Późne życie - ebook
Późne życie - ebook
W tej rozpisanej na wiele głosów prozie, której bohaterami są mieszkańcy pewnej nadbałtyckiej osady, przyglądamy się małym i wielkim apokalipsom, lokalnym i globalnym końcom – życia, przyrody, rzeczywistości w znanej dotąd postaci. Końcom powtarzalnym, jak jesienna zagłada tysięcy wyrzucanych na brzeg meduz, i zawsze niewczesnym, jak śmierć kogoś bliskiego. Wreszcie – strategiom przetrwania w obliczu kryzysu i permanentnego stanu wyjątkowego.
Powieść Ingi Iwasiów, przypominająca raport z oblężonego świata, niepokoi, bo diagnozuje nasze lęki, zaskakuje, bo podsuwa co rusz inny punkt widzenia, a jednocześnie dodaje otuchy, bo dopuszcza możliwość, że w kresie zawiera się nowy początek.
Zyta Rudzka:
„Późne życie” nie ma w sobie nic z kapitulacji. Ta powieść to zapis egzystencjalnej walki. Inga Iwasiów stworzyła polifonię, która nie roniąc pojedynczego głosu, radykalizuje moc chóru i rozbraja tanatyczną wizję świata. Znakomita robota pisarska.
Fragment powieści:
Idę, bojąc się, że ten migocący bar jest moją nową fantazją. Że trzeba mi teraz szklanki piwa i żywego człowieka. Czegokolwiek, jednej z tych rzeczy nielubianych wcześniej, traktowanych z pogardą, omijanych szerokim łukiem. Pragnę tego wstrętnego, drogiego miejsca dystrybucji wina i ginu, bo nie chcę dyskretnie, w objęciach żywiołów, wyzionąć ducha, wtapiając swoje ciało w piasek. O, jakże nie chcę i jak brnę przez ogromną piaskownicę, boso i radośnie, mimo niedawnej zapaści. Nie chcę sączyć wody z bidonu, popijać kawy z termosu, jeść kanapek z razowego chleba. Zamówię stanowczym głosem campari z ginem i sokiem pomarańczowym i kieliszek czystej, colę smakową i skrzydełka z grilla. Wszystko tu nabiera wartości, staje się nową szansą, zyskaną perspektywą, rozrzutnym wyborem, głosem na rzecz życia. Kto wie czym jeszcze.
Inga Iwasiów – prozaiczka, literaturoznawczyni, krytyczka literacka, nauczycielka akademicka, aktywistka. Autorka powieści: „Bambino”, „Ku słońcu”, „Na krótko”, „W powietrzu”, „Pięćdziesiątka”, „Kroniki oporu i miłości”; zbioru felietonów „Blogotony”; książki autobiograficznej „Umarł mi. Notatnik żałoby”; dramatu „Dziecko”. Od 2021 roku felietonistka „Dużego Formatu”.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-964696-7-0 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Patrzę w lustro i myślę, że jej Instagram zatrzymał się na marynistycznym obrazie Ajwazowskiego. A mój? Na kwiatkach balkonowych z hasztagiem #pięknydzień. Gdyby coś się stało, złe wieści znalazłyby do mnie drogę. Wzburzone morze i jej mała postać z zadartą głową. Kto i kiedy zrobił to zdjęcie? Wchodzę nałogowo na strony, łudząc się, że ruszą, pokażą aktualne położenie M., innych osób, moje. Nie zablokowaliśmy się wszyscy jednocześnie – to coś innego. Nigdzie jednak nie ogłoszono odcięcia mediów społecznościowych.
Wychodzę raźnym krokiem, zdecydowana zrobić codzienną trasę. Spacer jak zwykle, po prostu rutyna dla zdrowia. W połowie drogi napotykam mężczyznę bawiącego się z małym chłopcem, na oko trzy-, czterolatkiem. Pracowicie kopią dół, próbując zdążyć przed kapryśną, nieregularną falą, utwardzić ściany tak, by woda ich nie zmyła i nie unicestwiła marzenia o piaskowym mieście. Kto nigdy tego nie robił, nie stał na styku przyjemności i rozczarowania? Schylam się, żeby zdjąć buty, choć trwa zimne przedpołudnie i powinnam wrócić, odpalić kompa, sprawdzić, czy ktoś, ktokolwiek, chce ode mnie czegokolwiek. Trudno ten ssący stan nazwać złudzeniem. Jestem suczką Pawłowa – swobodny wybieg wydaje się tylko przerwą między stróżowaniem a robieniem sztuczek. Zaczynam krążyć wokół nich. Są na jakichś wyjętych z foremki wakacjach.
Dawno, dawno temu, w dzieciństwie, założyłyśmy latem podwórkowy klub. Było nas kilka. Nazywałyśmy się kolekcjonerkami przeżyć. Żadna z nas nie wyjechała na kolonie, kryzys przydusił nasze rodziny. Odebrałyśmy świadectwa. Upalny czerwiec przeszedł w upalny lipiec. Mieszkałyśmy w kilku przylegających do siebie kamienicach, połączonych wewnętrznym podwórkiem. Śmierdziało tam sikami. Pewnego dnia postanowiłyśmy, że nakręcimy film eksperymentalny o podpatrzonych momentach życia ludzi z naszej ulicy. Zrobiłyśmy sobie kamerę z kartonu i projektor ze starej sokowirówki. Kłóciłyśmy się często o koncepcje scenariuszowe i pewnego razu Renia, najmłodsza klubowiczka, wykrzyczała:
– Jesteście zwykłe kradziejki, nie żadne artystki, podsłuchujecie i podglądacie, zabieracie cudze pomysły.
Nasza banda przyjęła więc nazwę Kradziejki Przeżyć, a niedługo potem się rozpadła, bo matki pozapisywały nas na mnóstwo zajęć pozalekcyjnych, żeby ukierunkować żywioł widocznego po letnich miesiącach pokwitania. Marzyłam o kółku fotograficznym, ale w Pałacu Młodzieży nie było miejsc. W zamian nudziłam się na dodatkowych lekcjach angielskiego, fortepianu i recytacji. Renia wyjechała z rodzicami do Poznania, po anglistyce została dziennikarką lifestyle’ową, więc pewnie zmieniła podejście do voyeuryzmu. Może wymyśla tytuły?
Kradziejka. Scenki, dialogi. Nic specjalnego, podpatrywanie innych. Lecz rozgęściliśmy się, przynajmniej na chwilę. Jest niemal pusto, chyba tak jak za dawnych czasów, gdy kolonistów dowożono autobusami, a reszta urlopowiczów korzystała z kolejki wąskotorowej. Każda nowa osoba pobudza wyobraźnię. Każdą obsadzam w moim filmie, sequelu tamtego, kręconego kartonem i wyświetlanego sokowirówką. Niektórzy ludzie są podobni do znanych mi wcześniej, kolejne wątki muszą przypominać te stokrotnie przerabiane, bo inaczej się pogubię, a tego nie chcę. Dość mi strachu przed sobą, przed tym, co ze mnie wychodzi i grasuje między drzewami, po pokojach pustego pensjonatu, co wraca do mnie zwielokrotnione jako chrzęst, szczęk, wysoka gorączka. Boję się i wiem, że nie powinnam, nie wolno dać się ponieść ani unieruchomić.
Wracam truchtem do pensjonatu. O, sąsiad z trzeciego piętra, myślę, nie mogąc trafić w głowie na jego imię. Odkleiło się od konturu postaci razem z delikatnymi formami spieszczeń. Ale to nie może być on, nie przeniósł się przecież bez szwanku między warstwami czasu. Sąsiad z trzeciego piętra dobija obecnie do siedemdziesiątki, prawdopodobnie pozostał łysy i być może bawi się czasem z wnukiem, podrzucanym mu na wakacje przez syna i jego młodą trzecią żonę. Nie jest tym mężczyzną w pełni sił, prężącym mięśnie podczas pakowania mokrego piasku do wiaderka, uradowanym okazją do zademonstrowania tężyzny albo po prostu zakochanym w sobie i niepotrzebującym publiczności, o którą tu, swoją drogą, coraz trudniej. Jeśli tamten żyje, nie będzie przypiekał sobie przed południem karku, jego przyjaciele przetarli szlaki leczenia czerniaka i ostrzegli go skuteczniej niż kampanie prozdrowotne. Ten, którego widziałam, nie zapomniał, mam nadzieję, o kremie z filtrem dla siebie i synka. A może, śmieję się w duchu, niepojęte siły H’oteliska wyrzucają na brzeg lata osiemdziesiąte jak w dystopijnym serialu young adult – tam byłyby to komiksy z bohaterami, tu jakaś bardzo rozmiękczona wersja: opieka nad małym dzieckiem jako supermoc nabyta w drodze ewolucji empatycznej. Wolałabym dekadę z czasopismami dla kobiet pachnącymi próbkami perfum i z czarnymi koszulami kupowanymi na wyjścia do teatru podczas podróży służbowych. Znalazłabym w nich artykuły Renatki? Moja szafa z tamtych lat: szare na co dzień, czarne od święta, przełożone na półce kostkami fa, lubianymi bardziej niż rexona. I niepewnie dokooptowane brązy, w których po prostu nigdy nikomu nie było do twarzy, ale z jakiegoś powodu przemawiały do projektantek, forsujących kolekcje jesienne w zgaszono-ciepłej gamie, od budyniu czekoladowego po brudny pomarańcz.
Zawracam i znów mijam mężczyznę z chłopcem, żałując, że nie mam komu opowiedzieć starych historii – głośne gadanie masuje zwoje mózgowe, porusza pokłady pamięci. Mamrotanie pod nosem niepokoi, zapowiada dziwaczenie. Z drugiej strony zawsze lubiłam samotność, godziny w pustym pokoju, w parku, na balkonie równoważyły intensywne bycie z ludźmi w pracy. Nigdy nie zagadywałam nieznajomych, nie wdawałam się w pogawędki z ekspedientkami, kelnerami czy rodzicami spotykanymi na placu zabaw, gdy i ja tam tkwiłam, pilnując własnych dzieci. Ceniłam każdy kwadrans wyciszenia. Nie umiem zerwać ze starymi nawykami, wymieniam tylko niezbędne uwagi z mieszkańcami osady, choć jest nas już teraz mało. Nieotoczeni innymi, stajemy się dla siebie nawzajem widoczni, pełniejsi. Chodzę na cotygodniowe zebrania w kościele, podnoszę rękę za większością propozycji, uśmiecham się i milczę. Wspomagam, jak mogę, kolektyw, nie wpuszczając akcji na własne podwórko. No właśnie, nie widziałam go na żadnym zebraniu.
Powinien zabrać chłopca na herbatę, wieje przenikliwy zachodni wiatr. Adam. Sąsiad miał na imię Adam, oddycham z ulgą na własny użytek, powstrzymując chęć roześmiania się. Jakżeby inaczej, mój prawie pierwszy grzech. Fusowata nostalgia podchodzi mi do gardła. Jest groźna, demobilizuje, robi ze mnie sflaczałą, zziębniętą figurynkę, cytującą z pamięci nazwy znajomych ulic i dialogi z Hotelu Zacisze. Pilnuję się na co dzień, a tu nagle jakbym znalazła kasetę VHS w komplecie z magnetowidem. Coś trzeszczy, śnieży, tło ciemnawe, i nagle duża twarz w centrum zwraca się prosto do ciebie, bo jesteś zaplanowaną częścią tej sceny.
Dawno nie miałam od niego wieści. Pewnego lata jakieś sto kilometrów stąd budowaliśmy wspólnie z naszymi dziećmi fosę, wsuwając palce w piasek tak, żeby się dotknąć w obecności tłumu rozebranych do kąpielówek i bikini ludzi. Wszyscy siedzieli blisko zejścia, choć kawałek dalej było niemal pusto. Od ośrodka wczasowego położonego po drugiej stronie letniska wlekliśmy się w żółwim tempie. Przyspieszaliśmy na ostatniej prostej, by przy drewnianym zejściu rzucić majdan w piach. Gdyby komuś zachciało się czegoś z obleganej budy gastronomicznej, mieliśmy blisko. Chodziliśmy po frytki, piwo i polo coctę, całując się za wydmą, pewni, że w smolistym upale nikt nas nie goni, bo zebraliśmy skrupulatnie wszystkie zamówienia.
– Za dużo na jedną parę rąk, więc się poświęcę – deklarowałam, chowając zadowolenie pod kapturem plażowej narzutki w grzybki.
Byliśmy dowodem istnienia feromonów, chemii miłości, nieodpartej mocy zakochania i łatwości zmywania tego wszystkiego letnią wodą w łazienkach bez okien. Kto mógł zakwestionować nasze prawo do wszystkiego, co dostępne? Robiliśmy przecież kolejną rewolucję seksualną, naoglądane szwedzkich gazetek i filmów, zaopatrzeni w niemieckie kondomy. Z pretekstów lubiłam smarowanie na widoku oliwką dla niemowląt, hitem wśród letnich kosmetyków. Dłonie już i tak miał tłuste, więc przechodził od ramion żony i dzieci do moich pleców. Mówił coś buńczucznego, na granicy sprośności, bo wszyscy tak gadali, półgębkiem ze względu na dzieci, uroczyście uświadamiane dopiero, gdy na ich twarzach pojawiały się wypryski, znaki pokwitania. Staranność, z jaką wcierał w moją skórę jacka i agatkę, rozpalała mnie w środku do wartości równej rekordowej tamtego roku temperaturze powietrza – trzydziestu stopni w cieniu. Jacek i agatka przedostawali się do krwi, urządzali sobie gonitwę w stronę mojego brzucha. Zaciskałam uda, żeby nie wypadli.
Naszego zaczadzenia nie przewiała bałtycka bryza. Zmywaliśmy je z ciał we wspomnianych niekomfortowych łazienkach, pomalowanych olejną farbą, przed alkoholowymi posiadówkami na dwie pary małżeńskie. Regularnie postanawialiśmy zrobić przerwę, nie brnąć, nie igrać z ogniem, ale przecież widywaliśmy się niemal codziennie i wciąż czuliśmy pożądanie. Kaca i niepokój o przyszłość leczyliśmy aspiryną, piwem i seksem. Nie byliśmy zazdrośni o współmałżonków, lecz o innych potencjalnych kochanków. Gotowi drapać się do krwi, wymuszać na sobie nawzajem deklaracje kochankowskiej wierności. Nie byłam go pewna, jawił mi się jako najatrakcyjniejszy mężczyzna świata, czarował wszystkie kobiety w mieście. Być może w ramach interludiów skakał w bok gdzie indziej?
Zbieżności były nieuniknione i – o dziwo – nie wydawały się nudne. Symultanicznie rzucaliśmy palenie oraz naklejaliśmy tapety z Pewexu na ściany naszych źle wykończonych wymarzonych mieszkań. Świadczyliśmy sobie rozmaite drobne uprzejmości. Kłóciliśmy się po wódce ze współmałżonkami. Urządzaliśmy zawody sportowe na boisku szkolnym – on grał z dziećmi w piłkę, ja wymyślałam turnieje podskoków i hula-hoopów. Walczyliśmy o zasianie trawnika między blokami. Lubiliśmy mieszkać w dziesięciopiętrowcu, kupować produkty po sąsiedzku, w sklepiku urządzonym w przyziemiu osaczonej przez wieżowce willi. Palić fajki przy piaskownicy i narzekać na administrację. A potem wyprowadziłam się z rodziną do domku po teściach i relacja zaczęła stopniowo słabnąć.
Tempo życia w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych było zawrotne, skończyły się spontaniczne imprezy z ananasowo-serową sałatką i wspólne wakacyjne wyjazdy. Obraliśmy inne azymuty. Wyprowadzka nastąpiła w samą porę, za mocno już ocieraliśmy się o siebie w kuchni i za głośno kłóciliśmy, robiąc trójkątne kanapki do wódeczki, a jego żona i mój mąż byli z tych wiernych i nieskorych do eksperymentowania w stylu swingersów czy choćby do starej, dobrej hippisowskiej swobody. Porządni i zapatrzeni w przyszłość, wierzyli w dające szczęście dorabianie się, a gdzieś w środku trochę też, na wszelki wypadek, w karzącego, moralnego Boga, przyczajonego za ołtarzem w parafii, w której przystąpili do swoich pierwszych komunii. Nie zawarliśmy ślubów kościelnych, ale to niezupełnie wyprosiło katolicyzm z naszych łóżek.
Moje małżeństwo wytrzymało w domku po teściach niespełna dziesięć lat. Korzystnie sprzedane mieszkanie w bloku wystarczyło na rozkręcenie jednej porządnie nieudanej działalności gospodarczej, czyli hurtowni sprzętu narciarskiego. Mój mąż Paweł kochał góry i wszedł na tę ścieżkę, zanim pojawiły się w Polsce poradniki zachęcające do łączenia pasji z biznesem, ale konkurencja była ogromna, bo wszyscy mieli się za cwanych i chcieli zarabiać na, jak sądzili, wyjątkowym hobby. Pieniądze, kapitalizm i związek trwały w moim przypadku – symbolicznie – do końca wieku. Przełom tysiącleci, przełom we mnie, byłam później inną osobą, którą obecnie też z trudem rozpoznaję. Domku żal, trwa dzielnie przyklejony do osiedla, którego rozrost utworzył warstwy degenerowanej przez nowsze inwestycje architektury: lata dziewięćdziesiąte, przełom milenijny, lata pierwsze, lata dwudzieste... Karłowata łupinka zbudowana przez niemieckich wielbicieli odludzia uchowała się siłą protestów wpływowej wspólnoty pionierów Ziem Odzyskanych i ich spadkobierców. Z sentymentem myślę o domeczku, choć nie był wygodny. Po rozwodzie kupiłam dwupokojowe mieszkanie. W sam raz dla jednej osoby, ale początkowo mieszkałam w nim z dwojgiem dzieci – starszym Adasiem i młodszą Jagódką.
Dlaczego golił głowę?
– Zakola poszły mi przed maturą – powiedział, leżąc na moim nagim podołku, żebym mogła wycisnąć mu wągry z pleców. Zachowywaliśmy się po seksie jak zadowolone bonobo. – Włosy miałem zawsze marne, a wiesz, co się mówi o łysych?
Dotknęłam małej blizny schowanej za jego prawym uchem. Pasowała do opuszka palca.
– Nie wiem, co się mówi o łysych – prowokowałam. Skutecznie. Słodkie, dojmujące drugie razy wywoływały jasne sny.
O czym rozmawialiśmy we czworo? O innych ludziach? Planach? Dzieciach? Ogromnych przebitkach na czymś, co okazywało się całkowicie niechodliwe? O nartach, które wyniosą nas na prawdziwe szczyty, gdy sprzedamy je spragnionym ekskluzywnych wariacji nuworyszom z nizin? O komputerach Atari, które miały pracować za ludzi w urzędach, a z czasem, stawiane w każdym domu, przejąć nad nami pełną kontrolę? O Dirty Dancing (widzianym w kinie Kosmos) lub Emmanuelle (w Dyskusyjnym Klubie Filmowym)? Dzieciom puszczaliśmy w kółko nagrane z telewizji bajki Disneya, żeby je na trochę uspokoić, zanim objedzone smażonymi parówkami z żółtym serem i opite mirindą posną pokotem, dając nam czas na drinkowanie.
Spotkany na plaży mężczyzna, przypominający nieco Adama, wywabił go nagle z kapsuły kosmicznej stacjonującej na Ziemi czterdzieści lat temu. Czy Adam też zobaczył któregoś dnia kobietę zbierającą muszelki i pomachał do niej, zanim uświadomił sobie, że nie mogłam zachować tak jędrnych pośladków, gładkiego czoła i sprężystych ruchów, nawet gdybym poddała się operacjom plastycznym, na co się, rany boskie, nie zanosi? Lecz kto wie, może ludzkość postanowi przed końcem zużyć światowe zasoby kwasu hialuronowego, magazyny zostaną ograbione i niemal nikt się nie ustrzeże. Jeden raz, jeden jedyny, rozważałam zrobienie tatuażu i jeden jedyny raz dałam się ostrzyknąć. Obie ekstrawagancje miały związek z nową miłością. Regres do jędrnych półdupków wymagałby jakiegoś spektakularnego wyzwania, na przykład randki z Catherine Deneuve schodzącą z planu Piękności dnia. Adam, wyciągając moje imię z nieużywanej szufladki w mózgu, położyłby sobie dłoń na głowie, przyciskając starannie małżowinę uszną. W przeszłości ta sztuczka wywoływała obrazy – opuszczaliśmy się w środek lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, w jego i moje dzieciństwo, w ciemnawe i śliskie pobliże drugiej wojny, która przemieściła jego i moją rodzinę, stwarzając okazję naszemu romansowi. Hitler i Stalin zetknęli ich, a oni nas.
A może przemknęłam mu między półkami w hipermarkecie, przez co nie kupił ulubionych płatków śniadaniowych nowej sąsiadce z podmiejskiego osiedla, zrażając ją do siebie kolejny raz i oddalając przyjęcie oświadczyn.
W każdym razie na pewno nie mam jędrnych, gładkich, wyćwiczonych żadnych części ciała, chociaż zachowałam zaskakująco dobrą kondycję. Nie staję przed czynnym raz w tygodniu punktem gminnego ośrodka zdrowia, dzwonię tylko do swojej miejskiej przychodni, w której telefon bez względu na porę dnia odbiera zawsze ta sama analogowa rejestratorka. Na szczęście trwa na posterunku, dzięki czemu nie szukam okazji w darknecie, tylko kupuję apteczne dragi. Głos legalnej medycyny wita mnie radośnie, jakby moje potrzeby farmaceutyczne były powodem do świętowania, i pyta, czy nie potrzeba mi czegoś więcej, sugeruje, że powinnam robić zapasy, po czym życzy mi dużo zdrowia, a kod recepty przychodzi esemesem w ciągu kwadransa. No tak, to się im bardzo udało, ten system, zupełnie jakby realizacja przetargu na oprogramowanie nastąpiła w jakimś innym miejscu świata. Działa nawet teraz, gdy tyle innych mechanizmów zawodzi. Moje leki są niemal zawsze dostępne w miejscowej aptece. Raz czy dwa czekałam na nie parę dni, ale wreszcie przyjechały w kopcącym starym audi z panią magister i nie musiałam osobiście wyprawiać się do miasta. Nici z planów przejścia na hybrydy, myślę, widząc audi i mimowolnie wstrzymując oddech.
Tak, czas obchodził się ze mną łagodnie, a teraz, zdaje się, stanął w miejscu. Postępowałam ryzykownie – pracowałam intensywnymi zrywami, a potem przechodziłam w tryb zagapienia, polegiwania, pojadania i wywoływanego farmakologicznie snu. Piłam wino, bo mocniejsze trunki szybciej zmuszały mnie do kolejnej fazy żelaznej abstynencji, ale i tak powinnam być bardziej sponiewierana, niż jestem. Nie wiadomo jednak, jak będzie, gdy wrócę znad morza do miasta, do mieszkania remontowanego permanentnie i nieskutecznie, albo dokądkolwiek, a być może nie wyjadę, może uda mi się zostać tu na zawsze. Moje mieszkanie, wszystkie mieszkania w mieście mogą obrócić się w perzynę lub zostać przydzielone potrzebującym, więc nie warto nastawiać się na powrót. Niewiele planuję i rzadko podejmuję decyzje. Jakbym pobrała nauki od jakiegoś guru „tu i teraz”, ale chodzi raczej o powściągliwość w ocenach życia innego niż to, które właśnie domaga się mojej uwagi. I lepiej nie planować za dużo, widuję pod czynną trzy razy w tygodniu apteką osoby pogrążone w depresji i myślę, że ci kolejkowicze rekrutują się spośród najbardziej przywiązanych do idei normalności.
Także teraz, gdy przypada nas tu zaledwie kilkanaście osób na kilometr kwadratowy, bo stopniowo wyjechały nawet uchodźczynie, w powietrzu unosi się jakiś swąd. Przedwczoraj, gdy zeszłam na plażę, smog utworzył malowniczą zasłonę nad widoczną stamtąd częścią wybrzeża. Próbowałam wytropić, skąd idzie dym. Nad H’oteliskiem nie gaśnie łuna. Twierdzą, że nie trują, odprowadzają produkty uboczne bezpośrednio do zbiorników przetwórczych, jak czytałam w ich materiałach promocyjnych. Ale ja i tak czuję dziwny zapach, pomieszany z czymś słodkim, perfumeryjnym. Najwyraźniej nawet obecnie, a może zwłaszcza obecnie, gdy każdy dym z komina stanowi wyjątek, się nie poddają – muszą zrobić swoje i udowodnić, że akurat im nikt niczego nie narzuci. Nie wierzą we frajerską ekologię.
Nie pierwszy raz się pomyliłam, patrząc na młodszego ode mnie o kilka dekad jak na kogoś bliskiego. Dręczy mnie przeczucie, że kiedyś nie rozpoznam w jakimś starcu lub staruszce człowieka, z którym przeżyłam lata. Obojętnie minę Pawła albo sąsiada z trzeciego piętra. Nie odpowiem na pozdrowienie jego nerwowej, pedantycznej żonie Violetcie. Tak, ma na imię Violetta, bardzo do niej wówczas pasowało. Lubiła robić zakupy i zawsze zaglądała przez ramię dzieciom odwijającym z gumy do żucia obrazki – jakże się na nie mówiło? Historie? Historyjki? Dokładane do gumy, ale nie tylko, do różnych produktów (i do płatków!) wówczas uważanych za nowoczesne, niemal luksusowe. Ciekawa sprawa, nie tak dawno ceniliśmy sobie małe fabułki narysowane i opatrzone napisami, minikomiksy, do których dzieci i dorośli chcieli się dorwać bardziej niż do przekąski. I teraz widzę Vi w jej kuchni nieróżniącej się od mojej kuchni (meble z tej samej fabryki w Goleniowie, wystane w kolejce w tym samym sklepie zwanym salonem fabrycznym), ubraną w fartuszek (ja nie nosiłam podobnego), mieszającą coś tam na patelni, uśmiechniętą, ufryzowaną. O tak, robiłyśmy sobie trwałą jak nasze babcie i matki, uniwersalna moda, fryzjerstwo zmieniało się powoli. Z ust Vi wydobywa się dymek z wściekłym: „Odpierdol się od mojego Misia, bo pójdę do rady zakładowej na skargę i nie dostaniecie przydziału na wakacje”.
Skracaliśmy imiona, żeby brzmiały zagranicznie. Vi, Mi, Do, Fa. Czy ja też tak mówiłam? Może milczałam w odpowiednich miejscach, a może byłam kimś innym, niż teraz mi się wydaje, bardziej wyluzowaną i lekko infantylną wersją siebie? Ja, Mago, od dawna tak nienazywana, z moim Pa, któremu w kolejnej dekadzie zrobiłam grzeczne „pa, pa”. A jednak żyliśmy dość intymnie piętro nad piętrem, więc teraz obojętne minięcie Vi lub Mi byłoby bardzo nieprzyjemne i niesprawiedliwe, aż dreszcze mnie przechodzą na tę możliwość. Bardzo prawdopodobną, ponieważ wszystkie uległyśmy kilku transformacjom, wyglądamy obecnie zdecydowanie lepiej niż wówczas, gdy nasze włosy utrzymywał w porządku pancerny lakier, a nasi mężczyźni nosili prasowane w kant spodnie. Kto je prasował? Zależy, niektórzy wynieśli z domów tę umiejętność jako wyjątek pośród pogardzanych babskich obrządków. Nie lubiłam żelazka, ale ten jeden raz, gdy udało nam się skoordynować delegacje i zamieszkaliśmy na dwie doby w obskurnym pokoiku w małym miasteczku między Szczecinem a Poznaniem, wyjeździłam mu na gładko białą koszulę, czekając, aż wyjdzie spod prysznica. Stałam usłużnie z jeszcze gorącą, wypełniając skrótowo rytuał męsko-damskiej domowości. I chwatit, jak się mówiło kosmopolitycznym językiem końcówki demoludów.
Zawracam, żeby jeszcze raz spojrzeć na mężczyznę z chłopcem. Podnosi głowę, chyba zdziwiony moją obecnością. Faktycznie, prawie nikt nie spaceruje, chyba że z psem. Osób wyglądających na urlopowiczów też raczej nie widuję na odcinku, który przemierzam. Ciekawe, czy czekają na kogoś, na jakąś kobietę, czy mieszkają w pobliżu? Nie zapytam. Kolejny nawrót naraziłby mnie na konfrontację, więc udaję zapatrzoną w mijane kamyki zbieraczkę idącą za tropem i schodzę z linii ich wzroku. Oni zaś nikną, ale jeszcze się pokażą.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------