- W empik go
Pożegnanie z sobą - ebook
Pożegnanie z sobą - ebook
„Pożegnanie z sobą” to poruszające studium psychologiczne człowieka, który osuwa się wewnątrz siebie tak głęboko, że niemal przestaje istnieć. To również niezwykła opowieść o poszukiwaniu granic prawdy i kłamstwa, o uczciwości wobec samego siebie i o odwadze, dzięki której można stanąć twarzą w twarz ze swoimi największymi lękami.
Bohaterem opowiedzianej historii jest człowiek zmagający się z tajemniczym światem zaburzeń dysocjacyjnych. Jest to zespół schorzeń nie do końca zrozumianych jeszcze przez medycynę, a docierający do masowej świadomości niezwykłością swoich objawów. Amnezja dysocjacyjna, osłupienie dysocjacyjne, czy też fuga dysocjacyjna są przypadłościami dotykającymi wiele osób, które dzień po dniu zmuszone są toczyć walkę o samych siebie. Czy z tej potyczki człowiek może wyjść zwycięsko?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-881-6 |
Rozmiar pliku: | 668 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
Słońce wpadało całą wiosenną siłą. Wypełniało całe pomieszczenie, kusiło, niosło nadzieję.
Senny głos prowadzącego. Jeszcze piętnaście minut, dziesięć, pięć…
Ekstatyczne uczucie pozostawienia za sobą obowiązku, bezcelowości, bezsensu. Zapach wiosny wypełniający każdy sześcienny milimetr rzeczywistości.
Mieć wszystko za sobą.
Niosę to w sobie. Przechodzę ulicą Partyzantów, która lekko skręca w lewo i za chwilę ginie w ruchliwej arterii Obrońców Westerplatte. Niewiele dalej boczna, odchodząca – Świerczewskiego. Skręcam. Zdarzy mi się być tam za sto metrów.
Jestem u celu, chociaż to tak beznadziejnie beznadziejne mieć cel w taki dzień.
Wysoka brama obita zielonym płótnem farby, łuszczącym się gdzieniegdzie, a może gdzieniegdzie się niełuszczącym. Naciskam klamkę ruchem zdecydowanie niepewnym. Chłopaki piją wino w bramie, spoglądają przez ramię zdecydowanie nieufnie. Podwórko, zapach wiosny łączy się z zapachem moczu. Obsmarkane dzieci, brudne i wrzeszczące. Ale wiosna nie daje za wygraną, wrzeszczy jeszcze mocniej, krzyczy swym przyjemnym aromatem. Wydaje się, że w taki dzień człowiek nawet na śmierć szedłby z przyjemnością.
Ale nie idę. Stoję. Świat biega wokół mnie.
Drugie piętro, drewniane schody, zielone poręcze. Stopnie trzeszczą pod ciężarem kroków. Kroki stają się niepewne pod wrażeniem trzeszczenia. Balustrada, jakżeby inaczej, zielona, niezbyt długa. Pierwsze drzwi, drugie drzwi, trzecie drzwi, stop. Pukam. Raz, drugi. Raz, drugi.
Drzwi się otwierają…
2.
Zasłona powiewa przy otwartym oknie. Siadam w wiekowym, wysłużonym fotelu. Wysokie, wygięte na zewnątrz, misternie zdobione drewniane oparcia, wskazywałyby na stare, dobre, mieszczańskie pochodzenie. Brudna, zniszczona tapicerka – na stare pochodzenie.
Siedzę niepewnie, rozglądam się nerwowo, tak jak mam to w swoim zwyczaju. Na niczym nie zatrzymuję wzroku, jakby nic mnie nie interesowało, chociaż wszystko mnie interesuje. Książki, mnóstwo książek. Słowa, mnóstwo słów.
Cisza.
Kot na parapecie. Podchodzę do okna, kot ucieka. Podchodzę… Pewniej się czuję, gdy coś robię. Odsłaniam firankę. W kamienicy naprzeciwko kobieta przy biurku. Skupiona; jej palce przemieszczają się po klawiaturze. Przerywa, zamyśla się. Patrzy lekko w lewo, prostuje głowę, obraca twarz. Nasz wzrok się spotyka. Uciekam spłoszony za zasłonę, sam nie wiem dlaczego. Czuję się jeszcze bardziej niepewnie.
Porcelanowa filiżanka, elegancki, nawet niezniszczony wzór. Rzeczywiście, stary, dobry, wysmakowany mieszczański styl.
Aromatyczna herbata. W tym domu zawsze parzono wyśmienitą herbatę. Taca nerwowo drga w niepewnych, zmęczonych życiem rękach. Stolik nie pasuje do reszty – rattanowy, dużo młodszy, ale szybciej się starzejący.
Znowu zostaję sam w pokoju. Podchodzę do okna z postanowieniem, że tym razem nie ucieknę.
Odsłaniam firanę; widzę oczy wpatrzone we mnie. Chowam się za ścianą. Jestem jeszcze bardziej zdenerwowany, jeszcze bardziej niepewny. Siadam, wstaję, siadam, wstaję, wychodzę, biegnę. Zielone poręcze, zielona brama, zielone drzewa. Wiosna. Zachłystuję się powietrzem. Siadam w parku, wstaję, siadam, wstaję.
Odchodzę…Rozdział Jeden
Trzy i pół roku wcześniej…
I.
– Odbierz ten cholerny telefon!
Kapcie podniszczone, za duże. Krok powolny, posuwisty. Mały pokój, przedpokój, salon, telefon.
– Krzysztof Ferdynand, słucham.
– No cześć Krzysiu. Jak się czujesz?
– Jak mam się czuć? Bo ja wiem, lepiej niż wczoraj, gorzej niż źle… Ile tak stałem?
– Niedługo, nie denerwuj się.
– Dziś nie mam siły się denerwować, denerwowałem się wczoraj. Co się działo?
– Nie, nic.
– „Nie, nic”? Zawsze jest „nie, nic”. Stoję jak idiota i „nie, nic”. Powiedz szefowi, że jutro nie będzie mnie w pracy.
– Tak, on już wie.
– No właśnie. Wszyscy wszystko już wiedzą. Powiedz, że projekt skończę w domu.
– Dobra. Trzymaj się Krzysiu.
– Taa, pa.
– Pa.
– Co, wczoraj znowu stanąłeś?
– Stanąłem, i co z tego?!
II.
Kawiarnia na Nowym Mieście. Lustro szyby wychodzące na ulice. Stolik drewniany, filiżanki po kawie. Po dwóch kawach.
Miasto za szybą. Ludzie tuż, tuż, na wyciągnięcie ręki. Zabiegani, zadumani, zastraszeni, szczęśliwi, uśmiechnięci, zadowoleni. Znaczy żywi.
To tam jest życie. Zawsze po drugiej stronie. Gdzie bym nie był, zawsze po drugiej stronie. Ale to dobrze, że jeszcze chociaż na życie popatrzeć można. Ta szyba daje bezpieczeństwo. Bezpieczeństwo daje spokój. A spokój daje poczucie przyjemności. Chwilowa ułuda, że też bym potrafił żyć, oddychać, być z ludźmi. I potrzeba czujności, by się nie zapomnieć, by nie popaść w euforię, by nie stracić dystansu, by nie wpaść w przepaść.
– Cześć Krzysiu. Przepraszam za spóźnienie.
– Nie szkodzi, nie szkodzi, nawet dobrze.
– Jak zwykle, przy oknie?
– Taki czas, to jeszcze mogę.
– Dla pani?
– Nie wiem… może herbatę poproszę.
– Dla mnie kawa.
– Ty już dwie wypiłeś.
– Nie, to po poprzednich gościach.
– No dobra, to powiedz Krzysiu, co ty znowu wymyśliłeś. Co to za pomysły? Odchodzisz z firmy?
– Taaa.
– Dlaczego?
– Proszę cię, po co nam takie pytania.
Bo nie radzę sobie…
– Jak to, nie radzisz sobie?! Najlepszy architekt w firmie, a ty mówisz, że sobie nie radzisz? Szef cię nie puści.
– A tam, nie puści.
Wzrok delikatnie opuszczony, tak by nie być na wysokości innych oczu. Ale dzisiaj nie z lęku; dzisiaj z braku potrzeby. Żadnej potrzeby potwierdzenia siebie, żadnej potrzeby słuchania, jaki to jestem wspaniały architekt, mąż, ojciec, kochanek, kretyn i osioł.
Głowa spokojnym ruchem w stronę okna, w stronę ludzi, w stronę życia. Ale dziś brak potrzeby. Potrzeby życia. Wystarczy to, co za oknem.
Czerwone światło, a on ciągle na pasach. Samochody już trąbią, kierowcy machają rękoma. Śpieszy się coraz bardziej, coraz bardziej nerwowo ciągnie swój wózek. Ciągnie swoją bezdomność. Ma świadomość bezbronności, własnej winy. Widzi ich za szybami luksusowych samochodów, jak jadą do swoich luksusowych domów, w których czekają ich luksusowe żony i luksusowe dzieci w swoich markowych, luksusowych ciuchach. Nie ma wyboru, musi się czuć winny. Jedna torba na wózku – jego życie. Ale ta twarz. Jaką kredką życie kreśliło te linie?
– Krzysiek, Krzysiek!
– Czemu mnie szturchasz?
– Bo odpłynąłeś, znowu odpłynąłeś!
Zniecierpliwienie, irytacja. Dzisiaj brak.
– Nie przesadzaj. Nie zdarza mi się to co pół godziny. Zamyśliłem się tylko. Zdarza ci się zamyślić? – Głos zabrzmiał złośliwie. – Przepraszam.
Jednak irytacja. Odkrywanie irytacji napędza moje zdenerwowanie. Odkrywanie własnej pokraczności sprawia, że staję się pokraczny.
Nerwowe przebieranie palcami po paczce papierosów. Wyciągam jednego, wkładam do ust. Zwisa niedbale. Nerwowo szukam zapalniczki po marynarce – kieszenie zewnętrzne, wewnętrzne i jeszcze raz zewnętrzne.
– Dzięki, Alina.
Nie lubię, kiedy kobieta odpala mi papierosa.
– Przepraszam pana, tutaj nie można palić.
I znów ten pieprzony kelner.
– Muszę wyjść zapalić, zaraz wrócę.
Stoję teraz po drugiej stronie szyby. Zaciągam się nerwowo, coraz mniej nerwowo.
Anonimowy tłum jest doskonały. Patrzę na wylot przez każdego z nich i czuję się taki ważny, lepszy, że wszystko widzę, że widzę całe ich życie na przestrzał, cały ich wadliwy, popaprany świat. Widząc ich, nie widząc siebie. Uczucie doskonałej wyższości.
Wielkie miasta są osobliwie wdzięczne. Nikt znajomy cię nie zaczepia, nie pyta, co u ciebie, jaka pogoda i co tam u żony, psa i chomika.
Kończę palić, gaszę, wyrzucam, wracam. Wracam wcale nie spokojniejszy, wcale nie bardziej zirytowany.
– Krzysiu, nie chciałam cię zdenerwować, przepraszam.
– Daj już spokój, przecież nic nie powiedziałaś – mówię bardziej zirytowany.
– Panie kelner, a niech pan mi powie, z jakich to szacownych przyczyn nie zabiera pan tych pustych, a przy swojej pięknej okazji, brudnych filiżanek? Według moich wyliczeń stoją tutaj od jakichś czterdziestu dwóch minut i szesnastu sekund.
– Krzysiek, nie denerwuj się. – Słyszę prosząco-płaczliwy ton Aliny.
– Daj mi już spokój z tym zdenerwowaniem. To jakaś konieczność, że musisz mi o tym ciągle przypominać?
Muszę już iść. Cześć, Alina. Powiedz szefowi, że rzucam pracę. To na rachunek.
III.
– I co, masz zamiar wszystko rzucić, bo sobie z ludźmi nie radzisz? Mnie też rzucisz?
– A to ty mnie już nie rzuciłaś?
– Co ty Krzysiek wygadujesz?
– Pytam, czy ty mnie nie rzuciłaś.
– Jak to rzuciłaś, co ty Krzysiek mówisz?
– Oj, żona, żona. Twój mąż może i jest pierdołą, ale jesteś przekonana co do tego, że również jest idiotą?
– Nie rozumiem, co do mnie mówisz.
– Nic nie mówię. Obiad jakiś będzie?
– Będzie…
Zdarzyło się w tym niedorzecznym dialogu powiedzieć parę rzeczy, ale tak, by nic konkretnego powiedziane nie zostało. Tak, by zasiać niepokój, ale nie zbierać jego owoców. Dać komuś do myślenia, ale samemu nie potrzebować o tym myśleć. No i zjeść ten cholerny obiad.
···
Zapowiada się przyjemny wieczór. Lubię te wrześniowe wieczory. Niosą w sobie spokój po lecie; ten czas, kiedy nie trzeba za niczym gonić, kiedy nie czujesz tej letniej, unoszącej się w powietrzu pogoni za dopełnieniem, tych rozhulanych zmysłów, które każą ci gnać do zaspokojenia. Cisza i spokój, idealne uzupełnienie.
– Celina, ty dzisiaj wychodzisz na ten raut? – powiedziałem, złośliwie stawiając akcent na ostatnie słowo.
– O co ci, Krzysiek, chodzi?
– Nie rozumiem. Zapytałem tylko, czy wychodzisz na raut.
– Wychodzę!
– Dobrze, ale czemu podnosisz głos? Czy te rauty nie są przyjemne?
– Są!
···
Wiedziałem, że jak przysiądę przy kawie w ogrodzie, to pozapominam się nad sobą i tyle z pracy będzie.
Szkoda, że nie mieszkam na wsi, tylko w tym kawałku przestrzeni udającym zieleń i naturę.
Jak można mieszkać w takim surowym, zimnym klocku z betonu? Kiedyś pewien młodzian, niewiele po studiach, zaproszony przeze mnie do domu, po trzecim, najpóźniej czwartym kieliszku wódki, zapytał mnie czy mi to nie urąga, czy jako architektowi mi to nie urąga, że mieszkam w takim bezosobowym klocku.
Wyrzuciłem gówniarza na pysk. Będzie mi tutaj urągał! To przecież taka nowoczesna, elegancka i do tego kosztowna willa. Czy to nie dzięki temu mogę słyszeć, jaki to ja jestem naj, naj, naj…? A kiedy słyszę, że nie jestem, mogę mieć to gdzieś. Bo przecież jestem, skoro mieszkam w takim nowoczesnym, modnym, drogim, eleganckim domu, w takiej szacownej dzielnicy.
Dobra, to jednak lepiej pójdę coś pokreślić.
IV.
On o nas wie.
– Jak to, wie?
– No wie.
– Skąd wiesz, że wie?
– Bo wiem.
– No i dobrze. Odejdziesz od niego i zamieszkamy razem.
– To nie takie proste.
– Co to znaczy, nieproste?
Cisza. Ręce założone pod głowę. Miękka poduszka, w której toną miękkie myśli. Takie, które spotyka się tylko po dobrym seksie.
– Kochałam go kiedyś…
– A jak pieprzył Sabinę, to też go kochałaś?! A Martę…?
– Daj spokój, wiem, wiem…
Był w niej spokój. Myśli wydawały się płynąć bez pośpiechu, poukładane, posegregowane, każda na swoim miejscu. Była nad wyraz zrównoważona. Zdziwiona sama sobą, jeszcze przed wyjściem z domu podenerwowana i roztargniona, teraz spokojna i zdecydowana. Wiedziała już dokładnie, co zrobi.
– To co zrobisz?
– Nic.
Rano to „nic” było już wszystkim. Śniadanie pośpieszne, słowa zdawkowe, myśli nerwowe.
– Wiesz co? Ten twój mąż to niezły narcyz, swoją drogą.
– Pogadamy o tym jeszcze. Lecę. Widzimy się wieczorem?
– Nie wiem, zadzwonię.
Drzwi się zamknęły, ale nie wyszedł. Na chwilę czas się zatrzymał. Wrócił na powrót do kuchni. Trochę niepewnie, trochę powoli. Wczorajsza pewność, że mogliby zamieszkać razem, dawno go już opuściła.
– Chcesz mu powiedzieć? – powiedział trochę niepewnie, trochę powoli.
– Nie wiem, muszę się zastanowić – powiedziała pewnie i szybko, nie znając odpowiedzi na pytanie.