Pozłacana klatka - ebook
Pozłacana klatka - ebook
W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku gen. Wojciech Jaruzelski wprowadził w Polsce stan wojenny. Zawieszona została działalność partii politycznych, organizacji społecznych i związków zawodowych, w tym zwłaszcza NSZZ „Solidarności”. Zatrzymano ok. 10 tys. osób (część została zwolniona po podpisaniu tzw. lojalek), internowani zostali obradujący w Gdańsku przywódcy „Solidarności”. Wśród zatrzymanych był szef związku Lech Wałęsa. Władze potraktowały go nieco inaczej niż pozostałych zatrzymanych i proponowały rozmowy, ale Wałęsa nie chciał rozmawiać bez udziału swoich doradców. Autor tej książki był wówczas funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu i wszedł w skład Specjalnej Grupy Ochronnej. To do zadań tego zespołu wchodziło strzeżenie Lecha Wałęsy w okresie niespełna roku jego internowania, choć terminu „internowanie” unikano wówczas jak ognia. Wałęsę przewożono do różnych miejsc, najpierw w okolicach Warszawy, m.in. był osadzony w zamkniętym dla osób z zewnątrz pałacu w Otwocku Wielkim, przeznaczonym na ogół do goszczenia przybywających z wizytami państwowymi dostojników zagranicznych. Kiedy nadzieje na wykorzystanie jego osoby w celach propagandowych upadły, przywódcę „Solidarności” wywieziono do specjalnego ośrodka rządowego w Arłamowie na Pogórzu Przemyskim, w południowo-wschodnim, wyludnionym zakątku Polski. Wydawało się, że tam, „na krańcu świata”, nie będzie groźny. Ośrodek służył dotychczas jako hotel dla przybywających na polowania dostojników krajowych i zagranicznych.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-13089-0 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W listopadzie 2012 roku minęło 30 lat, gdy z internowania został zwolniony Lech Wałęsa. Dlaczego piszę o tym? W Polsce narosło wiele legend i mitów na ten temat. Niektóre są tak absurdalne, że zastanawiam się, kto i po co je rozsiewa? Na przykład: „był codziennie bity, siedział w celi, gdzie woda sięgała powyżej kolan”, „cały czas był zakuty w kajdanki, a jedzenie dostawał co drugi dzień, w powyginanych aluminiowych miskach”.
Kiedyś sam zobaczyłem na wystawie poświęconej „Solidarności” – w klasztorze na Jasnej Górze – eksponaty z adnotacją: „miska i talerz oraz sztućce, z których jadł Lech Wałęsa podczas internowania”.
Były i nadal są i takie opowieści, że „był traktowany po królewsku, mieszkał w czasie internowania w luksusowym rządowym hotelu, obsługiwali go kelnerzy, jadł i pił co chciał, palił kubańskie cygara”; mówiono też, że żona Danuta wraz z dziećmi przebywała u niego tygodniami na państwowym wikcie.
Te i inne „rewelacje” wychodziły z różnych środowisk, najczęściej można było je usłyszeć na spotkaniach koleżeńskich, prywatnych przyjęciach, jak również w czasie spotkań państwowych, rozpowszechniała je też część duchowieństwa. Istniała i nadal istnieje grupa tzw. dobrze poinformowanych, którzy zależnie od okoliczności podsycali te legendy, często występując jako „naoczni świadkowie”.
Wiele pytań dotyczących tamtego okresu zadawali mi także moi synowie, bo przecież wiedzieli, gdzie pracowałem w owym czasie. Takie same pytania miała i nadal ma młodzież, której nikt dotychczas nie opowiedział, co rzeczywiście było prawdą…
Dzisiaj jeszcze wielu się tym interesuje, ale za kilka lub kilkanaście lat będzie trudniej dotrzeć do faktów, a tym bardziej do uczestników tamtych zdarzeń.
Kilka słów o Firmie, w której przepracowałem kilkanaście lat i która odegrała kluczową rolę w poniższych wspomnieniach. Piszę tu o Biurze Ochrony Rządu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Jego historia zaczęła się w latach dwudziestych, w okresie międzywojennym. Powodem stworzenia formacji o takim charakterze był zamach na prezydenta Gabriela Narutowicza w 1922 r. Po tym zdarzeniu w 1924 r. została stworzona specjalna Brygada Ochronna. Jej zadania nie uległy większym zmianom po dzień dzisiejszy. W 1944 r. w Resorcie Bezpieczeństwa Publicznego powstał Wydział Ochrony PKWN. Po kolejnych zmianach w 1956 r. utworzono Biuro Ochrony Rządu, które jako nowa jednostka Służby Bezpieczeństwa weszła w skład Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Początkowo BOR podlegał bezpośrednio ministrowi, a następnie wyznaczonym wiceministrom resortu. W następnych latach dokonywano kolejnych przekształceń, aż w końcu w 2001 r. weszła w życie ustawa o Biurze Ochrony Rządu i od tego momentu podlega ono ministrowi spraw wewnętrznych. Obecnie BOR jest jednolicie umundurowaną i uzbrojoną formacją, której głównymi zadaniami są ochrona osób i obiektów ważnych ze względu na dobro, bezpieczeństwo i interes Państwa Polskiego.
Jak już wspomniałem, byłem funkcjonariuszem Biura Ochrony Rządu, który wraz z wyselekcjonowaną grupą pracowników został wyznaczony do bezpośredniej ochrony Lecha Wałęsy, gdy nastąpiło jego internowanie.
Nie będę wymieniał żadnych nazwisk, jedynie pseudonimy moich kolegów ze Specjalnej Grupy Ochronnej Biura Ochrony Rządu (SGO BOR).
Z wiekiem pamięć staje się ulotna, a zdarzenia zacierają się, toteż chociażby dla najbliższych postanowiłem napisać te wspomnienia. Często wracam myślami do tamtych dni, ponieważ różne oceny wydarzeń prowokują do wspomnień. Zdecydowałem się opisać wszystko to, co wtedy się wydarzyło, tak jak to widziałem ja i moi koledzy, tak jak to zapamiętaliśmy!
Będą to wspomnienia – opis zdarzeń czasem o bardzo silnym ładunku emocjonalnym – które na zawsze głęboko utkwiły w mojej pamięci.Stan wojenny w Polsce 1981–1983
W Firmie wyczuwało się napięcie już na dwa tygodnie przed oficjalnym ogłoszeniem i wprowadzeniem stanu wojennego. Cały stan osobowy podzielony był na dwie grupy operacyjne: jeśli jedni pracowali od rana do wieczora, to drudzy w tym czasie znajdowali się w swoim miejscu zamieszkania – i tak na zmianę. Wszyscy musieli być w pogotowiu, przynajmniej „pod telefonem”.
W sobotę 12 grudnia 1981 r. do godziny 18.00 wszyscy funkcjonariusze BOR musieli się stawić w miejscu pracy. I tak się to zaczęło…
Po przybyciu na miejsce zastała nas niespodziewana informacja. Oświadczono nam, że z dniem dzisiejszym został zawieszony w obowiązkach szefa BOR dotychczasowy jego dyrektor o pseudonimie „Gryf ”. Był to najdłużej szefujący dyrektor w historii BOR. Na jego miejsce został powołany pierwszy zastępca szefa BOR, który miał przezwisko „Biały Ojciec”, nadane mu przez pracowników. Przyjęliśmy tę informację z zaskoczeniem, niedowierzaniem i mieszanymi uczuciami. Dlaczego to się stało? Zagadka wyjaśniła się kilka lat po stanie wojennym. W rozmowach na wysokim szczeblu państwowym przed ogłoszeniem stanu wojennego „Gryf ” oświadczył, że nie dopuści, aby jego pracownicy byli włączeni do udziału w internowaniu osób dotychczas chronionych przez BOR. Został więc usunięty ze stanowiska, a na jego miejsce powołano człowieka, który takich zastrzeżeń już nie miał.
12 grudnia od godziny 20.00 zaczął się w Firmie ruch. W zespołach dwuosobowych meldowaliśmy się u nowego szefa BOR, który wręczał nam koperty z rozkazem udania się do wskazanych miast wojewódzkich. Otrzymaliśmy specjalne przepustki do poruszania się po całej Polsce. Ubrani byliśmy w nasze cywilne ciuchy, dostosowane do warunków atmosferycznych. Dostaliśmy prowiant na dwa dni i nastąpił natychmiastowy wyjazd. Wydano polecenie, aby o godzinie 4.00 rano dnia 13 grudnia nastawić radia w samochodach i wysłuchać wystąpienia gen. Wojciecha Jaruzelskiego.
My już przed północą wiedzieliśmy, że 13 grudnia
1981 roku zostanie wprowadzony stan wojenny na terytorium całej Polski. Wypadało to w niedzielę – dzień szczególny, nieprzypadkowo wybrany. Samochody rozjeżdżały się we wszystkich kierunkach pojedynczo lub w małych kolumnach, zależnie od liczby osób do internowania w danym mieście. Ogółem wydano na terenie Polski 10 132 decyzje o internowaniu. Wydawały je np. komendy wojewódzkie MO, Komenda Główna MO, komendy garnizonów wojskowych, Prokuratura Generalna Wojska Polskiego.
Nasza grupa dostała rozkaz wyjazdu na północny zachód Polski. Do Poznania wyjechaliśmy małą kolumną składającą się z czterech samochodów. Robiło się coraz zimniej, ale mnie i koledze było gorąco z wrażenia. Podczas jazdy zastanawialiśmy się, co zawierały koperty, które otrzymaliśmy w Warszawie? Mieliśmy je otworzyć dopiero w Komendzie Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej, w gabinecie jej szefa. Jak się później okazało, jeszcze trzy zespoły miały to samo zadanie. Do Poznania dojechaliśmy trzema samochodami, czwarty został po drodze z powodu awarii. Godzina druga w nocy, miasto było uśpione, mróz poniżej 20o C, tylko w gmachu komendy paliły się wszystkie światła. Czekano jakby na nas. Od razu przyjął nas komendant wojewódzki, którego dobrze znaliśmy z wcześniejszej współpracy przy okazji przyjazdów licznych delegacji rządowych. Po wstępnej wymianie zdań i uprzejmościach padło oczekiwane przez nas pytanie:
– Z czym panowie do mnie przybyliście?
– Mamy dla pana koperty, które należy otworzyć w naszej obecności – odpowiedziałem podając mu dokumenty.
Po otwarciu pierwszej zobaczyłem zdziwienie i niedowierzanie na jego twarzy.
– Co tam do cholery jest? – pomyślałem.
Napięcie rosło. Po otwarciu ostatniej koperty usłyszałem stanowczy głos komendanta:
– Ja tego nie podpiszę, co oni mi tu przysłali, zobaczcie sami – i rozłożył na biurku papiery.
Były to nakazy internowania osób funkcyjnych z Poznania, takich jak I sekretarz wojewódzki PZPR, przewodniczący Rady Miasta, jego zastępcy i jeszcze jedno nazwisko. Formularze były wypisane na maszynie: imię, nazwisko, data urodzenia, miejsce zamieszkania, ostatnio pełniona funkcja. Co dziwne, nie było żadnego podpisu ani pieczątki, kto to wystawił. Nic – pusto!
Wtedy przypomniało mi się, co powiedział nasz nowo mianowany szef BOR:
– Komendant wojewódzki ma to podpisać i przystawić pieczątkę.
Zrobiło się nieciekawie…
– My wykonujemy tylko rozkazy naszego szefa – powiedziałem.
Komendant na to, że nie ma do nas pretensji, ale tego nie może podpisać, gdyż są to porządni ludzie i jak im później mógłby spojrzeć w oczy!
– Na przyjaciół wyroku nie podpiszę.
Ten człowiek wówczas mi zaimponował, wiedział, co stawia na szali i co ma do stracenia.
Z internowanymi musieliśmy z Poznania wyjechać najpóźniej o czwartej rano, a sprawa zaczęła się przeciągać. Komendant podjął próbę nawiązania kontaktu telefonicznego po linii rządowej z generalnym prokuratorem wojskowym. Przełączył telefon na głośnomówiący, niestety nikt nie odbierał. Następnie wykręcił numer do BOR, odezwał się zastępca nowego szefa, ps. „Francuz”. Komendant zameldował się mówiąc, że są tu ludzie z BOR z nakazami internowania, ale przez nikogo niepodpisanymi.
– Tak, wiemy – odrzekł „Francuz” – podpisz i przystaw pieczątki.
– Ja tego nie podpiszę, kto o tym decyduje? – naciskał komendant.
– Zadzwoń do ministra, to ci powie – ironizował „Francuz”.
Atmosfera zaczęła się zagęszczać. Rozmówcy zmieniali się, a my nadal czekaliśmy. Chcieliśmy wyjść z gabinetu, ale komendant powiedział, żebyśmy zostali. Sekretarka wreszcie zamknęła cały czas otwarte drzwi. Po wykręceniu kolejnego numeru usłyszeliśmy: „słucham, Kiszczak”. Treść rozmowy powtórzyła się jak poprzednio i jak poprzednio padło zdanie: „podpisz te papiery” i jeszcze dodatkowo: „ty jesteś szefem i to do ciebie należy”.
– Nie zrobię tego, mogę oddać ci szablę, ale tego nie podpiszę – mówił na pozór spokojnie komendant.
Zapadła cisza, patrzyliśmy na siebie, to była odmowa wykonania rozkazu. Po chwili głos w słuchawce:
– Masz nowego zastępcę, niech on to podpisze.
– A jak nie będzie chciał?
– Masz tak zrobić, żeby chciał! Na tym rozmowa się skończyła.
Do gabinetu poproszono nowego zastępcę. Komendant jakby przez moment był „nieobecny”. Cały czas zastanawiałem się, dlaczego chciał mieć świadków tego zdarzenia. Wiedział, że po tym wszystkim może zostać zdymisjonowany lub dołączyć do grupy internowanych, a może czekałoby go coś jeszcze? Pierwszy raz spotkałem się z człowiekiem, który w tak dramatycznych okolicznościach umiał jasno postawić sprawę. Był to formalny sprzeciw, a nawet bunt. Wtedy właśnie widziałem go ostatni raz.
Gdy do gabinetu wreszcie wszedł wezwany zastępca, komendant przedstawił mu sprawę. Przekazał, że rozmawiał z Centralą i że należy podpisać te dokumenty.
– Podpisanie tych dokumentów leży w pana interesie – odezwał się nagle jeden z moich kolegów, wysuwając się do przodu, przy okazji pokazując kajdanki i uzbrojenie. Człowiek podpisał wszystko i wybiegł z gabinetu.
Zrobiło się późno, było około trzeciej nad ranem, ruszyliśmy, a ja cały czas zastanawiałem się, jak mamy wykonać zadanie, jak internować spokojnego przecież obywatela, jak się będzie zachowywał, czy będzie stawiał opór i jak my mamy zareagować? Nigdy nie byliśmy w takiej sytuacji, z założenia przecież „ochraniamy”, czasem stanowczo i brutalnie interweniujemy w wypadku zagrożenia osób chronionych, nigdy przeciw nim. Doskonale rozumiałem sprzeciw szefa BOR ps. „Gryf ”, którego usunięto. Nie powinniśmy w tym brać udziału. Inni koledzy też myśleli podobnie.
Mieszkanie, do którego dotarliśmy, znajdowało się na drugim piętrze. Przed drzwiami postawiliśmy milicjanta w mundurze, który był z nami, i zadzwoniliśmy. Czekamy, cisza, w końcu ktoś niepewnie pyta:
– Kto tam?
– Milicja, proszę otworzyć.
Po dłuższej chwili szpakowaty gospodarz z niepewną miną wpuszcza nas do środka. W domu zastajemy jeszcze żonę.
– Ma pan broń w domu? – pytamy.
Przez moment gospodarz jeszcze wierzył, że przyjechaliśmy po broń, a nie po niego. Po odebraniu broni pokazaliśmy mu nakaz internowania. Przeczytał go, papier wypadł mu z rąk. Żona zaczęła głośno płakać, gdy kazaliśmy mu ciepło się ubrać. Ponieważ nie mieliśmy zakazu informowania zatrzymanych, gdzie ich zabieramy, powiedzieliśmy, że ten pan pojedzie na Półwysep Helski, do ośrodka dla internowanych.
Po towarzyszącego nam podczas zatrzymania milicjanta przyjechali koledzy, zabrali go do komendy. Odebraną internowanemu broń przekazaliśmy oficerowi dyżurnemu Komendy Wojewódzkiej MO w Poznaniu i ruszyliśmy na północ, w dalszą drogę.
Za nami jechał drugi samochód, trzeci został w Poznaniu, bo nie zastał „swojego” internowanego. Podobno dostał „cynk”, że po niego jadą. Ukrył się na swojej działce pod Poznaniem. Miał jednak pecha, bo po niego udał się „borowik” ps. „Afgan”, który znał go dobrze i wiedział, gdzie można go odszukać. Czwarty samochód po usunięciu awarii dotarł do Poznania późnym popołudniem, nie mogliśmy więc na niego zaczekać. Jadący nim koledzy nie odnaleźli osoby, którą mieli internować. Człowiek ten był wówczas w Warszawie, o czym nikt nie wiedział.
O godzinie czwartej rano wysłuchaliśmy wystąpienia gen. Wojciecha Jaruzelskiego o wprowadzeniu stanu wojennego oraz o utworzeniu Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Stan wojenny wprowadzał m.in. następujące restrykcje:
– zawieszono naukę w szkołach i na uczelniach,
– przerwano łączność telefoniczną w całym kraju,
– wprowadzono godzinę milicyjną od godziny 21.00 do godziny 6.00.
Nasz „pasażer” w skupieniu wysłuchał przemówienia generała, lecz nie odezwał się ani słowem. W samochodzie zapanowała cisza. Jadąc w stronę Bydgoszczy nie zaobserwowaliśmy żadnego ruchu na drogach. Była już niedziela, dzień przywitał nas słoneczną i mroźną pogodą. Wczesnym rankiem zobaczyliśmy grupki ludzi idących chyba do kościoła, a pół godziny później po lewej stronie pojawiły się trzy czołgi sunące boczną drogą w naszym kierunku. Przypatrując im się intensywnie, dostrzegliśmy na wieżyczkach wymalowane czerwone gwiazdy – były to czołgi radzieckie. Jechały coraz wolniej, aż zatrzymały się przed wjazdem na główną drogę. Czekaliśmy, że może ktoś z nich wyjdzie, ale nic takiego się nie stało. Od razu zaczęliśmy wszyscy rozmawiać, nawet nasz „pasażer” włączył się do dyskusji. Zastanawialiśmy się, co to oznacza, z której bazy wyruszyli? Były to stare czołgi T-34. Wtedy wydawało się nam, że Rosjanie dostali rozkaz obsadzania głównych dróg strategicznych. Jednak do samego Półwyspu Helskiego nie zauważyliśmy podobnych manewrów. Oceniliśmy, że pewnie jakiś nadgorliwy dowódca wydał rozkaz wyjścia czołgów na miejsce wyznaczone w planach bojowych. Inne pewnie zdążyli w porę zatrzymać w koszarach.
Jechaliśmy dalej, bez postojów, otrzymanym prowiantem podzieliliśmy się z naszym „pasażerem”. Rozmawialiśmy o wszystkim, co się wydarzyło, nasz internowany był zastępcą prezydenta miasta, pracownikiem Uniwersytetu Poznańskiego i nie miał pojęcia, dlaczego znalazł się na liście internowanych.
Do Władysławowa wjechaliśmy około godziny dziewiątej, kierując się na Hel. W owych latach czubek Półwyspu Helskiego był strefą zamkniętą, ponieważ znajdowały się tam bazy marynarki wojennej oraz stały baterie rakietowe obrony Wybrzeża. Tym razem już u nasady półwyspu ustawiono bramę z napisem „Wojsko Polskie”. Po obu jej stronach zainstalowano cekaemy oraz dwulufowe szybkostrzelne działka przeciwlotnicze, wszystko obłożone workami z piaskiem. Ustawiono też betonowe zapory przeciwczołgowe oraz zasieki z drutu kolczastego. Załogę stanowili marynarze w czarnych mundurach i hełmach.
Wjeżdżając zobaczyliśmy to wszystko i nasz kierowca machinalnie zwolnił. Zrobiło to na nas wrażenie. Jeden z marynarzy, uzbrojony w „kałasznikowa”, podszedł do nas z kartką w ręku. Po sprawdzeniu, kim jesteśmy i kim jest nasz „pasażer”, dostaliśmy przepustkę samochodową uprawniającą do wjazdu, którą należało zwrócić przy wyjeździe. Wreszcie znaleźliśmy się w ośrodku rządowym, który był celem naszej wyprawy.
Bramę otworzył nam żołnierz z Nadwiślańskich Jednostek Wojskowych MSW (NJW MSW), podbiegł do nas dowódca warty w stopniu oficerskim i zapytał, czy jest wśród nas pan Andrzej z BOR, który miał przejąć obowiązki komendanta miejsca internowania. Jechał za nami w drugim samochodzie. Było tu już sporo ludzi – cywilów. Naszemu „pasażerowi” kazaliśmy pozostać z kierowcą, a my poszliśmy „na zwiady”.
Ośrodek Wypoczynkowy Urzędu Rady Ministrów był cały szczelnie ogrodzony, z własnym dostępem do Zatoki Puckiej. Na dużym terenie stały bungalowy dla tzw. lepszych gości, które wyposażone były we własną kuchnię i znajdowały się w pewnym oddaleniu od siebie. Było ich chyba cztery, piętrowe z dużymi tarasami, z przeznaczeniem dla jednej rodziny. Pozostałe budynki to pawilony jednopiętrowe, kilkunastorodzinne, ze wspólną stołówką. W sezonie letnim wszystko to funkcjonowało, tętniło życiem, gdyż około 120 osób mogło korzystać tu z urlopu. Z końcem ostatniego turnusu dobytek znoszony był do magazynu i budynki oraz bungalowy stały puste – do następnego sezonu.
Zapadła decyzja, że w tym ośrodku zrobi się miejsce dla internowanych w stanie wojennym. Po zagęszczeniu pokoi do czterech osób można było tu przetrzymywać od 240 do 260 zatrzymanych. Zwożono internowanych szczebla administracyjnego i partyjnego z całej Polski. Wszyscy chodzili zdenerwowani, bo w budynkach brakowało praktycznie wszystkiego. Było przecież „po sezonie”. Należało dostarczyć łóżka, pościel, koce i inne niezbędne rzeczy oraz uruchomić kuchnię i stołówkę. Ale na razie żołnierze pilnowali całego obiektu, a dowódca warty czekał na przybycie komendanta. Na wartowni znajdowały się listy internowanych i wojsko rejestrowało nowo przybyłych, którzy stopniowo byli dowożeni.
Dopełniliśmy formalności przekazania naszego „podopiecznego”, a sami ruszyliśmy w stronę bramy wjazdowej. Wracając, w jednym z pawilonów zobaczyliśmy w pustej sali człowieka w piżamie, za którym z pistoletem chodził jakiś cywil. Okazało się, że internowano go tak jak stał, w samej piżamie, nie pozwalając mu się nawet ubrać, a wieziony był przez pół Polski.
Tak też wyglądał scenariusz internowania wielu osób. Rozgrywały się różne sceny, zaistniała sytuacja wyzwalała u ludzi ekstremalne zachowania. Tej nocy także internowano większość członków Komisji Krajowej „Solidarności”.
W tym momencie pożegnałem się z moim kolegą, który zostawał razem z komendantem. Nic tu już nie miałem do roboty, wreszcie z kierowcą mogliśmy się udać w drogę powrotną do Warszawy. Spieszyłem się, bo miałem dołączyć do swojej SGO.
Pozostałe grupy funkcjonariuszy BOR, które wyjechały w teren po internowanych, nie zdążyły powrócić do Warszawy do końca pierwszego dnia stanu wojennego. Wśród tych funkcjonariuszy byli też członkowie Specjalnej Grupy Ochronnej.Podziękowanie
Myślę, że wszystkie lata służby w BOR pozwoliły mi przeżyć zarówno wspaniałe, jak i czasem bardzo trudne czy kontrowersyjne chwile. Miałem okazję poznać bliżej wielu ciekawych i nietuzinkowych ludzi, często z pierwszych stron gazet. Obserwowałem ich zachowanie podczas przełomowych i historycznych wydarzeń w naszym kraju.
Wykonując swoją pracę, często uczestniczyłem w wydarzeniach o, można rzec, historycznym znaczeniu. Opisane w tej książce wydarzenia są jednocześnie wspomnieniem o moich kolegach ze Specjalnej Grupy Ochronnej. To były już niemal ostatnie chwile naszej wspólnej służby.
Tak jak wtedy, gdy razem chroniliśmy podczas wizyty w ojczyźnie naszego papieża Jana Pawła II.
W 1989 roku w kraju nastąpiły duże zmiany, które nie ominęły też naszego resortu. Lech Wałęsa walczył o prezydenturę. Przyszedł czas, w którym nasze drogi powoli zaczęły się rozchodzić. Część opuściła szeregi BOR, niektórzy z nas rozjechali się po świecie: do RPA, Kanady, krajów Europy.
Mam szczególną okazję, aby przywołując we wspomnieniach tamten czas, złożyć wszystkim moim kolegom z Grupy SGO specjalne podziękowanie za wspólne nasze działania, wsparcie w pełnieniu trudnej służby, za „nocne Polaków rozmowy”, za koleżeństwo i „braterstwo broni”. Dziękuję „Małemu” – dowódcy SGO, oraz pozostałym członkom naszej grupy. A byli to: „Dżuda”, „Gabon”, „Ciacho”, „Sanczo”, „Psia Morda”, „Komes”, „Cygan”, „Kermit”, „Afgan”, „Jawor”, „Polonez”, „Sosna”, „Ptyś”, „Ogon”, „Świerszczyk”, „Dzięcioł”, „Kozioł”, „Fuzja”, „Fiury”, „Cieśla”, „Kwiatek”, „Sidor”. Dziękuję pozostałym członkom SGO, których nie wymieniłem. Pamięć staje się ulotna…
Szczególne podziękowania składam mojej żonie Ewie, która cały czas wierzyła, że warto to wszystko opisać. Dopingowała mnie i wspierała w chwilach zwątpienia. Była pierwszym i bardzo krytycznym recenzentem. Była moim dobrym duchem
Dziękuję też Osobie, którą pozwoliłem sobie obdarzyć mianem „Ojca chrzestnego”, bo zachęciła mnie do napisania tych wspomnień, i wszystkim, którzy przyczynili się do powstania i wydania tej książki.
Tadeusz M. Lupar