- W empik go
Pozłacany róg. Tom III - ebook
Pozłacany róg. Tom III - ebook
Rodzinne historie, schowane głęboko w pamięci kolejnych pokoleń albo rozsypane przez dziesięciolecia w zapiskach, listach i wspomnieniach, pewnego dnia stają się czyjąś pasją. Poskładane niczym puzzle zaczynają odsłaniać prawdziwe ludzkie dzieje, spokojne w czasach pokoju, a burzliwe podczas wojen i dziejowych zawieruch. Te wydarzenia rozegrały się w czasach, które zawarły w sobie to wszystko…
Wnuczka Julii i Franza Diehsów, 12-letnia Róża Osielska, po napadzie bolszewików na jej dom ucieka pod opieką służącej Nastki. Po męczącej, niebezpiecznej wędrówce przez ogarniętą rewolucją Ukrainę uciekinierki napotykają oddział polskiego wojska i z nim docierają do Lwowa. Tu opiekę nad nimi roztacza krewny, mecenas Weintraub (syn Cecylii i Tomasza). Nie mogąc ich zatrzymać u siebie, odsyła je do Płoszowa, pod opiekę Elizy Kamieńskiej. Mecenas i syn Elizy rozpoczynają poszukiwanie ojca Róży, który po wybuchu rewolucji został powołany do białej armii.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-278-4 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tego roku zima była tak tęga, że z drzew odłamywały się z trzaskiem przeciążone śniegiem gałęzie, a ludzie odmrażali sobie palce u rąk i nóg. Ratował ich samogon, pędzony bez ograniczeń przez okoliczne chłopstwo i dostarczany do rewkomu w głębokich drewnianych paraszach. Ale przecież w końcu miało się ku lepszemu. W trzeciej dekadzie lutego zaczął dąć południowy wiatr, przynosząc ciepły oddech naddnieprzańskich równin, i potężną falą ruszyła odwilż, a okolica była już tak oczyszczona z wszelkiej swołoczy, że można by ogłosić ostateczne zwycięstwo. Niestety! W tym właśnie czasie do komdywa Zubienki dotarły drogą radiową wieści o zbliżaniu się od zachodu wielkich sił niemieckich. Nie zostały one na tyle rozpoznane przez centralny wywiad, by doprecyzować, czy są to siły pruskie, czy austriackie. Komdyw Zubienko zaczął zbierać swoje rozproszone oddziały z rozkazem koncentrowania się w Klińcach, gdzie zamierzał stawić skuteczny opór nieproszonym gościom. Z dwojga złego wolałby, żeby byli to Austriacy, gdyż karnych, bezwzględnych Prusaków trochę się bał. Miał już z nimi do czynienia w 1915 roku w Prusach Wschodnich, gdzie rozgromili rosyjską 10 Armię w proch, a jego samego okrutnie poranili i wzięli do niewoli. Teraz miał nadzieję, że roztopy, jakie nastały, spowolnią ich marsz, a może nawet wredne Giermańce ugrzęzną w błocie na dobre.
Komdyw Zubienko postanowił na wszelki wypadek zlikwidować miejscowe więzienie. Nie dlatego, żeby się bał buntu albo jakiejś dywersji ze strony uwięzionych – już dawno odechciało im się nie tylko buntować, ale w ogóle żyć. Ale gdyby, nie daj Boh!, żywi wpadli w ręce Niemców – ileż fałszywej propagandy mogłoby się z tego narobić na całą Europę! Likwidacja więzienia to zadanie dla komisara Łeśki, postanowił.
W biurze rewkomu komisar Łeśko odnalazł listę uwięzionych w podziemiach ratusza pamieszczików, kontrrewolucjonistów, dywersantów, sabotażystów i złodziei, a na niej nazwisko Heleny Osielskiej. Wykreślone. Zaklął szpetnie. Szkoda, że wcześniej nie wiedział, że ona tu jest! A tak, suka, wymknęła się! Czyż nie prześladował go pech? Stary Osielski dostał wezwanie do armii i wyjechał do Homla jeszcze w październiku, i nawet jeśli los zdarzy, że się na siebie natkną, co mało prawdopodobne, to będzie miał pistolet i szablę… może nawet karabin. Pahano. Naszła go myśl, żeby sprawdzić, co z pomiotem. A nuż durne dziwki zostały w domu? Poprosił komdywa, żeby go spuścił ze smyczy – niedługo, parę dni – kilkadziesiąt wiorst w jedną stronę i tyle samo z powrotem.
– Niedokończone porachunki? – Komandir uśmiechnął się ciepło.
– Ot to, towarzyszu komdywie! Ot to!
– Jak tylko uwiniecie się z rozkazem, możecie jechać. Tylko trzeba przedtem posprzątać.
– Posprzątać? Ziemia jeszcze zmarznięta na półtora sążnia, oni prędzej pozdychają, niż wykopią. I my nie poradzimy tak szybko.
– Racja. Zostawicie ich w środku, a ratusz spalicie.
– Tak jest, towarzyszu komdywie!
– Jutro weźcie kilku chłopców ze sobą. Po lasach hady, partizany. A od Mozyru już Giermańce podchodzą, tylko patrzeć sukinkotów. Śpieszcie! Przynieście na rano komandirowkę, podpiszę.
Rozochoceni nocną pohulanką pognali świtem, w dziesięciu. Łeśko znał te strony od dziecka, prowadził pewnie, szybko, skrótami. Konie mieli przednie, półaraby ze stadniny pana Korsaka z Biełej Biereżki. Zmierzch jeszcze nie zapadł, gdy wypadłszy z lasu, ujrzeli Ozyrze.
Szeroko rozsiane budynki obór, stodół i stajni zamykały prostokątny dziedziniec, a dwór ozyrski, murowany, kryty kaukaskim gontem, wyższy od pozostałych zabudowań wznosił się nieco na uboczu, osłonięty sadem ałyczy. Teraz sad stał nagi, przejrzysty. Widać było przezeń dom jak przez czarną koronkę. Uch, ozyrskie ałycze! Takiej śliwowicy na świecie nie znajdziesz! Łeśko przełknął ślinę. Zamarzył, że jeszcze gdzieś w piwnicy znajdzie się dzbanek tego przysmaku. Dom wyglądał na zupełnie opuszczony. Mimo zapadającego z wolna zmierzchu w żadnym oknie nie paliło się światło; w obejściu duszy nie uświadczysz, ni ludzkiej, ni zwierzęcej.
Zatrzymał swoich ludzi przed dworem. Miał tu do wyrównania swoją zadawnioną krzywdę i nie życzył sobie, aby mu przeszkadzano, tak długo, aż da rozkaz rabunku. Tymczasem jego ludzie mogli uganiać się po majdanie, oborach i stajniach, choć jak przypuszczał, niewiele już tam zostało do zrabowania. Sam zbliżył się do okien salonu i ostrożnie zajrzał. Są! Siedziały naprzeciw siebie po turecku, panna i detyna, przy krótkiej, kopcącej świeczce. Na gołej podłodze pomiędzy sobą rozłożyły szachownicę i przesuwały po niej knopki. Pokój był pusty, znikły krzesła, stół, kanapy i fotele, jedynie tuż przy drzwiach prowadzących na taras rozpierał się dumnie czarny lśniący fortepian. Nie było stołka przy fortepianie – widać nawet taki durny kręciołek komuś się nadał. Pewnie do dojenia krów. Łeśko zachichotał i zeskoczył z konia. Wpadł do sieni, do pokoju, pośliznął się na wywoskowanej posadzce i runął jak długi, co sprawiło, że jego dobry humor prysł i zalała go wściekłość. Panna i detyna, przerażone, gapiły się na niego wytrzeszczonymi oczyma. Schwycił detynę za kołnierz i kopniakiem wyrzucił za drzwi.
Młoda podkuchenna Nastka, jedyna pozostała w domu służąca, zastygła w progu skamieniała, niezdolna uczynić kroku.
Za późno było na ratunek, na ucieczkę, żadnych możliwości obrony.
Róża pozbierała się na nogi, odepchnęła Nastkę, rzuciła się przez próg i zaczęła okładać komisara z całej siły pięściami po plecach, głowie.
– Puść ją, ty psie!
Nie zwracał na to uwagi, usiłując przygwoździć do podłogi szamocącą się Julię. Róża wczepiła się w jego brudne, tłuste kudły i szarpnęła z nadludzką siłą, wydzierając kępę wraz ze skórą. Dopiero wtedy odwrócił się i grzmotnął ją pięścią w pierś. Poleciała w tył, przejechała po gładkiej posadzce i uderzyła głową o uszak. Na moment zobaczyła wirujące, gwiaździste niebo, potem ogarnął ją mrok. Nie czuła już nic, gdy przerażona, trzęsąca się Nastka schwyciła ją pod pachy i powlokła przez sień, potem schodami w dół, do sutereny. W obszernej, wyłożonej kamiennymi płytami kuchni było ciemno i pusto – kucharka Adasza i pokojówka Neli uszły poprzedniego dnia rankiem, jakby skądś wiedziały o zbliżającej się zagładzie. Może zresztą wiedziały? Czort zna. Wyplątała spomiędzy palców dziewczynki kępę kudłów ze strzępem okrwawionej skóry. Hospody, pomyłuj, Hospody, pomyłuj, szeptała bezwiednie przez dzwoniące zęby. Rozejrzała się, i odrzuciwszy fajerkę, zagrzebała ohydny skalp w ciepłym jeszcze popiele. Przeżegnała się szeroko, z prawa na lewo. Wiedziała, że nie ma stąd ucieczki, ani frontowymi drzwiami, ani kuchennymi. W całym obejściu trwał rabunek, krzyki i wystrzały dobiegały ze wszystkich stron, jakby było co rabować i do kogo strzelać! Konie jeszcze jesienią zostały zarekwirowane do rewolucyjnej armii, bydło i drobniejszy inwentarz rozebrali okoliczni chłopi, podobnie wszelkie sprzęty, jakie dało się wynieść, naczynia, odzież i pościel. Po spiżarnianych zapasach pozostało jedynie wspomnienie.
Lada chwila wpadną i tu, do kuchni, jak tylko komisar uwinie się z panienką Julią. Ile może trwać gwałt? Chwiłynu, dwi chwiłyny…
Jej wzrok padł na szeroką, długą ławę stojącą wzdłuż ściany, za stołem. Och… Był to właściwie rodzaj komody, gdzie służba trzymała swoje obuwie, szmaty do froterowania i szczotki. Podniosła wieko i dźwignęła nieprzytomną Różę. Było tu dość miejsca, nawet na dwie… Ułożyła Różę z boku i sama wpełzła do komody, zamykając za sobą wieko. Smród czernidła i terpentyny był tak intensywny, że mógł przywrócić przytomność panience… Na wszelki wypadek położyła dłoń na policzku dziewczynki, jeśli jęknie, to będzie można szybko zasłonić jej buzię. To już wszystko, co Nastka mogła zrobić w tej sytuacji, pozostało tylko prosić Boga o ratunek. Tylko czy Bogu chce się jeszcze patrzeć w dół? Chyba już dawno odwrócił się z pogardą… Mimo to jej drżące, pobielałe wargi poruszały się bezgłośnie: Hospody, pomyłuj…
Niestety ława była dość szczelna, tak że już po paru minutach zabrakło Nastce powietrza. Lekko, ostrożnie uniosła wieko na cal. Rabunek trwał, a krzyki rozlegały się teraz już wszędzie, w obejściu i w domu. Usłyszała tupot na kuchennych schodach, w drzwiach zamigotało chwiejne światło pochodni. Szybko, bezgłośnie opuściła deskę. Hospody…
Nie mieli czego szukać w kuchni – garnki były puste, w spiżarni jedynie trochę konfitur. W loszku ostało się widać parę butelek wina, nie wzbudziło jednak ono ich entuzjazmu, pańskie szczyny. Wytłukli. Im trzeba było horiłki, a jeszcze lepiej – spirtu. Z góry dobiegał łoskot rozbijanych mebli, brzęk tłuczonego szkła, ryki i śmiech. Nastka nie była w stanie już nawet myśleć. Zacisnęła powieki i trwała. Na szyi czuła leciutki, ciepły powiew oddechu Róży. Po długiej jak wieczność chwili znów poczuła, że brak jej tchu. Cóż im przyjdzie z tego, że ich nie zamordują, skoro się w tym pudle uduszą? Uniosła klapę tym razem na ćwierć cala, może nie dostrzegą? Wciągnęła pełną piersią życiodajne powietrze.
– Suczy pomiot naszli?
– W domu nie ma!
– Szkoda, my ją chcieli w studni utopić.
– Może uszła, to jeszcze znajdziemy.
– Jak uszła? Kominem? Pewnie się na strychu schowała, zaraz ją…
– Ty chcesz na fryców poczekać? Zostaw, uwędzi się. Poszli!
W domu zrobiło się ciszej, słychać było jedynie odległe głosy, tupot… Ci, którzy przyszli rekwirować spiżarniane zapasy, musieli wybiec kuchennymi drzwiami, bo tu, na dole, także zrobiło się cicho. Nastka uniosła klapę wyżej, cały czas czujna, w razie potrzeby gotowa ją z powrotem opuścić. Głosy i kroki oddalały się, teraz krzyki dobiegały z podwórza, słychać było rżenie koni, w końcu tętent. Uszli… Uszli? Z góry doleciał jakiś dziwny odgłos i Nastka już miała z powrotem zamknąć wieko, gdy uświadomiła sobie, że to trzask ognia. W tej samej chwili poczuła dym. Hospody!
Odrzuciła klapę i wyskoczyła ze skrzyni. Pędem rzuciła się na schody. W sieni szaro było od dymu, salon jaśniał jak w czasie balu, kiedy zapalano tam kilkaset świec. Płonęły ciężkie, brokatowe portiery u okien, pękały szyby, zasypując parkiet dziesiątkami lśniących odłamków. Po parkiecie pełgały już ogniki, to tu, to tam. Na podłodze pod ścianą siedziała panienka Julia. Głowę miała odrzuconą do tyłu, usta otwarte, martwym spojrzeniem wpatrywała się w sufit. Oburącz trzymała rękojeść tkwiącego w piersi sztyletu. Cały przód jej sukni był czerwony od krwi. Nastka, pokonując bezwład nóg, ruszyła wzdłuż krwawej ścieżki ciągnącej się po parkiecie i podeszła do Julii. Położyła palce na jej szyi i to delikatne dotknięcie sprawiło, że ciało Julii osunęło się wzdłuż ściany. Trup. Nikt już się nie dowie, czy zrobiła to sama, czy to ten diabeł komisar, oby go piekło pochłonęło, przemknęło przez myśl Nastce. Hospody… zamknęła oczy panience i przeżegnała się trwożnie. Gdzieś z tyłu dobiegł nagle straszny huk i jęk, jakby pękającego dzwonu. Nastka szarpnęła się przerażona. Och, to tylko runął płonący fortepian. Tuman iskier buchnął wprost na nią, pośpiesznie przydusiła je na sobie dłońmi. Zakręciła się i pognała z powrotem do kuchni. Bogu dzięki choć za to, że tam nie wrzucili pochodni!
*
Nastka kopniakiem odtrąciła kij podpierający drzwi chaty baby i weszła, wpuszczając do wnętrza zimny powiew. Nogą przymknęła za sobą drzwi. Zmrok już zapadał i zdawało się, że w chacie jest zupełnie ciemno, dopiero po chwili Nastka dojrzała ubogie sprzęty, stół, ławę, narę baby. Baba usiadła w barłogu i spuściła nogi na podłogę. Wymacała leżący na narze kij. Zaciągnięte bielmem oczy niemal wyszły jej z orbit ze strachu. Już od dawna była na wpół głucha i musieli do niej krzyczeć, wyczuwała jednak każde drgnienie powietrza, każdy ruch. W istocie miała dobry słuch, jedynie pokłady brudu i wosku odkładającego się latami skutecznie zaszpuntowały jej uszy. Gdyby je oczyścić, baba słyszałaby nawet harcujące w chacie myszy, ale to nigdy nikomu nie przyszło do głowy. Stara, to ślepa i głucha, czegoż chcieć?
– Kto tu?
– To ja, Nastka. Leżcie, babo, leżcie.
Upuściła swój ciężar na polepę. Baba ożywiła się.
– Kartoplu przyniosła?
– Tak, tak!
Nastka nie była uczona, ale nie była też głupia. Zdrowy instynkt przetrwania podpowiadał jej jak najszybszą ucieczkę, zdawała sobie jednak sprawę, że z dziewczynką daleko nie ujdzie, w dodatku z tak śliczną i noszącą się z pańska. Już od jesieni okolica była niespokojna, nigdy nie wiedziało się, kto wychynie z lasu albo raptem ukaże się za oknem… żołnierze, buntownicy czy zwykli rabusie. Cicho, żeby baba nie usłyszała, Nastka przemknęła do komory i otworzyła skrzynię. Baba jednakże wyczuła raczej, niż usłyszała jej manewr i głucho walnęła kijem w polepę.
– Czego tam szukasz? Poszła won!
Nastka, nie zważając już, by zachowywać się cicho, wyrzucała ze skrzyni pokłady szmat. Dziad odszedł już z dziesięć roków temu, może baba wydała komu jego łachy? Na samym dnie znalazła watowane spodnie, wyłatane i przetarte. Odetchnęła. Jeszcze fufajka…
Baba tymczasem, ciężko dysząc, dźwignęła się z nary i na zreumatyzowanych nogach, opierając się jedną ręką o ścianę, drugą wsparta na kiju, przywlokła się do komory.
– Kradniesz, gadzino?
Zamachnęła się i zdzieliła Nastkę kijem po plecach. Straciła przy tym równowagę i wylądowała na opuchniętych łokciach i kolanach, kij potoczył się pod ścianę. Nastka krzyknęła z bólu, ale szmat nie wypuściła. Przeskoczyła przez babę i trzęsącymi się rękoma rozebrała nieprzytomną wciąż Różę z sukienki, zdjęła jej trzewiki. W histerycznym pośpiechu rozdmuchała żar w piecu, dorzuciła chrustu. Nóż. Naostrzyła kozik o osełkę i, rozplótłszy warkocz Róży, pasmo za pasmem oberżnęła jej włosy. Ciężkie, gładkie, wymykały jej się z rąk, tworząc na polepie jakby ciemnozłote jeziorko. Płacząc z żalu, pozbierała je i rzuciła w ogień.
Baba tymczasem wymacała swój kij, z trudem dźwignęła się na nogi i zaczęła rozrzucone ubrania wkładać na powrót do skrzyni.
– Ty czekaj, hadiago! – pomstowała. – Przyjdzie Stiepanko i tobie ręce i nogi połamie!
– Nie przyjdzie, babo! – odkrzyknęła. – Jego wzięli dobrowolcem, już go, babo, nie zobaczycie!
– Jakże to? – zaskomliła baba żałośnie. – Wczoraj był!
Nie mógł być wczoraj, bo nie było go już dwa tygodnie, ale co tam z babą się kłócić. Niech jej będzie, że wczoraj.
– Ot, widzicie, babo. Wczoraj był, a dzisiaj nie ma.
– No jakże tak? Jakże tak? Paszkę wzięli, a teraz Stiepanka? Jakże tak?
Starszego syna, ojca Nastki, wzięli w sołdaty już dawno, do cesarskiej służby, ale babie się czas pomieszał i wydawało jej się, że od tamtego wydarzenia nie lata upłynęły, a dni. Nastka odprowadziła lamentującą babę do nary, okryła ją pierzyną.
– Taki czas, babo. Odpoczywajcie.
Zawróciła do pieca i pośpiesznie wyjęła płaski, obluzowany kamień tuż przy polepie. Wsunęła dłoń w otwór z bijącym sercem, a nuż Stiepanko luźny kamień wymacał i dobrał się do jej skarbu? Na szczęście nie. Wydobyła swoje trzy ruble, ciepłe od paleniska, lśniące srebrzyście. Szkoda, że pan wyjechał na długo przed Godami, byłyby cztery. Zawinęła pieniążki w chusteczkę i wsadziła za stanik. Potem podniosła z podłogi sukienkę Róży. Gniotła ją w rękach, nie mogąc się przemóc, by rzucić ją w ogień. Taka piękna sukienka! Sporządzona była na wzór sarafanu, z rdzawego szewiotu, podszyta długą do ziemi koszulą z grubej bawełny. Na rękawie trochę poplamiona krwią i lekko naddarta u dołu, ale…
– Nastka, co robisz?
Odwróciła się. Róża siedziała na polepie, przecierając oczy.
– Szsz… – Położyła palec na ustach, wskazując babę.
Ta na szczęście nie słyszała, rozpaczliwie powtarzając imię młodszego syna.
Nastka opamiętała się. Co też przyszło jej do głowy, żeby palić suknię! Przecież będzie można wymienić ją na chleb! Zwinęła suknię i wraz z trzewikami wsunęła za koszulę. Kucnęła naprzeciw Róży.
– Trzeba nam uchodzić, panienko – wyszeptała.
– Co się stało?
– Komisarz ludowy Łeśko napadł na dwór. Będzie nas szukać.
Na dźwięk imienia Łeśki oczy Róży rozszerzyły się strachem. To dobrze, pomyślała Nastka. Trzeba się bać, strach dodaje sił w ucieczce.
– A Julia?
– Julia… – Róża najwidoczniej nie pamiętała, co się wydarzyło tuż przed tym, jak straciła przytomność. Z czasem sobie przypomni, ale na razie… – Panienkę Julię państwo do Odessy powieźli, nie pomnisz? Na kąpiele, na bal… A nam trzeba uchodzić od komisara, szwedko! – Podała jej pimy Adaszy, które w ostatniej chwili porwała ze sobą z dworskiej kuchni, otuliła dziewczynkę swoją chustą, pomogła jej nałożyć kufajkę. Na żałośnie oskubaną głowę wcisnęła uszankę Stiepanka, już Stiepankowi stara uszanka niepotrzebna. Dadzą mu w tej armii rewolucyjnej nową, piękną, szynel, ciepłe buty… Oj, dadzą! Zaśmiała się krótko, gorzko. Schyliła się i nabrała w dłonie ciepłego popiołu spod paleniska. Roztarła go, otrzepała ręce i przesunęła nimi po twarzy Róży. – Trzeba ci się teraz w chłopca zmienić – szepnęła. – Tak będzie łatwiej uchodzić, rozumiesz?
Róża skinęła głową.
Na ławie koło pieca leżał zawinięty w szmatkę spory kawał ciemnego chleba. Nastka zawahała się… Kto babie chleba przyniesie? Wzięła chleb, odkroiła grubą pajdę i zaniosła babie do nary.
– Jedzcie, babo. Zostańcie z Bogiem.
Wsadziła resztę chleba za koszulę, z trudem zapięła kufajkę na wypiętym teraz brzuchu i owinęła się chustą baby. Babie już chusta niepotrzebna, i tak z chaty nie wychodzi. Ujęła wciąż oszołomioną Różę za rękę i wyszły. Nastka podparła kołkiem drzwi chaty.
Wiedziała, że zostawia babę na pewną śmierć. Z głodu, z zimna. Może jaka litościwa dusza babie wodę ze studni przyniesie, z lasu wiązkę chrustu, ale chleba ani kartofla nie da. Trudno, baba swój wiek przeżyła. Trzeba myśleć o żywych, o sobie, a nie o tych, co jedną nogą już w grobie stoją. Taki podły, bezlitosny przyszedł czas.
*
Uszły już spory kawałek, kiedy rozjarzyła się łuna na wschodzie. Oho, jeszcze cała noc do świtu! Nastka obejrzała się lękliwie i przeżegnała szeroko. Hospody… To dwór. Ogień przedarł się już w górę i płoną krokwie. Mało im było grabieży, gwałtu, mordu, jeszcze tym się pohańbili w oczach Boga. Już dla nich za te zbrodnie ogień piekielny na wieczność przeznaczony…
Róża odwróciła się ku gorzejącemu niebu i stanęła zdumiona.
– Co to?
– Łeśko bandyta dwór podpalił.
– Nasz? Nasz dom?
– Nasz dom.
Uchodzić, uchodzić trzeba, ale dokąd? Jak? Nastka nie znała się ni w ząb na geografii. Dla niej Odessa czy Petersburg to było daleko, bardzo daleko, trzeba dniami do Homla, do kolei jechać, a potem jeszcze dniami koleją. A do Czernihowa w jeden dzień można wodą dopłynąć, zatem blisko. Ona sama jeszcze nigdy nie płynęła, ale opowiadała jej pokojówka Neli, która z państwem nieraz bywała w Czernihowie, jak szeroka i piękna jest rzeka Desna, jak wije się w szalonych zakolach, jakby co rusz chciała całkiem zawrócić, jak w Derbaniu statek przelatuje przez śluzę, aż straszno się robi człowiekowi – jakby go kto w powietrze wyrzucił. Ale Derbań trza ominąć, tam właśnie Łeśko się na nie pewnikiem zaczai, bo gdzie miałby ich szukać, jak nie u przystani? Trzeba im dalej iść brzegiem aż do Ustja. Wełykie Ustje, tak, tam jest duży port. To tam się po czernihowskich gości wysyłało ze dworu konie, a Róża często wyprawiała się z końmi, dla rozrywki.
– Ty, Riezka, do Ustja drogę znasz?
– No pewnie.
– Tak prowadź.
Szły po szeroko rozprzestrzeniającym się pustkowiu, pod stopami chrzęściła szadź. Niby już wiosna i słonko za dnia przygrzewało, ale nocą kałuże i rozlewiska pokrywały się cienką skorupą zamrozu. Szły i szły, a krajobraz się nie zmieniał, pusty, monotonny. Czasem mijały skupisko nagich brzóz i topoli, do ledwie widocznego szlaku podbiegały rojsty. Na wschodzie niebo zaczęło blednąć.
– Daleko jeszcze?
– Oj, Nastka! Końmi we trzy godziny się zajedzie, a piechotą to nie wiem, bom nigdy nie szła.
– Riezka! Chłopcem teraz jesteś, to nie mów jak dziewczyna!
– Przecież nikogo tu nie ma!
– Jak się od razu nie nauczysz, to potem przy ludziach chlapniesz. I mama do mnie mów.
– Kiedy nie umiem…
Zamilkły. No pewnie, gdzież tam się Nastce równać do jaśnie pani Osielskiej! Nastka przy garach, przy studni, a pani Osielska przy fortepianie, w ogrodzie… Nigdy by się na jej miejsce nie pchała, nie to, co Łeśko, co na panienki Julii cześć napadł. Choćby ją po stokroć zniewolił, nie przybędzie mu od tego pańskiej godności i pozostanie tylko brudnym chamem. Choćby na pańskim koniu jeździł, pański surdut włożył, pańskie złoto zagrabił, to i tak chamem pozostanie i żadna dziejowa sprawiedliwość nie przemieni go w pana. Bo pan to serce i um, pan to hospodar. Ledwie go zbrakło, a już nastały głód, strach i pożoga. Nastka rozumiała to dobrze już wtedy, kiedy Łeśko stajennym i chłopom o tej dziejowej sprawiedliwości wykładał, i durna była, że wtedy nie siedziała cicho! Diabeł podkusił ją, żeby tę swoją myśl nieskładnie wypowiedzieć, a Łeśko dobrze się jej przypatrzył, a potem jeszcze Stiepanka wypytał, kimże jest ta pyskata baba. No, nie daj Bóg spotkać jej na swojej drodze ludowego komisara!
Jasno już było i na tej otwartej przestrzeni Nastce zrobiło się nieswojo. Jakby się jacyś ludzie pojawili albo, nie daj Boże, oddział na koniach…
– Trzeba nam odpocząć. Las tu jaki będzie?
– A ot, tam, widzisz? – Rzeczywiście, na horyzoncie ciemniała linia lasu. Nastka odetchnęła. Raźniej ruszyła na obolałych nogach. Aż dziw, że Róża jeszcze nie ustała, choć ciężko jej pewnie iść w za dużych walonkach. W lesie jakoś cieplej się zrobiło, bezpieczniej. Żeby jeszcze jakie miejsce znaleźć do odpoczynku… Przysiadły na zwalonym pniaku, wyciągnęły obolałe nogi daleko przed siebie. – Tu za lasem wieś jest Ozyrowka i wysoki most na Ozyrze. Musimy przejść przez ten most.
– A obejść jakoś nie można?
– Jak, skoro most we wsi?
– Nad rzeką pójść, nie drogą.
– Oj, Nastka! Musimy przejść, bo Wełykie Ustje jest po drugiej stronie i po tej samej stronie jest przystań nad Desną. Ozyru nawet latem nie przejdziesz, jest za głęboki.
– No, zobaczymy. – Nastka wyjęła chleb zza pazuchy, ułamała kawałek i podała Róży. – Na, jedz.
– Dziękuję, nie jestem głodna.
– Nie jestem głodna! Nie jestem głodna! – Pokrzywiła się jej Nastka ze złością. – Jak się jaśnie panienka jeść czarnego chleba nie nauczy i jaśniepańskie fochy będzie stroić, to my daleko nie zajdziemy!
– Przepraszam, Nastko – szepnęła Róża zawstydzona.
Wzięła chleb i zaczęła z wolna żuć. Był twardy, gruboziarnisty, ale smaczny. Długą chwilę siedziały w milczeniu na zwalonym pniu, przeżuwając chleb.
– To ty do mnie mów „ciotko”. Potrafisz?
– Dobrze. Mogę dostać jeszcze trochę chleba, ciotko?
– Na, masz. Ty tak mów, jak ja do baby: „Dajcie mi jeszcze chleba, ciotko”.
– Dziękuję.
– A bez dziękuję, obejdzie się, rozumiesz?
– Przepraszam… ciotko.
Nastka westchnęła. Nauczyć chama pańskich manier trudno, ale równie trudno pańskie dziecko tych manier oduczyć. Ciężko będzie…
Róża wsadziła rękę pod uszankę i zaczęła się drapać. Oho, stiepankowe wszy się dobrały do panienki! Po chwili gwałtownym ruchem zrzuciła uszankę i oburącz złapała się za obsmyczoną głowę.
– Gdzie moje włosy?! Gdzie moje włosy?… Coś ty z nimi zrobiła, Nastka?!
– A jak ty myślałaś chłopca z warkoczem udawać? Obcięłam.
– Nie miałaś prawa! Jak ja teraz wyglądam?!
– Jak prawdziwy chłopiec.
Róża ukryła brudną twarz w brudnych dłoniach. Przecież ona jest panną Różą, najpiękniejszą panienką we dworze! Dlaczego Nastka jej to zrobiła? Jakim prawem? Nie! Niech się to całe szaleństwo odwróci, jak to możliwe, że wszystko stanęło na głowie? Gdzie jest papa, gdzie maman? Gdzie Julia? Jakiś przerażający obraz przemknął przed jej oczyma, szare cienie cwałujące przez ogród, Julia powalona na podłogę, krzycząca… Oderwała dłonie od twarzy i chwyciła Nastkę za kubrak na piersiach.
– Gdzie jest Julia?
– Mówiłam ci, w Odessie.
– Kłamiesz!
– Jak panienka uważa. Może panienka się zawrócić, tam już Łeśko na panienkę czeka. On nie będzie szkodował, że warkocza nie ma. – Była w tych słowach Nastki ukryta groźba, zimna, przerażająca, a Róża doskonale wiedziała, że to nie jest ponury żart, że ta groźba jest realna. Wpatrywała się w szeroką, szczerą twarz podkuchennej, w tej chwili ściągniętą i zagniewaną. A Nastka ujrzała przed sobą dziecko, przerażone, bezbronne, któremu na szarej, brudnej buzi łzy wyżłobiły dwie jasne ścieżynki. Wyciągnęła ręce i przytuliła Różę do siebie. – Nu, zajczik… detyna… ty nie płacz. Włosy nie nogi, prędzej czy później odrosną.
*
Przeszły przez most i wieś Ozyrowkę w biały dzień, nie kryjąc się. Tak jak przewidziała Róża, nikt nie zwrócił na nie uwagi. Zbyt wczesna była to pora roku, żeby wychodzić w pole, wszędzie stała jeszcze woda zaszklona przymrozkiem i nie było możliwe rozpoczęcie orki, dopóki nie wsiąknie w grunt. W tej czy innej zagrodzie z komina uchodził dym, rozpływając się z wolna w przejrzystym powietrzu. Jakaś baba stawiała na płocie garnki, tu czy tam kilkoro dzieci taplało się w błocie. Mężczyzn nie było widać, pewnie spali jeszcze na zapieckach. Albo też komisary pobrali ich jako ochotników do armii rewolucyjnej, a do orki i siewu wyjdą baby. Jeżeli będzie co zasiać. Komisary zabierali wszystkim równo, bogatym i biednym, daremne było przedkładać, że ziarno na siew przeznaczone, kartofle do sadzenia. Ot, durnice, takiej prostej rzeczy nie pojmą, że jak nie będzie siewu, to i żniwa nie będzie. Zły czas przyszedł, a jeszcze gorszy wielkimi krokami się zbliża i uchodzić trzeba, ale dokąd?
– Riezka, w Czernihowie wasi znajomi żyją?
– Tylko sędzia Trubecki z sędziną.
– Nie może być! Tyle ich przywoziliście latem z Ustja!
– Bo latem do niego kuzynowie zjeżdżali.
– Aha. Trafisz ty do sędziego?
– Sama nie, ale on mieszka blisko cerkwi Borysa, to się możemy rozpytać o cerkiew. A od cerkwi to już trafię.
– To dobrze. A twoi rodni gdzie żyją?
– Różnie, Nastko. To znaczy… ciotko. Babcia Jula w Litwie, niedaleko Grodna.
– To daleko?
– Oj, daleko.
– Dalej niż do Odessy?
Róża przymknęła oczy i wywołała z pamięci mapę cesarstwa. Na szczęście obie z Julką oznaczyły zielonym atramentem na tej mapie miejscowości, gdzie mieszkali ich krewni.
– Pewnie tyle samo albo trochę dalej. Ale to w przeciwnym kierunku niż Czernihów. Musiałybyśmy zawrócić.
Zawrócić? Przenigdy!
– A inne wujki?
– Wujek Georg to aż w Ameryce. Tam się piechotą nie zajdzie, bo na drodze jest morze. Ciocia Ania i wujek Joachim w Paryżu albo nawet we Wiedniu, nie pamiętam…
– A ten Wiedeń daleko?
– O, bardzo daleko. Tak daleko, że go na mapie cesarstwa nie ma. Musi być ze dwa razy tyle, co do Odessy. Są jeszcze kuzynowie w mieście Kraków, tak samo w cesarstwie austriackim, jak i Wiedeń. Chyba najbliżej to mieszka stryj Osielski, bo w Daniłowce, to jest w pińskim obwodzie. Będzie pół tego, co do Odessy.
Nastka zadumała się. Jakże tu taki szmat drogi przejść, mając tylko trzy ruble? A jeśli i tam już rządzą ludowe komisary? Łeśko rezonował, że na całym świecie będą rządzić, ale na razie do Daniłowki może jeszcze nie doszli? Czort ich zna.
– A trafisz do tej Daniłowki?
– To trzeba iść cały czas na zachód. A potem pytać ludzi, bo jak inaczej bez mapy? Chyba żeby gdzie mapę dostać.
– A z mapą potrafisz tam dojść?
– No pewnie.
Łaska boska, że żadna z nich nie zdawała sobie sprawy, o jakich odległościach, o jakich przestrzeniach mówią. Nastka poza Ozyrzem świata nie widziała, Róża znała go z mapy, gdzie wystarczy palcem posunąć i już jesteś, gdzie chcesz – w Kijowie, Odessie, Wiedniu. Nic to, naprzód do Czernihowa trza się dostać, jest nadzieja, że sędzia Trubecki je przygarnie, jeśli sam nie uciekł przed ludowymi komisarami. A jeśli nawet, to przecież wielkie miasto i tam na pewno jakaś praca się znajdzie. Nastka po staremu może gary szorować, a Róża… O, Róża jest uczona. Taka mała jeszcze, a po rosyjsku gada i pisze, po polsku, po rusku, nawet po francusku, choć tym francuskim lepiej się za bardzo nie chwalić. Ale listy niepiśmiennym mogłaby pisać i prośby do urzędu, tak samo, jak robiła to chętnie dla dworskich. Da Bóg, do lata uda się trochę grosza uzbierać, wtedy wyruszą na zachód. Latem droga będzie lżejsza.
W południe dotarły do na wpół zatopionej drogi biegnącej wzdłuż rzeki. Desna wraz z nadchodzącą wiosną swoim zwyczajem podniosła się wysoko, zbierając roztopy i przybierające dopływy. Miejscami jedynie równe szeregi drzew wskazywały, gdzie pod taflą rozlewiska przebiega szlak. Róża ożywiła się.
– To już niedaleko! O, tam, widzisz, jest siewierski trakt. Z Siewierska górą idzie aż do Ustja.
– Bogu dzięki – sapnęła Nastka, umęczona jak nigdy dotąd.
– Bardzo mnie bolą nogi, ciotko. Może odpoczniemy?
– Dojdźmy jeszcze tylko do traktu. Tam odpoczniemy, zjemy chleb.
*
Przysiadły na kurhanie przy siewierskim trakcie, obie nieludzko zmęczone. Ostatni etap przebyły częściowo na czworakach, przedzierając się na przełaj przez las, potykając się o korzenie i wpadając w wykroty. Ta leśna przeprawa była koniecznością, gdyż droga na tym odcinku stała pod wodą. Róża bez grymasów zjadła kawałek chleba; był ciepły od rozgrzanego ciała Nastki i smakował wspaniale. Nastka oddarła ze skraju swojej koszuli dwa pasy i owinęła płótnem otarte stopy Róży. Za chude, zbyt kościste były te stopy, żeby wypełnić walonki Adaszy i obijały się w nich jak Żyd po pustym sklepie, cienkie pończochy przetarły się i przesiąkły krwią. Owinięte onucami nogi miękko utknęły w walonkach, jak dobrze… Trochę boli głowa, cały tył napuchł w jeden wielki guz. Musiała się uderzyć o coś twardego, ale o co? Nie pamiętała. Gdyby tak jeszcze podrzemać chwilę… Przytuliły się do siebie i ogarnęły chustą Nastki.
Z drzemki wyrwał je jakiś dziwny, nieznany dźwięk. Ni to dzięcioł, ni to młocarnia… Zbliżał się, narastał…
– Co to? – szepnęła Nastka przestraszona.
– Nie wiem!
Skoczyły na równe nogi i pędem schroniły się w pobliskich krzakach. Za drzewami coś mignęło, jakiś wielki, ciemny kształt.
– Hospody…
Po chwili zza zakrętu wyłonił się potwór, kanciasty, szarozielony, z wielkimi, gorejącymi ślepiami i rozchlapując kałuże, pędził z warkotem prosto na nie. Rozpłaszczyły się obie na ziemi, Nastka naciągnęła chustę na głowę. Róża, choć równie wystraszona jak Nastka, przeciwnie, chłonęła przerażający widok wytrzeszczonymi oczyma. Potwór przemknął mimo, oblewając krzaki nad ich głowami błotem, po czym zataczając się i podskakując na wertepach, pognał dalej, w kierunku Ustja. Leżały jak sparaliżowane, aż warkot umilkł w oddali.
– Hospody… co to było?
Róża podniosła się i otrzepała spodnie z błota.
– Ja myślę, że to był automobil.
– Co takiego?
– Jakiś taki automobil. To taki powóz, co zamiast konia ma motor. Tatko pokazywał nam fotografie różnych automobilów, ale takiego brzydkiego jak ten to tam nie było.
Nastka przyjęła te wyjaśnienia z mieszanymi uczuciami. Czy ten wielki świat, ku któremu zmierzają, okaże się przyjazny, czy wrogi? Czy ona się potrafi odnaleźć w świecie, w którym powozy jeżdżą bez koni, wielkie statki płyną bez żagli i wioseł, a po żelaznych szynach mkną lokomotywy? E, przecież ludziska po staremu jeść muszą, to i przy garach komuś stać wypada.