- promocja
Pozorantka - ebook
Pozorantka - ebook
Florence Darrow od zawsze chciała być sławną pisarką. Kiedy otrzymuje ofertę pracy jako asystentka znanej, choć żyjącej w całkowitym odosobnieniu i ukrywającej się pod pseudonimem Maud Dixon autorki, zgadza się bez wahania. Podczas ich wspólnego pobytu w Maroku dochodzi jednak do katastrofalnego w skutkach wypadku samochodowego. Maud zniknęła jak kamień w wodę, tymczasem Florence budzi się w szpitalu ze świadomością, że cudem uszła z życiem. Teraz może patrzeć, jak wszystko, na co tak ciężko pracowała, obraca się w pył i trzeba będzie zaczynać od początku – albo uznać, że sława, o której zawsze marzyła, była jej pisana i najwyższy czas po nią sięgnąć.
Błyskotliwy debiut, który nie pozwoli ci oderwać myśli od intrygi.
„New York Post”
Diabelsko uknuty debiut, który sekwencją zapierających dech w piersi zwrotów akcji w stylu Patricii Highsmith z impetem zmierza ku nieoczekiwanemu zakończeniu. To mroczne, a zarazem komiczne spojrzenie na współczesny świat wydawniczy może sprowokować pytanie: „Kim jest Alexandra Andrews?”.
„Publishers Weekly”
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9713-1 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Madame Wiiil-cock?
Gwałtownie uchyliła lewą powiekę; wdarło się pod nią ciepłe żółte światło. Przez pole widzenia przesunęła się rozmazana biała postać. Zamknęła oko.
– Madame Wiiil-cock?
Coś przenikliwie pikało. Tym razem zmusiła się do otwarcia obojga oczu. Leżała w niewygodnym łóżku za brudnymi zasłonami.
– Madame Wiiil-cock?
Sztywno obróciła głowę. Na krześle obok niej siedział mężczyzna w mundurze; wyglądał jak wojskowy. Opierał łokcie na udach i natarczywie się jej przyglądał. Jego nabrzmiała twarz miała rysy plastikowej lalki. Nie uśmiechał się.
– Madame Wiiil-cock? – powtórzył po raz czwarty.
– Helen? – wychrypiała.
– Helen. – Mężczyzna skinął głową. – Wie pani, gdzie pani jest?
Rozejrzała się.
– W szpitalu?
– Zgadza się. Wczoraj pani ostro balowała.
– Ja balowałam?
– I to ostro.
Roześmiała się cicho, bezwiednie. Mężczyźnie wyraźnie się to nie spodobało. Zmarszczył brwi. Nagle zasłona po jej lewej stronie została z rozmachem odsunięta. Oboje odwrócili głowy. Wyłoniła się zza niej kobieta w białym kitlu i białej chustce na głowie. Pielęgniarka? Z miłym uśmiechem nachyliła się nad łóżkiem, powiedziała coś w obcym języku i wygładziła cienki koc. Następnie ostrym tonem zwróciła się do mężczyzny. Ten wstał, pojednawczo rozłożył ręce, uśmiechnął się z przymusem, odchylił zasłonę i zniknął.
Młoda kobieta w łóżku odwróciła się do pielęgniarki, ale ta też już odchodziła.
– Halo! – zawołała schrypniętym głosem.
Pielęgniarka nie usłyszała jej lub zignorowała wołanie.
Młoda kobieta została sama.
Utkwiła wzrok w suficie pokrytym brązowymi zaciekami. Chciała się dźwignąć i usiąść, lecz uniemożliwił jej to gips na lewym nadgarstku. Dopiero wtedy stwierdziła, że jest obolała. Bolało ją wszystko.
Znowu spojrzała na krzesło, z którego wstał mężczyzna. Zwracał się do niej „madame Wiiil-cock”. Ten szczegół zdawał się ważny, ale dziewczyna nie była w stanie z niczym go powiązać. Zamknęła oczy.
Po paru chwilach – a może były to godziny – zasłona znowu się rozchyliła. Tym razem pielęgniarka przyprowadziła innego mężczyznę.
– Pani Wilcox – zaczął. – Cieszę się, że się pani obudziła. – Mówił po angielsku staranniej niż naturalny użytkownik tego języka, wyraźnie oddzielając sylaby. – Moje nazwisko Tazi, jestem lekarzem. Przywieziono panią w nocy podczas mojego dyżuru. Ma pani pęknięte dwa żebra, złamany nadgarstek, krwiaki na twarzy i na klatce piersiowej. Uczestniczyła pani w wypadku samochodowym. Takie obrażenia są typowe, gdy otwiera się poduszka powietrzna. Miała pani szczęście, że skończyło się tylko na tym.
Pielęgniarka, jakby czekając na sygnał, wskazała na jednorazowy kubeczek z wodą i białą tabletkę wielkości trzonowca.
– Hydrokodon. Środek przeciwbólowy – wyjaśnił lekarz. – Zajrzę do pani po południu, ale nie widzę powodów, żebyśmy panią tu trzymali dłużej niż do jutra. A na razie proszę odpoczywać, pani Wilcox.
Wyszedł, ciągnąc za sobą welon w postaci odzianej w biel pielęgniarki.
„Pani Wilcox”. Bezgłośnie wypowiedziała to nazwisko. Helen.
Potem światło zgasło i zapadła w sen.1
Dwie młode kobiety wspinały się wąskimi schodami na piętro, skąd dobiegały śmiechy i muzyka. Florence Darrow, która szła pierwsza, sunęła dłonią po krwistoczerwonej ścianie.
– Urządzanie tu imprez dla branży wydawniczej ma w sobie coś perwersyjnego – powiedziała.
Obie pracowały jako asystentki redakcji w wydawnictwie Forrester Books, a tego dnia odbywała się doroczna firmowa impreza świąteczna – jak zwykle na pierwszym piętrze mrocznego baru Biblioteka. Motywem przewodnim był kicz literacki.
– Coś jakby zwołać szczyt ONZ w parku Disneya.
– No – przytaknęła cicho Lucy Gund.
Jej sukienka wskutek wchodzenia po schodach przylepiła się do rajstop i pomarszczyła na udach.
Doszły na górę i przystanęły tuż za progiem, by się rozejrzeć. Impreza trwała dopiero od pół godziny, ale nad tłumem już unosił się hałaśliwy gwar, wypełniający powietrze jak smog. Prawie setka ludzi – z niektórymi z nich stykały się w pracy, ale wielu nie znały – stała stłoczona w ciasno zbitych grupkach. Florence nie chciała zjawić się za wcześnie, ale teraz pożałowała, że nie przyszły o takiej porze, żeby zdążyć zająć sobie jakiś kącik. Wodziły wzrokiem po pomieszczeniu, szukając znajomych przyjaznych twarzy. Na żadną nie natrafiły.
– To co, po drinku na dobry początek? – zaproponowała Florence, a Lucy skinęła głową.
Obie zaczęły pracę w Forrester w tym samym czasie, prawie dwa lata temu, a Lucy natychmiast obdarzyła Florence bezwarunkową lojalnością. W teorii była dokładnie taką przyjaciółką, jaką Florence miała nadzieję zyskać w Nowym Jorku. Lucy wychowała się w Amherst, gdzie jej rodzice wykładali na wydziale języka angielskiego w college’u. Jej ojciec był autorem najlepszej z wydanych dotąd biografii Nathaniela Hawthorne’a. Florence spędziła u nich pierwsze po przeprowadzce do Nowego Jorku Święto Dziękczynienia i z zachwytem odkryła, że ich stary, pełen książek dom sąsiadował z domem Emily Dickinson. Stanowił intelektualną idyllę, w jakiej zawsze chciała dorastać. Dom rodziców Lucy był wszystkim, czym nie było ciasne mieszkanie matki Florence w Port Orange.
Lucy brakowało jednak pewności siebie i wyrafinowania, które – jak zawsze zdawało się Florence – powinny być naturalną konsekwencją dzieciństwa, jakie było jej udziałem. Lucy była do bólu nieśmiała. Florence niekiedy podejrzewała, że matka przykazała jej znaleźć w Nowym Jorku jedną jedyną przyjaciółkę i zapewniła ją, że jeśli Lucy to zrobi, to potem już sobie poradzi. A Florence była pierwszą osobą, którą Lucy poznała w Forrester.
Dziewczyny w zasadzie nie zaistniały towarzysko w firmie, a to dlatego, że Lucy nie próbowała, a Florence się nie udało. Ponieważ Florence zerwała kontakty z dawnymi znajomymi z Florydy – swoją przeszłość traktowała jak gnijącą od gangreny kończynę, którą w imię wyższego dobra należy odciąć – to Lucy na dobrą sprawę była jedyną jej koleżanką.
Torując sobie drogę do imponującego mahoniowego baru ciągnącego się pod tylną ścianą sali, minęły długi stół pełen stosów winogron i serów. Barman w czarnej satynowej kamizelce uśmiechał się gdzieś w przestrzeń ponad ich głowami. Najwyraźniej nie spełniały wymogów niezbędnych do tego, by zyskać jego uwagę. Lucy przywykła, że się jej nie zauważa – szczerze mówiąc, chyba jej to nawet odpowiadało, natomiast Florence miała dotąd wystarczające powodzenie u mężczyzn, by być rozczarowana, gdy któryś nie dostrzegał jej wdzięków.
Nie była nieatrakcyjna, choć bez wątpienia pierwszą cechą, która rzucała się w oczy, gdy się na nią patrzyło, była bladość. Florence sprawiała wrażenie kogoś, kto spędził młode lata w podziemnym bunkrze, a nie na słonecznej Florydzie. Oto najlepszy dowód, że przyszła na świat w niewłaściwym miejscu, myślała często z satysfakcją. Jej mleczna cera łatwo się rumieniła – nigdy nie miało się pewności, czy to z zawstydzenia, czy z żarliwości, jakby jej stwórca był rozdarty między ścierającymi się siłami czystości i perwersji. Na niektórych mężczyznach wywierało to hipnotyzujące wrażenie, wielu jednak odpychało. Florence miała też ciemne, niemal czarne oczy i ciemnoblond loki, sterczące niczym bujne włosy Meduzy. Mimo że przez lata jej matka wydała fortunę na żele, spraye i pasty utrwalające, dziewczyna nigdy nie nauczyła się tych loków ujarzmiać.
– Co dla pań? – spytał wyćwiczonym tonem barman.
Światło błysnęło w jego sztywno postawionych włosach. Florence wyobraziła sobie, że kruszy je w palcach jak pokrytą szronem trawę.
Lucy wskazała na reklamę koktajlu, dzisiejszej specjalności lokalu.
– Dla mnie chyba to, Klasyfikacja Dziesiętna Dewara.
Florence poprosiła o czerwone wino.
– Cabernet czy pinot?
– Bez różnicy – rzuciła swobodnie, a przynajmniej taką miała intencję.
Za grosz nie znała się na winie.
Upiwszy po łyku, odeszły od baru w poszukiwaniu jakiejś grupki o naruszalnych granicach. Zauważyły inne asystentki stojące przy stole z jedzeniem, więc przystanęły w pobliżu. Młodsza redaktorka Amanda Lincoln ostentacyjnie sprzeczała się o coś z wysokim, szczupłym dwudziestoparolatkiem w jasnobrązowym sztruksowym garniturze.
– Nie ma nawet mowy, ty cholerny mizoginie – powiedziała.
Gretchen, energiczna dziewczyna, która siedziała przy biurku naprzeciwko Florence, odwróciła się, by wyjaśnić im sytuację.
– Fritz się upiera, że Maud Dixon jest facetem. Twierdzi, że wie to na pewno.
– Nie – wyszeptała Lucy, przysłaniając usta ręką.
Maud Dixon to pseudonim artystyczny autora lub autorki wyjątkowo głośnego debiutu, powieści Fokstrot w Missisipi, która ukazała się parę lat wcześniej. Opowiadała o dwóch nastoletnich dziewczynach z Collyer Springs w Missisipi. Maud i Ruby za wszelką cenę chcą się wyrwać z rodzinnego miasteczka, lecz wiek, płeć, bieda i lodowata obojętność rodzin na każdym kroku udaremniają ich plany. Akcja osiąga punkt kulminacyjny, gdy Maud zabija przedsiębiorcę, który, będąc przejazdem w miasteczku, upatrzył sobie szesnastoletnią Ruby i nie przestaje jej prześladować.
Morderstwo gwałtownie wyrywa dziewczyny z kurczowych objęć rodzinnego miasteczka. Jedna z nich ląduje w więzieniu, a druga – na stypendium na Uniwersytecie Missisipi.
Krytycy szeroko komentowali ostrą, pozbawioną sentymentu prozę i świeżość spojrzenia, które przyciągnęły uwagę całego światka literackiego. Książka zdobyła jednak rozgłos dopiero wtedy, gdy znana hollywoodzka aktorka wybrała ją do przeczytania dla swojego klubu książki. Nie wiadomo, czy to był łut szczęścia, czy geniusz przewidywania, ale powieść ukazała się w szczycie popularności ruchu #MeToo i doskonale uchwyciła słuszny, brutalny gniew wiszący w powietrzu. Niezależnie od tego, co dokładnie wydarzyło się za miejscową tawerną owej nocy, kiedy młoda Maud Dixon zadźgała Franka Dillarda, osobnika lubieżnego i budzącego przerażenie, czytelnik nie jest w stanie obarczyć jej winą.
W Stanach sprzedały się ponad trzy miliony egzemplarzy powieści i właśnie realizowano miniserial na jej podstawie. Co ciekawe, postać autorki (bądź autora) była owiana tajemnicą. Dixon nie udzielała wywiadów, nie jeździła w trasy promocyjne, nie prowadziła żadnej kampanii reklamowej. A w książce nie zamieściła nawet podziękowań.
Wydawca, firma konkurująca z Forresterem, przyznał, że Maud Dixon to pseudonim literacki i że autor pragnie zachować anonimowość. Naturalnie natychmiast wywołało to domysły. Pytanie „Kim jest Maud Dixon?” niezliczoną ilość razy pojawiało się w prasie, na forach internetowych i firmowych lunchach w branży wydawniczej. Błyskawicznie namierzono i wyeliminowano z grona kandydatek dwie żyjące Amerykanki nazwiskiem Maud Dixon: jedna była mieszkanką domu opieki w Chicago i nie pamiętała imion własnych dzieci, a druga – higienistka dentystyczna – pochodziła z niezamożnej rodziny z miasteczka na Long Island i nikt nie słyszał, aby kiedykolwiek przejawiała talent czy inklinacje do pisania.
Wiele osób zakładało, że skoro imię i nazwisko głównej bohaterki pokrywają się z imieniem i nazwiskiem autorki, powieść jest autobiograficzna. Paru amatorskich detektywów doszukało się przestępstw mających pewne cechy wspólne ze zdarzeniem opisanym w książce, jednak żadne z nich nie wykazywało takiego podobieństwa, by można było z całą pewnością stwierdzić, że chodzi właśnie o nie. Utrudniał to fakt, że stan Missisipi utajnia akta młodocianych przestępców po ukończeniu przez nich dwudziestu lat. Co do samego miejsca akcji, miasteczko Collyer Springs nie istniało. I w tym punkcie zatrzymało się śledztwo.
Zasadniczo Florence nie poważała książek, które zawdzięczały sukces sensacyjnej fabule. Uważała morderstwo za tanią walutę. Jednak przeczytawszy Fokstrota w Missisipi, była zdumiona. Tu morderstwo wcale nie okazało się prostym chwytem mającym podnieść stawkę – stanowiło rację bytu całej powieści. Czytelnik odczuwał pośpiech morderczyni, kierujący nią absolutny imperatyw, a nawet jej satysfakcję z zagłębiania noża w ciele ofiary.
Florence nadal pamiętała ten fragment:
Nóż lekko, niczym intruz o ostrej krawędzi, wsunął się w ciepłe, jakby kobiece trzewia Franka. Wyszarpnęła go i znowu podniosła. Tym razem trafiła w żebro i gwałtownie zadrżała. Jej dłoń zsunęła się z rękojeści i uderzyła w miękkie, blade ciało. Brzuch Franka ociekał krwią, szorstkie, ciemne włosy były mokre i przylizane jak włosy na główce noworodka.
Ten głos nie przypominał niczego, co Florence dotąd czytała – był ostry, dziki, niemal agresywny. W ostatecznym rozrachunku było jej wszystko jedno, czy Maud Dixon to kobieta, czy mężczyzna. Wiedziała, że niezależnie od płci jest tym, kim ona – outsiderką.
– Czemu się tym tak nakręcasz? – spytał Fritz Amandę. – Boże, przecież nie powiedziałem, że kobiety nie potrafią pisać. Mówię tylko, że akurat tej książki nie napisała kobieta.
Amanda ścisnęła palcami grzbiet nosa i nabrała powietrza.
– Czemu się tak nakręcam? Bo akurat tę książkę napisała najlepiej sprzedająca się autorka roku, która w dodatku została nominowana do National Book Award. Ale oczywiście książka zostanie uznana za ważną tylko pod warunkiem, że napisał ją facet, a jeżeli to babka, okrzykną ją bredniami z jakiegoś klubu książki. Na litość boską, nie możecie najpierw zjeść sobie wszystkich pieprzonych ciasteczek, a potem jeszcze przyjść i wyzbierać nam nasze okruszki.
– Formalnie rzecz biorąc – wtrąciła Florence – najlepiej sprzedającym się autorem roku był James Patterson, choć Fokstrot w Missisipi był najlepiej sprzedającym się tytułem. – Wszystkie głowy jednocześnie obróciły się w jej stronę. – Tak mi się wydaje – dodała, choć była tego pewna, i natychmiast się za to znienawidziła.
– Dzięki, Florence. Proszę bardzo, mamy kolejny pieprzony okruszek.
– Tu nie chodzi o żadne rankingi, które trzymasz w zanadrzu, Amando – rzucił Fritz. – Moja znajoma, tak się akurat składa, że to kobieta, pracuje we Frost/Bollen i przysięga, że Dixon to facet. Mogłaby oczywiście być kobietą, ale w tym przypadku po prostu nie jest. – Przepraszająco wzruszył ramionami.
Frost/Bollen to agencja literacka obsługująca Maud Dixon.
– Więc kto to jest? – spytała stanowczo Amanda. – Jak się nazywa?
Fritz się zawahał.
– Nie wiem. Moja znajoma prostu usłyszała rozmowę, w której mówiono o Dixon „on”.
Amanda wyrzuciła w górę ręce.
– Kompletna bzdura. Absolutnie nie ma mowy, żeby tę książkę mógł napisać facet. Nie istnieje facet, który tak przekonująco pisałby kobiecym głosem. Nawet gdyby miał przekonać tylko siebie.
Florence, jakby chciała się ukarać za wcześniejszą chwilę niepewności, rzuciła:
– A Henry James? E.M. Forster? William Thackeray? – Zawsze czuła sympatię do Becky Sharp.
Amanda odwróciła się do niej.
– Poważnie, Florence? Sądzisz, że Fokstrota mógł napisać facet?
Florence wzruszyła ramionami.
– Może. Nie do końca widzę, na czym miałaby polegać różnica.
Amanda wzniosła oczy do sufitu i powiedziała ze zdumieniem:
– Ona nie widzi, na czym miałaby polegać różnica – prychnęła. – Jesteś pisarką, Florence?
– Nie – odparła cicho dziewczyna.
W rzeczywistości o niczym bardziej nie marzyła. Czy nie marzyli o tym wszyscy tu obecni? Każdy z nich na pewno trzymał w szufladzie niedokończoną powieść. Ale człowiek nie lata i nie rozgłasza wszem wobec, że jest pisarzem, póki jego niedokończona powieść leży w szufladzie.
– W takim razie może być ci trudno docenić, jak ważne dla pisarek są kobiece wzorce. Kobiety, które żyły przed nimi i odmówiły mężczyznom prawa do opisywania ich życia wewnętrznego. Nie potrzebuję, żeby kolejny facet tłumaczył mi, jak działa kobieta, okej? Rozumiesz?
Florence wykonała coś pomiędzy wzruszeniem ramion a skinieniem głową.
– „Nieszczęśliwy jest kraj, który potrzebuje bohaterów”¹ – dodała Amanda.
Florence milczała.
– Brecht? – naprowadziła ją Amanda, unosząc brwi.
Florence poczuła gorąco na twarzy i instynktownie odwróciła się od grupy, by ukryć rumieniec. Jednym haustem wychyliła resztę wina i odeszła do baru, gdzie z ustami zaciśniętymi w sztucznym uśmiechu uniosła pusty kieliszek w stronę barmana.
Oparta o drewniany kontuar, na zmianę wyjmowała zmęczone stopy ze szpilek. Nigdy nie lubiła dziewczyn, które miały taką swobodną pewność siebie jak Amanda. Znała takie w liceum – wzięły ją pod swoje skrzydła i przez tydzień prowadzały ze sobą jak psa ze schroniska, aż straciły zainteresowanie zabawą. Florence wiedziała, że jest im potrzebna jako rekwizyt do występów, a kiedy się okazało, że nie współpracuje, odgrywając rolę wdzięcznej protegowanej, stała się bezużyteczna. Układ był beznadziejny i to właśnie najbardziej ją denerwowało. Amanda, wychowana na Upper West Side, nosiła feminizm równie naturalnie jak niegdyś mundurek prywatnej szkoły – bez głębszej refleksji, ale za to z przywiązaniem.
Florence nigdy nie udawało się osiągnąć takiego stanu oburzenia, jakiego – zdawało się – wymagały czasy, i właśnie ta odporność na powszechne oburzenie wykluczała ją z… właściwie ze wszystkiego. Miała wrażenie, że to wściekłość jest klejem, który łączy ze sobą ludzi naokoło: pary, znajomych, widzów i słuchaczy większości konglomeratów medialnych. Nawet zbierający podpisy pod petycjami na ulicy ignorowali Florence, jakby wyczuwali jej wrodzony solipsyzm.
Nie była łagodna, co to, to nie, ale złość zachowywała dla bardziej osobistych celów. Jednak czym one były – tego nie potrafiła dokładnie określić. Własne napady wściekłości zaskakiwały ją tak samo jak innych. Zdarzały się rzadko i dezorientowały, czuła się po nich słaba i wybita z rytmu jak po zmianie stref czasowych, jakby jej ciało pognało naprzód, a ona starała się je dogonić.
Pewnego razu w college’u na zajęciach z kreatywnego pisania profesor publicznie skrytykował jedno z jej opowiadań, nazywając je nieciekawym i odtwórczym. Na przerwie Florence przeprowadziła histeryczną obronę swojej pracy, a następnie przeszła do osobistego ataku na profesora – drugorzędnego autora, który miał na koncie jeden jedyny zapomniany przez świat zbiór opowiadań. Kiedy wreszcie skończyła jej się para, wykładowca patrzył na nią z miną, którą można było opisać jedynie jako przerażoną. Florence ledwie pamiętała, co mu powiedziała.
Kiedy barman wreszcie zauważył jej pusty kieliszek, za jej plecami rozległ się głos, który ją zaskoczył:
– Ja się z tobą zgadzam.
Odwróciła się. To był Simon Reed, dyrektor wydawniczy Forrester Books – wysoki, chudy mężczyzna o miękkich włosach, delikatnych rysach i odrobinę piegowatej twarzy. W tym środowisku uchodził za przystojnego, lecz Florence potrafiła sobie wyobrazić, co by o nim mówili w Port Orange, gdzie delikatne rysy niekoniecznie uznawano za wyznacznik męskości.
– W jakim sensie? – spytała.
– W sensie: co to, kurwa, za różnica, kim jest Maud Dixon. – Słowa skapywały mu z ust jak zupa. Florence zdała sobie sprawę, że jest zalany. – Słów w książce to nie zmieni – ciągnął Simon. – Albo może dla niektórych zmieni, chociaż nie powinno. Ezra Pound był faszystą, ale co z tego, skoro zdania, które pisał, były, kurwa, piękne.
– „Mrówka jest centaurem w swoim świecie smoczym” – powiedziała Florence.
– „Powściągnij pychę. Powściągnij pychę”². – Simon skinął głową.
Wymienili porozumiewawcze uśmiechy. Florence uchwyciła skierowane na nich spojrzenie Amandy, ale ta, zauważywszy, że Florence patrzy, szybko odwróciła wzrok. Barman postawił na blacie kieliszek wina, a kiedy Florence wzięła go do ręki, Simon stuknął w niego swoim i nachylił się do niej.
– Za anonimowość – powiedział cicho.2
Przez resztę wieczoru Florence czuła na sobie uwagę Simona. To, że taksował ją wzrokiem starszy mężczyzna, nie było dla niej nowością, lecz w rodzinnym miasteczku lubieżne spojrzenia odbierała jako odpychające, jakby wplątywały ją w coś, w czym nie chciała brać udziału, a dziś przeciwnie, podobało jej się, że Simon ją obserwuje. Był mężczyzną innej klasy niż ci, których znała z domu; zamiast kuszą i opalenizną w miejscach, których nie zasłaniał podkoszulek, szczycił się kolekcją pierwszych wydań książek i wyczuciem ironii. No i oczywiście nie było żadną tajemnicą, że jego żoną jest aktorka Ingrid Thorne. To, że Florence docenił ktoś tego pokroju, sprawiło, że poczuła się jak na wyższej płaszczyźnie istnienia, jak gdyby jego uwaga z magnetyczną siłą wydobyła z niej coś, co posiadała, ale z czego nigdy nie zdawała sobie sprawy.
Dwie godziny później tłum zaczął rzednąć i Lucy spytała Florence, czy też będą się zbierać. Obie mieszkały w Astorii i często wracały z pracy razem.
– Jedź sama – odparła Florence. – Ja chyba się jeszcze napiję.
– W porządku, zaczekam.
– Nie, jedź.
– Dobra – odparła Lucy bez przekonania. – Jeśli jesteś pewna.
– Jestem – rzuciła stanowczo Florence.
Czasami przyjaźń Lucy wydawała jej się dusząca, choć gdyby Florence była szczera, musiałaby przyznać, że komfort, jaki zapewniało jej bezgraniczne oddanie przyjaciółki, znacznie przeważał nad poczuciem klaustrofobii – być może dlatego że matka od dziecka nauczyła Florence uznawania jedynie tych emocji, które są wyrażane w najbardziej wyrazistej formie. Wszystko, co utemperowane i zrównoważone, wydawało się jej chłodne i fałszywe.
Lucy niemrawo pomachała jej na pożegnanie i wyszła. Florence zamówiła jeszcze jedno wino i piła je powoli, przyglądając się temu, co się działo w sali. Zostało już tylko dwadzieścia parę osób, lecz żadnej z nich nie znała na tyle dobrze, by zagadać. Simon stał w kącie pogrążony w rozmowie z kimś od marketingu i nic nie wskazywało na to, by miał ją wkrótce zakończyć.
Florence poczuła się jak idiotka. Co sobie myślała? Że co się wydarzy?
Z większym, niż zamierzała, impetem odstawiła kieliszek na bar i podeszła do wieszaka przy drzwiach poszukać płaszcza. Wyszarpnęła go spod innych i wyszła.
Na dworze wiatr smagnął jej gołe nogi. Szybkim krokiem skierowała się w stronę centrum, do stacji metra. Właśnie skręcała w Ósmą, gdy ktoś zawołał ją po imieniu. Obejrzała się. Simon biegł za nią z granatowym płaszczem starannie przewieszonym przez ramię.
– Napijesz się jeszcze jednego drinka? – spytał swobodnie, zupełnie nie jak ktoś, kto właśnie dogonił kobietę na ulicy.