- W empik go
Pracy! - ebook
Pracy! - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 201 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pracy!
– Czego? Czego pan sobie życzysz?
– Przyszedłem prosić pana naczelnika o jakiekolwiek zajęcie – odparł zapytany, młody, dwudziestokilkoletni człowiek o ostrych, ciemną skórą powleczonych rysach twarzy.
– Ha! ha! ha! paradny sobie! – wybuchnął tytułowany naczelnikiem i odsunął krzesło dalej od biurka, jakby chcąc się przyjrzeć występującemu z tak dziwnym żądaniem.
Zmierzył go wzrokiem ścisłym, zimnym i lekkie szyderstwo osiadło mu na twarzy ozdobionej senatorską brodą – stłumił je siłą i przypatrywał się bacznie – jego szare, przenikliwe oczki z inkwizytorską drobiazgowością przebiegały po stojącym.
Rzeczywiście na całej proszącego postaci i stroju nędza z zimą jaskrawe wycisnęły piętno.
Strój miał lada jaki, prawie letni, palto niezdecydowanego koloru było straszliwie zużyte, na wydatniejszych częściach ciała świeciły szwy – łaty różnokolorowe, spodnie czarne, grube, do połowy zakrywały cholewy butów, zmizerowanych użyciem i ciągłymi naprawami, że zdawały się stekiem łat – kawałków nieproporcjonalnie dopasowanych. W ręku trzymał barankową, niegdyś czarną, dziś rudą prawie czapkę.
Na śmiech siedzącego nie drgnął nawet, tylko oczy siwe przymrużył mimo woli czy też z wrażenia. Stał wpatrzony w przeciwległą ścianę. Ból niepewności oczekiwania coraz wyraźniej przebijał się na jego sinej, obrzmiałej od zimna, wiatru, twarzy. Spojrzenie, które przeniósł na siedzącego, pełne było niemej prośby. Naczelnik milczał, przeżuwał wrażenie, sumował; prawą ręką poprawiał binokle, a lewą wybębniał po biurku, wzrokiem błądził po pokoju, to chwilami zatrzymywał go na butach stojącego przed nim, któremu z niecierpliwości wargi drżały, miął czapkę w pogryzionych przez mróz rękach, przestępował z nogi na nogę i nie mogąc się doczekać pierwszy zaczął:
– Panie naczelniku, będzie mi darowane, że śmiem zaczynać pierwszy, że śmiem prosić o pracę, o zajęcie jakiejkolwiek…
– Bardzo pięknie, że pan pracować chce…
– Tak, nie tylko chcę, nie tylko mogę, ale potrzebuję – muszę, tak! – mówił, ośmielony milczeniem – i gdyby pan naczelnik był łaskaw uwzględnić moją prośbę…
– A wiesz pan, to ważne!
– Jak dla mnie, to kwestia życia.
– Dlaczego?
– Dlatego, że chcąc żyć, muszę pracować, a chcąc pracować, muszę mieć pole jakiekolwiek do pracy. Szukałem wszędzie, nie znalazłem – sądziłem, że już nigdzie nie znajdę. Powiedziano mi w ostatnim miejscu, gdziem prosił o zajęcie, aby się udać do pana naczelnika. Przeto przychodzę nie z nieśmiałością w duszy, ale z rozpaczą, nie z prośbą na ustach, ale z błaganiem o jakiekolwiek zajęcie z najskromniejszym wynagrodzeniem, abym tylko mógł wyżyć.
– Nie ma żadnego w tej chwili miejsca, mój łaskawco – odpowiedział flegmatycznie naczelnik.
Proszący na te słowa posiniał jeszcze więcej, oczyma niespokojnie rzucał naokoło. Przez chwilę zapanowało milczenie, przerywane tylko monotonnym cykaniem zegara; ż bocznego pokoju dochodziły od czasu do czasu głosy rozmawiających i denerwujący brzęk szklanek – pito widocznie w sąsiedztwie.
Słońce zimne przedzachodnie promienie, przesiąknięte purpurą, kładło przez okno na posadzkę. Pyłki zaledwie dostrzegalne wibrowały w nim jak złote opiłki. Drzewa, rosnące za oknem, okryte szronem, omglone słonecznym promieniem, lśniły jak ze srebra oksydowanego i brylantów. Mróz zaczął zahaftowywać okna w fantastyczne, o cudnym rysunku arabeski.
– Nazwisko pańskie?
– Jan Baliński… – I jakiś cień nadziei, coś na kształt i radosnego oczekiwania przemknęło mu po twarzy.
– Gdzieś pan pracował dotychczas?
– Na drodze żelaznej.
– W jakiej miejscowości?
– Na oddziale pana naczelnika.
– Jak to? nie przypominam sobie, abym go kiedy widział, a ja przecież znam swoich ludzi.
– Nie mógł pan naczelnik znać na tyle prostą siłę roboczą, aby jaka twarz mogła zostać w pamięci.
– Toś pan pracował jako…?
– Prosty robotnik.
– No, proszę… hm, to nie żarty, potrzeba zmusiła pana jąć się takiej pracy?
– O, nie żarty – głód!
– Głód?
– Tak…
– No, proszę… hm – i mimo woli zrobił charakterystyczny ruch ręką po wydatnym brzuchu. – Przykra rzecz – pomyślał.
– Gdy wszystko sprzedałem, co miałem i mogłem sprzedać, a jednocześnie wyczerpałem wszystkie środki i sposoby dostania jakiego bądź zajęcia odpowiedniego dotychczasowym moim mniemaniom, a nędza i z nią głód zajrzały do mnie, musiałem się brać choćby do najcięższej pracy, jaka była pierwsza. O! z jaką ona mi przychodziła trudnością! Pracowałem, dopóki mogłem, niechaj te ręce panu naczelnikowi dopowiedzą – i wyciągnął przed siebie ręce grube, napracowane, poranione, sine od mrozu, ręce wstrętne, gdyby nie były święte przez piętno trudu.
– Ach!!… teraz nie robi już na plancie? – to mówiąc odwrócił twarz w inną stronę, z pewnym wstrętem czy też podziwem.
– Odprawiono mnie z roboty.
– Dlaczego?
– Pierwsze, że roboty teraz znacznie mniej, a drugie, że jestem nie dość silny, bo nie mogę tyle zrobić, ile zrobi każdy z robotników, bo jestem chory – a tymi rękami odparzonymi trudno mi podjąć oskard lub młot, trudno pchać taczki. Och, nie mówię, ile cierpię, ile mnie to upokarza, że ja, trochę więcej wiedzący, trochę więcej wykształcony, wobec chłopa, bydlęcia roboczego,. stoję nieskończenie niżej, bo nie mam sił jak on, aby stanąć do roboty na równi i zarobić w pocie czoła na kawałek suchego chleba – na byle jakie legowisko pod dachem…
– Hm! praca… praca, mój panie… jakże tam?
– Baliński!
– Aha, mój panie Baliński, to dźwignia w życiu, prawdziwa dźwignia – odparł bezmyślnie a sentencjonalnie naczelnik.
– O, głód – jeszcze większa!
– Masz pan jakie kwalifikacje naukowe?
– Mam! – i wyjąwszy z zanadrza, podał świadectwa szkolne.
Naczelnik przeglądał uważnie.
– No, proszę – toś pan skończył z odznaczeniem, hm…
– Tak – odpowiedział gorzko Jan. – Na to odznaczenie, na tę trochę elementarnej nauki pracowałem lat ośm, pracowałem o głodzie, kosztem zdrowia, kosztem najwyższych wysiłków, ale pracowałem, bo mi wszędzie i wszyscy mówili: „Jasiu, ucz się! Jasiu, ucz się, a będziesz miał wszystko“. – I Jasio się uczył, nie sypiał, nie jadał, nie wiedział, co to przyjemność, co to słońce, wiosna, swoboda, bo się uczył, bo był głupi. Myślałem, że skończywszy gimnazjum, pole pracy dobrze płatnej zastanę otworem, i zastałem – wszystkie drzwi zamknięte! Rzucałem się, prosiłem, pukałem wszędzie, gdzie mogła być praca – na próżno! Odprawiano mnie prostym „nie ma“ lub uśmiechem szyderczym, że byłem tyle naiwny, aby nie mając protekcji starać się o posadę. Słówka tu i ówdzie zasłyszane oświeciły mnie. Więc po cóż mi się uczyć było? Trzeba coś umieć – na co? I bez wiedzy można umieć zdychać z głodu. Wiedza to potęga przecież, a w moim położeniu była przeszkodą do zapewnienia sobie obiadu. Potęga prawdziwa, niezaprzeczona – to plecy wpływowych osób. Pokazywałem chlubne świadectwa szkolne – wzruszano na nie ramionami. „Dobre to jest, ale może pana zna kto wpływowy?“–mówiono, i odchodziłem z niczym,coraz więcej zrozpaczony. Żelazne koło nędzy coraz więcej mnie cisnęło. Och! te lata nauki, te lata zmarnowane! gdybym był obrócił na uczenie się rzemiosła, wreszcie na zwykłą ręczną pracę wyrobnika – to nie cierpiałbym nędzy, nie przeszedłbym tylu upokorzeń okrutnych, nie miałbym tyle świadomości, a z nią nie myślałbym i nie cierpiał, nie odprawiono by mnie z roboty.
Tyle goryczy było w jego słowach, w tych zdaniach krótkich, urywanych, prawie paradoksalnych, brzmiał taki ból, taka beznadziejna rozpacz, mrowie przechodziło – twarz mu pałała, ręce drżały ze wzruszenia, całe ciało wstrząsały febryczne dreszcze gorzkich przypomnień. Oczy świeciły ponuro, zatamowane łzami, siność jego twarzy przeszła w fiolet, cała postać się wyprostowała, wypełniła i stał tak na wprost okna, cały oblany ostatnimi blaskami zachodzącego słońca, odziany w swoją nędzę jak w purpurę, stał jak uosobienie starej, odwiecznej niedoli ludzkiej.
– Rozumiem pańskie położenie – hm! tak, w zupełności rozumiem i boleję nad nim, hm! tak, boleję – ozwał się naczelnik, oddając świadectwa Janowi. – Ale nic nie mogę panu poradzić, teraz kompletnie nic, wszystkie miejsca zajęte, hm! zapchane! – Pomilczał chwilę. – Gdybyś się pan później zgłosił, może się jakie miejsce otworzy. Dowiaduj się pan – hm! Gdybyś pan miał świadectwa z ukończenia szkoły technicznej – to, hm! może by się prędzej coś poradziło, ale tak…– ścisnął ramiona, rozkładając ręce, jakby się usprawiedliwiał.
– Panie naczelniku – szepnął Jan – przecież kurs nauk gimnazjalnych nie stoi niżej od technicznych.
– Ogólnie jest nawet, hm… przeciwnie, ale hm… technicy są fachowcami, można rzec, że mają w danym kierunku specjalność.
– O, i my ją mamy! Naczelnik spojrzał pytająco.
– Umierania z głodu!
– Wstąp pan do szkoły technicznej, to łatwiej będzie dostać później miejsce na drodze żelaznej.
Jan spojrzał mu w oczy wzburzony, sądził, że żartuje, ale w nieruchomej twarzy ujrzał powagę i pewien rodzaj dobroduszności.
– Dziękuję za radę – rzekł drwiąco – ale mnie jeść potrzeba. – To mówiąc skłonił się i zabierał do odejścia.
– Gdzie pan teraz myślisz iść?