- W empik go
Pożegnanie z Zieloną 13 - ebook
Pożegnanie z Zieloną 13 - ebook
Zielona 13 powraca po raz czwarty i tym razem już ostatni! Wielki koniec wspaniałej historii o niezwyczajnie zwyczajnych ludziach.
Aldona odkrywa, że po raz kolejny jest w ciąży. Ta szokująca wiadomość wywraca, zarówno jej, jak i Szczepana świat do góry nogami. Jak sobie z tym poradzą?
Roman coraz bardziej nalega na „prawdziwy” ślub Jurka z Antkiem, taki, którego byłby świadkiem. W takim samym tempie, jak relacja Romana z synem się zacieśnia, tak też pogłębia się jego choroba. Zachodzi również inna zmiana – rodzice Antka nieśmiało dają o sobie znać.
Mariolka pokochała swoje odmienione mieszkanie, a własna firma wciąż przynosi jej ogromną satysfakcję. Do pełni szczęścia brakuje jej tylko odpowiedniego mężczyzny, czy taki jej się trafi?
Związek Radeo z Justyną to konflikt interesów. On chce od niej tylko przepustki do sławy, a ona oczekuje miłości. Co z tego ostatecznie wyniknie?
Atelier u Józka rozkwita, sam Józek zdaje się jednak więdnąć. Niebawem duże kłopoty dotkną zarówno jego, jak i jego wspólnika – Zenka.
Życie Elwiry z Krzysztofem zdaje się układać, choć wcale to nie takie łatwe przy czworaczkach. Czy będzie już tylko lepiej?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367357739 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przedziwne, w jakich okolicznościach człowiekowi może skończyć się świat. Aldonie skończył się właśnie teraz, kiedy ze spuszczonymi do kostek majtkami siedziała na toalecie i wyglądała doprawdy groteskowo. Franek bawił się na podłodze łazienki, referując coś do siebie we własnym języku, a ona zastanawiała się, co dalej z nią będzie. Bo to, że Szczepan wścieknie się okrutnie, było pewne jak w banku. Zupełnie nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Popatrzyła smętnie na syna i westchnęła ciężko.
Prawdę mówiąc, miała nawet ochotę się rozpłakać i gdyby nie obecność dziecka, pewnie by to zrobiła. Na szkoleniu dla opiekunek uczyli ją jednak, żeby nie przenosić swoich frustracji na małego człowieka, który jak gąbka chłonie wszystkie dorosłe nastroje. Zamknęła więc oczy i policzyła w myślach do dziesięciu, a kiedy nie pomogło, jeszcze raz do dziesięciu, dwudziestu i jeszcze, dla pewności, do pięćdziesięciu. W międzyczasie poczuła, jak drętwieje jej noga, a po nagim pośladku wędruje stado mrówek. Jednak mimo tego nie miała siły podnieść się z toalety. Tu było jej wygodnie.
W ogóle lubiła własną łazienkę. Co prawda trochę szpeciła ją ogromna plama na suficie, pozostała jeszcze z czasów, kiedy piętro wyżej mieszkała pani Stasia, ale nawet z żółtym zaciekiem łazienka była najbezpieczniejszym miejscem w całym mieszkaniu. To był jej schron i azyl, kiedy miała za dużo na głowie, kiedy Franek marudził, a cały świat zdawał się być przeciwko niej. Tu przychodziła, żeby odpocząć, pomyśleć i zwyczajnie pobyć sama, choć niestety rzadko miała ku temu okazję. Zwykle bowiem Franek na dźwięk zapalanego w łazience światła natychmiast pojawiał się przy drzwiach, wyciągając rączki do swojej mamy. Aldona zabierała go więc często ze sobą, właśnie tak jak teraz, choć zupełnie nie miała na to ochoty. Kochała własne dziecko, ale potrzebowała odrobiny samotności, nawet jeśli wiązała się ona z drętwieniem nóg i mrówkami na pośladkach. Niestety, dzisiaj musiała przeżyć nie do końca pożądane w takiej sytuacji towarzystwo własnego dziecka.
Wróciła myślami do tego, czego dowiedziała się przed chwilą. Nie mogła zrozumieć, dlaczego to znów się stało, i po raz kolejny poczuła, jak łzy zaczynają jej napływać do zmęczonych oczu. Franek już nie zwracał na nią uwagi, zajęty zabawą stadem gumowych kaczek, które zdjął z brzegu wanny. Może to i lepiej, nie musi widzieć własnej matki w takim stanie. Zresztą nikt nie powinien jej takiej teraz oglądać.
Nie, żeby nie podejrzewała, że tak to się może skończyć, zresztą właśnie w tym celu wszystko dziś sprawdziła. Ale przecież nie tak miało być. Franio jest jeszcze malutki, a ona z kolei już wcale nie taka młoda. No i Szczepan miał w końcu jakieś plany na siebie, a teraz to wszystko tak po prostu trafił szlag.
Pociągnęła głośno nosem. Na co dzień obrzydzało ją, kiedy ktoś zachowywał się w ten sposób, ale dziś uznała, że już wszystko jej jedno. Miała ochotę na kieliszek wina. Albo lepiej, na całą butelkę. Niestety, będzie musiała zadowolić się wodą z cytryną.
Kiedy weszła cichaczem do łazienki, jeszcze miała nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Bez sensu w ogóle było to skradanie się, przecież w końcu każdy korzysta z toalety co najmniej kilka razy dziennie, ale Aldona po prostu czuła, że cały świat obserwuje ją w napięciu i złowrogo grozi paluszkiem. Poza tym miała nadzieję, że uda się jej opanować sytuację bez wszędobylskiej obecności swojego pierworodnego. Niestety, Franek, wiedziony chyba jakimś prastarym instynktem, w jednej sekundzie zmaterializował się przy drzwiach, cicho popłakując, w razie gdyby matka nie miała ochoty mu ulec. Uległa, choć już od pierwszej sekundy żałowała tego okrutnie. Na szczęście dziecko tymczasowo zajęło się sobą, więc Aldona mogła przystąpić do dzieła.
Delikatnie rozpakowała zawiniątko, które trzymała schowane za paskiem spodni, a potem uruchomiła machinę. Z całej siły zacisnęła powieki. Nie miała odwagi nawet spojrzeć na to, co się tam działo. Dwie minuty dłużyły się jej jak godziny. Życie zdążyło przelecieć jej przed oczami piętnaście razy, zanim w końcu usłyszała piszczenie urządzenia. Na szczęście Franek nawet nie zanotował odgłosu. Aldona otworzyła powoli oczy i spojrzała na wyświetlacz. Ożeżkurwajapierdolę – przemknęło jej przez myśl, ale tylko kątem oka zerknęła na dziecko i już wiedziała, że nici z soczystej ekspresji własnych emocji.
– No, urwał nać! – szepnęła do siebie zamiast tego, co niestety w niczym jej nie pomogło, ale w tej sytuacji musiało wystarczyć. Nie wolno przeklinać przy dzieciach.
– Aldonka, długo jeszcze? Bo już naprawdę nie wytrzymam. – Szczepan zapukał w drzwi łazienki. – Wiesz, sorry, ale serio muszę.
Aldona cicho pociągnęła nosem, chrząknęła i wreszcie się odezwała, jakby zupełnie nic się nie stało.
– Już wychodzę, prawie skończyłam.
Po drugiej stronie drzwi dało się słyszeć westchnienie ulgi.
– Poczekam, tylko błagam, nie za długo.
Kobieta wywróciła znacząco oczami, ale natychmiast wstała z toalety i naciągnęła majtki. Opuściła spódnicę, wymyła ręce, otarła twarz ręcznikiem i spojrzała w lustro.
– Aldono Mężyk-Zasada – powiedziała do swojego odbicia – to oczywiste, że dasz sobie radę. Jesteś kobietą, a kobiety są w stanie przetrwać wszystko. Nawet kolejną ciążę. A Szczepan… Cóż, będzie musiał zweryfikować swoje plany. W końcu sama sobie tego dziecka nie zrobiłaś.
Uśmiechnęła się do siebie sztucznie, odrzuciła włosy, po czym nacisnęła klamkę. Na pohybel!
***
– Ale tato, przecież mówiłem ci, że jesteśmy już po ślubie. – Jurek z Antkiem siedzieli naprzeciwko Romana i tłumaczyli mu wszystko wciąż od początku.
– Dla mnie nie jesteście! – Mężczyzna się naburmuszył.
Siedzieli przy stole i jedli pieczonego kurczaka, którego przygotował Antek. To był ich domowy rytuał, że zawsze wspólnie zjadali choć jeden posiłek w ciągu dnia. To był ich czas, na rozmowę i zwyczajne bycie razem, na co dzień bowiem każdy był zajęty swoimi sprawami. Jurek znalazł lepszą pracę, która co prawda zabierała mu sporo czasu, ale za to dawała mnóstwo satysfakcji, Antek cały czas zajmował się domem i odkrył swoją nową pasję – gotowanie. Wespół z Romanem tworzyli pyszne dania, które potem we trzech konsumowali w czasie obiadu. Jurek nawet próbował nakłonić Antka do założenia bloga kulinarnego, ale tamten twierdził, że jeszcze musi się sporo nauczyć. Niestety, Antek, przynajmniej w teorii, nie nadawał się do regularnej pracy w kuchni – mimo rehabilitacji prawdopodobnie już nigdy nie miał być zdolny do pracy fizycznej. Na razie więc oddawał się rodzinie, wymyślał nowe przepisy i częstował nimi swojego męża i teścia.
Jurek westchnął. Już nie wiedział, jak ma przekonać ojca, że ślub w Holandii jest takim samym ślubem jak ten w Polsce, ale ze względów prawnych nie mogli pobrać się tutaj. Choć naprawdę bardzo by chcieli. Niestety, do tego potrzeba otwartych umysłów i odpowiedniego prawa, a na to się niestety nie zapowiada.
– Popatrz, mamy obrączki. – Jurek podsunął ojcu pod nos serdeczny palec lewej ręki, na którym dumnie nosił złoty krążek.
Roman tylko się żachnął.
– Co to ma w ogóle być? Założyłeś sobie pierścionek na rękę, w dodatku na niewłaściwą, i myślisz, że to jest oznaka wzięcia ślubu?! Nie byłem na tym ślubie, nie widziałem, wódki z gośćmi nie piłem, więc żadnego ślubu nie było.
Jurek wywrócił oczami i westchnął ciężko.
– Mam ci pokazać certyfikat małżeństwa? – spytał. Był już naprawdę wykończony, Roman zachowywał się dziś tak, że nie szło przemówić mu do rozsądku.
Choroba bardzo dała mu się we znaki. Co prawda fizycznie doszedł już do siebie, ale za to psychika pozostawiała wiele do życzenia. Właściwie trudno było rozpoznać dawnego Romana, ojciec bowiem zmienił się niemal całkowicie. W niektóre dni było całkiem znośnie, mężczyzna jakby wracał na dawne tory, ale kolejnego poranka zupełnie nie dało się z nim dogadać. Zawsze był uparty i miał własne zdanie, czasami mimo racjonalnych argumentów, ale teraz to wszystko jeszcze bardziej się zintensyfikowało. Kiedy się na coś uparł, nie było mocnych, by w jakikolwiek sposób wytłumaczyć mu, że się myli.
Przecież na początku nawet zaakceptował fakt, że Jurek z Antkiem pobrali się w Holandii. Może wtedy nie był z tego powodu najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi, ale przyjął to do wiadomości i w jakiś sposób się z tym pogodził. A gdy Roman zachorował, panowie chyba po raz pierwszy doszli do ściany, bo Antek nie został uznany za członka rodziny. I jakoś naturalnie wszyscy zaakceptowali fakt, że według polskiego prawa Jurek z Antkiem zawsze będą parą narzeczonych. Obiecali nawet Romanowi, że wspólnie wybiorą się do Amsterdamu odnowić przyrzeczenia małżeńskie, żeby ojciec mógł w pełni uczestniczyć w ich szczęściu.
To wszystko było tak bardzo porąbane i tak bardzo niewłaściwe, że wszyscy już odczuwali zmęczenie całą tą sytuacją. Bo w końcu w czym przeszkadzałoby umożliwienie ludziom legalizacji wspólnego życia? Dla państwa nie byłoby żadnej różnicy, a ludzie tacy jak Jurek i Antek mogliby wreszcie mieć spokojną głowę i w pełni cieszyć się życiem rodzinnym, bez kłód rzucanych pod nogi w każdym urzędzie. I tak przecież mają ciągle pod górkę, mierząc się z ostracyzmem i czasami będąc wytykanymi palcami. A nawet największa niezgoda społeczna nie jest w stanie sprawić, że dwoje ludzi po prostu przestanie się kochać.
Od dawna byli twardzi. Musieli wyhodować na sobie grubą skórę, by móc w miarę normalnie funkcjonować w świecie, który w żaden sposób nie jest dla nich przyjazny. Na szczęście mieli Romana, który, choć z trudem, jakoś przełknął i zaakceptował ich swoistą inność. A teraz, od niedawna, do ich rodzinnego teamu zaczęli powoli dołączać również rodzice Antka. Jeszcze nieśmiało i z niepełnym zrozumieniem, ale widać było maleńkie światełko w tunelu. Przynajmniej rozmawiali, choć wciąż rzadko i niechętnie.
Tylko teraz Roman znów zaczął naciskać na ten ich ślub, którego oczywiście chcieli, ale przecież nie byli w stanie prawnie przeprowadzić.
– W dupie mam te wszystkie papierki. – Roman zaczął się wyraźnie złościć. – Zrobiliście to sami, bez rodziny, w jakiejś cholernej Holandii. Dla mnie się nie liczy, skoro nie byłem nawet na weselu jedynego syna.
Jurek westchnął ciężko, a Antek powoli zamknął oczy. No nie dogadają się dzisiaj.
– Tato, co cię ugryzło? Przecież rozmawialiśmy o tym już kilkanaście razy. Jak tylko w pełni dojdziesz do siebie, pojedziemy do Amsterdamu i na własne oczy zobaczysz, jak jeszcze raz się pobieramy. – Antoni w końcu włączył się w dyskusję. Musiał jakoś ratować Jurka.
– W dupie mam Amsterdam. Nigdy tam nie byłem i nigdy nie pojadę. Poza tym, smarkaczu, pomyślałeś o swoich rodzicach? Mnie zabierzecie, a ich nie? Jak oni się będą czuli?
Żaden z mężczyzn nawet nie skomentował tego smarkacza. W ich wieku taki przytyk był nawet uroczy. Obaj panowie popatrzyli na siebie bezradnie.
– Dobrze, to co w takim razie proponujesz? – Pierwszy odezwał się Jurek.
Roman się obruszył.
– A co ja mogę? To wy, młodzi, znacie się na tych wszystkich nowinkach.
– Jeszcze raz ci powtarzam, że nie da się wziąć takiego ślubu tu, w Polsce. Żaden urzędnik ani nawet ksiądz nam go nie udzieli. Takie jest prawo. Serio, tato, nie upieraj się, bo pewnych rzeczy po prostu nie przeskoczymy.
– A kto mówi o jakimś urzędasie? Ksiądz to już w ogóle. Wy się znacie, więc powinniście sobie poradzić. Może ta wasza, no, jak jej tam było, Justyna wam pomoże. Są te śluby humanitarne czy coś. Wymyślcie coś. Ma być wesele i już. Ja zapłacę, choćbym miał się zapożyczyć. Matka też dołoży, już o to zadbam. Zanim umrę, chcę być na weselu swojego syna. Koniec i kropka. – Roman wyraźnie się nakręcał.
– Humanistyczny ślub, nie humanitarny – poprawił go Jurek półgłosem. – Zresztą, nie mówmy o czyimkolwiek umieraniu.
– Jeden pies! – Ojciec machnął ręką, ale widać było, że oczy zaświeciły mu się na samą myśl o weselu syna. – Tak, synu, jestem już stary i w końcu przyjdzie mi umierać. To naturalna kolej rzeczy, zwłaszcza teraz, kiedy jestem już niedołężny. Ale jak się nie napiję wódki na tej waszej imprezie, to możecie mi wierzyć, że będę was nawiedzał. Lepiej zabierajcie się do roboty.
Antek roześmiał się lekko.
– Dobrze, tato, zróbmy to – odezwał się jako pierwszy. Jurek popatrzył na niego ze zdziwieniem. – Jeśli tak bardzo tego chcesz, weźmiemy ślub humanistyczny i będziesz honorowym gościem na naszym weselu. Niewielkim weselu, ale jednak. – Puścił oko do swojego męża.
Jurek zamknął twarz w dłoniach i z ciężkim westchnieniem pokręcił głową.
– Jesteście nienormalni – stwierdził tylko.
– Czy to znaczy, że się zgadzasz? – zapytał Antek z szelmowskim uśmiechem. Wyraźnie coraz bardziej zaczynała go bawić ta cała sytuacja.
Jurek pokazał rękę z obrączką.
– A czy mam jakieś inne wyjście? Już i tak się od ciebie nie uwolnię. Zresztą, już raz się oświadczałeś, więc teraz się nie wycofam.
– No. To teraz ślub, a potem to już niech się dzieje, co chce – podsumował Roman. – A teraz daj mi nóżkę, bo tak pięknie pachnie, że aż mnie skręca z głodu.
***
Mariolka lubiła swoje nowe mieszkanie. Tak naprawdę lubiła. Wiadomo, że w poprzednim wystroju też było jej dobrze i czuła, że to jej miejsce na świecie, ale teraz wszystko jakby zmieniło się jeszcze bardziej na plus. Justyna zadziałała jak prawdziwa czarodziejka (choć wolała, żeby nazywać ją raczej czarownicą) i razem z remontem dała Mariolce coś, o czym ta nawet nie ważyła się marzyć. Dała jej poczucie niczym niezmąconego komfortu i przynależności do tej konkretnej przestrzeni. Mariolka nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że zwykły wystrój mieszkania może tak znacząco wpłynąć na jej psychikę.
Przede wszystkim czuła się młodziej. Dużo młodziej niż wcześniej, choć dopiero dobiegała trzydziestki. W starych, babcinych wnętrzach czuła się staro, jak jakiś eksponat wystawiony w muzeum, jak stary mebel pośród tych wszystkich przestarzałych bibelotów swojej babci. Przyzwyczaiła się do tej starości na tyle, że przestała zauważać swoje potrzeby w tym względzie. Miała za dużo do roboty, by przejmować się własnym komfortem psychicznym. Zresztą ten kurz z babcinych foteli już od dawna płynął w jej żyłach i z biegiem czasu stał się integralną częścią niej samej. Dopiero teraz zaczynała zauważać zmiany, które zachodziły nie tylko w jej otoczeniu, ale również w jej osobistym myśleniu i patrzeniu na świat.
Chciało jej się tańczyć, cieszyć i wariować. Wiosna nadchodziła wielkimi krokami, nie tylko za oknem, ale i w jej życiu. Zielona co prawda nie zieleniła się jeszcze, zresztą trudno było szukać jakichkolwiek oznak wiosny na smętnym podwórzu za kamienicą ani, tym bardziej, na asfalcie przed budynkiem, ale za to słońce świeciło coraz radośniej.
Mariolka otworzyła szeroko okno i zaciągnęła się ciepłym, wiosennym powietrzem. Wystawiła twarz do słońca i zamknęła oczy. Promienie delikatnie pieściły jej policzki. Czuła się wspaniale, wszystko zaczynało się układać, tak jakby kolejne puzzle jej osobistej układanki same wskakiwały na właściwie miejsce.
Miała piękne mieszkanie, do którego wracała z ogromną chęcią, miała swoją firmę, która działała coraz prężniej i z której była naprawdę dumna. Miała cudnych ludzi dokoła, świetnych sąsiadów, którzy, jak się okazało, potrafili się bezinteresownie poświęcić właśnie dla niej, i miała Justynę, z którą przyjaźń zacieśniała się coraz bardziej, a której to przyjaźni nie przeszkadzały nawet więzy krwi, co niestety nieczęsto się zdarza.
Mariolka była zdecydowanie zwierzęciem stadnym i dobre relacje były jej zwyczajnie niezbędne do prawidłowego funkcjonowania. Uwielbiała tych ludzi, swoją przestrzeń, własne wybory i coraz bardziej lubiła samą siebie. Do pełni szczęścia brakowało jej tylko jednego – męskiego ramienia, na którym mogłaby się oprzeć w chwilach zwątpienia, takiego kogoś, z kim chciałaby dzielić codzienne radości. Bo sukces jest ważny i fajny, ale tylko wtedy sprawia prawdziwą przyjemność, kiedy może być dzielony z kimś, kogo się kocha. A taki ktoś na razie Mariolce się nie zdarzył.
Czasem myślała o Radku, że może w jakiś sposób straciła swoją szansę na prawdziwą rodzinę. Wtedy widziała w nim jedynie zapatrzonego w siebie i żałosnego pajaca, ale zaczynała podejrzewać, że nie miała do końca racji. Teraz Radeo był zajęty Justyną i wydawało się, że całkiem nieźle im razem. Rzeczywiście się zmienił, widać było, że oszalał na punkcie jej kuzynki i robił wszystko, by tamta go pokochała. Wydawało jej się, że Justyna podchodziła do jego zalotów z wrodzoną ostrożnością, ale Mariolka widziała, że angażuje się coraz bardziej. Radeo umiał uwodzić i sprawiać, że kobieta czuła się wyjątkowo. Szkoda, że sama tak szybko odrzuciła jego starania o jej serce.
Pewnie na początku źle go oceniła, bo być może całkiem wartościowy z niego człowiek, ale teraz już było za późno na takie rozważania. Radeo był zajęty i to jej osobistą kuzynką, a Mariolka nie wyobrażała sobie wtrącać się do ich szczęścia, bez względu na to, jak bardzo żałowałaby wcześniej podjętych decyzji. Było, minęło, trzeba iść naprzód.
Jeszcze raz wciągnęła w nozdrza rześkie wiosenne powietrze i pozwoliła wpaść promieniom słońca do swojego salonu.
– Wiosna, panie sierżancie! – rzuciła do siebie starym powiedzonkiem swojej babci. – To zdecydowanie będzie dobry dzień!
***
Radeo leżał na łóżku i gładził się po swojej napiętej jak plandeka na żuku skórze na idealnym brzuchu. Mógł policzyć każdy mięsień i nawet nie uświadczyłby na żadnym z nich choćby najmniejszej grudki tłuszczu. Jego brzuch był doskonały, dokładnie tak samo, jak każda inna część jego boskiego ciała. Lubił tak leżeć bez koszulki i rozkoszować się własnym towarzystwem.
Pomyślał o Justynie i natychmiast poczuł wzbierającą w slipach silną erekcję. Jęknął cicho i sięgnął po telefon. Dawno już się z nią nie kontaktował, więc wypadało choćby dać o sobie znać. Nie, żeby jakoś specjalnie tęsknił, ale wiadomo – jak za długo nie będzie o sobie przypominał, to istnieje pewne niebezpieczeństwo, że panna ulotni się z kimś innym. A na to Radeo nie mógł sobie pozwolić. Justyna była bowiem jego przepustką do lepszego świata, biletem do szczęścia i wiecznej sławy.
Kiedy był u niej w sylwestra, postanowił sobie, że wykorzysta sytuację najbardziej, jak to tylko będzie możliwe, bo taka okazja już naprawdę nigdy więcej się nie powtórzy. Oczywiście w tym celu przez cały pobyt był obrzydliwie uroczy i czarujący i choć wkurzało go takie udawanie, to musiał przyznać, że działało doskonale. I to nie tylko na Justynę, szalały za nim bowiem wszystkie jej koleżanki. Nawet te jeszcze ładniejsze od Sadowskiej.
Oczywiście nie mógł powiedzieć, że Justyna była brzydka – co to, to nie, ale po pewnym czasie zdążyła już mu się na tyle opatrzyć, że z chęcią spróbowałby kogoś innego. Dużo czytał o celebryckim światku, codziennie przeglądał najświeższe wiadomości na Pudełku, Pomponiku, Plejadzie i nawet w Super Expressie i doskonale wiedział, że gwiazdy lubią się wymieniać partnerami. I on to pewnie też w końcu zrobi, na razie jednak jeszcze był za mało znany i nie do końca wsiąkł w to towarzystwo. Trudno się w końcu spodziewać, żeby po jednym spotkaniu nagle wszystkie miejscowe celebrytki rzuciły mu się na szyję (choć oczywiście nie miałby nic przeciwko temu). Ale z czasem pewnie dojdzie i do tego. Póki co musiał dbać o dobre stosunki z Justyną, bo to ona była tymczasowo jego jedyną szansą. A potem już będzie mógł wybierać.
Przeturlał się na brzuch i sięgnął po telefon, który leżał na szafce nocnej. Odblokował ekran i znalazł nazwisko Justyny w jednym z komunikatorów.
„Tęsknię za tobą” – napisał szybko, po czym wysłał bez zastanowienia.
Odpowiedź przyszła prawie natychmiast: „Ja też za tobą tęsknię”.
Po raz kolejny połknęła haczyk, a Radeo znów poczuł, że slipy robią mu się coraz ciaśniejsze. Musiał przyznać, że w tej materii Justyna sprawdzała się doskonale. W łóżku potrafiła wiele, poza tym była gibka, wysportowana i miała zabójcze nogi. Gdyby tylko o to chodziło, w zasadzie mógłby z nią zostać, ale trudno przecież wymagać monogamii, kiedy dokoła tyle pięknych i całkiem napalonych na niego lasek. Na razie jednak pomyślał, że nie dla psa kiełbasa i póki co zadowoli się Justyną.
„Może zobaczymy się niedługo?” – zapytał w kolejnej wiadomości.
Tym razem na odpowiedź czekał dłuższą chwilę.
„Musiałam sprawdzić, kiedy mam przerwę w zdjęciach” – odpisała po kwadransie. „I właściwie mógłbyś przyjechać już w następny wtorek. Moglibyśmy pojechać w jakieś fajne miejsce. Sami, bez wścibskich spojrzeń i moich koleżanek. Co Ty na to?”
Radeo zaklął pod nosem. To nie tak miało być. Chciał pojechać do Justyny właśnie po to, by poobcować z tymi jej koleżankami, by pokazać się w świecie i nawiązać nowe znajomości. Zupełnie nie chciał być z nią sam na sam przez cały swój pobyt w Warszawie. Taka wizyta nie miała dla niego sensu, jeśli Justyna miała ukrywać go przed swoimi znajomymi. Westchnął ciężko i pokręcił z dezaprobatą głową. „Cholera, w następny wtorek mam tyle roboty, że chyba nie dam rady” – wystukał szybko na ekranie. „Myślałem raczej o odwiedzeniu cię na planie jeszcze w tym tygodniu. Przecież chyba będziesz miała jakąś przerwę, a ja na pewno nie będę przeszkadzał. Poza tym nie wiem, czy wytrzymam bez ciebie aż do kolejnego wtorku” – dodał pospiesznie, całkiem zadowolony z własnego pomysłu.
Justyna wysłała mu uśmiechniętą buźkę z serduszkami zamiast oczu. Bardzo infantylne i bardzo w jej stylu. Jednak najważniejsze, że złapała przynętę. Nie może jej teraz odpuścić.
„To jak? Mogę się pakować?” – wysłał kolejną wiadomość, jeszcze zanim odpisała.
„Tak!!!!!”
Radeo uśmiechnął się do siebie szeroko, po czym pomasował się po kroczu. Jeszcze dziś pojedzie do Warszawki i zostanie tam tak długo, jak to tylko możliwe. Na pewno będzie musiał wrócić przed wtorkiem, ale do tego czasu poużywa życia. Z Justyną albo i bez.
Czuł, że już długo nie wytrzyma. Jeszcze raz pomasował się po kroczu, po czym niechętnie wstał z łóżka. Nie lubił tego robić w samotności, ale dzisiaj nie miał wyboru. Cóż, są sprawy ważne i ważniejsze. Westchnął ciężko, po czym powlókł się do łazienki, zgarniając po drodze świeży ręcznik. Jak mus, to mus.
***
Ostatnio w Atelier u Józka było coraz więcej klientów. Właściciel czuł, że nareszcie dostał wiatru w skrzydła, bo biznes kręcił się z niespotykaną dotąd energią. Nie, żeby w jakikolwiek sposób przyłożył do tego rękę, po prostu to wszystko robiło się jakby samo. Ludzie przychodzili czasami z ciekawości, czasem, żeby zrobić sobie zdjęcie, a potem udostępnić je w tych swoich social mediach i tym samym zachęcić innych. A następni zachęcali kolejnych i tak oto sklep właściwie przez cały czas miał nowych klientów.
Trzeba powiedzieć, że ta cała Justyna zrobiła naprawdę dobrą robotę. Nie dość, że wyremontowała im zalany lokal, to jeszcze powiesiła nad drzwiami taki piękny szyld, że zupełnie nie było się czego wstydzić. Nie, żeby Józek się kiedykolwiek wstydził, po prostu teraz wszystko wyglądało dużo schludniej, czyściej i zwyczajnie lepiej. A to oczywiście przyciągało kolejnych klientów. Co prawda po prawie czterech miesiącach od ponownego otwarcia było już nieco kurzu na butelkach, ale kto by się tym przejmował. Z tego wszystkiego tuż po świętach Józek zaopatrzył atelier w lepsze jakościowo trunki, choć na zapleczu nadal i niezmiennie bulgotał Zenkowy bimber. Dla przyjezdnych były chardonaye i inne moety, a dla stałych klientów zawsze czekały najlepsze delikatesy prosto od samego mistrza.
Klient nasz pan, więc jak jest popyt, to i wzrasta podaż – wie o tym każdy, nawet najmniej rozgarnięty przedsiębiorca. A na popyt na najlepszy w dzielnicy trunek wyczarowany przez Zenona panowie nie mogli narzekać. Wiadomo, że teraz musieli go bardziej ukrywać, bo wścibskie spojrzenia niektórych klientów mogły im naprawdę zaszkodzić, ale póki po swojej stronie mieli Krzysztofa, nie obawiali się jakoś specjalnie nalotu funkcjonariuszy. Zresztą, za jedną butelkę moeta byli w stanie dostać nawet ze trzy stówki, więc chwila niepewności i dreszczyk emocji był zdecydowanie tego wart. A biorąc pod uwagę fakt, że w ostatnim czasie moetów i innych alkoholi z górnej półki sprzedali co najmniej kilkadziesiąt, Józek nie zamierzał narzekać. To znaczy – zamierzał, bo narzekanie miał niejako wpisane w naturę, ale akurat nie na to.
Nawet Zenek śmiał się, że stali się lokalnymi celebrytami, więc muszą trzymać fason. Ciągle zachwycał się tą całą Justyną i Józek podejrzewał nawet, że wieczorami wzdychał do jej zdjęcia, ale postanowił, że nie będzie tego komentował. Zenek swój rozum miał i nie należało wyprowadzać go z błędu. Poza tym od wzdychania jeszcze nikomu nie ubyło rozumu, a dzięki temu wspólnik zaczął o siebie dbać, częściej się golił i nawet kupił jakieś nowe ubrania. No i jakoś tak radośniej przykładał się do roboty, obsługując większość klientów, dzięki czemu i zyski były większe, i sam Józef mógł bezpiecznie chować się na zapleczu.
Od jakiegoś czasu bowiem cierpiał na przewlekły ludziowstręt i starał się unikać wszelkich interakcji, jak tylko mógł. Zupełnie nie wiedział, skąd mu się to wzięło, w końcu przecież ostatnie miesiące były całkiem udane, no i odnowił kontakt z Julitką, co bardzo go cieszyło. Mimo wszystko czuł, że poza nią i Zenkiem nie potrzebuje do życia innych ludzi, podejrzewał nawet, że w jakiś sposób zdążył się wypalić, i mimo wszystko coraz częściej myślał o prawdziwe emeryturze. Dlatego tym bardziej pasowało mu, że to na Zenka spadła większość obowiązków przy prowadzeniu sklepu. W razie czego będzie miał komu go zostawić.
– My teraz jesteśmy sławni jak po kuchennych rewolucjach. Tylko u nas to były rewolucje bimbrowe. I nasza Magda Gessler dużo śliczniejsza. – Zenek wparował na zaplecze po kolejnej wizycie następnych nowych klientów. Dzisiaj wyjątkowo przychodziły ich całe wycieczki.
– Co to są te całe rewolucje? – Józek nie bardzo był w temacie.
– Naprawdę nie wiesz, dziadygo jeden? Telewizji musisz więcej oglądać. To całkiem fajny program.
– Ty znowu o tej swojej telewizji. Zobaczysz, mózg ci kiedyś wyżre od tego oglądania.
– Tobie wyżarło i bez telewizora. Trzeba się rozwijać, bo jak się nie rozwijasz, to się zwijasz. A ja jeszcze zamierzam trochę pożyć, będąc przy zdrowych zmysłach.
Józek miał dość tego gadania Zenka. Splunął na dłoń i przylizał swoją pożyczkę spod pachy. Już niewiele jej zostało, zaledwie kilka marnych włosów, ale Józek dbał o nią jak zawsze. Jeśli całkiem wyłysieje, to będzie jego ostateczny koniec. Jeszcze raz przejechał dłonią po głowie, a resztę śliny z pełną pieczołowitością wtarł w wąsy.
– Chociaż gazetę byś poczytał albo polityki w radiu posłuchał. – Wspólnik nie odpuszczał. – Zobaczyłbyś, jak się zmienia świat, i może wyciągnąłbyś z tego jakieś wnioski, bo na razie siedzisz na tym zadupiu i tylko kasę liczysz. Po cholerę ci ta kasa, do grobu jej nie zabierzesz, a twoja córka sama nie wie, gdzie wydawać własną.
Józek zamyślił się przez chwilę. W zasadzie Zenek miał całkowitą rację, ale oczywiście nigdy nie zamierzał mu tego powiedzieć. Już i tak wspólnik rozbestwił się wystarczająco, a jakby się dowiedział, że mądrze gada, to już w ogóle Józkowi nie zostałaby żadna przyjemność w życiu. Tak mógł przynajmniej spokojnie szydzić z niczego nieświadomego Zenka i choć przez chwilę poczuć się lepiej.
Póki co machnął tylko ręką.
– Wy, młodzi, myślicie, że pozjadaliście wszystkie rozumy, a tak naprawdę tylko głupoty wam w głowie. Jakieś oglądanie telewizji i te całe magiczne telefony. Nie wiem, po co to komu. Myślałem, że przynajmniej ty jesteś mądrzejszy, a tu się okazuje, że taki sam jak oni wszyscy. Nic, tylko myślenie o głupotach. Za bimber się lepiej weź, bo klienci czekają.
Zenek pokręcił głową z dezaprobatą. Coraz gorzej działo się z Józkiem. Jego zwykły, codzienny sarkazm zaczynał przybierać coraz bardziej niepokojące rozmiary. I zupełnie nie dało się już z tym facetem porozmawiać. Miał trochę dość. Owszem, lubił Józka i traktował go niemal jak rodzinę, ale przecież wszystko ma swoje granice. Józek był uparty i niczego nie dało się mu w żaden sposób przetłumaczyć. A od ostatnich świąt wyraźnie było widać, że właściciel atelier zmarniał, zasępił się i zrobił się milczący.
Odkąd się znali, nie był jakimś gadułą, ale teraz zamyślał się na dłużej albo wszystko sprowadzał do kilku prychnięć i machnięcia ręką. Zenek nawet podejrzewał, że to może być depresja czy inne cholerstwo, bo przecież biznes kręcił się jak nigdy, a i rodzinnie Józefowi zaczynało się układać. Smutno było patrzeć na przyjaciela w takim stanie, ale niestety Zenon sam nie mógł nic na to poradzić. Pociągnął więc tylko nosem i poszedł nastawiać kolejny zacier do nowej partii swojego flagowego trunku.
***
Zupełnie niedawno wszystkie dziewczynki zaczęły już chodzić. Rozwijały się różnie, każda w swoim tempie i jak to u wieloraczków bywa, nieco później niż ich rówieśnicy. Jednak Elwira nie czuła z tego powodu żadnego niepokoju. Wszystkie cztery były zdrowe, roześmiane i jedna w rozwoju ciągnęła za sobą pozostałe. Rozkoszą było na nie patrzeć i ich matka oddawała się temu, kiedy tylko mogła.
Nigdy nie przestawały jej zdumiewać i nie mogła uwierzyć, jak wiele uczyły się każdego dnia. Rosły w oczach, a jednocześnie Elwira była pewna, że dla niej na zawsze zostaną maleńkimi dziewczynkami. Teraz siedziała na prowizorycznej ławce na placu zabaw i patrzyła na te swoje cztery cuda. Krzysztof próbował je ogarniać, ale słabo mu to szło, bo każda z córek koniecznie chciała robić coś zupełnie innego niż pozostałe. To jednak nie przeszkadzało roześmianemu tacie wygłupiać się z nimi na całego. Łaskotał je, zaczepiał i delikatnie przewracał się razem z nimi. A one, śmiejąc się głośno, wchodziły na ojca i przytulały się do niego. Było jeszcze zimno, ziemia nie zdążyła się nagrzać kwietniowym słońcem i Elwira podejrzewała, że te harce mogą nawet skończyć się katarem, ale nie reagowała. Na placu zabaw byli sami, reszta rodziców najwyraźniej uznała, że jeszcze nie czas na zabawy w plenerze, ale im to zupełnie nie przeszkadzało.
Krzysztof z dzieciakami tarzali się po smętnej pozimowej trawie i nic nie robili sobie z chłodnej pogody. Elwirze było dobrze, w końcu czuła, że jest w odpowiednim miejscu swojego życia. Wystawiła twarz do słońca i zamknęła na chwilę oczy. Wszystko było tak, jak być powinno.
Z Krzysztofem też wreszcie zaczęło się układać. Chyba coś w końcu zrozumiał, bo starał się coraz bardziej. Chciał spędzać z nimi każdą chwilę, kiedy tylko nie był w pracy, włączał się w opiekę nad dziećmi. Trochę to Elwirze przeszkadzało, bo nagle okazało się, że tata wie lepiej, co komu dolega i jak efektywniej przebrać mokrą pieluchę. A nawet jeśli nie wiedział, to robił wszystko, by się wykazać. Doprawdy, czasami miała ochotę udusić go gołymi rękami, ale wyjaśnili sobie tyle, że nie zamierzała tego robić. Zbyt wiele czasu stracili, żeby teraz spierać się o głupoty. Przeżyje i te nagłe przypływy rodzicielskiej troski ze strony własnego męża. A jak się przyzwyczai, to może nawet nie będzie wcale tak źle.
Podniosła się z ławki i podeszła do rozbawionej gromadki. Dziewczynki były brudne, jakby ktoś celowo wykąpał je w błocie. Do tego miały zaróżowione policzki i uśmiechnięte buzie. Matka westchnęła tylko i wzruszyła ramionami.
– Brudne dzieci to szczęśliwe dzieci – mruknęła do siebie, spoglądając jednocześnie na własnego męża. – Ciekawe, co podręczniki mówią na temat brudnego męża.
Krzysztof był najbrudniejszy z nich wszystkich. Co prawda na czarnej kurtce było widać mniej błota niż na różowych okryciach wszystkich czterech dziewczynek, ale za to jasne jeansy przedstawiały obraz nędzy i rozpaczy.
– Przecież ja tego nie dopiorę – jęknęła już tym razem na głos.
Mąż jakby obudził się z jakiegoś letargu.
– Coś mówiłaś? – zapytał, jednocześnie zdejmując ze swojego brzucha Basię.
– Mówiłam, że wyglądasz, jak siódme dziecko dozorcy – powtórzyła ulubione powiedzonko swojej matki. – Pamiętasz może, jakiego koloru są ich kurtki? – zakpiła.
Krzysztof niby groźnie zmarszczył brwi, na co Kasia z Asią jak na komendę zapiszczały radośnie i wspięły się ojcu na kolana.
– Nie pamiętam – odparł zgodnie z prawdą. – Poza tym nie wiem, czy zauważyłaś, ale nie mam jak się teraz zajmować kolorami, bo jakieś potworniackie potwory na mnie wiszą – dodał szybko, po czym próbował się wreszcie pozbierać z nienajczystszej trawy, na co Stasia zareagowała dzikim wierzganiem, a Basia zmarszczyła się złowrogo, zupełnie tak, jak ojciec przed chwilą.
Elwira pokręciła głową z dezaprobatą.
– Dobra, bando, zbieramy się do domu, bo jeszcze chwila i ktoś zadzwoni po służby, że niedopilnowane i brudne dzieci snują się po placu zabaw.
– Mamo, nie bądź taka. Jeszcze chwilę – odezwał się cieniutkim głosem Krzysztof, kiedy Elwira już zbierała z ziemi ciągle wierzgającą Stasię.
– No chodź, bo jak padną w wózkach, to wiesz, jak to się skończy.
– Armagedonem! – krzyknął, jednocześnie podrzucając Kasię w powietrze. Dziewczynka roześmiała się głośno.
***
– Czyś ty do reszty zwariowała? – Anita Szymańska zawsze słynęła z ciętego języka i mówienia dokładnie tego, o czym właśnie myślała.
Nie owijała w bawełnę i nie udawała nikogo, kim się absolutnie nie czuła, zwłaszcza jeśli chodziło o dobro jej najbliższych przyjaciół, a za taką właśnie uważała Justynę. Poznały się na samym początku ich wspólnej medialnej drogi. Justyna zaczynała być rozpoznawalna, a Anita dbała o to, by twarz przyszłej gwiazdy świeciła jak najjaśniejszym blaskiem. Oczywiście bez zmarszczek i zbędnych udziwnień. Wtedy sama była tuż po szkole i stawiała pierwsze kroki w wizażu, ale z czasem stałą się najbardziej zapracowaną makijażystką gwiazd.
Jednak od początku to właśnie z Justyną zaprzyjaźniła się najmocniej i tak trwały wspólnie już od lat, ramię w ramię i pędzel w twarz. Anita była nie tylko powiernicą sekretów Justyny, ale i jej swoistym sumieniem, a właściwie czymś, co to sumienie miało uciszać, Justyna bowiem o wszystkich miała wyłącznie dobre zdanie i zwykle nawet nie zauważała, kiedy ludzie zaczynali ją wykorzystywać. Dlatego tym bardziej liczyła się ze zdaniem przyjaciółki, słynącej nie tylko z dobrych pędzli i doskonałego wyczucia makijażu, ale i z najostrzejszego języka w całej branży.
– Odpuść go sobie, przecież to pajac. – Justyna siedziała na fotelu w prowizorycznej garderobie na planie kolejnego odcinka serialu Za zakrętem, a Anita jak zwykle manipulowała przy jej twarzy. – Naprawdę nie widzisz, że ten gość jest beznadziejny?
Justyna wzruszyła ramionami.
– No dobra, może trochę brakuje mu ogłady, ale to naprawdę fajny chłopak.
– Ogłady! – prychnęła Anita, nabierając pomadkę na pędzelek. – Jemu przede wszystkim brakuje mózgu. I zacznij to wreszcie zauważać. Nie możesz być ciągle jakąś pieprzoną Matką Teresą i zabierać pod swój dach wszystkie ofiary losu. On nie jest ci do niczego potrzebny. Skąd ty go w ogóle wytrzasnęłaś?
– Mówiłam ci… – zaczęła Justyna, ale natychmiast przestała mówić, skarcona surowym spojrzeniem przyjaciółki. Westchnęła tylko cicho i wydęła wargi, żeby Anita mogła je dokładniej pomalować.
– Nie gadaj, jak cię maluję! – syknęła makijażystka. – To było pytanie retoryczne. Dobrze wiem, z której dziury go wygrzebałaś. Jak to się nazywało? – Zamyśliła się pokazowo. – Wałbrzych? Przepiękne miejsce, nawet mówią na nie odpowiednio – Mordor. Jesteś niereformowalna. – Pokręciła głową z dezaprobatą.
– Po pierwsze, żaden mordor, tylko porządne miasto, nawet kiedyś wojewódzkie, więc przestań się czepiać. – Justyna już nie wytrzymała. Na szczęście Anita właśnie skończyła malować jej usta, więc mogła się swobodnie odzywać. – Poza tym z Wałbrzycha jest dużo sław. Aktorzy, pisarze, nawet chwilowo mieli tam noblistkę.
Anita zrobiła znudzoną minę.
– No, jak noblistkę mieli, to rzeczywiście. Nie można im niczego zarzucić. Pardon, moja pomyłka. – Podniosła ręce w poddańczym goście. – Żaden Mordor, tylko metropolia. Też na M. – Wyszczerzyła się w sztucznym uśmiechu.
– Błagam cię, przestań ironizować. Miasto jak miasto, a Radeo jest naprawdę całkiem w porządku.
– Oczywiście, że jest. Jakby mu przeciąg między uszami nie hulał, to może nawet coś by z niego było. A tak, nadaje się jedynie na kamień do kiszenia kapusty. Chociaż nawet nie, bo z pustym łbem to i ciężar za mały. Ale czekaj, ego go dociąży. Da radę.
Justyna miała naprawdę serdecznie dość. Nie dość, że wstała wyjątkowo wcześnie, bo zaczynali zdjęcia o wschodzie słońca, to jeszcze musiała wysłuchiwać tych sarkastycznych tekstów Anity. Nie chciało jej się słuchać tego wszystkiego. Miała własne zdanie na temat Radka. Może i był nieco nieokrzesany i rzeczywiście brakowało mu obycia w świecie, w którym ona sama poruszała się bez trudu, ale przecież dopiero do niego wchodził. To chyba normalne, że wszystko trzeba najpierw poznać, żeby potem móc się w tym czuć jak ryba w wodzie.
Radek był zdecydowanie zwierzęciem medialnym, tylko tę medialność trzeba było w nim nieco okiełznać. Na pewno był doskonałym materiałem na gwiazdę, albo przynajmniej gwiazdkę, i co do tego Justyna nie miała najmniejszych wątpliwości. Należało tylko oszlifować ten maleńki klejnot, który w nim tkwił, i wtedy bez trudu pokazać go światu. I tego zadania Justyna postanowiła się podjąć bez względu na to, co na ten temat miała do powiedzenia Anita.
– Naprawdę nie widzisz, że dla niego jesteś wyłącznie trampoliną do sławy? – Przyjaciółka tymczasem nie zamierzała odpuszczać. – Wyciśnie cię jak cytrynę i rzuci w kąt.
Skończyła już makijaż i właśnie zdejmowała z ramion Justyny foliową pelerynę zabezpieczającą ubranie.
– Uważam, że jesteś do niego uprzedzona. I zupełnie nie rozumiem dlaczego. – Justyna była coraz bardziej oburzona. – Może i kusi go medialna kariera, ale zależy mu przede wszystkim na mnie. Na mnie, nie na kasie, czy sławie. Gdyby było inaczej, nie jechałby teraz przez pół Polski tylko po to, żeby się ze mną zobaczyć, prawda?
– Daję mu dwa miesiące. No, może góra trzy i zobaczysz, że zacznie cię olewać. Aż trudno mi uwierzyć, że po tylu latach w tym syfie nadal jesteś taka naiwna.
– No właśnie nie jestem, a on z mediami nie ma nic wspólnego. Dlatego mu wierzę. Zrozum, to człowiek z zewnątrz, nie zna tu nikogo, nie będzie nawet się starał zbliżyć do tego całego światka. To poważny człowiek, ma własne zobowiązania i swoją pracę. Nie wiem, po co miałby mieszać w mojej.
Anita wzruszyła ramionami.
– Zrobisz, jak zechcesz, tylko nie przychodź potem z płaczem do cioci Anitki, żeby leczyła twoje roztrzaskane serduszko.
– Nie przyjdę, nie martw się o mnie. – Justyna, wychodząc, cmoknęła przyjaciółkę w policzek. – Dziękuję za mejkap. Jak zwykle profesjonalny. Tylko nos ci się zaczyna tępić, bo widzisz zagrożenie tam, gdzie zupełnie nie występuje. – Uśmiechnęła się złośliwie.
Anita obróciła się za wychodzącą Justyną.
– Czekaj, mam pomysł. Załóżmy się o tego twojego gogusia. Jeśli w ciągu trzech miesięcy nie wpadnie w nasz syfiasty światek, nie zostawi cię i nie przeleci co najmniej tuzina lasek, to przyznam ci rację, że się srogo pomyliłam.
– I kupisz mi najdroższe wino, jakie będzie dostępne w okolicy.
– A jeśli wygram… – Anita się zamyśliła. – Jeśli wygram, to osobiście odeślesz go do tej dziury, z której go wyciągnęłaś, zasypiesz gruzem i nie pozwolisz nigdy więcej się wydostać.
Justyna prychnęła lekko.
– To zupełnie nie wchodzi w grę, ale niech będzie. – Wyciągnęła rękę. – Umowa stoi. Za trzy miesiące zobaczysz, jak bardzo się pomyliłaś.