- W empik go
Pozłacany róg. Tom I - ebook
Pozłacany róg. Tom I - ebook
Jest maj 1833. Powstanie listopadowe upadło, ale na teren Galicji przenikają z Królestwa niedobitki rajdu płk. Zaliwskiego. Jeden z partyzantów trafia pod dach prowincjonalnego rejenta gdzieś pod Tarnowem...
Wraz z odsłoną kolejnych kart powieści, zostajemy przeniesieni do świata, którego nie znamy. Dodajmy, bo to ważne: do świata patriarchalnego. W tle dzieje się historia: rewolucja krakowska, rzeź galicyjska, proces moabicki, powstanie styczniowe... Nie one tu jednak będą grały główną rolę. Uwaga autorki skupia się bowiem na losach pojedynczych osób, a przede wszystkim kobiet. Z mistrzowskim zachowaniem proporcji, psychologiczną głębią, humorem, a czasem ironicznie kreślone są postaci bohaterek. Jak w świetle reflektora obserwujemy wyraźne, plastyczne, wykreowane z talentem kolejne sceny dramatu, słyszymy świetne dialogi. A bóg Eros ciągle jest obecny!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7722-566-0 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Głuchów, liczący blisko dwa tysiące dusz i położony malowniczo na dwu brzegach Białej, z kilku ważnych powodów nie był zwykłym, zapyziałym galicyjskim miasteczkiem. Po pierwsze i najważniejsze był miastem – jego patent miejski liczył w owych czasach już czterysta dziewięćdziesiąt lat, nadany został przez Kazimierza Wielkiego. Po drugie oprócz kościoła parafialnego miał tu siedzibę piękny czternastowieczny klasztor, dawniej jezuicki, obecnie Sióstr Zgromadzenia Św. Ducha, gdzie raz do roku odbywały się odpusty uświetniane obecnością samego biskupa. Po trzecie mieściła się tu szkoła trywialna, w której młodzieńcy ubogich domów szlacheckich, małomieszczańskich, a także włościańskich mogli pobierać nauki, z tym że zainteresowanie włościan szkołą było żadne. Do sztuby trafiali niemal wyłącznie synowie dzierżawców, oficjalistów, karbowych, pisarzy dominialnych, rzemieślników. Przy głuchowskim rynku miał swą siedzibę urząd pocztowy ze stacją karetek, kantor poborcy podatkowego zwanego przez tubylców – nie wiedzieć czemu – adiunktem, elegancki zakład fryzjerski dla panów, apteka, a także kancelaria notarialna. Ponadto, co oczywiste, mnóstwo sklepów, sklepików i sklepiczków żydowskich oraz piękny handel Szulca, gdzie można było dostać wszystko. (Określenie „dostać” jest tu zupełnie na miejscu, gdyż żaden handel nie byłby w stanie utrzymać się wyłącznie z płacących gotówką klientów).
Terytorialnie Głuchów należał do dominium Kamienia, pozostającego od wieków w posiadaniu rodu Kózków. Był to ród senatorski, zasłużony w czasach Rzeczypospolitej, dawniej szeroko rozrodzony, obecnie podupadły. Po inkorporacji cesarzowa Maria Teresa nadała tytuł hrabiowski głowie rodu, co w połączeniu z ustanowionym jeszcze za Augusta III majoratem skomplikowało dodatkowo procedurę dziedziczenia. Burzliwa epoka wojen napoleońskich przetrzebiła ród i zubożyła. Obecny właściciel Kamienia był z tego rodu ostatnim. Twierdził on, nie bez słuszności, że w dzisiejszych czasach posiadanie dużego majątku ziemskiego jest raczej ciężarem niż źródłem przychodów. Niejednokrotnie w rozmowie z rejentem żalił się, że Kamień ma same wady, z których najbardziej dokuczliwą jest ta, iż go sprzedać nie można.
Wśród okolicznych majątków największy był Płoszów. Po oddzieleniu gruntów włościańskich liczył on dwa tysiące trzysta mórg uprawnych i osiemset mórg lasów. Rejent w swoim czasie zadbał, by grunty dworskie znalazły się w cale. Gdyby wielkość tego majątku przyłożyć do dóbr kresowych, a nawet wielkopolskich, zdałby się małym. Tu, w gęsto zaludnionej, biednej Galicji, liczył się do pierwszych w okolicy. Nic też dziwnego, że z wielu dworów i dworków spoglądano łakomie na rejenta, on jednak strzegł przebiegle swej wolności. Nie wiadomo, czy przyrzekł sobie dochować wierności zmarłej przedwcześnie żonie, czy też był zbyt leniwy, by komplikować sobie życie przez użeranie się z jejmością – panien na wydaniu unikał jak ognia. Gdy okoliczności zmusiły go do obcowania z jakąś przedstawicielką tego niebezpiecznego gatunku, traktował biedaczkę tak bardzo po ojcowsku, że aż budziło to śmiech, gdyż wcale nie był stary. Tak naprawdę kobiet nie unikał, wolał jednak starsze i, co tu dużo gadać, mądrzejsze. Jego dom, od lat pozbawiony kobiecej ręki i (wstyd powiedzieć) brudny, stanowił niecodzienną kombinację bałaganu i wojskowego porządku: palenie dozwolone było we wszystkich pokojach, książki, pisma i gazety zaścielały grubą warstwą meble i podłogi, a jednocześnie każda rzecz miała swe określone miejsce, pory posiłków zaś były ściśle przestrzegane. Gości rejent podejmował z rzadka i to po lojalnym uprzedzeniu, że specjalnością domu jest „kiełbasa w plajsterki”. Poza tym Wercia gotowała kaszę. Czasem był to żwirek, czasem klajster, w zależności od proporcji „sypniętych” produktów. Co dzień przed obiadem anonsowała krótko rejentowi, czego jej się więcej sypnęło: kaszy czy wody. Raz do roku, około Wielkiejnocy, rejent wyprawiał Werci awanturę. Lżył ją od flejtuchów, podtykał pod nos dziurawą bieliznę, kopał rozrzucone części garderoby, wywlekał z kredensu niedomyte talerze. Wercia dotknięta do żywego myła okna i podłogi, ale każda próba położenia rzeczy „na miejsce” kończyła się fiaskiem. Zostaw to, Werciu. Niech Wercia tego nie rusza. Na co, u licha, Werci był potrzebny mój kałamarz? Może Wercia swoje książki przestawiać (biedaczka była niepiśmienna), a moje niech zostawi w spokoju. I tak dalej. Po paru dniach burza cichła w groźnych pomrukach Hieronima, który z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku powracał do swoich książek, gazet i kontraktów.
Chorąży Ukleja wpisał się w ten dom idealnie. On także nie miał zwyczaju wycierać butów i nie zważał za bardzo na to, co je. Jako dobry żołnierz umiał sam dbać o swoją bieliznę, nie cierpiał też, by ktokolwiek grzebał w jego rzeczach. Zgodnie z zaleceniem kuzyna wypoczywał, czytywał Teodorze bajki, pomagał Tomie naprawiać płot. Teodora uwielbiała swojego nowego stryjka, wchodziła mu dosłownie na głowę. Co wieczór, kiedy już Wercia ułożyła ją do snu, wymykała się z łóżeczka, żeby powiedzieć raz jeszcze stryjkowi i tatce dobranoc – wpadała do pokoju, dudniąc bosymi piętami po podłodze, bez czepeczka, w koszuli do ziemi, i wskakiwała im kolejno na kolana, po czym równie gwałtownie pędziła z powrotem.
– Stój! – wołał za nią gromko Ukleja.
Zawracała posłusznie.
– Pokaż nóżki.
Podnosiła je kolejno do góry roześmiana, zawstydzona.
– Brudne. Jakże, taka duża panienka z brudnymi nogami... No, dzisiaj ci jeszcze daruję. Ostatni raz. Odmarsz.
Wprędce stało się to rytuałem. Pewnego wieczora po wyjściu Teodory Ukleja zapytał ostrożnie Hieronima:
– Wybacz, Ruciu... ale... co ona ma na głowie?
– Ma coś na głowie? – zaniepokoił się Hieronim.
– No nie... właśnie nie ma... tego... włosów.
– Ach, to...
Przez kilka miesięcy po urodzeniu Teodora była łysa, tak że kiedy pojawiły się na jej głowie pierwsze nieśmiałe, prawie przeźroczyste włosy, Hieronim nakazał Werci je ścinać w przekonaniu, że włosy krótko ścinane same gęstnieją. Nie należy się temu dziwić, gdyż pogląd ten przetrwał do dziś. Wercia wypełniała sumiennie ten nakaz, tnąc wszystko, co mogły pochwycić jej tępe nożyczki. Hieronim jakoś nie zwrócił uwagi, że w ciągu lat włosy jego córki zdążyły zgęstnieć. Cięte bezlitośnie przez Wercię sterczały krótkimi kępami w różnych kierunkach, przypominając... no nie, rzeczywiście, to nie przypominało niczego, co Hieronim znał. Moda damska w tych czasach nie dozwalała, by kobieta pokazywała się publicznie z gołą głową – z rana zakładano więc Teodorze falbaniasty czepek, który aż do wieczora okrywał dyskrecją to zdewastowane miejsce.
– Wercia już nie będzie obcinać włosów Teodorze – zarządził nazajutrz rejent.
Wkrótce na ciemieniu Teodory pojawił się strzępiasty pędzel, który Wercia obwiązywała kokardą, a po pewnym czasie można już było zapleść gruby, parocalowy warkoczyk.
*
Hieronima dręczyła troska o przyszłość Uklei. Jako starszy krewny i opiekun czuł się zobowiązany zapewnić chłopcu samodzielny byt. Gdyby Piotruś chciał pójść jego śladem i ukończyć studia prawnicze, gotów był sfinansować jego naukę, a potem wziąć na praktykę do swej kancelarii. Ba – przekazać mu ją, kiedy sam odejdzie na emeryturę. Uklei jednak prawo nie pociągało wcale, podobnie inne nauki. Swego czasu chciał zostać żołnierzem, ale późniejsze wypadki i kalectwo położyły kres tym marzeniom. Na życzenie kuzyna szukał teraz w sobie innych upodobań, bez skutku. Nie był nieukiem czy głupcem. Czytał dużo i chętnie, najbardziej pociągały go wojny napoleońskie. Zachłannie czytywał też wszelkie pisma i rozprawy o kampanii trzydziestego pierwszego roku, jednakże Hieronim widząc, jak emocjonalnie traktuje tę lekturę, starał się ją dyskretnie usuwać. Nic nie pomoże żal za utraconym wojskiem, bronią, zwycięskimi bitwami, skoro ta ostatnia zakończyła się klęską.
– A może byśmy ciebie, Piotrusiu, ożenili?
Hieronim miał z młodych lat mocno zakonotowaną naukę swego ojca: pamiętaj, synu, ty się bogato ożeń. Sam wprawdzie nie mógł w swoim czasie z tej rady skorzystać – okoliczności zadecydowały inaczej. Ale Piotruś? Przecie ma takie powodzenie u dam!
Piotruś zmarkotniał. Bywając często z Hieronimem w interesach, zdołał namotać sobie parę niezobowiązujących stosunków, co mu w zupełności wystarczało do szczęścia. Podobał się wszystkim kobietom – od młodziutkich panienek po niewiasty dojrzałe i bardzo dojrzałe. Jego żołnierska przeszłość i kalectwo (nie chwalił się, że postrzelono go z tyłu, w ucieczce) przydawały mu w ich oczach nimb bohatera. Wykorzystywał to bez skrupułów, dodając coraz to nowe listki bobkowe do swego wieńca. Teraz... musiałby dokonać wyboru, sprzedać to, co nauczył się cenić najwyżej: wolność.
– Ja myślę, Ruciu, że można by jeszcze z tym poczekać...
Niespodziewanie o przyszłości Uklei zadecydował przypadek. W kilka miesięcy po jego przybyciu do Płoszowa, w samym środku żniw trzydziestego ósmego roku zabił się jeden z dzierżawców Hieronima, niejaki Piskacz, nieszczęśliwie spadając z konia. Sytuacja była okropna: młoda, ciężarna wdowa z gromadką drobiazgu, na polach niezwieziony użątek. Najemnicy – wiadomo. Jak nie stoisz im z batem nad karkiem, niczego nie zrobią, z wyjęciem pobrania zapłaty. W dodatku Piskacz nie trzymał ekonoma, w pracy pomagała mu żona, teraz pogrążona w rozpaczy, bezradna, na kilka tygodni przed rozwiązaniem. A stary Toma, który dzięki reumatyzmowi trafnie przepowiadał pogodę, już od paru dni krakał na deszcz. Ukleja aż się zasmarkał, wysłuchawszy przy obiedzie ponurej relacji Hieronima.
– Jadę tam – rzekł, zrywając się od stołu.
Hieronim podniósł znad swej kaszy zaskoczone spojrzenie.
– Po co?
– Trza pomóc kobiecie.
– Ty, Piotrusiu? Przecież ty nie potrafisz odróżnić jęczmienia od kalarepy!...
– Ale potrafię dać w pysk. Zdaje się, że na ten raz to wystarczy – odrzekł stanowczo i pokusztykał osiodłać sobie konia.
Hieronim pogrzebał w zamyśleniu w swej kaszy.
– No, no – powiedział.
*
Zdarzyło się pierwszy raz w tej okolicy, a może i w całej Galicji, że o świętym zachodzie słońca robotnicy nie zeszli z pola. Jak Ukleja tego dokonał, jeden Pan Bóg wiedział, a może i sam diabeł. W każdym razie, gdy następnego dnia w południe niebo zaciągnęło się i zaczął padać deszcz, na polu Piskaczów nie było już ani jednego snopka.
Ukleja pocałował w rękę zapuchniętą Piskaczową i zapytał:
– Co dalej, pani dobrodziejko?
W ten sposób został hreczkosiejem. Mieszczuch z dziada pradziada odkrył raptem w sobie nieprzewidywalny talent i rozwijał go z pasją. Nikt nie śmiał drwić z jego braku kompetencji, nawet za plecami, pewnie dlatego, że Ukleja rzeczywiście umiał dać w pysk i nigdy nie zastanawiał się, czy ma to zrobić. Jedyna próba zadrwienia z niego zakończyła się marnie dla wesołka. Pewnej nocy, już po omłotach, Ukleję obudził parobek.
– Żyto się grzeje – oświadczył.
– Jak to się grzeje?... – zdumiał się nierozbudzony Ukleja.
– Ano grzeje się. Pan chorąży pójdzie pomacać.
Wygrzebał się z betów i poszedł za parobkiem do stodoły. Rzeczywiście, im głębiej wkładał rękę w ziarno, tym było gorętsze, w końcu parzyło. Podniósł na parobka zdumione błękitne spojrzenie.
– Czemu się grzeje? – spytał.
– Pewnie dziś diabli mocno w piekle hajcują – odrzekł, chichocąc.
Ukleja wyprostował się i zdzielił go między oczy tak mocno, aż ten usiadł na klepisku.
– Podłogę oczyścić i płachtami przykryć tu i w sąsieku. Potem rozsypcie szeroko. Ruszaj, zarazo francuska! – I znów się zamachnął, ale parobka już nie było.
Kiedy Piskaczowa z dziećmi wyniosła się do rodziny pod Krosno, Ukleja dalej gospodarzył na folwarku, a w miarę wygasania kontraktów zaczął przejmować kolejne dzierżawy. Hieronim nie musiał pytać, czy podoba mu się gospodarzenie. Wystarczyło patrzeć na niego, gdy robił to, co robił, i słuchać, gdy o tym mówił. Z początku brakowało mu podstawowej wiedzy. Hieronim sprowadził z Krakowa opasłe niemieckie dzieło Thaera, świeżo przetłumaczone Uwagi gospodarskie Blocka, zaabonował Agronomię. Pod ręką Uklei zboże wyrastało o łokieć wyżej niż u sąsiadów, żaden dach nie miał odwagi przeciekać, a najemnicy prędko nabywali moresu pruskich żołnierzy. Nieoczekiwanie Płoszów stawał się dobrze prosperującym kluczem ziemskim.
Tajemnica sukcesów Uklei była bardzo prosta: nie był on dziedzicznie obciążony syndromem „dobrego gospodarza”, który musi mieć wszystko: i drób, i świnki, i krowy, i kilka zagonów kapusty, i jeszcze na oknie doniczki. Uprawiał zboże, len, kartofle, siano – wszystko na sprzedaż. Gorzelnię po staremu dzierżawiono, produkty kupowano w Głuchowie lub od sąsiadów. Pracował ciężko, ale nigdy nie był zabiegany, nikt się w jego gospodarstwie nie krzątał, każdy pracował. Gdyby porównać Płoszów do starej, dychawicznej maszynerii, to Ukleja był tym, który pozbierał jej części, złożył w całość, naoliwił i puścił w ruch.
*
Teodora tymczasem rosła i Hieronim zdawał sobie sprawę, że potrzebna jej już bardziej fachowa niż wercina opieka. Powinna nauczyć się pisać, czytać i rachować, zanim będzie mógł oddać ją do szkoły. Trzeba zaangażować nauczycielkę... Myśl o wpuszczeniu do domu obcej kobiety była mu wstrętna. Z pewnością będzie to wymuskana damulka w wysokim kołnierzu spiętym ohydną broszką. Z pewnością będzie kręcić nosem na panujący w domu bałagan... a nawet może zechcieć zaprowadzić porządek! Będzie skłaniać jego i Ukleję do wycierania butów, zabroni im palić w salonie... Może się nawet okazać, że nie ma zwyczaju jadać codziennie kaszy... I co wtedy? O, jakże jej Hieronim nienawidził, chociaż jeszcze nie znał!
Napisał do Krakowa, do mecenasa Szczepińskiego, przyjaciela z dzieciństwa i młodości, z prośbą o wyszukanie odpowiedniej osoby. Przy tym wymagania, jakie „osobie” postawił, były tak szczegółowe, sprzeczne i śmieszne, że mecenas zgłupiał. Pokazał list Hieronima swojej żonie Helci, ta zaś przeczytawszy go, spojrzała na męża ze zdumieniem.
– Skąd on zna Dorocię?
Karetka pocztowa zajeżdżała do Głuchowa w dni parzyste – jak obwieszczało wywieszone w urzędzie pocztowym ogłoszenie. Trudno było ustalić, co to właściwie są owe dni parzyste – czasem wypadało ich w tygodniu trzy, czasem cztery, czasem jeden. Zawsze jednak jakiś „dzień parzysty” w tygodniu wypadał i w końcu nadszedł ten, w którym osoba nieodwołalnie przybyła. Hieronim miał wrażenie, że śni najczarniejszy ze swoich snów, kiedy ją zobaczył: wysoka, chuda, w ogromnym kapeluchu naćkanym bławatkami i oczywiście wysokim kołnierzu spiętym obrzydliwą broszką. Przenikliwym głosem uniwersyteckiego wykładowcy zbeształa stangreta, który nie dość ostrożnie ściągnął z dachu karetki jej kufer, po czym jej wargi rozciągnęły się w uśmiechu, a małe oczka zaczęły szperać wśród oczekujących na dyliżans. Hieronim zebrał resztki rozpierzchłej w panice odwagi i ruszył już w jej kierunku, gdy raptem gdzieś z dołu dobiegł go nieśmiały głos.
– Przepraszam... Czy pan rejent Śmiłowicz?
Odwrócił się zaskoczony i napotkał łagodne spojrzenie jasnobrązowych oczu. No tak, kapelusik, broszka... wybaczył jej to natychmiast.
– Pani jesteś...
– Jestem Dorota Święcka, przybywam z polecenia pana mecenasa Szczepińskiego...
– Bogu dzięki. – Sapnął, wypuszczając nagromadzone w płucach powietrze. Było to powitanie niezrozumiałe dla Doroty Święckiej, ale nie zdziwiła się, bo nie miała w ogóle zwyczaju dziwić się. Hieronim porwał jej kufer, ciężki jak diabli... niech tam. Obejrzał się jeszcze za siebie i zobaczył doktora Mleczkę w żelaznym uścisku tyczkowatej damy. Dobrze mu tak – pomyślał mściwie, podsadzając Dorotę Święcką do płoszowskiego kocza.
*
Dorota Święcka nie próbowała zaprowadzić porządków w domu rejenta. Nie skłaniała też ani jego, ani Uklei do wycierania butów – sama ich także nie wycierała. Prawdę mówiąc, do panującego w domu bałaganu wprędce dołożyła swój. Lekcje Teodory odbywały się w pokoju, który służył za salon i jadalnię. Kiedy nadchodziła pora obiadu, Dorota zamykała książki i kajety i spychała je po prostu na brzeg stołu, gdzie było trochę wolnego miejsca. Wercia początkowo nieufnie obserwowała Dorotę. A nuż zechce zaglądać jej w garnki, rządzić się jak szara gęś? Dorota nie zważała za bardzo na serwowane potrawy, tym mniej obchodziły ją panujące w kuchni porządki. Już po tygodniu jej pobytu w Płoszowie Wercia do kręconego dla Teodory kogla-mogla dokładała parę żółtek dla panny Doroci, wybiegała za nią z domu z zapomnianym szalem, bez pytania brała do prania jej bieliznę.
Dorota błądziła po polnych i leśnych ścieżkach wokół dworu, czasem z Teodorą, czasem sama. Zajęta swoimi myślami, nieobecna, miała zwyczaj nucić cichutko pod nosem. Był to nawyk bardzo denerwujący. Hieronim zauważył, że nawet w czasie rozmowy, gdy jej przedmiot przestawał interesować Dorotę, zapadała jakby w głąb siebie, a spod jej nosa dobywało się ciche nucenie. Czytywała książki, po kilka naraz, odpływając przy tym zajęciu w inne epoki i światy. Drobnym, nieczytelnym pismem zapisywała małe kajeciki, które gubiła w nieprawdopodobnych miejscach, a potem rozpaczliwie szukała. Hieronim odnajdował te kajeciki nawet w wychodku na podwórzu.
Przy tym wszystkim uczyła Teodorę i uczyła dobrze. Nie ćwierkała do niej, nie zdrabniała jej imienia. Zwracała się do niej tak samo jak do pozostałych domowników: poważnie i wtedy, gdy miała coś do powiedzenia.
Teodora zaakceptowała ją bez zastrzeżeń. Nie znała bliżej kobiet, prócz Werci. Wyfioczone paniusie, z którymi stykała się czasem w towarzystwie ojca, budziły w niej lęk, a w konsekwencji rezerwę. Rejent zdawał sobie sprawę, że Dorota Święcka nie mogłaby być guwernantką w żadnym „szanującym się” domu, gdzie jej sposób bycia wzbudziłby z pewnością zgorszenie. Jednakże w jego domu była od pierwszego dnia, od pierwszej chwili na swoim miejscu.
*
Obaj z Ukleją początkowo ze zdumieniem, później z coraz większym podziwem przysłuchiwali się wieczornym opowiadaniom Doroty. Było coś fascynującego w łatwości, z jaką posługiwała się mową – nie było myśli, zdarzenia, człowieka, których nie potrafiłaby wyrazić, opisać. Nigdy nie szukała słów – one jakby same zlatywały się do niej i układały w zdania skomplikowane i proste, w logiczną kompozycję jej opowiadania. Posługiwała się językiem jak wirtuoz instrumentem – po prostu brała go i wydobywała zeń to, co chciała wyrazić. Mimo wrodzonego roztargnienia niczego nie pomijała, nie wracała się, by coś dodać czy uzupełnić. Były to lekcje historii Teodory. Słuchali wszyscy, nawet przycupnięta w kącie Wercia – o walecznym królu Bolesławie, mądrym Kazimierzu, złej królowej Bonie, o miłości Zygmunta i Barbary. Kiedy Teodora usłyszała, że Barbara umarła, zaprotestowała gwałtownie.
– Nie! Ja nie chcę, żeby umarła!
– Ale ona naprawdę umarła – powiedziała poważnie Dorota. – Każdy musi umrzeć.
– Ja też?
– Tak, ty też.
Teodora podniosła załzawiony, pytający wzrok na ojca, potem na Ukleję. Ukleja schwycił ją wpół i i posadził sobie na zdrowym kolanie.
– Ale gdzie tam! Ty będziesz zawsze żywa i zdrowa jak rybka – i podrzucił ją kilka razy.
– Jedzie sobie pan, pan...
Hieronim i Dorota wymienili spojrzenia nad głową Teodory. Gniewne spojrzenie Hieronima mówiło: po co tak mówić do dziecka? Uparte spojrzenie Doroty odrzekło: bo to prawda.
Do każdej prawdy człowiek musi dojrzewać z wolna. Hieronim wiedział, że Dorota dojrzała już do prawdy o śmierci – była suchotnicą. Nieraz siedząc do późna w nocy w swym gabinecie, słyszał stłumione kaskady jej suchego, zabójczego kaszlu. Miewała długie okresy poprawy i długie okresy pogorszenia. Czasem słuchał zdrętwiały – czy to dalekie pianie i rzężenie nie urwie się nagle? Na szczęście nie pluła jeszcze krwią – o tym Hieronim wiedziałby, mieszkając z nią pod jednym dachem.
Czy Bóg każe mu patrzeć raz jeszcze na śmierć bezbronnej kobiety w jego domu? Nie, nie chciał tego, bał się. Ponad wszystko nienawidził bezradności. Od każdego wyroku można wnieść apelację, wyżej i wyżej, aż do sądu najwyższego. A w sprawie Doroty Święckiej Sąd Najwyższy już wydał wyrok śmierci. Hieronim, mimo że był człowiekiem rozsądnym, oddawał się podświadomie zabobonnym rachunkom: Bóg zabrał mu Eleonorę, ale ocalił Teodorę i ocalił Ukleję. Teraz z tych rachunków wychodziło mu niezbicie, że zabierze Dorotę. Bo Hieronim na swój sposób pokochał tę „kulawą owieczkę”, jak ją w myślach nazywał. Wiedział, że jego dom jest jedynym miejscem – może na całym świecie – gdzie Dorota może być szczęśliwa. A przynajmniej być sobą, jeżeli to nie jest równoznaczne. Nie zagrzałaby miejsca w żadnym porządnym domu, nawet w pracowni krawieckiej czy w sklepie – była zbyt różna od innych kobiet, zbyt zwrócona do swego bogatego, tajemniczego wnętrza, zupełnie nieprzydatna do osiągania praktycznych, przyziemnych celów.
Szczepiński przysyłając mu ją, dobrze wiedział, co robi. Czuł się zobowiązany pomóc Dorocie – była ona córką jego dobrego znajomego, historyka i pisarza. Można by zasięgnąć opinii historyków i pisarzy w sprawie przypuszczalnej wysokości spadku, jaki Święcki umierając, pozostawił swej córce. Zdaje się, że nie starczyło nawet na zaległy czynsz.
W parę tygodni po swym przybyciu do Płoszowa w czasie obiadu Dorota zajęta swymi myślami nagle jakby sobie coś przypomniała – zerwała się od stołu i wyszła. Usłyszeli, że otwiera z trzaskiem drzwi pokojów, i spojrzeli z Ukleją po sobie zdumieni. Hieronim wstał i poszedł za Dorotą. Zaglądała kolejno wszędzie: do jego gabinetu, sypialni, pokoju Uklei...
– Panna Dorota czegoś szuka? – spytał.
Odwróciła się do niego z wyrzutem.
– Przecież miał być fortepian.
Rzeczywiście... Przypomniał sobie, że wśród licznych wymagań, jakie w liście do Szczepińskiego postawił „osobie”, było i to, iż ma grać na fortepianie. Chyba się wtedy trochę zagalopował... Zawstydził się. Wziął Dorotę pod łokieć i zaprowadził z powrotem do jadalni.
– Miałem kupić fortepian, ale jakoś całkowicie wyszło mi to z głowy – wyjaśnił. – Dobrze, że panna Dorota przypomniała.
– W Krakowie kupiec Moryc Winfeld ma w składzie dobry fortepian – odrzekła. – Firmy Pleyel, krótki. Zmieściłby się tu...
– Świetnie. Napiszemy więc do kupca Winfelda – zgodził się Hieronim.
– Jeśli pan rejent pozwoli, ja napiszę.
– Skoro panna Dorota chce...
– Chodzi o to, by nie zażądał zbyt wygórowanej ceny, panie rejencie – objaśniła. – Kupił go ode mnie.
– Ach tak...
Wkrótce w płoszowskim salonie stanął piękny, lśniący fortepian. Niestety, już po pierwszych lekcjach Teodory Dorota zażądała poważnej rozmowy z Hieronimem.
– Nie sądzę, by Teodora kiedykolwiek nauczyła się dobrze grać – powiedziała, patrząc mu wprost w oczy. – Jest pozbawiona słuchu muzycznego... męczy się. Oczywiście mogę ją nauczyć podstaw...
– Ale sądzi pani, że to strata czasu, czy tak?
– Tak.
– No cóż... muszę się nad tym zastanowić.
Gra na fortepianie to bardzo ważny element wykształcenia panny w „dobrym domu”. Pomyślał, że musi zasięgnąć rady u znajomych wychowujących dzieci. Nie po raz pierwszy odczuł brak Eleonory i tęsknotę za nią.
– Przykro mi, że skłoniłam pana do nabycia fortepianu. Mogę znów napisać do Winfelda...
– Ale panna Dorota przecież gra.
– O tak. Przywiozłam mnóstwo nut.
– Niech więc gra póki co.
I Dorota grała. Hieronim wcale nie musiał śpieszyć się ze sprzedażą fortepianu – przecież nikomu nie wadzi, stoi w kącie, jeść nie woła. Będzie czas myśleć o tym, kiedy Teodora pójdzie do szkoły. Ustalił już ze swoimi teściami Boreckimi, że na czas pobytu w szkole Teodora zamieszka u nich we Lwowie. Dorotę trzeba będzie odprawić – nie było możliwości, by pozostała w jego domu po wyjeździe Teodory. Lękał się tej chwili i pragnął jej, ale przede wszystkim chciał, by Dorota opuściła jego dom żywa. Nie miał obowiązku myśleć, co dalej z nią będzie – ale myślał i gryzł się. Ta chwila zbliżała się nieuchronnie – Teodora ukończyła już dziesięć lat i we wrześniu pójdzie do szkoły.
Pewnego kwietniowego wieczora Dorota poprosiła Hieronima o chwilę rozmowy – poszli do jego gabinetu.
– Teodora umie już dostatecznie dużo, by rozpocząć naukę w szkole – rzekła Dorota, patrząc jak zawsze poważnie w oczy Hieronimowi. – Mogłabym ją nauczyć więcej, ale nie sądzę, aby jej to było potrzebne. Nudziłaby się w szkole.
– Tak... rzeczywiście – bąknął Hieronim. – A panna Dorota? Ma już jakie plany?
– Tak, panie rejencie. Pan mecenas Szczepiński, a właściwie jego znajomi wyrobili mi miejsce u szarytek. Mogę tam pójść już w maju, dlatego chcę pana prosić o wcześniejsze uwolnienie z posady.
Zostań – odezwał się jakiś rozpaczliwy głos wewnętrzny – zostań i umrzyj tu, gdzie jesteś u siebie... Hieronim przełknął ślinę i zażartował niepewnie:
– Panna Dorota chce zostać mniszką?
Roześmiała się.
– Nie, nie. Będę pomagać w kuchni, latem w ogrodzie.
Wyobraził ją sobie w ciemnej, kamiennej kuchni klasztornej szorującą piaskiem sagany... piszącą nocami w ciasnej, zimnej celce... jedzącą suchy chleb. Jak długo pociągnie? Miesiąc, dwa, pół roku? Tu miała powietrze, słońce, swobodę. Pożywienie nie było wykwintne, ale w domu nigdy nie brakowało wędlin, świeżego nabiału, owoców, miodu, a Hieronim i Ukleja zawsze przywozili z Głuchowa dla swoich panien pomarańcze, bajgełe, marcepany...
– Myślałem, że panna Dorota zostanie u nas do żniw... Po co się śpieszyć w klasztorne mury?
Popatrzyła posmutniałymi nagle oczyma.
– O takie miejsce bardzo trudno... Pewnie przyjmą kogo innego...
– Nie, nie! Mowy nie ma. Niechże panna Dorota jedzie, niech jedzie.
Przystał skwapliwie, tak skwapliwie, że sam sobą gardził. Postanowił, że da jej uczciwą odprawę. Sto złotych – tyle, ile zarobić może w roku nauczyciel na kontrakcie. To będzie zupełnie przyzwoita suma. Przyzwoita? Cóż może za to mieć? Gdyby ją szarytki wygoniły, nie miałaby nawet na półroczny czynsz. Ale to przecież nonsens dawać więcej! Nonsens? Natychmiast ukarał się za tę myśl i podwoił sumę. W ciągu pozostałych do wyjazdu Doroty tygodni Hieronim myślał o tym jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem jego myśli wykonywały tę samą woltę i za każdym razem podnosił sobie karnie sumę odprawy. Doszedłszy w ten sposób do sześciuset złotych, stanowczo zabronił sobie więcej o tym myśleć. W dniu wyjazdu Doroty wręczył jej sakiewkę. Poręczniej byłoby mu wystawić jej kwity dworskie, ale cóż by panna Święcka poczęła z nimi w Krakowie? Podziękowała i wyszła, ale po chwili wpadła z powrotem do gabinetu przerażona.
– Panie rejencie, pan się pomylił!...
– Nie – odrzekł sucho – nie pomyliłem się.
– Ależ to stanowczo za dużo! Ja nie mogę tego przyjąć...
Walnął pięścią w biurko naprawdę zły.
– Proszę mnie uwolnić od dyskusji na ten temat!
Stała zaczerwieniona, niepewna. W końcu zbliżyła się i chciała pocałować jego rękę, ale umknął pośpiesznie. Czuł się jak ostatni oszust.