Pozycja trupa - ebook
Pozycja trupa - ebook
Uwaga! Wciągająca akcja, zaskakujące zbiegi okoliczności i pełen humoru język.
Magda Kuydowicz wskrzesza najlepsze tradycje komedii kryminalnej.
W popularnej szkole jogi na podwarszawskiej wsi stali bywalcy szukają spokoju, wyciszenia i wewnętrznej harmonii. Marianna, dobiegająca czterdziestki tłumaczka, chce uciec od zawodowych stresów i problemów w swoim związku ze znanym dziennikarzem śledczym. Asany, wegańskie posiłki i kontakt z naturą wydają się spełnieniem jej pragnień. Nic dalszego od prawdy!
Tajemnicze zniknięcie kucharza i seria zagadkowych morderstw w sielskiej scenerii sprawiają, że nie dane jej będzie odpocząć...
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-528-6 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Marianna Kropka – tłumaczka z angielskiego, główna bohaterka z głową pełną utrapień miłosnych i nie tylko
Kuba Klops – dziennikarz śledczy zwany Narzeczem
Matylda Kropka – mama Marianny, też tłumaczka
Romuald Kropka – tatuś Marianny
Edyta Klops – troskliwa i nadmiernie krytyczna mama Narzecza
Doris – przyjaciółka Marianny i niedoszła ofiara zbrodni
Johnny Prey zwany Jaśkiem – problematyczny narzeczony Doris z Londynu
Adonis lub Bartek Luks – pierwsza ofiara
Komisarz Ryszard Kudełka – gwiazda policji stołecznej i kumpel Kuby Klopsa
Mirek, Jaro – koledzy Matyldy z biura
emerytowany hydraulik Edward – złota rączka i sympatia Marianny
Wawrzyniec Wspaniały – as policji z Sochaczewa
Paweł Kluge – charyzmatyczny nauczyciel jogi
Ala Kluge – jego urocza żona z warkoczem blond do pasa
Alina Myrta – dzielna właścicielka Oczyszczalni
Piotr Myrta – jej cichy i wierny mąż
Kacper Blamsztajn, poeta i bloger – i jak się okaże, nie tylko
Ostra Izka Panewka – głupkowata gwiazdka serialu
Basia Tyrowicz – jej przyjaciółka
Ania Kruger – sędzia wydziału karnego na emeryturze
Inka Bolska – jej koleżanka i tłumaczka przysięgła
Rodzina Pikusińskich – Kamil z Milą i bobasem Mikołajkiem – młoda para joginów z psami rasy welsh corgi pembroke Pepsi i Colą
Mela – suczka Marianny rasy cocker spaniel cavallier obdarzona talentem śledczym
Miłosz Bogda – znikający kucharz
Bogusz Piłka – oporny pomocnik kucharza
Ewelina Tyrała – kelnerka, druga ofiara
Topielec lub Łysy z kitką – niedoszła ofiara
Marcjan Kuś – gospodarz wiejski, hodowca warzyw i nie tylko
Mariola Kusińska – demon blond i nie tylko1
Remont
Kuba Klops, mężczyzna mojego życia, miał osobowość silnie miotającą się. Ogólnie w życiu. I obecnie.
– To wszystko jest bez sensu – chwiał się dramatycznie, wisząc na drabinie i usiłując zarzucić folię na najwyższe, przytwierdzone na zicher do ściany nad oknem, półki z książkami. – Powinniśmy wynająć to mieszkanie, wziąć kredyt i kupić większe. A nie te inwestycje i szarpanie się, no, wiesz z kim... – gderał i patrzył spode łba, co ja na to.
Mieszkanie przypominało nasz związek. Obraz nędzy i rozpaczy. Było szarosine od tumanów kurzu wzniecanych każdym najmniejszym ruchem. Remont mojej kawalerki trwał od tygodni i końca nie było widać. Potrzebowałam już bardzo dwóch rzeczy. Spokoju i czystego kąta. A nie zanosiło się niestety ani na jedno, ani na drugie. Narzecz, jak go nazywałam, machając folią, co sekundę wzbudzał kolejną falę pyłu, który przewiercał mój organizm na wskroś. Kipiałam od skrywanej agresji i wstrętu. Zostało nam jeszcze pomalowanie ścian i zabejcowanie podłogi w pokoju. No i gigantyczne sprzątanie. O którym wolałam na razie nie myśleć.
Kiwnęłam głową. Związek i remont wyczerpywał nas oboje po równo. Wiedziałam dokładnie, kogo ma na myśli. Jego niechęć do Edwarda była równie silna jak moja sympatia do sędziwego szefa miniekipy remontowej. Prawdę mówiąc, łatwy w obsłudze Edward nie był. Głuchy na lewe ucho i lekko męczący emeryt. Ale równocześnie dokładny, zmyślny i bardzo tani. Złota rączka. Dlatego się na niego uparłam.
Prawda była taka, że problemy z Edwardem to był tylko pretekst. Związek z Kubą nieuchronnie zmierzał do momentu, w którym powinniśmy porozmawiać o tym, co dalej, bo nie dogadywaliśmy się już od dawna. Remont był idealną wymówką, by to odłożyć na później. Uważaliśmy, że jeżeli zrobimy porządek z podłogą i ścianami w moim M1, reszta sama się ułoży.
Kuba od dawna mnie denerwował do szaleństwa. Skrupulatnością i planowaniem wszystkiego kilka miesięcy naprzód. Wolałam sto razy bardziej spontaniczne i miłe niespodzianki od męczącego ustalania, jak spędzimy kilka kolejnych weekendów. To, co nas zbliżyło w pracy dziennikarskiej, do której mnie przyuczał z dużym zapałem, najwyraźniej powodowało problemy w naszym życiu prywatnym. Gdy go poznałam rok temu, był pełnym entuzjazmu dziennikarzem śledczym, który potrzebował sprawnego tłumacza z angielskiego. Czyli mnie.
Imponowało mi, że tak świetnie miał wszystko zorganizowane. Z pasją oddawał się pracy. Panował nad wszystkim mimo nagłych zwrotów akcji, jak to zwykle w dziennikarstwie śledczym bywa.
I tak to się między nami zaczęło. Nieformalna spółka dziennikarza z tłumaczką i zapaloną czytelniczką reportaży śledczych rozwijała się znakomicie. Potem nastąpił romans i szybka decyzja z jego strony, żeby zamieszkać razem. Tempo jego działań w pracy mnie zachwycało, ale w życiu codziennym nieco przerażało.
Po pół roku miałam na palcu zaręczynowy pierścionek po babci Klopsowej i frustrujące przeczucie, że zaraz zacznie się gadanie o ślubie. Kuba był zdecydowany spędzić życie u mego boku, a ja u jego nie. Uważałam go za fantastycznego kolegę i fachowca, ale nie traktowałam naszego związku do końca poważnie. Jak niczego w życiu zresztą.
Szczerze mówiąc, ostatnio mało dbałam o jakość naszych uczuć. Może po prostu już nie wierzyłam, że coś między nami zmieni się na lepsze? Sobą też nie miałam czasu się zająć, co podczas próby ocalenia związku jest dość istotne.
Od tygodnia chodziłam na teren budowy w tym samym burym dresie i w fantazyjnej chuście w groszki, która miała zdaniem mojej mamusi idealnie chronić włosy przed kurzem. Ale nie chroniła. A na dodatek na moim licu bujnie i gęsto rozkwitły krosty. Od dzieciństwa miałam atopowe zapalenie skóry i byle co powodowało wysyp na twarzy swędzących narośli. Co z kolei rozdrażniało mnie do szaleństwa. Podobnie jak miotający się i w naszym związku, i w remoncie Kuba.
– Nikt cię o zdanie w sprawie Edwarda nie pyta. To w końcu moja kawalerka i mój remont – mruknęłam mało uprzejmie do Narzecza na drabinie i kichnęłam sążniście, wzniecając kolejny tuman. Pył z wiórkowania podłogi znowu wlazł mi do nosa. I połaskotał krostki na policzkach.
– Podaj mi taśmę klejącą! – Kuba spojrzał na mnie wzrokiem zranionego łosia i biadolił dalej: – Od trzech dni wysyłają nam śrubki do blatu, a farba akrylowa jest do chrzanu, bo źle zasycha! Wszędzie partolenie, a nie robota! – dodał i machnął zamaszyście ręką w powietrzu. Po czym z hukiem spadł zadkiem wprost do otwartego pojemnika z farbą. W mocnym odcieniu marengo.
Od rozpoczęcia robót mieszkałyśmy z moją spanielką Melą u jego mamy na Senatorskiej. Edyta Klops była w sanatorium w Rabce i do końca miesiąca mogliśmy korzystać z jej gościnności. Kuba kochał mamusię i był z nią bardzo związany. Ona z kolei mnie zaakceptowała z trudem. Byłam w latach, czyli po czterdziestce, bez stałego zatrudnienia oraz na wiecznej diecie z racji problemów ze skórą.
Dla starszej pani nie taka kobieta była wymarzoną żoną dla ukochanego jedynaka po bolesnym rozwodzie. Dawała mi to wyraźnie do zrozumienia, nadal przesadnie o niego dbając. Prała synkowi koszule i z tkliwością je prasowała oraz parzyła ziółka na nerwy. Precyzyjnie siekała warzywa na sałatkę jarzynową i obierała szynkę ze skórki. Czego ja oczywiście nie robiłam, mimo jej nieustannych sugestii na ten temat.
Także dlatego chciałam się wyprowadzić jak najszybciej do swojej wyremontowanej kawalerki. Aby wygospodarować w niej miejsce dla Kuby, trzeba było zrobić małą przestrzenną rewolucję. Musieliśmy ponownie postawić jedną ścianę, która odgrodziła sypialnię od części towarzyskiej, i wybić drugą – między kuchnią a pokojem, aby zmieścił się normalny stół do pracy. A to spowodowało konieczność naprawienia podłogi.
Moje zamiłowanie do starych i niepraktycznych mebli z komisu zaś sprawiło, że Kuba część ubrań nadal miał u mamy. Miotaliśmy się ciągle, przenosząc je w reklamówkach. Nasza codzienność nie przypominała więc niestety niczego tak ekscytującego jak na przykład dziennikarskie śledztwo. A na to w skrytości ducha liczyłam. Ale jakoś sobie radziliśmy. Dla Kuby najważniejsze były dwie rzeczy – praca i rodzina. Dostał awans w dziale ogólnopolskim swojego szmatławca i miał teraz szansę na współpracę z komercyjną telewizją. Miałam nadzieję, że to go zajmie bez reszty. Niestety. Nadal byłam na drugim po mamusi miejscu jego życiowo-uczuciowych potrzeb. Z mojej perspektywy wyglądało to tak, że zadręczał mnie sobą. I uczuciem. A ja nie byłam do takiej gorączki romantycznej przyzwyczajona. Do nieustannego ograniczania mojej wolności tym bardziej.
Ostatni mój romans – wpadka z niejakim Sebastianem – nastawił mnie wielce podejrzliwie do męskiej części populacji. Dlatego i Kuby nie traktowałam do końca poważnie. Był po prostu równie miłym, co irytującym dodatkiem do codzienności. Ale nie jej sensem, treścią czy przeznaczeniem. Szczerze mówiąc, nie rozumiałam, co on takiego we mnie widzi – niskiej, krągłej platynowej blondynce o ciemnych oczach. Platyna była dziełem nie moim, tylko pani Kingi – ulubionej fryzjerki. Generalnie sprawiałam raczej niewinne i banalne wrażenie. Umiałam wzbudzać sympatię. Dlatego łatwo właziłam tam, gdzie nie trzeba, bez wahania rzucając się w kolejne przygody z Narzeczem. Jego gazeta uczciwie mi za to płaciła. I w tej sferze byliśmy bardzo dograni. Ale tak intensywne bycie razem i w pracy, i w życiu męczyło mnie bardzo.
Miałam już dawno sprecyzowane plany na wypad za miasto i narajoną w tym czasie ekipę entuzjastów jogi. Z Doris, moją najlepszą przyjaciółką, włącznie. A kobiece więzi były dla mnie ważne. I to bardzo. Kuba teoretycznie wszystko to wiedział, ale mimo to po ofiarowaniu mi pierścionka z akwamarynem po babci Klopsowej żądał absolutnej wyłączności. W moim życiu miał być on, Mela i rodzice. Może jeszcze czasami Doris. I koniec. Męczyło mnie to. Chciałam jak najszybciej uciec. I od Narzecza, i od obowiązków.
Mieliśmy teraz z Kubą dokończyć przygotowania do finalnej fazy remontu. Spakować i zabezpieczyć wszystko w pokoju. Kupić farby, pędzle i dać Edwardowi klucze. I zniknąć mu z oczu. Wszędzie były podwieszone od sufitu misterne tunele z folii, a między nimi piętrzyły się sterty kartonów z książkami. Ciuchy upchnęłam u Doris w torbach i walizkach. Kosmetyki i biżuterię oraz kolekcję aniołów zabrałam do mamy Kuby. Wraz ze spanielką. To miał być mały, szybki i nieabsorbujący remont. Niestety, roboty przybywało w tempie astronomicznym. Na koncie miałam debet, a na głowie marudzącego Narzecza z jego mamusią i własną do kompletu. Wielbiącą Kubę bezkrytycznie i do szaleństwa. Z powodu pierścionka i sprecyzowanych planów na przyszłość ze mną w roli głównej. Zresztą sympatia była obopólna.
Kuba, co deklarował wielokrotnie, bardzo nie lubił, gdy wyjeżdżałam. Bo znikałam mu na dłużej z pola widzenia. A ja z kolei do takich kaprysów męskich byłam nieprzyzwyczajona. Poprzedni toksyczny romans nauczył mnie dbać wyłącznie o siebie. Nie rozumiałam, po co ta cała troska i ataki zazdrości z powodu mojej nowej pasji. I wyjazdów. Tak blisko przecież. Na wieś pod Warszawą. Co miało nastąpić już w weekend. Na pięć cudownych dni. Bez remontu, narzeczonych i internetu. Kuba miał zostać w Warszawie i kończyć ważny materiał dla szmatławca. Ten tekst miał mu przynieść sławę, chwałę i ogromne pieniądze przy okazji.
Przy zbieraniu materiałów do tej dziennikarskiej bomby współpracował ze swoim najlepszym kumplem z policji – Ryszardem Kudełką. Porzuconym boleśnie przez dziennikarkę, Matyldę Kwiatek, która nagle zniknęła z życia komisarza, by odnaleźć szczęście w dalekiej Australii. Komisarz uciekł z kolei w pracę. Kuba poznał go, gdy szukał informacji do tekstu o podatkowych oszustach, a Rysiek dostarczył mu niezbędnych kontaktów. Od tego czasu niezwykle przypadli sobie do gustu. Widywali się regularnie. I co ciekawe, Rysiek często zwierzał się Kubie. Lubiłam nawet tego łysego i nerwowego komisarza. A jego krwawiące serce było dla mnie dowodem, że nie każdy mężczyzna to podły popapraniec. Że są i tacy, którzy cierpią z powodu porzucenia. I nie umieją się pogodzić z utratą ukochanej osoby.
Kuba Kudełce współczuł, bo sam był po bolesnym rozwodzie. Z heterą, którą trzęsła siecią piekarń na Woli. Zostawił babsku wszystko poza swoim starym motorem i działką nad Narwią, byleby tylko być ze mną. To był mój warunek. Żadnych związków na zakładkę z żonatym! Po ostatnich przygodach z moim ex, czyli Wrednym Sebą, który zapomniał mi napomknąć o narzeczonej w ciąży – żadnych takich kłopotów na karku mieć nie zamierzałam.
Kuba poszedł na moje warunki i żądał teraz w zamian wyłączności w relacjach towarzyskich. Gotów był nawet zaniedbać ukochane obowiązki służbowe, byleby mieć mnie na oku przez całą dobę. A to męczące było okropnie.
Nad Narwią, gdzie miał działkę, chciał mieszkać ze mną od wiosny do jesieni i żyć w zgodzie z naturą. Aktualnie przebywali tam na jego zaproszenie moi rodzice. Odpoczywali, zabezpieczali rośliny na zimę i robili przetwory. Piekli też hurtowo ciasta z owocami z ogrodu. Sprzedawały się świetnie w miejscowym sklepiku. Prawdziwa idylla.
Z mamą Kuby moja mamusia stosunki miała nieco napięte, bo nie dodawała do dżemów i ciast specyfików Dr. Oetkera, natomiast Edyta Klops w swojej kuchni stosowała je szczodrze. Dlatego z powodu restrykcyjnych zasad żywieniowych z reguły piłam u niej tylko herbatę.
Kuba w swej mądrości sporządził grafik pobytu w drewnianym domku nad rzeką dla obu dam siedemdziesiąt plus i pedantycznie go przestrzegał. Wożąc Marylę Kropkę w tę i we w tę. Żeby się nie zazębiały z Edytą Klops. Najwyraźniej rodzina była dla Kuby wszystkim. A ja niepokoiłam go wielce. Swoją silną potrzebą niezależności i umiłowaniem wolności. Na zdrowy rozum ten związek miał niewielkie szanse na przetrwanie...
***
Napięcie między nami rosło. Jak drożdżowiec ze śliwkami Maryli nad rzeką Narwią. Uciekałam przed nim w aktywność fizyczną.
To dlatego od kilku tygodni regularnie ćwiczyłam asany pod okiem charyzmatycznego Pawła, na którego rozkaz wykonywałam bez słowa protestu kilkanaście powitań słońca. O siódmej rano trzy razy w tygodniu w centrum Warszawy. Pocąc się w małej pakamerze bez prysznica. Kuba podejrzewał mnie o ognisty jogiński romans o świcie i inne bezeceństwa, a ja tylko grzecznie wykonywałam wszystkie pozycje odwrócone (co odmładza i poprawia krwiobieg) i ćwiczyłam oddech judżaji. Ochlapując się potem zimną wodą w mikroskopijnej umywalce joginów i pędząc rowerem do pracy. Czyli do firmy mediowej Mirka na Mokotowie. Robiliśmy razem tłumaczenia do filmu i reklamy.
Mirek był moim serdecznym kumplem i sympatycznym cwaniakiem przy okazji. Do tego niezwykle przystojnym i skutecznym. Dlatego to on załatwiał zlecenia, a ja byłam do tak zwanej brudnej roboty. Zatrudniał te same osoby od lat. I był generalnie w porządku.
Rozumiał moją potrzebę alienacji i dlatego dał mi kilka wolnych dni, abym mogła wyjechać na prowadzone przez Pawła warsztaty, na które bardzo trudno było się dostać. Po pierwsze, dlatego że Paweł był świetnym nauczycielem jogi, a po drugie, w jego stodole zaadaptowanej do ćwiczeń było mało miejsc noclegowych. Dlatego tak się starałam o dobre relacje z joginem i swoje postępy w ćwiczeniach.
Nie wyprowadzałam jednak perfidnie Narzecza z błędnego mniemania na temat natury naszej znajomości, bo bawiły mnie akcje z kwiatami, liścikami zostawianymi w przeróżnych miejscach i cotygodniowe podchody w stylu: „Może po ślubie zamieszkamy razem na wsi, z dala od wszystkich? Tylko we dwoje?”. Nie miałam najmniejszego zamiaru rezygnować dla Kuby z wolności, kawalerki czy nawet z jogi. Uczucie uczuciem, ale bez histerii. Żadnego ślubu. Już oświadczyny w domku nad Narwią, wieczorem, gdy komary żarły nas jak opętane, wspominałam z lekką paniką. Ale je przyjęłam, trochę dla świętego spokoju. A o weselu słyszeć nie chciałam. Narzecz cierpiał w milczeniu i zwierzał się regularnie mojej mamusi, która suszyła mi głowę o wszystko. O mieszkanie, ślub i najchętniej adopcję bliźniąt. Oboje z Kubą oczyma duszy widzieli mnie już pracującą w domu, urabiającą sobie ręce po łokcie. Z mopem i resztkami trwałej. Ugniatającą pierogi i dbającą o ciepło domowego ogniska. Nic z tego! Niech się z sobą pobiorą i będzie spokój wreszcie! Mamusia na co dzień narzekająca na tatusia i nazywająca go miłośnie wrzodem na d...e nie wyobrażała sobie innego losu dla mnie. Było to powodem naszych nieustannych dyskusji. O sensie życia w jego bezsensie ogólnym i temu podobnych kwestiach. Te wszystkie wydarzenia spowodowały, że musiałam po prostu od Narzecza uciec, by w ogóle mieć szansę na naprawienie naszego związku. W napięciu liczyłam godziny i minuty do wyjazdu.
Wizualizując sobie miłe dni bez ukochanego mężczyzny, przypatrywałam się tymczasem, jak walczy z tyłkiem upapranym farbą w kolorze bakłażana.
Kuba westchnął dramatycznie po raz setny i wylazł z łazienki, gdzie usiłował się pozbyć plamy na spodniach. Od kiedy byliśmy razem, zrezygnował na moją wyraźną sugestię z loków, po męsku goląc czaszkę na krótkiego rudo-siwego jeża. Co z kolei nadawało mu nieco mafijny wygląd. Miał bardzo ostry i szpiczasty kształt głowy. Do ideału urody macho brakowało tylko kilku drobiazgów, typu szrama na policzku. Obecnie na czubku czaszki miał zawiązaną fantazyjnie moją bandanę. Spodnie zmienił na stare ogrodniczki mojego ojca do prac ogrodowych. W dwóch kolorach i lekko zesztywniałe od wolno schnącej farby akrylowej. Była już późna jesień, ale pogoda zwariowała i temperatura wciąż przekraczała dwadzieścia stopni. Oboje byliśmy zmęczeni, spoceni i poirytowani. Każde z innego powodu. Jak to w związku ludzi po przejściach. I właśnie wtedy zadzwonił Mirek. I mnie uratował. Jak zawsze.
– Muszę iść do roboty – zeznałam kłamliwie, bo szef pytał mnie tylko, czy są już gotowe tłumaczenia dialogów na jutro.
– Odwiozę cię. – Kuba chciał porzucić zapylone więzienie, ale nic z tego.
– Nie, nie. Dokończ, proszę, to tylko farby nam zostaną do kupienia. – Uśmiechnęłam się i pocałowałam go soczyście w policzek dla zachęty.
Mój rudy oblubieniec cały pokraśniał, obiecał, że dokończy wszystko i podskoczy później, żeby mnie odebrać z pracy. Za godzinę lub dwie. O wolności!2
Adonis i spółka
Wskoczyłam pod prysznic, narzuciłam garderobę wyjściową (czysty dres) ukrytą przezornie w koszu wiklinowym w łazience i żwawo ruszyłam w stronę roweru przypiętego przed domem. Dotarłam szybko do metra. Wysiadłam przy Racławickiej i popędziłam dalej, klucząc między starymi domami do wąskiej uliczki Grażyny, pełnej samochodów i przemykających chyżo w stronę jedynego skwerku właścicieli psów. Nierówne brukowane fragmenty chodnika i ciasne przestrzenie między samochodami na podjazdach nie ułatwiały mi zadania. Ale pędziłam co sił jak wyzwolona spod jarzma Dziewica Orleańska do mojego wybawcy.
Czyli do biura na Olkuskiej. Ku mojemu zdumieniu spotkałam Mirka przed budynkiem, w kwitnącej formie. Z szelmowskim błyskiem w oku targał karton wina oraz siatkę z dyskontu wypełnioną serami i winogronami.
– Coś się szykuje? – spytałam błyskotliwie, jedną ręką otwierając mu usłużnie drzwi, a drugą przytrzymując rower.
– Ja. Na archiwalny mecz z Kubotem – szef poświstywał i był w szampańskim nastroju.
– A w domu ci prąd odcięli? – spytałam nietaktownie, bo przecież wiedziałam, jak trudno jest mieszkać z ukochaną osobą i być non stop skazanym na jej towarzystwo.
– Nie, pożarliśmy się jak zawsze w środę wieczorem, gdy chcę z chłopakami oglądać zaległy sport, a nie ambitne kino azjatyckie z Anetą – wyjaśnił spokojnie Mirek.
– Ano tak, Kubot grał tego morderczego debla przecież w listopadzie, też widziałam tylko fragmenty…
– To jak? Wchodzisz w to? Bo jeśli tak, to trzeba jeszcze kupić lód na stacji... – dodał aluzyjnie boss i odliczywszy z garści bilonu trzydzieści złotych, wsypał mi monety wprost do kieszeni dresu. Posłusznie zawróciłam, odpięłam ponownie rower i pokonując szybko kilka przecznic chodnikiem, dotarłam do celu. Zakupiłam na stacji przy Puławskiej wór lodu i orzeszki ziemne. Oraz piwo. Wiedziałam dobrze, czym to pachnie. Zaraz pojawią się kumple Mirka, a po meczu nadciągnie naburmuszony Kuba, którego piwo powinno też nieco udobruchać.
Dobrze, że Narzecz zamontował koszyczek na ramie roweru. Inaczej nie zabrałabym się z tym wszystkim. Po kilkunastu minutach zasapana nieco wlazłam do klatki, podpięłam ponownie rower do poręczy i zaczęłam targać zakupy na górę. W połowie drogi wyręczył mnie kumpel Mirka – Jaro, który wbiegał na górę z kablami. Jak się okazało, od dawna organizował już ekran do oglądania meczu na wieczór. Prywatne mieszkanie w dziwnym budynku będącym niegdyś hotelem wynajmowaliśmy z Mirkiem od dwóch lat. Miało wiele zalet, w tym cenę wynajmu. Ale doskwierał nam brak windy. I zabawowi sąsiedzi z półświatka.
– Może jednak was zostawię? – zasugerowałam, spoglądając na półleżących na krzesełkach w salce konferencyjnej kolegów Mirka. Wszędzie walały się ich śpiwory i części garderoby. Na stole zaś chipsy i resztki pizzy. Tego parnego wrześniowego wieczoru sery, wino i winogrona miały być najwyraźniej tylko eleganckim dodatkiem na cześć Kubota.
– Wy tak od dawna tutaj? – dopytywałam, automatycznie wrzucając cały ten syf do torby foliowej po zakupach na stacji i otwierając szeroko wszystkie okna.
– Od dawna to nie, od wczoraj w południe. – Kudłaty Jaro, spec od komputerów, z lubością pociągał już przyniesione przeze mnie piwo prosto z butelki. – Byku – wskazał operatora kamery i dźwiękowca w jednym – jest chwilowo bezdomny, pokłócił się z tą, no, no…
– Aśką – burknął spochmurniały nagle Byku.
– ...Aśką. Ja mam ciche dni z moją. A Mirek to wiadomo. Zaraz wpadnie jeszcze jeden kolega. Rozstaje się z taką jedną cholerą tuż przed ślubem. No i warto by po Kubę zadzwonić. Pewnie też ma za swoje z tym remontem u ciebie.
– Narzecz będzie za godzinę, no, może za dwie godziny – obiecałam, kończąc z syfem na stole i patrząc na niego groźnie. Zabrałam się też automatycznie do zmywania. – Rozumiem, że tylko baba na zmywaku wam potrzebna jeszcze, czyli ja.
– Jesteś dla nas jak kolega z pracy – zadeklarował uroczyście Mirek, wkraczając do kuchni z resztą ufaflunionych naczyń ze stołu, wyobrażając sobie zapewne, że to dla mnie komplement.
– Wina mi nalej lepiej z lodem i przygotuj wygodne siedzisko – warknęłam, żałując, że jednak nie przebrałam się w sukienkę i nie uczesałam. Ale trudno. Stałam już na zmywaku taka spocona i zaniedbana.
Mirek tymczasem odpalił kompa, z którego tajemniczym sposobem dzięki kablom z Ukrainy obraz jak żyleta został przeniesiony na ekran rozpostarty na tablicy w salce konferencyjnej. Porozkładałam jeszcze na tekturowych tackach owoce i sery. I można było zasiadać.
Łukasz Kubot zaczął nieźle, ale jego partner deblowy, pochmurny Brazylijczyk Marcelo Melo, nie był w formie i grali razem, ale jakby osobno. Co nie wróży dobrze żadnemu duetowi, czego byłam pewna.
Mecz trwał i trwał, zawodnicy nieustannie przełamywali piłki gemowe i setowe. Napięcie rosło jak w najlepszym horrorze, wstawaliśmy i syczeliśmy jak rasowi kibice przy każdym przełamaniu gema i seta. Wpatrywaliśmy się w tę interesującą męczarnię bez końca i tak intensywnie, że z tego wysiłku pot lał się nam po plecach.
W przerwie meczu, gdy z ulgą porzuciliśmy na chwilę sport, żeby rozprostować kości, zadzwonił domofonem kolejny kumpel Mirka. Po chwili w drzwiach stanął piękny jak marzenie Adonis o zdegenerowanej urodą i pewnością siebie powierzchowności na miarę modela Armaniego.
Ożywiłam się automatycznie i przejrzałam w zakurzonej szybie kuchennej. Co za zgroza! Na nosie miałam czerwonawe kropki, a na policzkach ogromne placki w tym kolorze. Błyszczałam w pełnym słońcu jak wypolerowany przed chwilą przeze mnie durszlak.
– O rany! Bartek, chłopie, wyglądasz jak półtora nieszczęścia! – Mirek powitał życzliwie kumpla w drzwiach.
– Marianna. – Podałam Adonisowi rękę, przyglądając mu się z rosnącym zainteresowaniem. Jeśli on tak wygląda w kryzysie, to nie chcę wiedzieć, jak się prezentuje na co dzień…
– Mam też piwo i chipsy – uratował sytuację Adonis i mijając mnie w progu, przeszedł pewnym krokiem w głąb kuchni. Najwyraźniej nie był tu po raz pierwszy. Wyglądał przepięknie, ale był jakiś niemrawy. Ciekawe dlaczego… Mirek szybko to wyjaśnił. Z wrodzonym sobie taktem i wdziękiem.
– Tę twoją pedantkę znowu pogięło? Nie pochowałeś skarpetek czy co? – zagadał i walnął koleżkę w plecy, aż zadudniło.
– Szkoda gadać – westchnął Adonis przeciągle. – Musiałem się zwijać z Powiśla. Wszystko skończone. Ciuchy mam w bagażniku.
Pełna współczucia i zainteresowania wysłuchałam nad zlewem krótkiej i rzeczowej relacji o tym, jak rozpadł się jego związek. Przesądziły o tym namiętność Adonisa do męskich kosmetyków i bałaganu (jest zawodowym modelem, a także pracownikiem marketingu średniego szczebla, więc musi wyglądać obłędnie) oraz zamiłowanie do porządku jego oblubienicy. Z Mariolą był zaręczony i niebawem mieli się pobrać.
– Ta pedantka ładna chociaż? – odważyłam się zapytać wreszcie.
– Mariola jest niezwykle piękna – odparł Adonis z uczuciem w głosie i pokazał mi w telefonie zdjęcie banalnej blondynki po wielu botoksach. I sesjach opalania natryskowego. O ile mnie wzrok nie mylił, miała również świeżo polakierowane zęby, co bardzo niszczyło szkliwo. I było ostatnio modne. Ale na szczęście tylko w pewnych kręgach. Na fotce siedziała na masce samochodu Adonisa i wyginała się fachowo w kierunku obiektywu. Jej biust też wyglądał na świeżo zrobiony. Nie przemieścił się ani odrobinę wraz z resztą ciała, choć była przechylona. Jak jednak wiadomo, miłość nie wybiera.
– Pogodzicie się jak zwykle – zawyrokował Mirek, bo Kubot wlazł z powrotem na kort i coś zawzięcie ustalał z nadąsanym Melo.
– No, teraz to mi weszła na ambicję. Od tygodnia spotyka się z zastępcą szefa działu marketingu – obwieścił Adonis ponuro.
– Tak? – zainteresowałam się umiarkowanie, siadając ponownie za stołem konferencyjnym i osuszając kolejną szklaneczkę wina z lodem.
– Mariola jest szefową marketingu w firmie odzieżowej, a Damian jej podlega – uściślił Adonis. Po czym przyssał się do flaszki piwa i zamilkł złowieszczo.
Do końca meczu nie ruszył się z miejsca.
Nagle, po kolejnym łyku, bezszelestnie zsunął się z krzesła wprost pod stół i tam zastygł. Nie zwracałam na niego uwagi, bo mecz był na wysokim i jednocześnie dramatycznie zmiennym poziomie. Widać biedny Adonis w rozpaczy uchlał się na amen, skoro go to nie ruszało. Wykrzykiwałam co chwilę z pozostałymi kolegami słowa zachęty w stronę ospałego Melo i bardzo podekscytowana bez przerwy czochrałam się po głowie. Musieliśmy wyglądać jak stado szaleńców. Lub zapalonych kibiców.
W końcu mecz zakończył się tie-breakiem i spektakularną porażką Kubota. Wtedy wreszcie oderwaliśmy się od ekranu.
– Ale się skuł! – Jaro, czkając, wstał i kopnął Adonisa w kostkę. Nie było żadnej reakcji.
– Czekajcie no! – Mirek krokiem chwiejnym, acz zdecydowanym dotarł do wystających odnóży Bartka i stanowczym ruchem wyciągnął go spod stołu. Nadal nic.
– Może się zatruł? – zastanowiłam się głośno.
– Chipsami? – czknął lekceważąco Jaro i poszedł otworzyć drzwi, bo ktoś energicznie zapukał.
Niespodziewanie pojawił się przed moim obliczem Kuba. Blady ze zmęczenia, lekko zapylony i nadal pełen troski.
– Dzwoniłem. Nie odbierałaś. Chyba powinnaś się położyć – zasugerował delikatnie.
– Fakt, redaktorze. Do domu naprzód marsz!– krzyknęłam gromko, bo emocje, wino i brak ciepłego posiłku wzięły właśnie górę nad elegancją i dobrym wychowaniem.
– To chodźmy – Jaro chwiejnie podniósł się z miejsca. – A co robimy z tym nowym? – wskazał na bezwładne ciało Adonisa.
– Niech śpi! – Mirek litościwie nakrył część kadłuba wystającą spod stołu swoim śpiworem. Adonis ani drgnął.
– Ale się skuł! – powtórzył lekko chwiejący się na nogach Jaro, spoglądając na Bartka z podziwem, po czym ponownie kopnął go w kostkę. Nie doczekaliśmy się żadnej reakcji ze strony przystojniaka.
– Czekajcie – zainteresował się Kuba. – To mi wygląda na coś poważniejszego. Może rzeczywiście zatrucie?
Narzecz złapał Adonisa za stopy i wyciągnął na środek salki. Dotknął fachowym ruchem jego tętnicy szyjnej i zamarł. Mimo opilstwa my także.
– Nie żyje – oświadczył osłupiały Narzecz, spoglądając na nas złowrogo. – Co się tutaj dzieje?! Dzwonię do Kudełki, a wy niczego nie ruszajcie!
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej