła niepostrzeżenie. Wprawdzie Andrzej chorował niebezpiecznie na płuca i musiał rzucić swoją rikszę, wprawdzie Arkadiusz nie chciał iść do urzędu niemieckiego, aby wykupić świadectwo artystyczne, i był tropiony przez policjantów na ulicach, ale dorobek nasz był znaczny. Andrzej miał w teczce parę dobrych wierszy, ja trochę książek na zbitej z desek etażerce, które kupiłem za pieniądze ze sprzedaży piłowanego drzewa, Arkadiusz znalazł wreszcie mieszkanie i nie sypiał już po kolegach. Po tej koszmarnej, trupiej zimie pozostało jeszcze wspomnienie egzekucji w Wawrze, kiedy za pijanego żołnierza niemieckiego zakłutego w bójce przez swego własnego towarzysza gestapo wyciągnęło z mieszkań i rozstrzelało na pustym, zaśnieżonym polu dwustu mężczyzn. Już zapełniały się cele Pawiaka, wsławiała się już aleja Szucha, już mieliśmy w ręku pierwsze gazetki konspiracyjne, już roznosiliśmy je sami.
Wiosną, kiedy wojska niemieckie uderzyły na Danię i Norwegię, a zaraz potem jak nóż w ciało wbiły się we Francję, w Warszawie rozpoczęto pierwsze łapanki. Ogromne budy niemieckie, samochody ciężarowe pokryte brezentem, wyjeżdżały stadami na miasto. Żandarmi i gestapowcy obstawiali ulice, wygarniali wszystkich przechodniów na auta i wieźli do Rzeszy – na roboty, a zwykle bliżej – do Oświęcimia, na Majdanek, do Oranienburga, osławionych obozów koncentracyjnych. Ilu przeżyło z dwutysięcznego transportu, który w sierpniu 1940 roku przybył do Oświęcimia? Może pięciu ludzi. Ilu przeżyło z siedemnastu tysięcy ludzi wytransportowanych z ulic warszawskich w styczniu 1943? Dwustu? Trzystu? Nie więcej!
Wtedy też, w okresie tych pierwszych niemieckich łapanek, które robiły tak absurdalne wrażenie w stolicy wielkiego państwa, zamienionej nagle w dżunglę, w okresie, gdy Hitler fotografował się na wieży Eiffla, a olbrzymie polskie transporty więźniów szły do Oranienburga, właśnie wtedy my czterej, Andrzej, Arkadiusz, Julek i ja – my czterej zdawaliśmy maturę.
Nie my jedni. Żadne gimnazjum warszawskie nie pozostało w tyle. Wszędzie, u Batorego, u Czackiego, u Lelewela, u Mickiewicza, u Staszica, u Władysława Czwartego, w gimnazjach żeńskich: Plater, Królowej Jadwigi, Konopnickiej, Orzeszkowej, we wszystkich gimnazjach prywatnych, poczynając od tych najlepszych, jak św. Wojciecha i Zamoyskiego – wszędzie odbywały się egzaminy maturalne ostre, dokładne jak co roku, jak zawsze, odkąd nowoczesna szkoła istnieje.
Tysiącami młodzież zdawała maturę. Tysiące kończyły gimnazjum i szły do liceum. Wtedy gdy Europa leżała w gruzach, w Wielkopolsce, na Śląsku, na Pomorzu i w sercu Polski – w Warszawie, dzieci i młodzież ratowały wiarę w Europę i wiarę w dwumian Newtona, wiarę w rachunek całkowy i wiarę w wolność ludów. Kiedy Europa przegrywała swoją bitwę o Wolność, młodzież polska – i myślę, że czeska i norweska również – wygrywała swą bitwę o Wiedzę. Pamiętam, staliśmy we trzech na przystanku przy ogromnym gmachu Banku Gospodarstwa Krajowego, w Alejach Jerozolimskich. Nieustannie przez tę największą arterię przelotową stolicy przewalały się masy wojska niemieckiego, szły transporty na wschód i na zachód, czołgi, wozy pancerne, ciężarówki napęczniałe towarem. O kilka ulic dalej, na placu Trzech Krzyży, na którym stoją dziś już tylko ruiny pięknego kościoła Św. Aleksandra, łapano ludzi. Żandarmi obstawili wszystkie wyloty placu. Z warkotem motorów napchane ludźmi budy wlokły się ciężko na Pawiak.
Było to absurdalne widowisko. Nie wiem, dlaczego pobudzało do śmiechu. Niekiedy skala reagowania człowieka jest zbyt mała i gdy sięga tragicznego dna, wtedy wyzwala się w śmiechu. Wszyscy trzej byliśmy w świetnych humorach, że żyjemy, że jesteśmy w samym środku łapanki, że musimy jechać na drugą stronę Wisły, na ulicę Targową, zdawać maturę. I że tam pojedziemy, choćby się ziemia waliła.
I właśnie wtedy podeszła do nas stara, siwa pani. Zwróciła ku nam pomarszczoną twarz. W oczach jej odbijała się wyraźnie troska.
– Panowie, na mieście odbywa się łapanka na placu Trzech Krzyży – rzekła cicho. Wszyscy ostrzegali wszystkich przed łapankami, jak dawniej przed zarazą. – A czy panów nikt nie zaczepia?
– Oprócz pani, nikt – parsknął Andrzej. Wskoczyliśmy w tramwaj i pojechaliśmy na Pragę. Za mostem szła aleja, z jednej strony granicząca z polem, z drugiej z Saską Kępą, dzielnicą willową. A tam, u zamknięcia alei, rozstawiła się druga kolumna samochodów i czekała na tramwaje, jak tygrys na szlaku antylop. Wysypaliśmy się w biegu z tramwaju jak gruszki i przemknęliśmy na ukos polem zasadzonym świeżą jarzyną. Ziemia pachniała wiosną. Kwitła na polu dziewanna i brzęczały pszczoły. A w mieście, leżącym za rzeką, jak w głębokiej dżungli odbywały się łowy na ludzi.
Kiedy wreszcie przedarliśmy się do mieszkania na Targowej, w którym już czekał na nas dyrektor, przewodniczący Komisji Egzaminacyjnej, wychowawca klasowy i profesor chemii, fala łapanki dopłynęła aż pod nasze okna.
Dyrektor był milczący. Słuchał uważnie odpowiedzi. Wychowawca, wysoki, dobroduszny pan, patrzył dobrotliwie na nas i pomagał nam wzrokiem. Nigdy nie mieliśmy opinii dobrych chemików, ani Andrzej, poeta i krytyk, ani Arkadiusz, malarz i filozof, ani ja. Blade nasze odpowiedzi wywoływały chytry uśmiech na twarzy egzaminatora, którego dla jego siwej brody nazywaliśmy w szkole Koziabródka. W istocie był to bardzo ceniony naukowiec.
Jakoś tam zdaliśmy. Wtedy Koziabródka rzekł:
– No, panowie (to „panowie” zaakcentowało naszą nową dojrzałość z chemii) – nie bądźcie głupi i nie dajcie się złapać.
Wskazał dłonią za okno, za którym kłębił się tłum otoczony policjantami, i dodał, podnosząc do góry probówkę z jakimś czerwonym, okropnie złożonym płynem, którego wzór na próżno usiłował Andrzej wywieść na tablicy.
– Kiedy nie wiecie, w co wierzyć, wierzcie w chemię. Wierzcie w naukę. Przez nią wrócicie do człowieka.
Jednego tylko człowieka nie było wtedy między nami: tego płowowłosego Julka, wychowanka księży. Złapano go między Nowym Światem a Alejami i ślad po nim zaginął. Jesienią, gdy wstępowaliśmy na podziemny Uniwersytet, doniesiono nam, że Julek został wywieziony do Oranienburga, osławionego obozu pod Berlinem, i że jeszcze żyje.POŻEGNANIE Z MARIĄ
I
Za stołem, za telefonem, za sześcianem biurowych ksiąg – okno i drzwi. We drzwiach dwie tafle szklane, czarne, lśniące od nocy. I jeszcze niebo, tło okna okryte opuchłymi chmurami, które wiatr spycha w dół szyby, ku północy, poza mury spalonego domu.
Spalony dom czernieje po drugiej stronie ulicy, na wprost furtki w ochronnej siatce zakończonej srebrzystym drutem kolczastym, po którym jak dźwięk po strunie ślizga się fioletowy odblask migocącej latarni ulicznej. Na tle burzliwego nieba, na prawo od domu, omotane mlecznymi kłębami przelotnego dymu lokomotyw, patetycznie rysuje się bezlistne drzewo, nieruchome w wichrze. Naładowane towarowe wagony mijają je i z łoskotem ciągną na front.
Maria podniosła głowę znad książki. Smuga cienia leżała na jej czole i oczach i spływała wzdłuż policzka jak przejrzysty szal. Położyła ręce na grzybku stojącym wśród pustych butelek, talerzy z nie dojedzoną sałatą, brzuchatych, karmazynowych kieliszków o granatowych podstawkach. Ostre światło, które załamywało się w granicy przedmiotów, wsiąkało jak w dywan w niebieski dym zalegający pokój, odpryskiwało od kruchych, łamliwych krawędzi szkieł i migotało we wnętrzu kieliszków jak złoty liść na wietrze – nabiegło struną w jej dłonie, a one rozświetloną, różową kopułą zamknęły się szczelnie nad nim i tylko bardziej różowe linie między palcami pulsowały prawie niedostrzegalnie. Przyćmiony pokoik napełnił się poufnym mrokiem, zbiegł się ku dłoniom i zmalał jak muszla.
– Patrz, nie ma granicy między światłem i cieniem – szepnęła Maria. – Cień jak przypływ podpełza do nóg, otacza nas i zacieśnia świat tylko do nas: jesteśmy ty i ja.
Pochyliłem się ku jej wargom, ku drobnym spękaniom ukrytym w ich kącikach.
– Pulsujesz poezją jak drzewo sokiem – powiedziałem żartobliwie, otrząsając głowę z natrętnego, pijackiego szumu. – Uważaj, żeby świat ciebie nie zranił toporem.
Maria rozchyliła wargi. Między zębami drżał leciutko ciemny koniuszek języka: uśmiechała się. Kiedy mocniej zacisnęła palce wokół grzybka, błysk leżący na dnie jej oczu zmatowiał i zgasł.
– Poezja! Dla mnie to rzecz tak niepojęta jak słyszenie kształtu albo dotyk dźwięku. – Odchyliła się w zadumie na poręcz kozetki. W półcieniu czerwony obcisły sweter nabrał purpurowej soczystości i tylko na grzbietach fałd, gdzie ślizgało się światło, lśnił karminową, puszystą barwą. – Ale tylko poezja umie wiernie pokazać człowieka. Myślę: pełnego człowieka.
Zabębniłem palcami o szkło kieliszka. Odezwał się kruchym, nietrwałym dźwiękiem. – Nie wiem, Mario – rzekłem, wzruszywszy z powątpiewaniem ramionami. – Sądzę, iż miarą poezji, a może i religii, jest miłość człowieka do człowieka, którą one budzą. A to jest najbardziej obiektywnym sprawdzianem rzeczy.
– Miłość, oczywiście, że miłość! – powiedziała, mrużąc oczy, Maria.
Za oknem, za spalonym domem, na szerokiej, przedzielonej skwerem ulicy jeździły ze zgrzytem tramwaje. Elektryczne błyski rozświetlały fiolet nieba, jak odpryski z sinego pożaru magnezji przebijały się przez mrok, oblewały księżycowym światłem dom, ulicę i bramę, ocierając się o czarne szyby okienne, spływały po nich i bezszelestnie gasły. Chwilę po nich gasł również wysoki, cienki śpiew tramwajowych szyn.
Za drzwiami, w drugim pokoiku, puszczono znowu patefon. Zdławiona, jakby grana na grzebieniu melodia zacierała się w natarczywym szuraniu tańczących nóg i gardłowych śmiechach dziewczęcych.
– Jak widzisz, Mario, oprócz nas jest jeszcze inny świat. – Roześmiałem się i wstałem z kozetki. – To, widzisz, jest tak. Gdyby można było rozumieć cały świat, czuć cały świat, widzieć cały świat, tak jak się rozumie swoje myśli, czuje się swój głód, widzi się okno, bramę za oknem i chmury nad bramą, gdyby można było widzieć wszystko jednocześnie i ostatecznie, wtedy – powiedziałem z namysłem, okrążywszy kozetkę i stanąwszy pod rozgrzanym piecem między Marią a majolikowymi kaflami i workiem z kartoflami zakupionymi w jesieni na zimę – wtedy miłość byłaby nie tylko miarą, ale i ostateczną instancją wszystkich rzeczy. Niestety, zdani jesteśmy na metodę prób, na samotne, zwodnicze przeżycie. Jakże to niepełna, jakże fałszywa miara rzeczy!
Drzwi od pokoiku z patefonem otworzyły się. Chwiejąc się w takt melodii, wszedł Tomasz oparty o ramię żony. Jej lekko ciężarny, a od wielu miesięcy stateczny brzuch cieszył się nieustającym zainteresowaniem przyjaciół. Tomasz podszedł do stołu i chwiał się nad nim rozrosłym, pękatym, masywnym jak u wołu łbem.
– Źle się starasz, bo wódki nie ma – rzekł z miękkim wyrzutem, starannie zlustrowawszy naczynia, i odpłynął, popychany przez żonę, w kierunku drzwi. Patrzył w nią tępym wzrokiem jak w obraz. Mówiło się, że to zawodowo, gdyż handlował fałszywymi Corotami, Noakowskimi i Pankiewiczami. Poza tym był redaktorem syndykalistycznego dwutygodnika i uważał się za radykalnego lewicowca. Wyszli na skrzypiący śnieg. Kłęby mroźnej pary przewinęły się po podłodze jak włochate motki białej bawełny.
W ślad za Tomaszem do kantoru majestatycznie wtoczyły się taneczne pary, pokręciły się sennie koło stołu, majolik i kartofli, starannie omijając zacieki pod oknem, i zostawiwszy czerwone ślady od świeżo pastowanej posadzki, wróciły tam, skąd wyszły. Maria poderwała się od stołu, poprawiła odruchowo włosy i powiedziała:
– Muszę już iść, Tadeusz. Kierownik prosił, żeby zaczynać wcześniej.
– Masz jeszcze dobrą godzinę – odrzekłem. Okrągły zegar firmowy o pogiętej blaszanej tarczy tykał miarowo, zawieszony na długim sznurku między na wpół rozwiniętym plakatem, rysunkiem urojonego widnokręgu a węglową kompozycją przedstawiającą dziurkę od klucza, przez którą widać fragment kubistycznej sypialni.
– Wezmę Szekspira, postaram się zrobić w nocy Hamleta na wtorkowy komplet.
Przeszedłszy do drugiego pokoju, kucnęła przy książkach. Półka zbita była prymitywnie z nieheblowanych desek. Deski uginały się pod ciężarem książek. W powietrzu leżały błękitne i białe pasma dymu oraz unosił się ciężki zapach wódki zmieszany z odorem ludzkiego potu i wapienną wonią wilgotnych, gnijących ścian. Chwiały się na nich, jak bielizna na wietrze, jaskrawo malowane kartony i jak morskie dno przeświecały się kolorowymi liniami meduz i korali poprzez błękitny opar. W czarnym oknie, odgrodzony szybą od nocy, zaplątany w cienką koronkę firanki wyszachrowanej za psie pieniądze od złodziejki kolejowej, smętny, zapijaczony skrzypek (który uważał siebie za impotenta) na próżno usiłował jękiem instrumentu zagłuszyć charczenie patefonu. Zgarbiony jak pod workiem cementu, wydobywał ze skrzypiec z ponurą zaciętością jeden tylko pasaż. Od dwóch godzin ćwiczył się do niedzielnego koncertu poetycko-muzycznego. Występował wtedy umyty, w wizytowym garniturze w paski, miał twarz melancholijną i oczy senne, jakby czytał z powietrza nuty.
Na stole, na obrusie w czerwone kwiaty, wyszachrowanym od złodziejki kolejowej, między kieliszkami, książkami i nadgryzionymi kanapkami, leżały gołe i brudne nogi Apoloniusza. Apoloniusz huśtał się na krzesełku i odwracając się do drewnianego, pomalowanego wapnem przed pluskwami tapczana, na którym, jak duszące się ryby na piasku, leżeli półpijani ludzie, donośnym głosem mówił:
– Czy Chrystus byłby dobrym żołnierzem? Nie, raczej dezerterem. Przynajmniej pierwsi chrześcijanie uciekali z armii. Nie chcieli się sprzeciwiać złu.
– Ja się sprzeciwiam złu – rzeki leniwie Piotr. Leżał rozwalony między dwiema rozmamłanymi dziewczynami i gmerał rękoma w ich fryzurach. – Zdejm nogi ze stołu albo je umyj.
– Umyj nogi, Polek – rzekła dziewczyna spod ściany. Miała grube, rozlane uda i czerwone, mięsiste wargi.
– Ale! Chcielibyście. Uważacie, był taki szczep Wandalów, bardzo tchórzliwy – ciągnął Apoloniusz, zesunąwszy piętą talerze na kupę – wszyscy ich tłukli i z Danii czy z Węgier wygnali do Hiszpanii. Tam Wandale wsiedli na okręty, pojechali do Afryki i doszli piechotą pod Kartaginę, gdzie biskupem był św. Augustyn, ten od św. Moniki.
– A wtedy święty wyjechał na ośle i nawrócił Wandalów – powiedział spod pieca młodzieniec, pyknąwszy z fajki. Wydymał pulchne, różowe policzki, pokryte złocistym puszkiem jak owoc brzoskwini. Pod oczyma miał wielkie sińce. Pianista, dłuższy czas żył z pianistką o uroczych dołkach w buzi i drapieżnym, namiętnym spojrzeniu. Latem ochrzciliśmy go (bo był wyznania narodowego) przy zapalonych świecach, wiechciach kwiatów i miednicy chłodnej, kaplicznej wody, którą zapobiegliwy ksiądz umył mu dokładnie głowę, a zaraz po chrzcie na najruchliwszym punkcie Grójeckiej wymigiwaliśmy się od łapanki ulicznej. Pożeniliśmy ich nierychło, bo dopiero późną zimą. Rodzice odmawiali błogosławieństwa ze względu na mezalians. Wprawdzie ustąpili i użyczyli muzykom pokoju do spania i fortepianu do ćwiczeń oraz kuchni do produkcji bimbru, ale nie zechcieli zaprosić na wesele przyjaciół, więc przyjaciele weselisko urządzili sami. Panna młoda w sztywnej niebieskiej sukni siedziała w fotelu nieruchomo, jakby połknęła kij. Była senna, zmęczona i pijana.
– Miło tu u was, bardzo miło, wiesz? – Żydóweczka, która uciekła z getta i tej nocy nie miała gdzie spać, uklękła koło Marii przy książkach i objęła ją ramieniem. – To dziwne, tak dawno nie miałam w ręku szczoteczki do zębów, kanapki, filiżanki z herbatą, książki. Wiecie, to trudno nawet określić. I wciąż to uczucie, że trzeba odejść. Ja się panicznie boję!
Maria pogłaskała ją, milcząc, po ptasiej głowie ozdobionej lśniącymi falami przylizanych włosów.
– Przecież pani była pieśniarką? Chyba niczego pani nie brakowało. – Miała na sobie żółtą sukienkę w chryzantemy, z wyzywającym dekoltem. Zza niego wychylała się zalotnie kremowa koronka koszulki. Na długim łańcuszku kołysał się między piersiami złoty krzyżyk.
– Brakowało? Nie, nie brakowało – odrzekła z błyskiem zdziwienia w załzawionych, krowich oczach. Miała szerokie, rozłożyste biodra, dobre do rodzenia. – Niech pan zrozumie, z artystkami nawet Niemcy inaczej… – urwała i zamyśliła się, patrząc tępo w książki. – Platon, Tomasz z Akwinu, Montaigne – dotykała polakierowanym na purpurowo paznokciem obszarpanych grzbietów kupionych na wózkach i wykradzionych z antykwariatu książek.
– Tylko żeby pan widział to, co ja widziałam za murami…
– Augustyn napisał sześćdziesiąt trzy książki! Kiedy Wandalowie obiegli Kartaginę, robił właśnie korektę i przy niej umarł! – rzekł maniacko Apoloniusz. – Po Wandalach nie zostało nic, a Augustyna dzisiaj czytają. Ergo – wzniósł dłoń z rozczapierzonymi palcami ku sufitowi – wojna minie, a poezja zostanie, a wraz z nią zostaną moje winiety!
Pod sufitem suszyły się na sznurkach okładki tomiku poetyckiego. Ciągnęło od nich farbą drukarską. Światło przebijało się przez czarne i czerwone płaszczyzny pakowego papieru i plątało się wśród kartek jak w gąszczu leśnym. Okładki szeleściły jak suche liście.
Żydóweczka podeszła do patefonu i zmieniła płytę.
– A ja myślę, że po aryjskiej stronie też będzie getto – powiedziała, patrząc z ukosa na Marię. – Tylko nie będzie z niego wyjścia. – Odpłynęła w tańcu, zabrana przez Piotra.
– Ona jest zdenerwowana – rzekła cicho Maria. – Jej rodzina została za murami.
Igła trafiła na pęknięcie w płycie i zawodziła monotonnie. We drzwiach stanął zarumieniony Tomasz. Jego żona poprawiła sukienkę na lekko wypukłym brzuchu.
– „Jeszcze tylko kilka ciężkich chmur nie porozpychanych nozdrzem konia” – zadeklamował i wskazawszy ręką za okno, na bramę, krzyknął z uczuciem: – Koń, koń!
W kręgu złotawego światła znad drzwi śnieg oślepiająco biały i gładki leżał jak talerz na popielatym obrusie, dalej, w cieniu, szarzał i siniał, jakby odbijał niebo, aż dopiero przy furtce mienił się w blasku lampy ulicznej. Załadowana jak wóz z sianem platforma stała w ciemności, nieruchoma jak góra. Czerwona latarnia kołysała się pod kołami, kładąc na śnieg rozchwiane cienie, oświetlając nogi i podbrzusze konia, który wydawał się wyższy i tęższy niż zazwyczaj. Szły od niego kłęby pary, jakby oddychał skórą. Zwiesił łeb, był zmęczony.
Furman stał obok wozu i cierpliwie czekał, zabijając rękoma o pierś. Kiedy odciągnęliśmy z Tomaszem skrzydła bramy, sięgnął bez pośpiechu po bat, machnął lejcami i cmoknął. Koń poderwał łeb, szarpnął się całym ciałem na boki, ale wóz nie ruszył. Przednie koła utkwiły w rynsztoku.
– Za pysk cholerę i do tyłu – rzekłem ze znawstwem. – Zaraz podłożę deskę do rynsztoka.
– K’sobie! – krzyknął furman, napierając na dyszel. Żandarm w niebieskim płaszczu, pilnujący sąsiedniego budynku byłej szkoły miejskiej, napakowanej jak więzienie „ochotnikami” przeznaczonymi na roboty do Prus, bijąc tępo podkutymi butami o kamienie chodnika, nadszedł od strony latarni. Przez pierś miał przewieszony reflektor na rzemieniach. Podkręcił kontakt i uprzejmie zaświecił.
– Za dużo klamotów naładowane – rzekł rzeczowo. Spod okapu hełmu, z głębokiego cienia, oczy jego błyszczały nad strugą światła ostro jak wilcze ślepia. Co dzień rano przychodził do kantoru telefonować po zmianę warty i nieodmiennie meldował, że nic ważnego w ciągu nocy nie zaszło.
Koń chrapnął, osadził się na tylnych nogach, naparł ciałem do tyłu i platforma dźwignęła się po kocich łbach. Teraz koń pociągnął ku przodowi. Wóz naładowany po wierzch jak krypa walizami, tłumokami, betami, meblami i brzęczącymi naczyniami z aluminium, chwiejąc się, wjechał po deskach na podwórze. Żandarm zgasił reflektor, poprawił na sobie pasy i miarowym krokiem oddalił się w stronę szkoły. Zwykle ją mijał, dochodził do małego kościółka księży pallotynów (częściowo spalonego we wrześniu i odnawianego pieczołowicie a nieustannie w ciągu całego sezonu materiałami z naszej firmy), skręcał pod gnijącym murem schroniska dla bezrobotnych, mieszczącego się w pofabrycznych halach tuż przy torze kolejowym. Był to ruchliwy port przeładunkowy, tędy bowiem płynęły belami i pojedynczo koce, kupony materiałów, ciepłe ubrania, skarpety, konserwy, serwisy, firanki, obrusy i ręczniki oraz wszelkie inne dobro kradzione z pociągów towarowych idących na front, a także kupowane od obsługi wagonów sanitarnych, które, wracając z frontu z zegarkami, jedzeniem, rannymi, bielizną i częściami do maszyn, meblami i zbożem, zatrzymywały się często na dworcu jak przy molu portowym.
Furman trzasnął jeszcze raz dla fantazji batem, cofnął konia i podjechał tyłem pod drewnianą szopę. Koń robił bokami i dymił parą. Odprzężony z szorstką czułością przez woźnicę, postał chwilę w dyszlach, jakby znużony ponad siły, wreszcie, podgoniony ostro, ruszył wolno pod kran i wetknął pysk w kubeł. Wypiwszy do dna nadsiorbnął wody z drugiego i włócząc za sobą uprząż, poszedł w stronę otwartych drzwi stajni.
– Sporo przywiozłeś, Olek – rzekłem, rozejrzawszy się w zasobach platformy.
– Wszystko kazała zabrać – rzekł woźnica. – Patrz pan, załadowałem nawet taborety z kuchni i półki z łazienki. Stara stała nade mną jak kat nad dobrą duszą.
– Nie bała się tak w biały dzień?
– Pozwolenie dla niej dostał zięć od swego kolegi – rzekł Olek.
Twarz miał kościstą, wychudłą, ściągniętą mrozem. Zrzucił czapkę. Sztywne od wapna włosy rozmierzwiły mu się nad czołem.
– A córka?
– Została z mężem. Kłóciła się ze starą, że musi zostać jeszcze dzień. – Popluł w żylaste, wykrzywione dłonie, zżarte od cementu, wapna i gipsu. – Ano, będziem zdejmować. – Wlazł na wóz, rozplatał sznury i począł podawać jedno po drugim krzesełka, wazony, poduszki, kosze z bielizną, pudła staroświeckie, osznurowane książki.
Chwytaliśmy je z Tomaszem i na cztery ręce wnosiliśmy do zatęchłej, ciemnej szopy, układając towar na betonie między workami z na wpół skamieniałym cementem, stosem cuchnącej smołą czarnej papy a kupą suchego wapna przeznaczonego na detaliczną sprzedaż chłopom. Wapno cienkim pyłem unosiło się w powietrzu i gryzło nieznośnie nozdrza. Tomasz sapał spazmatycznie. Był chory na serce.
– Powiedz pan, po co ją kierownik wziął do siebie? – zapytał woźnica, skończywszy ładunek.
– Zrobiła go człowiekiem, to się jej wywdzięcza. – Zasunąłem drzwi szopy i zamknąłem je na kłódkę.
– Wdzięczność jest rzeczą piękną – rzekł Tomasz. Oddychał miarowo, wciągając głęboko powietrze. Chwycił w garście śnieg i mył nim dłonie. Wytarł je o spodnie.
– Taa… narobiłem się dzisiaj – powiedział furman, złażąc z platformy. Nie mógł się swobodnie ruszać w twardym kożuchu, pokrytym skorupą wapna, smoły i dziegciu. Oparł się o wóz, z ulgą pociągał nosem i otarł ręką czoło. – Panie Tadku, panie Tadku, co ja tam widziałem, tobyś pan nie uwierzył. Dzieciaki, kobity… Chociaż i żydowskie, ale wiesz pan…
– Ale pan jakoś wyjechałeś szczęśliwie?
– Inżynier nas widział po drodze. Będzie co z tego?
– Ale – rzekłem lekceważąco – co nam te ciapciaki mogą zrobić? Jak kierownik chce kupić filię, to muszą z nim dobrze, nie? Pojedziesz z rana kursem. Metr wapna na lewo. Wrócisz przed siódmą.
– Ano, trzeba rano z dołu wyrzucić. Konia oporządzę. – Powlókł się w ślad za zwierzęciem do stajni. Przechodząc koło kantoru, uchylił czapki.
W złotym kręgu światła jak w aureoli, otoczona jak dłońmi siną nocą połyskującą pierścieniem gwiazd, stała Maria. Przymknęła za sobą drzwi od muzyki i ludzi i wyczekująco patrzyła w mrok. Otrzepałem ręce z kurzu.
– A jak jutro z rozlewaniem i rozwiezieniem? – Ująłem ją pod ramię i po chrupiącym czerstwym śniegu poprowadziłem wydeptaną ścieżką do furtki. – Może poczekasz do południa? Rozwieziemy razem.
Staliśmy w otwartej furtce. Po pustej ulicy, otwartej migocącym światłem latarni, tępym krokiem spacerował żandarm w niebieskim płaszczu, pilnujący szkoły. Nad ulicą, nad światłem latami, nad stromym dachem wtulonej w mur szopy szedł z szumem wiatr, niósł dym pociągów, gnały pierzaste obłoki, a nad wiatrem i chmurami drżało niebo głębokie jak dno ciemnego potoku. Księżyc prześwitywał przez chmury jak złoty szmat piasku.
Maria uśmiechnęła się czule.
– Wiesz dobrze, że sama rozwiozę – rzekła z wyrzutem, podając mi usta do pocałunku. Wielki czarny kapelusz ocieniał jej twarz jak skrzydłem. Była o pół głowy wyższa ode mnie. Nie lubiłem przy obcych jej pocałunków.
– Widzisz, solipsysto poetycki, co może miłość – rzekł pogodnie Tomasz. – Bo miłość to poświęcenie. Mówię z głębi doświadczenia, bom wiele miał kochanek.
Zmierzch, który zaciera rysy człowieka, nadał mu bryłowatość i ciężar, jakby Tomasz był ociosanym z grubsza kamieniem. Pieprzyk pod lewym okiem czerniał filuternie na monumentalnej, jakby kutej z szarego piaskowca twarzy.
– Oczywiście, że miłość! – parsknęła beztroskim śmiechem Maria i dygnąwszy nam dystyngowanie, odeszła ulicą wzdłuż siatki, naprzeciw chmurom, które wiatr gnał nad naszymi głowami. Minęła sklep paskarza, gdzie nabywałem chleb i kaszankę na śniadanie, a chłop swoje dzieci zamknięte w szkole. Znikła za rogiem, nie obejrzawszy się. Patrzyłem za nią jeszcze chwilę, jakby tropiąc w powietrzu jej ślad.
– Miłość, oczywiście, że miłość! – powiedziałem, uśmiechając się do Tomasza.
– Daj furmanowi wódki, jeżeli masz gdzie pod łóżkiem – rzekł Tomasz. – Chodź, trzeba zbratać się z ludem.
II
Nocą spadło trochę śniegu. Zanim otworzyłem oficjalnie bramę na znak rozpoczęcia dnia handlu, wyprawiwszy pijanych gości i sprzątnąwszy pokój, furman, który wstał przed świtem, zdążył wyrzucić wapno z dołu i zawieźć na budowę, a wróciwszy z kursu, wyprząc konia i usunąć z placu ślady kół. Tak wczesnym rankiem na dworze było jeszcze sinawo, a na ulicy – pusto. Z torów kolejowych dochodził grzechot pociągów. Patrolujący żandarm poszarzał i zmalał w odpływającym mroku, który go zostawił na wybrzeżu wyludnionej ulicy jak zapomniany wodorost. W oknach byłej szkoły zaczynały pojawiać się głowy uwięzionych ludzi. W paskarskim sklepiku, przy składzie, grzali się przy rozżarzonym piecyku dwaj granatowi policjanci. Mrugający po pijacku czerwonymi oczyma sklepikarz rozkładał drżącymi rękoma na ladzie za szkłem ser, kaszę i chleb. Chłopka wyciągnęła z koszyka pęta kiełbasy, które znikały pod ladą w podwójnej ścianie. Przez zamarznięte szyby sączył się szary świt. Po zardzewiałych kratach spływały brudne krople, monotonnie spadały na parapet i ciurkiem lały się na podłogę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki