- W empik go
Pozłacany róg. Tom IV - ebook
Pozłacany róg. Tom IV - ebook
Róża Osielska wraca z Paryża, by zaopiekować się swoją przyjaciółką Marylą Kamieńską, która przeżyła załamanie nerwowe. Brat Maryli Krzysztof, od lat będący wielką miłością Róży, próbuje poskładać swoje życie po tragicznej śmierci żony. Różne postaci, jedne znane z poprzedniej części wielkiej sagi Pozłacany róg, inne będące ich potomkami, usiłują odnaleźć swoje miejsce we wciąż bardzo młodej rzeczywistości niepodległej Polski. Układają plany na przyszłość, snują marzenia, kochają się i ranią wzajemnie. Trwa zwykłe życie. Tymczasem atmosfera w Europie stopniowo się zagęszcza. Wszystko zmierza ku wojnie...
Doda Około-Kułak debiutowała opowiadaniem „Mgła” w tygodniku Przekrój, jest autorką powieści „Księga motyli” i „Ptaszyna” (Świat Książki), sztuki „Siostrzyczki biorą wszystko” (w repertuarze teatru Bagatela w Krakowie), scenariusza „Chwila wahania” wyróżnionego w międzynarodowym konkursie „Interscenario Wrocław 2008”. Rodzinne miasto uhonorowało ją tytułem „Diany 2013” i nagrodą Prezydenta Gliwic w dziedzinie kultury.
W latach 2013 - 2014 nakładem Wydawnictwa Novae Res ukazały się trzy tomy powieści „Pozłacany róg”. Tom czwarty zamyka cykl powieściowy.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-234-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Okolica wydała się Róży martwa. Nagie drzewa pałacowego parku wyciągały ku niebu szare ramiona, śnieg okrył żałobną bielą pola i dachy domostw. To był widok z okna pokoju Maryli; doprawdy, niezbyt podnoszący na duchu. Róża była bezradna. Gdy poprzedniego dnia weszła do tego pokoju i ujrzała przyjaciółkę, z trudem opanowała wstrząs. To już nie była jej dawna Maryla. Siedziała w fotelu przy oknie, zagapiona przed siebie pustym spojrzeniem, na widok gościa lekko się skrzywiła – i Róża nie wiedziała, czy to wyraz niechęci, czy próba uśmiechu. Nieważne. Objęła przyjaciółkę i ucałowała serdecznie. Nie wiedziała, co mówić i czy w ogóle coś mówić – usiadła na brzegu biurka, tak żeby znaleźć się w zasięgu wzroku Maryli i tak swobodnie, jak tylko potrafiła, zaczęła opowiadać o swoim pobycie w Paryżu. Była pewna, że Maryla jej nie słucha, cały czas tępo wpatrzona w krajobraz za oknem. Nic to, mówiła dalej. Większość swoich paryskich przygód zdołała zrelacjonować Maryli już latem, teraz mówiła swobodnie, szeroko, uzupełniając opowieść mnóstwem szczegółów. Żadnej reakcji. W południe zaproponowała Maryli, żeby zeszła z nią coś zjeść, ta tylko bardziej się skurczyła i głębiej zapadła w fotel.
Po paru dniach Róży zabrakło konceptu. Przejrzawszy biblioteczkę Jadwini, wybrała Ziemię obiecaną i rozpoczęła czytanie powieści. Nie miała pojęcia, czy cokolwiek do Maryli dociera, ale cóż innego mogła zrobić? Ukończywszy lekturę pierwszego tomu, wpadła na pewien pomysł. Przyniosła ze sobą prócz książki kłębek wełny i druty.
– Nie możesz się tak obijać! Proszę, nabierz dwadzieścia oczek.
Wręczyła Maryli akcesoria i zabrała się do czytania. Maryla początkowo siedziała bez ruchu, wgapiona w kłębek zielonej wełny na swoich kolanach. Po jakimś czasie wzięła go do ręki i podniosła na wysokość oczu, po czym odłożyła z powrotem.
– Proszę, nabierz dwadzieścia oczek – powtórzyła łagodnie Róża.
Maryla powoli złożyła druty, odwinęła parę łokci wełny i drżącymi rękoma nabrała pierwsze oczko. Potem drugie. Róża powróciła do lektury. Kiedy już zupełnie zaschło jej w gardle, a język skołowaciał, odłożyła książkę i pochyliła się nad robótką. Wełna ledwie mieściła się na całej długości drutów, Maryla przestała nabierać oczka dopiero w chwili, gdy zabrakło jej odwiniętej włóczki.
– Dwadzieścia. Miało być dwadzieścia. Czekaj, policzymy.
Głośno odliczyła dwadzieścia oczek i przytrzymała je palcami.
– Resztę trzeba spuścić.
Maryla przez chwilę patrzyła tępo na robótkę, a potem powoli, jakby pokonywała jakiś wewnętrzny opór, ujęła w palce koniec włóczki i pociągnęła. Róża wypuściła nagromadzone w płucach powietrze. Czy to był sukces? Jeśli tak, to niewielki, jedynie dowód, że do Maryli jednak coś dociera. Bała się zostawić druty w pokoju Maryli – zabierała je i przynosiła codziennie ze sobą. Przez następny tydzień Róża doczytała powieść do końca, a robótka Maryli osiągnęła półtora metra długości.
– To już jest za długie – powiedziała Maryla.
– Nie, teraz jest w sam raz. To będzie krawat dla twojego taty.
– Krawat – powtórzyła Maryla i zaczęła zakańczać pasek.
Zważywszy, że były to pierwsze słowa, jakie od miesiąca wypowiedziała Maryla, Róża uznała, że to jest sukces. Biedna, nie miała pojęcia, co dalej, jak utrwalić to małe zwycięstwo, nie dopuścić, by przyjaciółka na powrót zapadła się w czeluść, z której zaledwie wychyliła nos. Intuicja podpowiadała jej, że przysłana przez doktora Weintrauba pielęgniarka, wprawdzie sprawna i kompetentna, nie ma dobrego wpływu na Marylę. Pomagając przy myciu, ubieraniu, jedzeniu, zarzucała ją cały czas mnóstwem pytań, na które oczywiście nie otrzymywała odpowiedzi, a także uporczywie używała liczby mnogiej: myjemy się, przebieramy… Róża widziała, że Maryla w jej obecności wręcz kurczy się i wycofuje. Z drugiej strony bezcenne były nocne dyżury panny Sobeckiej – kto miałby ją w tym zastąpić? Ano, wiadomo kto.
Z ciężkim sercem zwróciła się tego wieczora do hrabiego.
– Dziś rozmawiałam z Marylą.
– Nie może być!
Do tej pory nikomu nie udało się wydusić z Maryli słowa – ani jemu, ani Jadwini, ani – jak dotąd – Róży, o pannie Sobeckiej nie wspominając.
– Może rozmowa to za dużo powiedziane… ale odezwała się do mnie.
– To wspaniała wiadomość… naprawdę wspaniała. – Hrabia miał ochotę uściskać Różę, ale w porę się opanował. – Myślisz, że ona z tego… jakoś…
Róża potrząsnęła głową.
– Nie potrafię tego osądzić. Ale…
– Ale?
– Jestem przekonana, że pielęgniarka jest zbędna.
– O… myślałem, że raczej jest użyteczna.
– W pewnym sensie tak. Ale ona wciąż zagaduje Marylę i zwraca się do niej jak do dziecka albo osoby z demencją. Wiem, że to taka zawodowa rutyna, ale Marylę to denerwuje. Ja… mogę spać w jej pokoju. A do pomocy weźmiemy Marynię.
– Och, Różo! To by było nie w porządku. I tak poświęcasz jej cały swój czas.
– Nie w tym rzecz. Boję się, żeby nie spać zbyt twardo. Choć… chyba i pannie Sobeckiej zdarzy się zadrzemać.
Kamieński się zaśmiał.
– Zatem załatwione. Oczywiście będziemy się zmieniać. Och, byłbym zapomniał. Dziś przyszedł do ciebie list.
Do Róży przychodziło sporo listów – od ojca, Marianny, cioci Anusi, mecenasa Weintrauba, paru koleżanek z lwowskiego gimnazjum. Ten był z Paryża, przesłany na adres jej ojca w Warszawie, przeadresowany jego ręką do Kamienia. Ale pismo na kopercie nie było pismem cioci Anusi. Alison? Nie miała wprawdzie jej adresu, ale z łatwością mogła go zdobyć – był w papierach w dziekanacie. Odwróciła kopertę. Hervé…
Poczuła się, jakby ujrzała ducha.
Przybladła, potem zaczerwieniła się. Hieronim i Jadwinia zauważyli jej zmieszanie i wymienili zaniepokojone spojrzenia.
W swoim pokoju Róża niezdecydowanie obracała w dłoniach błękitną kopertę. Dlaczego do niej napisał? Przecież powiedziała mu wyraźnie: to koniec. Czyżby zrozumiał, dlaczego z nim zerwała, i chciał poniewczasie naprawić swój błąd? Za późno. Był dla niej przeszłością, jeszcze zanim dramatyczne wydarzenia ostatnich miesięcy paradoksalnie ożywiły jej nadzieje na przyszłość. Wstydziła się sama przed sobą tych nadziei, starała się nie podsycać ich, odsuwać je od siebie, nie myśleć. Ale… co i raz przyłapywała się na myśli: on jest teraz wolny…
Nie trzeba w ogóle czytać tego listu, powinna go odesłać w nieotwartej kopercie!
Bums… jakoś jej palce były innego zdania.
Moja droga Panno O.
Pani nagły wyjazd z Paryża był dla mnie zaskoczeniem, nie zdołałem spotkać się z Panią i spróbować naprawić to, co sam zepsułem.
Miała Pani całkowitą rację co do zamiarów mojego szefa i jego rodziny – aby umknąć z pułapki aplikowałem do kilku prowincjonalnych uniwersytetów i udało mi się zapewnić sobie posadę w Akademii w Lozannie, dokąd udam się z początkiem roku akademickiego. Jestem człowiekiem wolnym, a moje uczucia do Pani pozostają bez zmian. Zdaję sobie sprawę, że zdany na siebie nie będę mógł wieść tak beztroskiego życia, jakie wiodę w Paryżu, ale z tak dzielną kobietą (żoną?) u boku nie będę się lękał przeciwności…
Róża westchnęła, a potem się zaśmiała. Femme to zarówno kobieta, jak i żona.
Och, Monsieur Roelants!
Wciąż pozostaje pan beztroskim motylkiem! Nawet jeśli nie będzie pan miał u boku żadnej femme, ucieczka poza zasięg chudych ramion Sol doskonale panu posłuży, już nie wspominając o zakosztowaniu samodzielności. I, drogi Hervé, będzie pan z wdzięcznością myślał o pannie O., która otworzyła panu oczy, ale nie rości sobie żadnych praw do miejsca przy pańskim boku.
Tak Róża napisała tego wieczoru do pana Roelantsa. Oczywiście nie tak lapidarnie i otwarcie. Uważnie dobierała słowa, by uniknąć jakiejkolwiek wieloznaczności, i na wszelki wypadek sprawdzała je jeszcze w słowniku – w końcu pisała do filologa. Tak, to powinno zamknąć sprawę.
Do drzwi ktoś lekko zastukał i do pokoju wsunęła się Jadwinia. Jednym spojrzeniem ogarnęła leżącą na podłodze rozerwaną kopertę, na biurku list, otwarty słownik i kilka zgniecionych arkusików papieru, które Róża spaskudziła, zanim wygładziła swoją odpowiedź.
– Jeśli masz jakiś kłopot, Różo, to powinnaś nam o tym powiedzieć. Na pewno będziemy mogli ci pomóc.
– Eeee… pomóc?
Jak pomóc? Chyba sprawdzić ortografię?
– Wiem, że z Paryża wyjechałaś w pośpiechu… i wiem, że zrobiłaś to dla Maryli. Dla nas. Jeżeli zostawiłaś tam jakieś nieuregulowane sprawy… to musisz nam pozwolić się tym zająć.
Róża nie wiedziała, co odpowiedzieć. W jej głowie wciąż plątały się strzępy spłodzonej właśnie epistoły. W jaki sposób Kamieńscy mieliby zająć się zakończeniem jej romansu z Hervé?
– Nie bardzo rozumiem…
Jadwinia nabrała głęboko powietrza. Miała nadzieję, że uniknie wypowiedzenia na głos tego okropnego słowa…
– Długi, moja droga. Mam na myśli jakieś nieuregulowane należności. Jesteśmy ci tyle winni…
Róża się zaśmiała.
– Och, nie, nie narobiłam żadnych długów. To tylko list od znajomego… właściwie przyjaciela.
Jadwinia zmieszała się jeszcze bardziej, o ile było to możliwe.
– Mój Boże… zostawiłaś tam kogoś… Tak mi przykro! Jeśli chcesz, zaproś go tutaj, będzie nam bardzo miło gościć twojego… znajomego.
– Dziękuję, ale to zbędne. Wystarczy list, naprawdę.
– Długi! Też coś… Długi mogą robić ci, którzy mają w perspektywie spadek albo bogatych krewnych – mruknęła w ślad za Jadwinią i zabrała się do porządków.
*
Natychmiast po odjeździe panny Sobeckiej Róża zaangażowała do pomocy Marynię. Znała ją dobrze z Płoszowa, ufała bardziej niż komukolwiek z pałacowej służby. Nadto pamiętała, że ta tęga, dobroduszna niewiasta niejeden raz ratowała swymi ziołowymi naparami kogoś z domowników w różnych przypadłościach – teraz zapytała Marynię z uśmiechem, czy nie zna jakiegoś ziela „na smutek”.
– A pewnie – odrzekła ku jej zdumieniu Marynia. – Na wieczór przyniosę. A na smutek najlepsze słonko i zimne kąpiele.
Oho! Róża wyobraziła sobie, jak Maryla zareaguje na zimną kąpiel. Lepiej nie próbować. Ale słonko… owszem, jeszcze nieśmiało, ale już rozprasza mroki przedwiośnia. Tylko jak skłonić Marylę, by wyszła z domu, skoro nie chce wyjść nawet ze swojego pokoju?
Jeszcze tego samego wieczoru Marynia przyniosła do sypialni Maryli kubek ciepłego naparu. Róża powąchała zioła nieufnie. Pachniały całkiem przyjemnie.
– Coś tam namieszała?
– Czarny bez i dziurawiec. Panienka się nie boi, na pewno nie zaszkodzą.
– Hm. Najwyżej nie pomogą.
Róża wzruszyła ramionami i napoiła Marylę ziółkami.
– Jutro pójdę zobaczyć, czy nie ma już pierwiosnków. Też dobre są na smutek – rzekła poważnie Marynia.
– Pierwiosnki…
Róża zastygła na moment. Marynia nie miała pojęcia, że Maryla nie mówi, ciągnęła więc spokojnie dalej:
– Śnieg jeszcze całkiem nie zszedł, ale znam takie miejsce nad Białą. Słonko przygrzewa i mogą już być.
– Zajrzyj tu, może pójdziemy z tobą.
– Jak panienka sobie życzy.
Róża prawie nie spała tej nocy. To byłby niesamowity sukces, gdyby udało się wyprowadzić Marylę na spacer…
*
Później, kiedy Róża patrzyła wstecz, zdawała sobie sprawę, że najważniejszym sprzymierzeńcem rekonwalescencji Maryli była nadchodząca wiosna. Wzdrygała się na samą myśl, że to wszystko mogłoby się wydarzyć jesienią, w ciemnych, słotnych dniach listopada czy grudnia. A tak – miały po swojej stronie marcowe słońce, poranny śpiew ptaków, gęsty zapach przyrody budzącej się do życia z zimowego snu. Po wielu tygodniach braku jakichkolwiek oznak powrotu do świata żywych nastąpił przełom. I to był właśnie ten dzień, kiedy wyruszyły z Marynią na poszukiwanie pierwiosnków. Powróciły w przemoczonych trzewikach, ledwie żywe po trzygodzinnym marszu, bez pierwiosnków wprawdzie, ale całą powrotną drogę Maryla trzymała kurczowo rękę Róży, a to był znak o wiele ważniejszy niż słowa. Róża ostrożnie, bardzo ostrożnie zaaranżowała następny krok.
– Spróbuję jutro sprowadzić Marylę do stołu – powiedziała wieczorem do Kamieńskich. – Jeśli to się uda, to proszę, żebyście państwo zachowywali się tak, jakby jej nie było.
– Jak to: jakby jej nie było? – zdziwiła się Jadwinia. – Przecież…
– Chodzi o to, żeby jej nie zagadywać. Im więcej zwraca się na nią uwagi, tym bardziej ona się zamyka w sobie. Już parę razy się odezwała, ale tylko wtedy, gdy nikt jej nie pytał, nie zagadywał.
– Róża ma rację. I żadnych łez, Jadwiniu.
– Łatwo ci mówić…
Następnego ranka panny znów wybrały się na daleki spacer, a wieczorem Maryla zasiadła do kolacji z rodzicami i Różą. Nie odezwała się słowem, nie podniosła oczu znad talerza, ale i tak był to ogromny postęp. Rozmawiali ze sobą, ignorując jej obecność, a Jadwini udało się nie rozpłakać do chwili, gdy panny opuściły jadalnię. Nie wiadomo, czy to ziółka Maryni, czy nieskończona cierpliwość Róży odreagowywana nocnymi atakami histerii, czy młody organizm jej podopiecznej, czy też wszystkie te czynniki razem wzięte sprawiły, że Maryla z wolna wracała do świata żywych. Z końcem kwietnia Róża odważyła się odczytać jej list Eleonory do hrabiego, list, który czekał już od paru tygodni.
…są tu dziesiątki fotografii, świadectw i kontraktów, listy naszych dziadków, pradziadków, pamiętniki Mamy i jej dziadka Hieronima, naszej babki Anny, a także rękopis jakiejś powieści, zdaje się autorstwa naszego Ojca. Wiem, że to bezcenne pamiątki i Matka powierzyła mi je w przekonaniu, że je zarchiwizuję, tymczasem na taką wielką pracę nie starcza mi czasu, a także ze wstydem muszę wyznać, że trudność sprawia mi polski język, którego nie mam w użyciu od lat. Mam nadzieję, że kochana Maryla przyjedzie tu z Różą i pomogą mi uporządkować ten ogromny bałagan…
– Och – powiedziała Maryla i przewróciła oczyma.
– Już widzę ten opasły kufer wypchany papierami po wręby – westchnęła Róża do wtóru.
Któż normalny w wieku dwudziestu lat miałby ochotę grzebać się w starociach? Odcyfrowywać stuletnie papierzyska i kichać nad zakurzonymi rękopisami? Róża podejrzewała, zupełnie słusznie, że prace archiwalne to tylko pretekst do wyciągnięcia z domu Maryli i że ta sprawa została ukartowana przez hrabiego i jego siostrę.
– I po co babcia zapisała jej ten kufer? Przecież wiedziała, że ciocia Nora to leń.
– Może właśnie dlatego – odrzekła Róża zagadkowo.
– Nie rozumiem…
– Na pewno są tam tajemnice rodzinne. Jakiś mezalians, który niekoniecznie trzeba wywlec na światło dzienne, może jakaś skrywana zdrada, nadużycie…
– Co ty wygadujesz?
– Och, to tylko spekulacje. Ale przecież w każdej rodzinie są jakieś ciemne sprawki. Czemu twoja miałaby być wyjątkiem?
– E tam. Jeśli nawet, to kogo to dzisiaj obchodzi?
– No… jeśli ciebie nie, to mnie tym bardziej nie.
Róża niechętnym gestem odłożyła pismo na stół i zadumała się. Znała już od dawna jego treść i w podróży do Wiednia upatrywała wyzwolenia z męczącej sytuacji, w jakiej się znalazła po przyjeździe do Kamienia. W efekcie jej ostrożnych zabiegów Maryla powracała do siebie, ona natomiast czuła, że coraz trudniej jej zachować cierpliwość, że monotonia i rutyna dni podobnych do siebie jak krople wody doprowadzą ją wkrótce do obłędu – zacznie krzyczeć albo bić głową w ścianę. Jak dotąd wiodła życie aktywne i urozmaicone, wyjąwszy kilka miesięcy pracy w lwowskiej bibliotece – teraz wiele by dała nawet za zarękawki i siatkowy wózek, byle cokolwiek się zmieniło. Miała nadzieję, że Maryla jest równie znudzona jej towarzystwem i także zapragnie odmiany. Jeżeli nie – Róża w końcu wyskoczy oknem albo po prostu ucieknie. Nabrała głęboko powietrza, by stłumić narastającą w gardle histerię.
– Ale Wiedeń… może nie zamkną nas z tym kufrem na klucz? Pamiętasz coś z naszego pobytu w dwudziestym roku?
Maryli przemknęły zapamiętane obrazy wspaniałych magazynów w śródmieściu, strzępy wesołej muzyki dobiegającej z ogródków Grinzingu, zapach czekolady… Wzruszyła ramionami.
– Niewiele. Jakieś sklepy, jazdę tramwajem…
– I naprawdę nie masz ochoty pojechać? Twoja ciotka mieszka w samym centrum, mogłybyśmy… – urwała, bo Maryla skrzywiła się z niechęcią. Róża westchnęła.
– Trudno, powiesz twemu ojcu, że nic z tego, czy ja mam mu to powiedzieć?
– Czekaj… a ty? Chciałabyś?
– No cóż… nie ukrywam, że tak.
– Jesteś znudzona… właściwie powinnaś być teraz w Paryżu. Dlaczego siedzisz tutaj, zamiast tam wrócić?
Dlaczego? Nie wiesz, dlaczego? Róża mocno zacisnęła zęby, żeby nie powiedzieć tego na głos. Szybko odwróciła tok swoich myśli. Wrócić do Paryża… Nie, teraz nie było sensu wracać – semestr letni właściwie dobiega końca i taki wyjazd byłby czystą stratą pieniędzy.
– Może tam wrócę, jesienią. Chociaż francuski już mam w kieszeni. Wiesz, kiedyś, jeszcze we Lwowie, uczyłam się niemieckiego i pomyślałam, że przydałaby mi się konwersacja. Żeby w ogóle coś z tej nauki mieć. Ale przecież sama do Wiednia nie pojadę.
– Czemu? Możesz jechać…
– Jakim cudem? Ciocia Nora zaprasza ciebie, a mnie tylko jako twoją dame de compagnie. Przecież wiesz, że mnie samej nie byłoby stać na taki wyjazd! Twój ojciec chce mi to sfinansować, a ty… po prostu masz muchy w nosie!
Niecierpliwie otarła łzy, które ostatnio zbyt łatwo napływały jej do oczu, i odwróciła się tyłem do zaskoczonej tym wybuchem Maryli. Sama zresztą była nim nie mniej zaskoczona. Chyba przekroczyła jakąś granicę i jeżeli Maryla nie zechce wyjechać, to ona wyjedzie sama. Niekoniecznie do Wiednia. Przecież może pojechać do Warszawy.
Wyszła i trzasnęła drzwiami.
*
Od chwili, gdy ojciec przyjechał po nią do Paryża, Róża starannie odsuwała od siebie myśli o Krzychu. Po usłyszeniu tragicznych wiadomości jej pierwszą, zaskakującą myślą było: on jest wolny. Trudno nazwać to doznanie radością, było to raczej oszołomienie; już w następnej chwili odczuła z powodu tej myśli głęboki wstyd. Gdzieś tam, u samych źródeł tragedii, tkwiła jak cierń świadomość własnej winy: czy wszystko potoczyłoby się tak samo, gdyby wtedy siedziała cicho? Na pewno nie. To dlatego nie rozczulała się nad sobą i swój nieustający dyżur przy Maryli traktowała jako pokutę. Czuła silną potrzebę rozmówienia się z kimś, rozważenia implikacji tej sprawy, dotarcia do jej sedna i uwolnienia się, strząśnięcia z siebie odium winy – nie miała z kim rozmawiać. Hrabiego nie śmiałaby zagadnąć, nie wspominając już o jego żonie czy samej Maryli. Ojciec, raz wypowiedziawszy swoje zdanie w tej sprawie, nie chciał do niej wracać, Róża nawet się nie domyślała, że i on, podobnie jak pozostałe osoby dramatu, czuje się winny. Zresztą po jej zainstalowaniu się w Kamieniu widzieli się tylko raz i na krótko. Gdyby żyła ciocia Eliza… tak, jej mogłaby powiedzieć wszystko, a ona by wszystko zrozumiała i na pewno, na pewno miałaby dla niej słowa pociechy. Róża często zaglądała do pałacowej kaplicy i wpatrywała się niemo w inskrypcję z imieniem Elizy, początkowo próbowała nawet coś szeptać, ale poczuła od razu, podobnie jak latem nad grobem Marty, że to daremne. Kamień jest głuchy, a ci, którzy odeszli, mogą nam wskazywać drogę tylko swoimi uczynkami lub słowami, które wypowiedzieli za życia.
Najbardziej z wszystkiego lękała się wizyty Krzycha. Bała się tej wizyty już przed Wielkanocą, na szczęście święta spędził w Sierowie. Wiedziała wprawdzie, że on teraz pracuje, niedawno objął posadę w Warszawie i na pewno nie będzie mógł się na dłużej uwolnić, ale na Święto Konstytucji, które w tym roku wypadało w poniedziałek, mógł przyjechać. I co wtedy? Jak ona spojrzy mu w oczy? Nie, lepiej, żeby jej tu nie było! Postanowiła, że jeżeli w ciągu najbliższych kilku dni Maryla nie zdecyduje się na podróż, ona wyjedzie do ojca.
*
Maryla w końcu podjęła decyzję o wyjeździe. Nie była głupia i zdawała sobie sprawę, że Róża wróciła z Paryża i od miesięcy dotrzymuje jej towarzystwa tylko ze względu na jej załamanie nerwowe. I że to jest ze strony Róży poświęcenie, o które wprawdzie nie prosiła, ale dokonało się i nie może go ignorować. Sama nie pragnęła stołecznych uciech, nie nęciło ją też towarzystwo ciotki i jej rozpuszczonych bachorów; poświęcono się dla niej, teraz jej kolej na poświęcenie. Nie próbowała udawać, że czyni je z chęcią, ale Róża nie przejmowała się tym – wielkie mi poświęcenie jechać do Wiednia, i to w maju! Jakkolwiek Maryla pamiętała co nieco z poprzedniego tam pobytu, to Róża nie widziała wówczas prawie nic, spędzając czas głównie w pensjonacie, u boku cioci Elizy. Teraz to sobie powetuje. Papiery od stu lat czekały, żeby je uporządkować, mogą poczekać jeszcze kilka tygodni.