Pozytonowy detektyw - ebook
Pozytonowy detektyw - ebook
Drugi tom cyklu „Roboty” Isaaca Asimova. Nowy przekład Zbigniewa A. Królickiego.
Od Wielkiego Buntu stosunki między Ziemianami a ich potomkami Przestrzeńcami są napięte. Tymczasem w eksterytorialnym Kosmopolu, zamieszkiwanym przez dumnych obywateli Światów Zaziemskich, zamordowany zostaje prominentny naukowiec. Doktor Sarton zajmował się kontrowersyjnym projektem robotyzacji ludzkiego społeczeństwa. Śledztwo w tej sprawie prowadzi para niezwykłych detektywów – nowojorski policjant Elijah Baley i reprezentujący Przestrzeńców humanoid R. Daneel Olivaw. Jaki wpływ rezultaty ich dochodzenia będą miały na przyszłość Ziemi i jej mieszkańców? Czy Ziemianie nie utracą ostatniej szansy na stworzenie Imperium Galaktycznego?
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-704-8 |
Rozmiar pliku: | 831 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zakulisowa historia powieści o robotach
Mój pisarski romans z robotami zaczął się 10 maja 1939 roku, ale jako czytelnik rozpocząłem go jeszcze wcześniej.
W końcu roboty nie były niczym nowym w fantastyce naukowej, nawet w 1939 roku. Mechaniczne istoty można znaleźć już w starożytnych oraz średniowiecznych mitach i legendach, a słowo „robot” po raz pierwszy pojawiło się w sztuce Karela Čapka _R.U.R_., która została wystawiona w 1921 roku w Czechosłowacji i szybko przetłumaczona na wiele języków.
R.U.R. to skrót od Robotów Uniwersalnych Rossuma. Rossum, angielski przemysłowiec, wyprodukował sztuczne istoty, które mają pracować za ludzi, tak by ci mogli oddawać się przyjemnościom. (Słowo „robota” w językach słowiańskich kojarzy się z pracą fizyczną). Mimo dobrych chęci Rossuma jego plan nie wypalił: roboty się zbuntowały i zlikwidowały swoich twórców.
Zapewne nikogo nie powinno dziwić, że w 1921 roku przewidywany postęp techniczny postrzegano jako drogę do wszechświatowej katastrofy. Pamiętajmy, że pierwsza wojna światowa, z czołgami, samolotami i trującym gazem, dopiero co się skończyła i ukazała ludziom „ciemną stronę mocy” – używając terminologii zaczerpniętej z _Gwiezdnych wojen_.
Sztuka _R.U.R_. łączyła się swoim ponurym klimatem z jeszcze słynniejszą powieścią _Frankenstein_, w której stworzenie innego rodzaju sztucznego człowieka również zakończyło się katastrofą, chociaż w bardziej ograniczonej skali. W oparciu o te przykłady w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku powszechnie przedstawiano roboty jako niebezpieczne urządzenia, które nieuchronnie zabijały swoich twórców. I wielokrotnie powtarzano morał, że „są pewne rzeczy, których Człowiek nie powinien wiedzieć”.
Ja jednak nawet jako nastolatek nie byłem w stanie uwierzyć, że jeśli wiedza jest niebezpieczna, należy wybrać ignorancję. Zawsze wydawało mi się, że rozwiązaniem musi być mądre z niej korzystanie. Nie zamyka się oczu, żeby nie widzieć zagrożenia, lecz stara mu się zaradzić.
W końcu takiemu wyzwaniu ludzkość stawia czoło, od kiedy pewna grupka naczelnych zeszła z drzewa. Postęp zawsze może być niebezpieczny. Ogień zawsze był groźny i mowa również (nawet bardziej) – tak jest po dziś dzień – lecz bez nich ludzie nie byliby ludźmi.
W każdym razie, niezupełnie zdając sobie sprawę z tego, co nie zadowala mnie w ówczesnych opowieściach o robotach, czekałem na coś lepszego i znalazłem to w numerze „Astounding Science Fiction” z grudnia 1938 roku. Zawierał opowiadanie Lestera del Reya _Helen O’Loy_, w którym robot był przedstawiony w sympatyczny sposób. Zdaje się, że było to dopiero drugie opowiadanie napisane przez del Reya, ale od tamtej chwili stałem się jego wielbicielem. (Proszę, nie mówcie mu o tym. Nie może się o tym dowiedzieć).
Niemal w tym samym czasie, w numerze „Amazing Stories” ze stycznia 1939 roku, Eando Binder ukazał sympatycznego robota w opowiadaniu _Ja, robot_. Było znacznie słabsze od poprzedniego, ale też mnie poruszyło. Powoli zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, że chcę napisać opowiadanie, w którym robot zostanie przedstawiony w pozytywny sposób. I zacząłem je pisać 10 maja 1939 roku. Zajęło mi to dwa tygodnie, gdyż wtedy napisanie jakiegoś opowiadania zajmowało mi sporo czasu.
Zatytułowałem je _Robbie_ i było o robocie niańce, uwielbianym przez dziecko, którym się opiekował, i budzącym obawy matki dziecka. Fred Pohl (który wtedy też był dziewiętnastolatkiem i od tamtej pory doradzał mi rok po roku) okazał się mądrzejszy ode mnie. Gdy przeczytał to opowiadanie, powiedział, że John Campbell, wszechmocny redaktor naczelny „Astounding”, nie weźmie go, ponieważ jest za bardzo podobne do _Helen O’Loy_. Miał rację. Campbell odrzucił je właśnie z tego powodu.
Jednakże wkrótce potem Fred został redaktorem dwóch nowych magazynów i 25 marca 1940 roku przyjął _Robbiego_ do druku. Ukazało się w numerze „Super-Science Stories” z września 1940 roku, chociaż pod zmienionym tytułem, _Strange Playfellow_. (Fred miał okropny zwyczaj zmieniania tytułów, niemal zawsze na gorsze. Od tamtej pory to opowiadanie ukazało się wielokrotnie, ale zawsze pod moim pierwotnym tytułem).
Jednakże w tamtym czasie byłem niezadowolony, jeśli nie udało mi się sprzedać czegoś Campbellowi, tak więc po pewnym czasie spróbowałem napisać następną opowieść o robotach. Tylko tym razem najpierw omówiłem z nim ten pomysł, aby mieć pewność, że nie odrzuci jej z żadnych niemerytorycznych powodów, po czym napisałem opowiadanie _Powód_, w którym występował religijny robot.
Campbell kupił je 22 listopada 1940 roku i pojawiło się w numerze jego magazynu z kwietnia 1941 roku. Było trzecim opowiadaniem, które mu sprzedałem, i pierwszym, które przyjął bez uwag, nie żądając poprawek. Tak mnie to upoiło, że szybko napisałem trzecie opowiadanie o robocie czytającym w myślach i zatytułowane _Kłamca_, a Campbell również je przyjął i zamieścił w numerze z maja 1941 roku. Tak więc opublikowałem dwa opowiadania o robotach w dwóch numerach z rzędu.
Po takim sukcesie nie zamierzałem przestać. Miałem początek cyklu.
Miałem też coś więcej. 23 grudnia 1940 roku, kiedy omawiałem z Campbellem mój pomysł czytającego w myślach robota, zaczęliśmy mówić o regułach rządzących sposobem postępowania robotów. Uważałem, że roboty to urządzenia mechaniczne z wbudowanymi zabezpieczeniami, tak więc ujęliśmy te reguły w słowa – i w ten sposób powstały Trzy Prawa Robotyki.
Po raz pierwszy opracowałem je i użyłem w ich ostatecznej formie w moim czwartym opowiadaniu o robotach, _Zabawa w berka_, które ukazało się w „Astounding” z marca 1942 roku. Trzy Prawa pojawiają się na setnej stronie tego numeru. Sprawdziłem to, ponieważ o ile wiem, słowo „robotyka” pojawiło się tam po raz pierwszy w dziejach świata.
W latach czterdziestych napisałem jeszcze cztery opowiadania o robotach dla „Astounding”. Były to: _Kopalniana łamigłówka_, _Ucieczka_ (które Campbell zatytułował _Paradoxical Escape_, ponieważ dwa lata wcześniej opublikował inne opowiadanie pod tytułem _Ucieczka_), _Dowód_ oraz _Konflikt do uniknięcia_. Pojawiły się odpowiednio w numerach „Astounding” z lutego 1944, sierpnia 1945, września 1946 i czerwca 1950 roku.
Do 1950 roku największe domy wydawnicze, szczególnie Doubleday and Company, zaczęły wydawać książki fantastycznonaukowe w twardych okładkach. W styczniu 1950 roku Doubleday wydało moją pierwszą książkę, powieść science fiction _Kamyk na niebie_, a ja usilnie pracowałem już nad następną.
Fred Pohl, który wówczas przez krótki czas był moim agentem literackim, doszedł do wniosku, że z moich opowiadań o robotach mogłaby powstać książka. Doubleday nie było wtedy zainteresowane zbiorami opowiadań, ale bardzo małe wydawnictwo – Gnome Press – i owszem.
8 czerwca 1950 roku oddałem ten zbiór Gnome Press, nadawszy mu tytuł _Mind and_ _Iron_. Wydawca pokręcił głową.
– Zatytułujmy to _Ja, robot_ – powiedział.
– Nie możemy – powiedziałem. – Dziesięć lat temu Eando Binder napisał opowiadanie o takim tytule.
– I co z tego? – rzekł wydawca (aczkolwiek jest to ocenzurowana wersja tego, co naprawdę powiedział), a ja – choć niechętnie – dałem się przekonać.
_Ja, robot_ to była moja druga książka i ukazała się pod koniec 1950 roku.
Zawierała osiem moich opowiadań o robotach opublikowanych w „Astounding”, jednak w nieco zmienionej ze względów chronologicznych kolejności. Ponadto dołączyłem do nich moje pierwsze opowiadanie, _Robbie_, ponieważ je lubiłem, choć Campbell je odrzucił.
W latach czterdziestych napisałem jeszcze trzy inne opowiadania o robotach, których Campbell nie chciał lub nigdy nie widział, ale ponieważ nie łączyły się bezpośrednio z wydarzeniami przedstawionymi w antologii, nie umieściłem ich w tym zbiorze. Jednakże te i inne opowiadania o robotach, które napisałem potem, zostały zamieszczone w późniejszych zbiorach – a wszystkie bez wyjątku znalazły się w antologii _The Complete_ _Robot_, wydanej przez Doubleday w 1982 roku.
Zbiór _Ja, robot_ po wydaniu nie narobił wielkiego szumu, ale sprzedawał się stale, choć powoli, rok po roku. Po pięciu latach wyszedł w wydaniu Armed Forces, jako tania książka w twardych okładkach, w Wielkiej Brytanii i w Niemczech (był to pierwszy przekład mojej książki). W 1956 roku został nawet wydany w miękkiej oprawie przez New American Library.
Jedynym problemem było to, że Gnome Press ledwie zipało i nigdy nie przysyłało mi półrocznych statystyk sprzedaży, a i płaciło niewiele. (To dotyczyło także trzech moich książek z cyklu „Fundacja”, które Gnome Press również wydało).
W 1961 roku Doubleday dowiedziało się, że Gnome Press ma kłopoty, i przejęło od nich zbiór _Ja, robot_ (a także „Fundację”). Od tamtej pory wszystkie te książki sprzedawały się lepiej. W rzeczy samej _Ja, robot_ jest stale wydawany, od kiedy został opublikowany po raz pierwszy, czyli obecnie już przez trzydzieści trzy lata. W 1981 roku został nawet sprzedany wytwórni filmowej, chociaż dotychczas nie nakręcono filmu. Ponadto, o ile wiem, ukazał się w osiemnastu obcych językach, w tym po rosyjsku i hebrajsku.
Jednak wyprzedzam wydarzenia.
Wróćmy do 1952 roku, gdy zbiór _Ja, robot_ dopiero pojawił się jako książka Gnome Press i nic nie zapowiadało, że odniesie sukces.
Mniej więcej wtedy powstały nowe, wysoko notowane magazyny science fiction i zaczął się jeden z jej okresowych boomów. W 1949 roku pojawił się „The Magazine of Fantasy and Science Fiction”, a w 1950 roku „Galaxy Science Fiction”. John Campbell stracił monopol na wydawanie fantastyki i zakończył się jej Złoty Wiek z lat czterdziestych.
Zacząłem pisać dla Horace’a Golda, redaktora naczelnego „Galaxy”, i to z ulgą. Przez osiem lat pisałem wyłącznie dla Campbella i zacząłem się obawiać, że jestem autorem przypisanym do jednego redaktora i jeśli coś mu się stanie, będę skończony. Sukces, jaki odniosłem u Golda, rozwiał moje obawy w tym względzie. Gold nawet wydał w odcinkach moją drugą powieść, _Gwiazdy jak pył_… chociaż zmienił jej tytuł na _Tyrann_, co uważałem z okropność.
A Gold nie był moim jedynym nowym redaktorem. Sprzedałem opowiadanie o robotach Howardowi Browne’owi, który kierował „Amazing” przez ten krótki czas, gdy pismo to próbowało utrzymać wysoki poziom. To opowiadanie, zatytułowane _Satysfakcja gwarantowana_, pojawiło się w numerze tego magazynu z kwietnia 1951 roku.
To był jednak wyjątek. W tym czasie nie zamierzałem pisać kolejnych opowiadań o robotach. Pojawienie się zbioru _Ja, robot_ wydawało się naturalnym zakończeniem tego okresu mojej literackiej kariery i chciałem zająć się czymś innym.
Niemniej Gold, który już wydał w odcinkach jedną moją książkę, jak najbardziej chciał to zrobić z następną, szczególnie od kiedy kolejna napisana przeze mnie powieść, _Prądy_ _przestrzeni_, została przyjęta w tym celu przez Campbella.
19 kwietnia 1952 roku Gold i ja omawialiśmy kwestię nowej powieści, która miała się ukazać w „Galaxy”. Zaproponował, żeby była to powieść o robotach. Stanowczo pokręciłem głową. Moje roboty pojawiały się tylko w opowiadaniach i wcale nie byłem pewny, czy potrafię napisać o nich całą powieść.
– Na pewno potrafisz – rzekł Gold. – Może o przeludnionym świecie, w którym roboty odbierają ludziom pracę?
– Zbyt przygnębiające – powiedziałem. – Nie jestem pewny, czy chcę napisać poważną powieść socjologiczną.
– Zrób to na swój sposób. Lubisz zagadki kryminalne. Niech w takim świecie detektyw rozwiązuje sprawę morderstwa, mając za partnera robota. Jeśli nie zdoła jej rozwiązać, zostanie przez niego zastąpiony.
To skrzesało iskrę. Campbell często mawiał, że powieść kryminalna science fiction to określenie wewnętrznie sprzeczne; że postęp techniczny można wykorzystać do cudownego wydobywania detektywów z opałów, co byłoby oszukiwaniem czytelników.
Usiadłem do pisania książki, która miała być klasyczną powieścią kryminalną i nie oszukiwała czytelnika – a jednocześnie była prawdziwą powieścią fantastycznonaukową. Rezultatem był _Pozytonowy detektyw_. Ukazał się w „Galaxy” w trzech częściach, w numerach z października, listopada i grudnia 1953 roku, a w 1954 roku został wydany przez Doubleday jako moja jedenasta książka.
Nie ulegało wątpliwości, że z książek, które napisałem dotychczas, _Pozytonowy detektyw_ był największym sukcesem. Sprzedawał się lepiej niż jakakolwiek z wcześniejszych; otrzymywałem milsze listy od czytelników, a najlepszym dowodem było to, że w Doubleday uśmiechano się do mnie cieplej niż przedtem. Do tej pory żądano ode mnie streszczeń i początkowych rozdziałów przed podpisaniem umów, a teraz wystarczała sama moja deklaracja, że zamierzam napisać następną książkę.
W istocie _Pozytonowy detektyw_ odniósł taki sukces, że nieuchronnie musiałem napisać jego kontynuację. Myślę, że zacząłbym ją pisać natychmiast, gdyby nie to, że właśnie zająłem się popularyzowaniem nauki i odkryłem, że sprawia mi to ogromną radość. Dopiero w październiku 1955 roku zacząłem pisać _Nagie słońce_.
Kiedy jednak zacząłem, praca szła szybko. Pod wieloma względami ta książka była dopełnieniem poprzedniej. Akcja _Pozytonowego detektywa_ toczyła się na Ziemi, świecie wielu ludzi i nielicznych robotów, natomiast _Nagie słońce_ przedstawiało Solarię, zamieszkaną przez niewielu ludzi i mnóstwo robotów. Co więcej, choć w moich książkach w zasadzie nie ma wątków romansowych, w _Nagim słońcu_ umieściłem taki i wyeksponowałem.
Byłem bardzo zadowolony z tej kontynuacji i w głębi serca uważałem, że jest nawet lepsza od _Pozytonowego detektywa_, ale co miałem z nią począć? Rozluźniłem współpracę z Campbellem, który zajął się pseudonauką nazywaną dianetyką i zainteresował się latającymi spodkami, psioniką i różnymi innymi podejrzanymi sprawami. Z drugiej strony wiele mu zawdzięczałem i miałem poczucie winy z powodu tego, że praktycznie przeszedłem do Golda, który wydał w odcinkach dwie moje powieści pod rząd. Nie miał jednak nic wspólnego z powstaniem _Nagiego słońca_, więc mogłem zrobić z tą książką, co chciałem.
Tak więc zaproponowałem ją Campbellowi, a on natychmiast ją przyjął. Pojawiła się w trzech częściach, numerach „Astounding” z października, listopada i grudnia 1956 roku, i nawet nie zmienił jej tytułu. W 1957 roku została wydana przez Doubleday jako moja dwudziesta książka.
Została przyjęta równie dobrze jak _Pozytonowy detektyw_, jeśli nie lepiej, więc Doubleday natychmiast stwierdziło, że nie powinienem na niej poprzestać. Powinienem napisać trzecią książkę i zrobić z tego trylogię, tak samo jak w wypadku „Fundacji”.
W pełni się z tym zgadzałem. Miałem już ogólny zarys akcji tej trzeciej książki oraz tytuł – _The Bounds of Infinity_.
W lipcu 1958 roku moja rodzina wybierała się na trzytygodniowe wakacje w nadmorskim domu w Marshfield w Massachusetts, a ja zamierzałem zabrać się tam do pracy i napisać sporą część tej nowej powieści. Jej akcja miała się toczyć na Aurorze, gdzie we wzajemnych relacjach ludzi i robotów nie mieli przewagi ani ci pierwsi, jak w _Pozytonowym detektywie_, ani drudzy, jak w _Nagim słońcu_. Co więcej, wątek romansowy miał być znacznie wzmocniony.
Wszystko było zaplanowane – a jednak coś było nie tak. W latach pięćdziesiątych coraz bardziej interesowałem się literaturą faktu i po raz pierwszy zacząłem pisać powieść, której nie zdołałem skończyć. Przerwałem pracę po napisaniu czterech rozdziałów. Doszedłem do wniosku, że w głębi duszy uważam, że nie poradzę sobie z wątkiem romansowym i nie zdołam zrównoważyć relacji między ludźmi i robotami.
I tak było przez dwadzieścia pięć lat. Ani _Pozytonowy detektyw_, ani _Nagie słońce_ nie przestały być czytane i wydawane. Obie ukazały się w _The Robot Novels_, a także z niektórymi opowiadaniami w _The Rest of Robots_. Pojawiały się także w różnych wydaniach w miękkiej oprawie.
Tak więc przez dwadzieścia pięć lat czytelnicy mogli je czytać i – zakładam – dobrze się bawić. W rezultacie wielu z nich prosiło mnie w listach, żebym napisał trzeci tom. Zwracano się z taką prośbą na konwentach. O nic innego tak często mnie nie proszono (z wyjątkiem czwartego tomu „Fundacji”).
A ilekroć pytano mnie, czy zamierzam napisać trzecią powieść o robotach, zawsze odpowiadałem: „Owszem, pewnego dnia – tak więc módlcie się, żebym żył długo”.
Właściwie uważałem, że powinienem ją napisać, ale z biegiem lat byłem coraz bardziej pewny tego, że nie zdołam sobie z tym poradzić, i z coraz głębszym smutkiem nabierałem przekonania, że ten trzeci tom nigdy nie powstanie.
A jednak w marcu 1983 roku przedstawiłem Doubleday tę „długo oczekiwaną” trzecią powieść o robotach. Nie ma ona nic wspólnego z nieudaną próbą z 1958 roku i jest zatytułowana _Roboty z planety świtu_. Doubleday wydał ją w październiku 1983 roku.
Isaac Asimov
Nowy JorkROZDZIAŁ I
Rozmowa z komendantem
Lije Baley właśnie dotarł do swojego biurka, gdy zauważył, że R. Sammy przygląda mu się wyczekująco.
Jego pociągła twarz spochmurniała jeszcze bardziej.
– Czego chcesz?
– Szef chce cię widzieć, Lije. Natychmiast.
– W porządku.
R. Sammy stał i się gapił.
– Powiedziałem: w porządku. Odejdź!
R. Sammy odwrócił się na pięcie i odszedł do swoich obowiązków. Zirytowany Baley zastanawiał się, dlaczego tych obowiązków nie mógł wykonywać człowiek.
Przez chwilę badał zawartość kapciucha i liczył w myślach. Jeśli będzie wypalał dwie fajki dziennie, tytoniu powinno mu wystarczyć do następnego przydziału.
Potem wyszedł ze swojego boksu (przysługującego mu od dwóch lat) i przeszedł na drugi koniec sali.
Simpson podniósł głowę znad streamera, kiedy go mijał.
– Szef chce cię widzieć, Lije.
– Wiem. R. Sammy mi powiedział.
W trzewiach streamera przesuwała się taśma o rtęciowo lśniącej powierzchni z zakodowanymi w niej informacjami, przeszukiwanymi i analizowanymi przez ten niewielki przyrząd.
– Kopnąłbym R. Sammy’ego w tyłek, gdybym się nie bał, że złamię sobie nogę – rzekł Simpson. – Niedawno widziałem Vince’a Barretta.
– Ach, tak?
– Chciał wrócić do pracy. Na jakiekolwiek stanowisko w wydziale. Biedak jest zrozpaczony, ale co mogłem mu powiedzieć? R. Sammy zajął jego miejsce, i tyle. Chłopak musi teraz rozwozić produkty fermy drożdży. A taki był bystry. I wszyscy go lubili.
Baley wzruszył ramionami i rzekł z niezamierzoną obojętnością, której wcale nie czuł:
– Wszyscy musimy z tym żyć.
Szefowi przysługiwał oddzielny pokój. JULIUS ENDERBY, głosił napis na matowej szybie. Ładna czcionka. Staranny grawerunek. A poniżej: KOMENDANT POLICJI MIASTA NOWY JORK.
Baley wszedł i powiedział:
– Chciał mnie pan widzieć, komendancie?
Enderby spojrzał na niego. Nosił okulary, ponieważ miał wrażliwe gałki oczne i nie mógł nakładać szkieł kontaktowych jak większość ludzi. Każdy najpierw patrzył na te okulary, a dopiero potem na jego niczym niewyróżniającą się twarz. Baley podejrzewał, że komendant wcale nie miał aż tak wrażliwych oczu i cenił okulary, bo dodawały mu charakteru.
Enderby wyglądał na zdenerwowanego. Poprawił mankiety, wyciągnął się na fotelu i powiedział przesadnie serdecznym tonem:
– Usiądź, Lije. Usiądź.
Baley sztywno usiadł i czekał.
– Jak się ma Jessie? – spytał Enderby. – I chłopiec?
– Świetnie – rzekł beznamiętnie Baley. – Po prostu świetnie. A pańska rodzina?
– Świetnie – powtórzył jak echo Enderby. – Po prostu świetnie.
Falstart.
Coś jest nie tak z jego twarzą, pomyślał Baley. Powiedział:
– Komendancie, wolałbym, żeby nie przysyłał pan po mnie R. Sammy’ego.
– No cóż, wiesz, co o tym myślę, Lije. Jednak przydzielono go tutaj i muszę jakoś go wykorzystać.
– Nieswojo się przy nim czuję, komendancie. Mówi, że chce mnie pan widzieć, a potem stoi nieruchomo. Wie pan, co chcę powiedzieć. Trzeba mu mówić, żeby sobie poszedł, inaczej będzie stał jak słup.
– Och, to moja wina, Lije. Kazałem mu przekazać wiadomość i zapomniałem wyraźnie poinstruować, że ma potem wrócić do swoich zajęć.
Baley westchnął. Wokół jego piwnych oczu pojawiła się sieć ledwie widocznych zmarszczek.
– No cóż, chciał pan ze mną pomówić.
– Tak, Lije – rzekł komendant – ale niełatwo mi zacząć.
Wstał, odwrócił się i podszedł do ściany za biurkiem. Nacisnął jakiś ukryty włącznik i część ściany stała się przezroczysta.
Baley zamrugał w nieoczekiwanej powodzi szarawego światła.
Komendant się uśmiechnął.
– Kazałem to zamontować w zeszłym roku, Lije. Chyba jeszcze ci tego nie pokazywałem. Podejdź tutaj i popatrz. W dawnych czasach we wszystkich pomieszczeniach były takie rzeczy. Nazywano je oknami. Wiedziałeś o tym?
Baley wiedział o tym doskonale z wielu historycznych powieści.
– Słyszałem o nich – powiedział.
– Podejdź tu.
Baley skręcił się w duchu, ale wykonał polecenie. Było coś nieprzyzwoitego w takim wystawianiu wnętrza pokoju na widok publiczny. Komendant czasem przesadzał z tym swoim upodobaniem do średniowiecza.
Przykładem są te okulary, pomyślał Baley.
No właśnie! To przez nie odnosiło się wrażenie, że coś z nim jest nie tak!
– Pan wybaczy, komendancie – powiedział – ale chyba ma pan nowe okulary, prawda?
Komendant spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem, zdjął okulary, popatrzył na nie, a potem na Baleya. Bez okularów jego owalna twarz wydawała się okrąglejsza, a broda odrobinę wydatniejsza. Ponadto sprawiał wrażenie jeszcze bardziej zagubionego, gdyż nie był w stanie zogniskować wzroku.
– Tak – potwierdził. Umieścił okulary z powrotem na nosie, a potem dodał z nieskrywanym gniewem: – Poprzednie zbiłem trzy dni temu. Przy tym nawale spraw dopiero dziś rano załatwiłem sobie nowe. To były piekielne trzy dni, Lije.
– Z powodu okularów?
– Nie tylko. Zaraz do tego dojdę.
Odwrócił się do okna i Baley także. Z lekkim zaskoczeniem odkrył, że pada deszcz. Na moment zapomniał o wszystkim, podziwiając spektakl spadającej z nieba wody, podczas gdy komendant emanował cichą dumą, jakby to zjawisko było jego dziełem.
– Już trzeci raz w tym miesiącu patrzę, jak pada. Niesamowity widok, nie sądzisz?
Mimo woli Baley musiał w duchu przyznać, że ten widok robił wrażenie. Przez czterdzieści dwa lata swego życia rzadko widywał deszcz czy jakiekolwiek inne zjawiska pogodowe, skoro o tym mowa.
– Zawsze wydaje się marnotrawstwem to, że tyle wody spada na miasto. Powinna padać tylko do zbiorników.
– Lije – rzekł komendant – jesteś modernistą. To twój problem. W średniowieczu ludzie żyli pod gołym niebem. I nie tylko na wsi. W miastach także. Nawet w Nowym Jorku. Gdy padał deszcz, nie uważali tego za marnotrawstwo. Cieszyli się nim. Żyli w zgodzie z naturą. To zdrowsze i lepsze. Problemy współczesnego życia są wywołane odejściem od natury. Poczytaj sobie czasem o epoce węgla.
Baley czytał. Słyszał, że wielu ludzi narzekało na wynalezienie reaktora atomowego. Sam na to narzekał, gdy coś szło nie tak lub kiedy był zmęczony. Takie zachowanie leżało w ludzkiej naturze. W epoce węgla ludzie narzekali z powodu wynalezienia maszyny parowej. W pewnej sztuce Szekspira jedna z postaci narzekała na to, że wynaleziono proch. Za tysiąc lat ludzie będą narzekać z powodu wynalezienia mózgu pozytonowego.
Do diabła z tym.
– Słuchaj, Julius – rzekł ponuro. (W godzinach pracy nie zwykł spoufalać się z komendantem, niezależnie od tego, jak często ten zwracał się do niego po imieniu, ale ten moment wydawał się szczególny). – Słuchaj, Julius, mówisz o wszystkim, tylko nie o tym, po co mnie tu wezwałeś, a to mnie niepokoi. O co chodzi?
– Zaraz do tego dojdę, Lije – odparł komendant. – Pozwól, że zrobię to po swojemu. Jest… jest pewien problem.
– Jasne. A co na tej planecie nim nie jest? Kolejne kłopoty z robotami?
– W pewnym sensie tak, Lije. Stoję tu i zastanawiam się, ile jeszcze kłopotów zdoła znieść ten stary świat. Umieściłem tutaj to okno nie po to, żeby od czasu do czasu zerknąć przez nie na niebo. Patrzę na miasto. Spoglądam na nie i zastanawiam się, jakie będzie za kolejne sto lat.
Sentymentalizm komendanta go drażnił, ale Baley odkrył, że sam gapi się zafascynowany. Nawet za zasłoną deszczu miasto robiło ogromne wrażenie. Wydział policji zajmował górne piętra gmachu ratusza, a ten wznosił się wysoko. Z okna komendanta widać było dachy sąsiednich wieżowców. Te przypominały palce na oślep sięgające ku niebu. Miały nagie, gładkie ściany. Były skorupami ludzkich uli.
– W pewnym sensie – odezwał się komendant – szkoda, że pada. Nie widać Kosmopolu.
Baley spojrzał na zachód, ale było tak, jak powiedział komendant. Horyzont się zwęził. Wieżowce Nowego Jorku zasnuły się mgłą i znikały w białej pustce.
– Wiem, jak wygląda Kosmopol – rzekł Baley.
– Lubię stąd na niego patrzeć – wyznał komendant. – Ledwie go widać w luce pomiędzy dwoma sektorami Brunszwiku. Zbiorowisko niskich kopuł. Oto różnica pomiędzy nami a Przestrzeńcami. My sięgamy wysoko i trzymamy się blisko. U nich każda rodzina ma swoją kopułę. Każda rodzina ma swój dom. I ziemię między kopułami. Czy rozmawiałeś kiedyś z jakimś Przestrzeńcem, Lije?
– Kilkakrotnie. Mniej więcej miesiąc temu rozmawiałem z jednym właśnie tutaj, przez pański interkom – przypomniał Baley cierpliwie.
– Tak, pamiętam. No cóż, zaczynam filozofować. My i oni. Różne sposoby życia.
Baley zaczynał odczuwać nieprzyjemne ssanie w żołądku. Im dłużej kluczył komendant, tym mniej przyjemne będzie to, do czego zmierza.
– I dobrze – powiedział. – Tylko co w tym dziwnego? Na Ziemi nie ma miejsca na kopuły dla ośmiu miliardów ludzi. Oni na swoich planetach mają dość wolnej przestrzeni, więc niech sobie tam żyją po swojemu.
Komendant wrócił do fotela i usiadł. Spojrzał na Baleya nieruchomymi oczami, trochę zmniejszonymi przez szkła okularów.
– Nie każdy tak tolerancyjnie traktuje różnice kulturowe – zauważył. – To dotyczy zarówno nas, jak Przestrzeńców.
– W porządku. I co?
– To, że trzy dni temu zmarł pewien Przestrzeniec.
Nadchodziła chwila prawdy. Kąciki cienkich warg Baleya uniosły się odrobinę, co wcale nie zmieniło smutnego wyrazu jego pociągłej twarzy.
– Jaka szkoda – rzekł. – Mam nadzieję, że na coś zaraźliwego. Jakiś wirus. Zapewne grypy.
Komendant wyglądał na zaskoczonego.
– O czym ty mówisz?
Baley nie zamierzał wyjaśniać. Skrupulatność, z jaką Przestrzeńcy eliminowali wszelkie dziedziczne choroby, była dobrze znana. Choć nie aż tak dobrze jak przezorność, z jaką w miarę możliwości unikali kontaktu z cierpiącymi na różne schorzenia Ziemianami. Jednak komendant nie wyczuł sarkazmu.
– Tak tylko mówię – rzekł Baley. – Na co umarł?
Znów odwrócił się do okna.
– Na brak klatki piersiowej – odparł komendant. – Ktoś strzelił do niego z blastera.
Baley zesztywniał.
– O czym pan mówi? – spytał, nie odwracając się.
– Mówię o morderstwie – cicho rzekł komendant. – Jesteś detektywem. Wiesz, czym jest morderstwo.
Teraz Baley się odwrócił.
– Ale nie Przestrzeńca! Trzy dni temu?
– Tak.
– Kto to zrobił? Jak?
– Przestrzeńcy mówią, że zabił go Ziemianin.
– Niemożliwe.
– Dlaczego? Ty nie lubisz Przestrzeńców. Ja też. Kto na Ziemi ich lubi? Po prostu ktoś nie lubi ich trochę za bardzo, i tyle.
– No pewnie, ale…
– Były pożary w fabrykach Los Angeles. Rozwalanie robotów w Berlinie. Zamieszki w Szanghaju.
– Racja.
– Wszystko to świadczy o rosnącym niezadowoleniu. Może nawet w jakimś stopniu organizowanym.
– Nie rozumiem, komendancie – powiedział Baley. – Czy pan z jakiegoś powodu mnie sprawdza?
– Co takiego? – Komendant wyglądał na szczerze zdziwionego.
Baley obserwował go.
– Trzy dni temu jeden z nich został zamordowany i Przestrzeńcy uważają, że mordercą jest Ziemianin. Do tej pory – postukał paznokciem w biurko – nic więcej nie wiadomo. Mam rację? Komendancie, to niewiarygodne. Na Jozafata, komendancie, jeśli coś takiego naprawdę się zdarzyło, to Nowy Jork może zostać starty z powierzchni ziemi!
Komendant potrząsnął głową.
– To nie jest takie proste, Lije. Nie było mnie trzy dni. Naradzałem się z burmistrzem. Byłem w Kosmopolu. I w Waszyngtonie, gdzie rozmawiałem z Ziemskim Biurem Śledczym.
– Ach, tak? I co bysie miały do powiedzenia?
– Powiedzieli, że to nasza broszka. Morderstwo popełniono na obszarze administracyjnym miasta. Kosmopol podlega jurysdykcji Nowego Jorku.
– Jednak jest eksterytorialny.
– Wiem. Dochodzę do sedna.
Komendant spuścił wzrok pod twardym jak krzemień spojrzeniem Baleya. Wyglądał tak, jakby nagle stał się jego podwładnym, a Baley zachowywał się tak, jakby rzeczywiście nim był.
– Mogą się tym zająć Przestrzeńcy – powiedział.
– Zaczekaj chwilkę, Lije – rzekł błagalnie komendant. – Nie poganiaj mnie. Próbuję ci to przekazać jak przyjaciel przyjacielowi. Chcę ci wyjaśnić moją sytuację. Byłem tam, gdy przyszła ta wiadomość. Miałem się z nim spotkać – z Rojem Nemennuhem Sartonem.
– Z ofiarą?
– Z ofiarą. – Komendant jęknął. – Pięć minut później i osobiście odkryłbym zwłoki. Cóż to byłby za szok. A i tak to było po prostu okropne. Spotkali się ze mną i powiedzieli mi o tym morderstwie. Wtedy zaczął się ten trzydniowy koszmar, Lije. Na dodatek widziałem wszystko jak przez mgłę i nie miałem czasu, by załatwić sobie nowe okulary. Przynajmniej to już się nie powtórzy. Zamówiłem trzy pary.
Baley analizował obraz wydarzeń, który sobie stworzył. Widział wysokich i postawnych Przestrzeńców przychodzących do komendanta z tą wieścią i przekazujących mu ją w ten ich absolutnie beznamiętny sposób. Julius zapewne zdjął okulary i je przecierał. Zaszokowany wiadomością zapewne upuścił okulary, a potem spojrzał na rozbite szkła i jego miękkie, pełne wargi lekko zadrżały. Baley był najzupełniej pewny tego, że przynajmniej przez pięć minut komendant bardziej przejmował się swoimi okularami niż morderstwem.
– Jestem w okropnej sytuacji – mówił komendant. – Tak jak mówisz, Kosmopol jest eksterytorialny. Oni mogą się uprzeć i przeprowadzić własne śledztwo, a potem napisać co zechcą w raportach do swoich rządów. Światy Zaziemskie mogą wykorzystać to jako pretekst do sterty pozwów o horrendalne odszkodowania. Wiesz, jak przyjęłoby to społeczeństwo.
– Biały Dom popełniłby polityczne samobójstwo, gdyby się zgodził zapłacić.
– A dosłownie, gdyby nie zapłacił.
– Nie musisz mi tego tłumaczyć – powiedział Baley. Był małym chłopcem, gdy lśniące krążowniki z kosmosu w końcu wysłały żołnierzy do Waszyngtonu, Nowego Jorku i Moskwy, żeby zabrać to, co uważały za swoje.
– Zatem sam widzisz. Zapłacimy czy nie, i tak będą kłopoty. Jedynym wyjściem jest samodzielnie złapać mordercę i wydać go Przestrzeńcom. Musimy to zrobić.
– Dlaczego nie oddamy tej sprawy ZBŚ? Nawet jeśli formalnie ta sprawa leży w naszej jurysdykcji, to kwestia stosunków międzygwiezdnych…
– ZBŚ jej nie tknie. To gorący kartofel i wylądował na naszym podołku. – Na moment komendant podniósł głowę i uważnie przyjrzał się podwładnemu. – Nie jest dobrze, Lije. Każdy z nas może stracić pracę.
– Wymienią nas wszystkich? – powiedział Baley. – Bzdura. Nie mają tylu wyszkolonych ludzi.
– Roboty – przypomniał komendant. – Mają roboty.
– Co takiego?
– R. Sammy to dopiero początek. Jest gońcem. Inne mogą patrolować drogi szybkiego ruchu. Do licha, człowieku, znam Przestrzeńców lepiej niż ty i wiem, co oni robią. Są roboty, które mogą wykonywać twoją i moją pracę. Mogą nas zdeklasować. Nie myśl, że nie. A w naszym wieku szukanie nowego zajęcia…
– Rozumiem – uciął szorstko Baley.
Komendant wyglądał na zmieszanego.
– Przepraszam, Lije.
Baley kiwnął głową i usiłował nie myśleć o swoim ojcu. Komendant oczywiście znał tę historię.
– Kiedy pojawiła się cała ta kwestia zastąpienia nas przez roboty? – spytał Baley.
– Nie bądź naiwny, Lije. To dzieje się cały czas. Już od dwudziestu pięciu lat, od przybycia Przestrzeńców. Dobrze o tym wiesz. Teraz tylko zaczyna sięgać wyżej, i tyle. Jeśli sknocimy to śledztwo, będzie to bardzo długi krok do pożegnania się z naszymi emeryturami. Natomiast jeśli dobrze się spiszemy, Lije, możemy odsunąć tę chwilę w daleką przyszłość. A dla ciebie może to być prawdziwy przełom.
– Dla mnie? – spytał Baley.
– Ty pokierujesz tym dochodzeniem, Lije.
– Nie mam odpowiednich uprawnień, komendancie. Mam zaledwie C-5.
– Chcesz mieć C-6, prawda?
Czy chciał? Baley wiedział, jakie przywileje daje klasa C-6. Miejsce siedzące na drodze szybkiego ruchu w godzinach szczytu, a nie tylko od dziesiątej do czwartej. Większy wybór potraw w kuchni sektora. Może nawet przydział lepszego mieszkania i bilet wstępu na poziom solarium dla Jessie.
– Chcę – powiedział. – Pewnie, że chcę. Dlaczego nie miałbym chcieć? Tylko co mi się dostanie, jeśli nie rozwiążę tej sprawy?
– Dlaczego nie miałbyś jej rozwiązać, Lije? – rzekł przymilnie komendant. – Jesteś dobry. Jesteś jednym z najlepszych, jakich mamy.
– Jednak w moim dziale co najmniej kilku ma wyższą klasę. Dlaczego mieliby zostać pominięci?
Chociaż można to było wyczytać z jego twarzy, Baley nie wspomniał o tym, że komendant narusza obowiązujące przepisy tylko w wyjątkowych wypadkach.
Komendant założył ręce na piersi.
– Z dwóch powodów. Dla mnie nie jesteś tylko jednym z detektywów, Lije. Jesteśmy przyjaciółmi. Nie zapominam, że razem chodziliśmy do szkoły. Czasem może się zdawać, że o tym zapomniałem, ale to wina klasyfikacji. Jestem komendantem i wiesz, co to oznacza. Nadal jednak jestem twoim przyjacielem, a ta sprawa to ogromna szansa dla właściwego człowieka. Chcę ci ją dać.
– To jeden powód – rzekł bez entuzjazmu Baley.
– Drugim powodem jest to, że jak sądzę, ty również uważasz mnie za przyjaciela. Muszę cię prosić, żebyś coś dla mnie zrobił.
– Co?
– Chcę, żebyś do tej sprawy wziął sobie za partnera Przestrzeńca. Taki postawili warunek. Zgodzili się nie meldować o tym morderstwie i zostawić śledztwo w naszych rękach. W zamian zażądali, by jeden z ich agentów brał w nim udział, pełny udział.
– To brzmi tak, jakby wcale nam nie ufali.
– Z pewnością rozumiesz, w jakiej są sytuacji. Gdyby śledztwo zostało sknocone, wielu z nich miałoby problemy ze swoimi rządami. Muszę im zaufać, Lije. Jestem gotów uwierzyć, że chcą dobrze.
– Jestem tego pewny, komendancie. Właśnie w tym problem.
Komendant najwidoczniej nie zrozumiał, ale mówił dalej:
– Zechcesz wziąć Przestrzeńca jako partnera, Lije?
– Prosisz jak przyjaciel?
– Tak. Proszę cię, żebyś wziął tę sprawę na takich warunkach, jakie postawili Przestrzeńcy.
– Wezmę Przestrzeńca za partnera, komendancie.
– Dzięki, Lije. Będzie musiał z tobą zamieszkać.
– Och, zaczekaj chwilę!
– Wiem, wiem. Jednak masz duże mieszkanie, Lije. Trzy pokoje. I tylko jedno dziecko. Możesz go przyjąć. Nie będzie sprawiał kłopotów. Jakichkolwiek. Ponadto to konieczne.
– Jessie się to nie spodoba. Wiem, że nie.
– Powiedz Jessie – komendant przyglądał mu się bacznie, tak bacznie, jakby wypalał wzrokiem dziury w szkłach okularów – że jeśli wyświadczysz mi tę przysługę, to kiedy będzie po wszystkim, zrobię co w mojej mocy, żebyś przeskoczył dwie klasy wyżej. C-7, Lije. C-7!
– W porządku, komendancie, umowa stoi.
Baley zaczął wstawać z krzesła, zauważył wyraz twarzy Enderby’ego i znów usiadł.
– Jest jeszcze coś?
Komendant powoli pokiwał głową.
– Jeszcze jedno.
– Mianowicie?
– Chodzi o twojego partnera.
– A co za różnica, jak się nazywa?
– Przestrzeńcy – powiedział komendant – mają dziwne zwyczaje. Ten twój partner nie jest… nie jest…
Baley otworzył szeroko oczy.
– Chwileczkę!
– Musisz, Lije. Po prostu musisz. Nie ma innego wyjścia.
– Ma zamieszkać z nami? Ta rzecz?
– Proszę cię jako przyjaciel!
– Nie. Nie!
– Lije, nikomu innemu nie mogę zaufać. Mam ci to przeliterować? Musimy współpracować z Przestrzeńcami. I musimy rozwiązać tę sprawę, jeśli chcemy uniknąć wysłania przez nich karnej ekspedycji na Ziemię. Jednak nie możemy tego traktować jako zwyczajnego dochodzenia. Twoim partnerem będzie jeden z ich robotów. Jeśli to on rozwiąże tę sprawę i zamelduje, że jesteśmy niekompetentni, będziemy skończeni. My, cały nasz wydział. Rozumiesz to, prawda? Tak więc musisz działać bardzo delikatnie. Masz z nim współpracować, ale dopilnuj, żebyś to ty rozwiązał tę sprawę, a nie on. Rozumiesz?
– Chodzi panu o pełną współpracę, w razie potrzeby zakończoną poderżnięciem gardła? Mam go jedną ręką klepać po plecach, a w drugiej trzymać nóż?
– A co innego możemy zrobić? Nie ma innego wyjścia.
Lije Baley stał niezdecydowanie.
– Nie wiem, co na to powie Jessie.
– Porozmawiam z nią, jeśli chcesz.
– Nie, komendancie. – Baley głośno westchnął. – Jak się nazywa ten mój partner?
– R. Daneel Olivaw.
– To nie czas na niedomówienia, komendancie – rzekł ze smutkiem Baley. – Wezmę tę sprawę, więc nie używajmy skrótu. Mówmy: Robot Daneel Olivaw.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki