- W empik go
Pralnia sumienia - ebook
Pralnia sumienia - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 311 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Idjotka, co ja jestem temu winien, że się przyczepiła do mnie – myślał młody prawnik, Kielniewicz, spacerując po pokoju.
Na stole leżał rozpaczliwy list od niejakiej panny Toli, która groziła samobójstwem. Kielniewicz w samobójstwo nie wierzył i wierzył. Nie wierzył, żeby panna Tola mogła świadomie z powodu zerwania pozbawić się życia, ale nie przysiągłby również, czy nie zrobi szaleństwa pod wpływem histerycznego wybuchu. Wprawdzie w tym drugim przypadku spadałaby już z niego wszelka odpowiedzialność, tak samo, jak nie mógł być odpowiedzialny za czyjąś śmierć z powodu tyfusu, ospy, cholery, bądź co bądź jednak sprawa była bardzo nieprzyjemna. Kielniewicz poza tem nie umiał zdać sobie sprawy, czy jego stosunek do pogróżek panny Toli był naturalny. Przypuszczał, że nie. Poczucie odpowiedzialności wyolbrzymiała jego przesadna wrażliwość. Setki mężczyzn w podobnej sytuacji, powziąwszy postanowienie zerwania, jużby się wo – góle nie zastanawiało nad skargami i pogróżkami rzekomej ofiary. Ale ten wzór, którym chciał się krzepić, nie mógł się jakoś wznieść ponad poziom czystej spekulacji myślowej i nad uczuciami Kielniewicza wciąż ciążył, jakby jakiś czad, gryzący i ciężki.
– Głupia idjotka – powtórzył głośno.
Zbliżył się do stołu, podarł list i skierował się do umywalni, żeby rzucić strzępki w kubeł, nim jednak zrobił dwa kroki, już zmienił postanowienie. Uległ myśli, z której głupoty zdawał sobie zresztą sprawę. Mianowicie, że list promieniował na pokój jakiemiś zatrutemi fluidami i mącił mu jasność sądu. Pod wpływem tej obsesji otworzył drzwiczki do pieca, rozgrzebał pogrzebaczem popiół i, wydobywszy na wierzch kilka żarzących się jeszcze węgli, rzucił na nie strzępki listu. Odrazu płomień chwycił papier, pomięte świstki wyprostowywały się i podfruwywały ku górze, jakby chcąc uciec przed zagładą. Trwało to jedną chwilę. Kielniewicz zaśrubował z powrotem piec, ale list, z którego nie zostało już ani śladu, zemścił się na nim w inny sposób. Pisany był na tanim, najpospolitszym papierze i Kielniewicz wyobraził sobie nagle Tolę, jak wbiegła do sklepu i całą siłą woli powstrzymując się od płaczu, poprosiła o arkusik papieru listowego i kopertę. Skrót szarej niedoli ludzkiej, zawarty w tym obrazie, poruszył nagle silniej, niż wszystkie poprzednie rozmyślania, jakieś najtajniejsze struny jego uczuciowości. Tak mu się zrobiło Toli żal, że jeszcze chwila, a byłby pobiegł do cukierni, w której pracowała jako kasjerka, i błagał ją o przebaczenie. Udało mu się wprawdzie zapanować nad sentymentalnym odruchem, ale nie był już pewien, czy jego sentymentalizm nie zwycięży w walce z rozsądkiem. Zdawał zaś sobie sprawę, że powrót do Toli równałby się wypaczeniu całego życia.
Kielniewicz romansował z Tolą od czterech miesięcy, a od trzech tygodni w życie jego weszła nowa kobieta. Była to panna Irena Wartnicka, córka bardzo zamożnego przemysłowca. Kielniewicz zaczął się koło niej kręcić i przekonał się bardzo szybko, że panna Irena przyjmowała okazywane jej przez niego względy z zachęcającą życzliwością. W dodatku przypadł odrazu do upodobania matce, która poprostu poczuła do niego jakąś słabość. Słowem, od niego już tylko zależało, żeby się ożenić i, skończywszy z okresem młodzieńczej cyganerji, stanąć mocno w życiu. Równie szczęśliwej okazji mógł drugi raz nie znaleźć i zlekceważenie takiego atutu w grze życiowej byłoby nietylko lekkomyślnością, ale szaleństwem nie do darowania. Zresztą sama panna bardzo mu się podobała. Stosunku z Tolą poważnie traktować nie mógł. Poza romansem nie miał z nią o czem mówić. Była zadziwiająco głupia. I przedewszystkiem nie mógł się poczuwać wobec niej do najmniejszej winy. Nie czynił żadnych wysiłków, żeby ją uwieść. Sama mu się narzuciła. Pierwsza zaczęła z nim w cukierni rozmowę i niespodziewanie, kiedy to już wytworzyło pewną trochę żartobliwą zażyłość, przyszła do niego do mieszkania.
– A, psiakrew – zaklął, przypominając sobie tę chwilę. Odżałować teraz nie mógł, że jej nie wyrzucił za drzwi.
Głupia Tola ujęła go niesłychanem oddaniem. Wciąż mu powtarzała, że go kocha nad życie i że może z nią zrobić wszystko. Pochlebiało to jego miłości własnej i było wygodne, bo zresztą bardzo go pociągała zmysłowo. Może popełnił ten jeden jedyny błąd, że zaczął ją również zapewniać o swojej miłości. Kierowała nim źle zrozumiana delikatność i współczucie. W oczach Toli było tyle pokory i tyle lęku, kiedy mu zadawała pytanie, czy ją kochał, że nie mógł nic innego odpowiedzieć, niż: Kocham. Ale również nie mógł sobie życia zawiązać z tego powodu. Musiał coprawda oddać Toli sprawiedliwość, że nigdy nie robiła nawet najsłabszych aluzji do małżeństwa. Przywiązanie jej było wyzbyte jakichkolwiek życiowych wyrachowań. Myśląc jednak o tej bezinteresowności spokojnie, Kielniewicz musiał ją także złożyć na karb głupoty. W niezdolnej do logicznego rozwiązania dwóch najprostszych myśli głowie Tola wyobrażała sobie, że tego rodzaju sielanka mogła trwać wiecznie, tak, jakgdyby oboje żyli w jakichś fantastycznych warunkach, poza rzeczywistością.
– A, niema o czem myśleć – machnął ręką i rzucił się na łóżko. Po chwili przymknął oczy i zasnął. Przyśniło mu się, że szedł jakąś długą, już jakby nawpół podmiejską ulicą, bo kamienice stały rzadko, rozgrodzone pustemi placami, pełnemi gruzów i śmieci. Był strasznie zmęczony, nogi uginały mu się w kolanach, brakło tchu. Raz po raz wiatr podrywał z ziemi tumany gęstego, czarnego kurzu i zasypywał mu oczy. Wiedział, że szedł załatwić jakąś sprawę, nadzwyczaj doniosłą, mającą zaważyć na całem jego życiu, ale jaka to była sprawa, nie pamiętał. I gorączkowo wytężał mózg, żeby sobie przypomnieć. Nagle zagrodził mu drogę długi, biały budynek, przed którym stała gromadka ludzi. Podszedł i zapytał pierwszego z brzegu, co to za dom. A oni wszyscy zaczęli się śmiać, ktoś gwizdnął mu przeraźliwie nad uchem i krzyknął:
– Pralnia sumienia.
I odrazu znalazł się we wnętrzu. Zobaczył wielką, jasną salę, pełną nagich ludzi, którzy stali nieruchomo, pozakrywawszy sobie twarze rękami. Pośrodku, na wzniesieniu, znajdowała się olbrzymia halja, w której mocna, zdrowa praczka szorowała coś tak zawzięcie, aż mydliny rozpryskiwały się na wszystkie strony. Przez chwilę patrzał zaciekawiony na ten widok i nagle zrozumiał. Do tej pralni ludzie mogli oddawać swoje sumienia do prania. I wychodzili czyści, uspokojeni, odrodzeni.
Ogarnęło go niewypowiedziane zdumienie. Nigdy w życiu nie słyszał jeszcze o tem, żeby można było wyjąć sumienie z duszy i oddać do uprania. – Dlaczegóż nie ogłaszają tego w pismach? – oburzył się, myśląc, ile miljonów ludzi błogosławiłoby tę czarodziejską pralnię, gdyby o niej wiedziało. Ale zaraz zapomniał i o zdumieniu i o wszystkich społecznych refleksjach. Została w nim tylko głęboka, promienna radość.
– Więc to można.
Pośpiesznie zaczął się rozbierać. I otworzył oczy. Wrażenie snu było tak silne, że obraz pokoju w pierwszej chwili wydał mu się niezrozumiały i obcy. Dopiero, kiedy odzyskał sprawność mózgu i już świadomie przesunął sobie w pamięci swój sen, ogarnęła go głucha wściekłość.
– Za co, za co?! – krzyknął, zrywając się z łóżka. – A cóż ja temu jestem winien. Czy ja jej się narzucałem.RENTGENOWSKIE ZDJĘCIE.
Poczekalnia u znakomitego chirurga wzbudziła w pani Stasi uczucie rozczarowania. – Taki wzięty, bogaty lekarz żeby tak mieszkał… Pokój był prawie pusty. Pośrodku okrągły stół, taniutkie krzesła, na ścianach jakaś zbiorowa fotografja, przedstawiająca panów z brodami, w staroświeckich żakietach i marynarkach. To wszystko było tak mało zachęcające, że pani Stasia byłaby nawet zwątpiła może o wiedzy profesora i skuteczności szukania u niego porady, gdyby nie zauważyła, na szczęście, wśród oczekujących pacjentów znajomego z widzenia, którego majątek obliczano na wiele miljonów.
Obecność tak bogatego człowieka pozwoliła jej wyzbyć się pewnego zażenowania, jakiego doświadczyła na widok zbyt ubogiego pokoju i niewyraźnych gości. Usiadła nawprost miljonera i szukała w jego wzroku potwierdzenia myśli, którą delektowała się sama: – my oboje wiemy, kim jesteśmy – ale fabrykant był nachmurzony, zamyślony i nie zwrócił nawet na nią najmniejszej uwagi. – Musi być bardzo ciężko chory – usprawiedliwiała go pani Stasia z jakąś próbą nawet wywołania w sobie współczucia, w czem tkwił podświadomy podstęp urażonej ambicji. Na tak egzotycznym gruncie, jak poczekalnia "chirurga", fabrykant nie powinien już się był krępować, że się nie znali osobiście. Po krótkiem wahaniu pani Stasia postanowiła pierwsza zacząć z nim rozmowę – upozorowaniem przełamania konwenansów było wciąż współczucie, ale w tej samej chwili właśnie fabrykanta wywołano do lekarza.
Inni goście nie przedstawiali już nic ciekawego i pani Stasia mogła z powrotem zacząć się niepokoić własnem cierpieniem, które zresztą, jako cierpienie, odczuwała bardzo nieznacznie. Głównym motywem wizyty jej u lekarza była obawa przed możliwemi komplikacjami w przyszłości. Samej nie przyszłoby to jej nigdy do głowy, ponieważ przyszłości nie potrafiła sobie inaczej wyobrazić, jak tylko jak najlepiej, ale nastraszyli ją różni znajomi.
– Niech pani idzie… Lepiej się poradzić… Cóż to pani szkodzi?
Przed kilku miesiącami pani Stasia cudownie ocalała z katastrofy automobilowej, z której zresztą nikt, na szczęście, nie zginął. Z czworga osób ona była najbardziej poszkodowana. Złamała dwa żebra. Zrosły jej się szczęśliwie, ale czasami w uszkodzonych miejscach dokuczał jej ból. Przyznając teoretycznie słuszność namowom życzliwych osób, które jej radziły, żeby tego nie zaniedbywać, wciąż odkładała wizytę u lekarza. Na nagłe przyśpieszenie decyzji wpłynęła dopiero płotka, jaka się rozeszła po mieście, że chirurg, którego jej polecono, rozwodzi się z żoną.
Po fabrykancie pani Stasia musiała przeczekać jeszcze jedną osobę. – Baba, to najgorzej, westchnęła, – widząc, jak wywołana pacjentka zerwała się z krzesła. Niecierpliwiło ją już nietylko samo oczekiwanie, zatrute jakby pewną nudą niechęci, że inni mieli pierwszeństwo, ale i niepokój. Mimo, że dotychczas nie brała nigdy cudzych obaw i swoich żeber poważnie, nie dopuszczając poprostu myśli, aby ją mogło spotkać co złego, tem bardziej, że odleżała już przecież katastrofę przez kilka tygodni w łóżku, jednakże atmosfera poczekalni zaczynała oddziaływać na nią tak denerwująco, że wreszcie wydało jej się, że już jej niechybnie grozi jakieś ciężkie kalectwo. W wyobraźni widziała dwa swoje żebra, wyrastające jej, jak dwa ostre szpikulce przez ciało. I, ulegając coraz silniejszej autosugestji, doprowadziła to uczucie do takiego stanu napięcia, że, gdy lokaj wezwał ją do gabinetu, ledwo miała siłę iść i ukazała się lekarzowi, wystraszona, blada, ze łzami w oczach.
Chirurg był bardzo przystojny i właśnie w jej rodzaju.
Stwierdziwszy to, pani Stasia nie mogła sobie darować złego wrażenia, jakie musiała w nim wzbudzić swoim wyglądem. Ale się myliła. Bo było ta dobre wrażenie. Już w pierwszem zapytaniu: – "A cóż to pani jest?" tkwiło trochę niekonwencjonalnej poufałości, zakrojonej nawet na serdeczność. I w tym tonie utrzymywała się do końca cała konsultacja. Mimo że rozmowa ani na chwilę nie zboczyła z linji ściśle medycznej porady, pani Stasia zdawała sobie sprawę, że w tych suchych napozór zdaniach kiełkowała już możliwość flirtu. Przystojny chirurg traktował ją trochę, jak dziecko bezradne, słabe, wyśmiewał się z jej obawy, ale, żeby ją uspokoić ostatecznie, kazał przyjść drugi raz i przynieść fotografję Roentgena. Pani Stasia wpadła w ton zalęknionego dziecka. Wpatrywała się w lekarza pokornym wzrokiem i odpowiadała coraz bardziej cicho i nieśmiało.
W domu mąż doprowadził ją do głuchej furji. Bo powiedział to właśnie, czego się spodziewała:
– Wiedziałem, że ci nic nie jest.
Pani Stasia przysięgła sobie w duszy, że tego "wiedziałem, że ci nic nie jest" nigdy mu nie daruje. Wogóle przestała zaraz odpowiadać. Zamknęła się w swoim pokoju i myślała o chirurgu. Tak, jak się dzieci bawią – na niby. Majaczyło jej się rozejście z mężem, odbicie chirurga tej kobiecie, dla której podobno chciał się rozwieść z żoną. Wyobrażała sobie, jakie jest życie żony chirurga. Przyszło jej na myśl kilka przyjaciółek, któreby zaprosiła na jakąś ciekawą operację męża. I odrazu projektowała, jakby to można urządzić elegancko i estetycznie. Ustawić w rogu stołek, trochę kwiatów, kawę, koniak, maleńkie, haftowane serwetki i tamby siedziały cichutko.
Nazajutrz poszła do rentgenizacji. Kiedy ją prześwietlono i uprzytomniła sobie, że chirurg będzie oglądał jej fotografję, zrobiło jej się nagle nieprzyjemnie na myśl, że na żebrach mogły być jakieś ślady złamania. Pragnęła wywrzeć jak najefektowniejsze wrażenie.
I z kokieteryjnym uśmiechem zwróciła się do lekarza, który dokonywał zdjęcia:
– Panie doktorze… Ja mam wielką, wielką prośbę.
Lekarza zdziwił trochę jej gorący ton.
– Jaką?
– Niech pan doktór każe starannie wyretuszować tę fotografję, żebym jak najlepiej wyszła… Drogi panie doktorze…SZATAN.
Zdarza się, że policja aresztuje najniewinniejszego człowieka pod słońcem. I trzeba znać sposoby, jakiemi się trafia do sędziów i prokuratorów, bo inaczej – wszystko przepadło. Może ofiara takiej nieszczęsnej pomyłki zgnić w więzieniu.
Wzruszającą historję na ten temat opowiada właśnie pani Pawłowska, praczka, przysadkowata osoba dobrej tuszy, z małym, zadartym noskiem, który ginie między pulchnemi policzkami. Pani Pawłowska jest ubrana jak uczciwa mężatka, ale w uszach ma szmaragdy, wielkości pięćdziesięciogroszówek i to w dodatku jeszcze otoczone brylantami.
Musiała się na ten niepotrzebny zbytek wykosztować.
– Ten prokurator to szatan – wzdycha przed zebranymi w bramie słuchaczami. – Targowałam się jak o wołu i ani grosza nie chciał żyd ustąpić. Całe trzy złote dałam za te kolczyki. A tak mi było pieniędzy potrzeba!
– A pocóż pani kupowała? – odzywa się jakiś zadziwiony głos.
Pani Pawłowska toczy wzrokiem po słuchaczach, jakgdyby chcąc się przekonać, czy wszyscy są należycie skupieni.
– Wstyd i zmartwienie – jęczy żałośnie. – Dwa miesiące temu, po znajomości nastręczyli nam sublokatora. Przyzwoity mężczyzna, kawaler, mówił, że ma robotę, nikt się c niego nie dowiadywał, nawet mój stary chwalił, że niezgorzej trafiliśmy i prędzej śmierci bym się spodziewała, niż tego, że go policja weźmie.
– Musieli mieć jakąś złość na niego, albo myśleli, że przy tem skorzystają – odzywa się inny głos, sceptyczny.
Pani Pawłowska potrząsa niecierpliwie głową.
– Żeby to tylko to. Ale on podobno ludzi pomordował. A taki się pokazywał cichy, na swojem miejscu! I wprowadził się za fałszowanym pasportem. Policja zakuła go w kajdany i zaraz na mojego starego – "Pan jest gospodarz mieszkania, pan odpowiada za wszystkich". Niby, że był z bandytą we spółce. Ja krzyczę, drę włosy z głowy, a ten mój Teofil taki murmul, ani się odezwie. Zakładają i jemu kajdany na ręce, a on nic, jakby mu język odjęło. I razem prowadzili ich przez podwórze. Cała kamienica patrzy, myślałam, że trupem padnę. A bo ja wiedziałam, jak go długo przytrzymają? Gdzie to się biedny człowiek doprosi sprawiedliwości. Niechby posiedział, ale to naj – gorsze, że robotę by stracił. Jak policja z moim Teofilem poszła, tak się w mieszkaniu zrobiło jak w grobie. Ludzi się naschodziło, każdy radzi co innego, dzieciaki lamentują, a ja to aż schrypłam od krzyku. Dopiero tapicer, co jakiemuś adwokatowi meble odnawiał, mówi: "Niech pani Pawłowska leci do prokuratora. Nikt nie pomoże, tylko jeden prokurator". Myślę, do samego piekła bym poszła, więc jakgdyby nigdy nic, siadłam i zaczynam obierać kartofle na obiad. Jak się wszystko rozeszło, ja znów do tapicera, że to on mieszka na tym samym korytarzu. Tapicer wciąż o prokuratorze, a jego żona, niezgorsza nawet kobieta, odrazu: – "A kolczyki brylantowe pani Pawłowska ma?" Ja na nią oczy postawiłam, że niby, co to znaczy. "Bo jak pani nie będzie miała brylantowych kolczyków, to prokurator nawet i nie spojrzy na panią". A tapicer przyświadczył. – "Pewno, że jakby się kto do niego w brylantach wybrał, toby inaczej z nim gadał". Jak ja nie zacznę płakać, myślę, ostatnia moja godzina wybiła! Gdzie ja się będę traciła na kolczyki, jak trzeba każdy grosz dusić, bo niewiadomo, jak długo. Dzieci przecież wodą ze zlewu nie nakarmię. Ale jak mus, to mus. Poleciałam do hali i wklepało we mnie żydzisko, co chciało, bo całkiem byłam jak bez głowy.
Opowiadanie pani Pawłowskiej nie mija bez wrażenia. W oczach słuchaczy maluje się pełne współczucia niedowierzanie. Po chwili przerywa ciszę jakiś głos.
– No i cóż ten prokurator?
– A czy to oni wiedzą, czego chcą! Nimem się wybrała, już Teofila do domu wypuścili. Powiedzieli, że go jeszcze raz przesłuchają, tak, jakby on miał czas. Raz i drugi go wzywali i musieli przyznać, że jego winy nie było.
Pani Pawłowska opowiedziała swoje i niema dłużej na co czekać. Słuchacze zaczynają się rozchodzić. Praczka stoi jeszcze chwilę w bramie, zapatrzona żałośnie przed siebie. Sto razy powtarzała już tę historję i zawsze odżywa w niej gorycz z powodu niepotrzebnego wydatku. Ale tylko to ją pociesza, że inaczej postąpić nie mogła. A jeżeliby Teofila nie wypuścili zaraz, jakżeby się pokazała prokuratorowi? I jeszcze raz mruczy z głębokiem przekonaniem w głosie.
– To szatan, ten prokurator.MRÓZ I WYCHOWANIE.
Zapanowały straszne mrozy i w Warszawie zabrakło węgli. Rodzice czteroletniego Frania byli bardzo strapieni z tego powodu.
Franio nie odczuwał troski. Siedział przed lustrem, przy tualecie matki i rozkoszował się nowoobmyśloną zabawą, która polegała natem, że co chwilę zanurzał w pudełku od pudru duży, łabędzi puszek, a następnie machał ręką i z całej siły dmuchał na proszek, chcąc, żeby puder doleciał aż do sufitu.
Rodzice rozmawiali głośno w sąsiednim pokoju. Mimo że Franio był zupełnie pochłonięty swoją pracą, ani jedno słowo rozmowy nie uchodziło jego uwagi.
– Telefonowałem do wszystkich znajomych – mówił ojciec. – I nikt nie ma węgli.
– Napewno mają, tylko nie chcą dać – odparła matka. – My możemy się już wogóle poszczycić znajomymi. Nas przy każdej okazji wyzyskują, ale żeby się czemś odwdzięczyć…
– Ha, trzeba się było zawczasu zaopatrzyć w węgiel.
Matka rozśmiała się ironicznie.
– A tak, sprowadzać całe tonny węgla, żeby połowę rozkradli! Trzebaby chyba nie wychodzić z piwnicy i tam sypiać.
– Przesada! – mruknął ojciec. – Przecież trzymają ludzie węgiel w piwnicach.
– Widocznie ten węgiel nic ich nie kosztuje. Jak kto ma darmo, to nie dba, czy mu ukradną, czy nie. A zresztą wyjdzie mu jeden zapas, to mu dostarczą nowego.
– Ale my kupujemy za gotówkę. Na tonny taniejby nas kosztowało.
– Policz. Dozorca nie przyniesie, bo za wielki pan. Trzeba donająć człowieka. Cokolwiekbyś mu zapłacił za wnoszenie na górę, to zawsze dla siebie ukradnie. Służąca, gdyby mogła, toby i z jajka ulała! A cóż dopiero mówić o dozorcy. Napewno ukradnie. U dozorcy, jak zajrzeć do niego, blacha aż czerwona. Przecież nie kupuje węgla. Kradnie po piwnicach.
Franio słuchał rozmowy z takiem zaciekawieniem, że, nie chcąc rozpraszać sobie uwagi, wetknął z całej siły puszek w otwarty słoik z kremem i odwrócił głowę w stronę drzwi. Nie przeszkadzało mu to grzebać w pudełku palcami i rozsypywać puder po tualecie.
Po chwili milczenia ojciec znów się odezwał.
– Przecież, kiedy się kupuje węgiel na kilogramy, to także niema gwarancji, że cię nie oszukają. W składzie nie doważą, a ten, kto niesie, może sobie usypać z kosza.
– A już wolę, żeby się inni zbogacali, niż szachrajki służące i ten bezczelny dozorca!
Po tych słowach matka weszła do sypialni. W pierwszej chwili nie dostrzegła zajętego synka i odezwała się pieszczotliwym głosem.
– Czem to Franuleczek tak grzeczniutko się bawi?
– Jezus Marja! – krzyknęła zaraz. – Co ten nieznośny bachor tu narobił! Ja ci chyba łapy poobtrącam! Niedość tej całej klęski z mrozem, jeszcze ten się wybrał, żeby mnie udręczyć! Nigdy w życiu nie widziałam dziecka tak bez sumienia!
I zaczęła krzyczeć na całe mieszkanie.
– Genia! Genia! Gdzie ty w kuchni przepadasz? Nigdy ciebie wyciągnąć nie można.
Do pokoju wpadła Genia. Miała na sobie trzy, trochę dziurawe, swetry, twarz zakopconą od primusa i prawie granatową z zimna.
– Dlaczego ty dziecka nie przypilnujesz! A jutro nawet nie będzie ci się chciało tego pudru posprzątać. Jeszcze na Wielkanoc będzie leżał pod szafami!
– Przecież musiałam kaszkę dla dziecka gotować. Primus mi zgasł…
– Ty masz zawsze rację! Jeszcze nie widziałam służącej, żeby nie miała racji. Weź go i oczyść!
Genia nachyliła się czule nad Franiem.
– Choć, Franulku, zaniosę cię do kuchni, to się tam oczyścimy.
Ponieważ Genia była szczupła i drobna, a Franio tłusty i ciężki jak glina, więc aż stęknęła, podnosząc go do góry.
– Czyś ty zwarjowała! – krzyknęła matka. – W kuchni tak zimno, że i piesby nie wytrzymał. Oczyścisz go w pokoju!
Franio spojrzał z podziwem na służącą, która tak lubiła siedzieć w kuchni, gdzie i psu byłoby za zimno, że nigdy nie można było jej stamtąd wyciągnąć.
I po chwili zasiadł nad kaszą. Genia starannie upychała mu ją łyżką w ustach i z ożywieniem opowiadała matce.
– Wszystko złodziejstwo i oszustwo, proszę pani. Niby tam dla biednych rozdają jedzenie po Warszawie. Biedny to się akurat dopcha. Niejedna baba ma dobrze co w garnek włożyć, a stanie w kolejce, przy niej pół kopy bachorów, nabierze tej grochówki, pójdzie do domu, a obiad, co jej się na kominie gotuje, schowa na jutro. Są takie praktykantki, co całe miasto oblecą i wiedzą, gdzie co darmo oblizać. Biedny to i nieodziany, i niedożywiony, i zimno mu nawet stać w tym ogonie. A taka niejedna łokciami się rozepcha, bo przecie jak nie ma biedy, to ma rogi. Ale, jak rozdadzą trochę tej wodzianki, to myślą, że głodnych zabraknie! Nie zabraknie, póki świat stoi na oszukaństwie!
– Gadasz, gadasz, a w kuchni robota czeka! – wykrzyknęła matka.
I w chwilę po wyjściu Geni odezwała się do ojca:
– Nawet i oni wiedzą, że teraz cały świat stoi na złodziejstwie i oszustwie.
Usiadła na otomanie, posadziła obok siebie Frania i, otuliwszy go chustką, codziennym zwyczajem zaczęła mu opowiadać bajeczkę. Starała się zawsze, aby to nie była tylko improwizacja, ale i posiew jakiegoś zdrowego ziarna w duszy dziecka.
– Było tak raz – zaczęła po chwilowym namyśle, – że na świecie zapanowały straszne mrozy. Koleje przestały chodzić, nie dowożono węgla, chłopi bali się przywieźć ze wsi mleka, kartofli, boby w drodze zmarzli; każdy narzekał, tulił się, jak mógł i szukał ratunku u drugiego. Pewna biedna staruszka siedziała w swojej nieogrzanej izdebce na poddaszu i zziębła tak strasznie, że już zdawało jej się, że umrze. Nie miała ani kawałeczka drzewa, ani węgla. Całe życie była uboga i pracowała ciężko, a to, co zaoszczędziła pracą, rozdała uboższym od siebie, bo każdy człowiek powinien pomagać bliźnim. – Pójdę na ulicę, może, jak się rozruszam, to mi będzie cieplej – pomyślała. Owinęła się w stare gałgany, zaczęła schodzić po schodach i zobaczyła kubełek z węglem, który ktoś postawił. Ten węgiel stał tam długo, ale nikt go nie zabrał, bo ludzie są uczciwi i nie ruszają cudzej własności. Uboga staruszka pomyślała – ot, gdyby ten węgiel był mój, tobym go zaraz oddała nieszczęśliwym… A znowu u jakichś bogatych państwa rozchorowała się córeczka i doktór kazał, żeby w pokoju było bardzo gorąco. Mieli dużo pieniędzy, ale nigdzie nie mogli kupić węgla. Siedzą wieczorem strasznie zmartwieni, a tu ktoś puka do drzwi. To dozorca, który się o chorobie dziewczynki dowiedział, przyniósł resztkę swojego węgla i bardzo prosił, żeby państwo wzięli, bo jego dzieci zdrowe, a wszyscy ludzie powinni się kochać… A jeszcze pewnej poczciwej służącej przywiózł brat, co miał kawałeczek lasu na wsi, trochę drewek, ale ona nie chciała za nie pieniędzy od swoich państwa, bo służąca także jest człowiekiem.
W tej chwili do pokoju weszła Genia.
– Oj, już chyba coraz większy mróz bierze, bo w kuchni aż zęby latają! Możeby Franulkowi kołderkę przy piecu ugrzać do łóżka?
– Ja nie wiem, jak ty tam w kuchni wytrzymasz – zatroszczyła się matka. – A ciągle ci radzę, żebyś sobie kupiła watowaną kołdrę, zamiast pchać całą pensję niewiadomo w co.
I po chwili zamyślenia dorzuciła z westchnieniem.
– Dałabym ci ten koc niebieski, aleś go świeżo uprała i za bardzoby się zabrudził…TAKSÓWKA.
Jak wszystkie znakomite pomysły tak i ten urodził się niespodziewanie, jakgdyby z powietrza. Dwaj nierozłączni przyjaciele panowie Jan Broński i Kazimierz Szczurka szli na spacer w stronę parku Paderewskiego. Panowie Broński i Szczurka znali się ze sobą przeszło pięćdziesiąt lat. Oczywiście w ciągu tak długiego czasu koleje ich życia układały się rozmaicie. Bywały okresy, że się nie widywali i po kilka lat, a nawet ostatni najdłuższy rozściągnął się do okrągłego dziesięciolecia. Wojna zatrzymała Brońskiego w Rosji, a Szczurka przeżywał ją w Warszawie i spotkali się dopiero w 1924 roku w chwili, gdy sytuacja obu, nadwyrężona przez wstrząśnienia dziejowe, zaczęła się już poprawiać. Dzięki temu powitanie obeszło się bez melancholji. I okazało się odrazu, że dziesięć lat rozłąki nie wywarło najmniejszego wpływu na psychikę przyjaciół. Byli tacy sami, jak wówczas, kiedy się rozstawali. Żaden nie miał tego wrażenia, że drugi zbytnio się postarzał. Nie wdając się w rozwlekłe opowiadania przeżyć, któreby wymagały mnóstwa wyjaśnień, przeszli odrazu do tematów, jakie im nasuwała rzeczywistość. Obcowanie duchowe wtedy dopiero bywa rozkoszne, gdy obie strony mówią jedno i to samo. Panowie Broński i Szczurka różnemi słowami mówili jedno i to samo i mogli godzinami z przyjemnością z sobą rozmawiać.
Obaj byli urzędnikami i obaj posiadali pewne zasoby pieniężne, które im pozwalały nie zależeć od posad. Broński owdowiał jeszcze przed wojną a Szczurka był starym kawalerem. Stosunkiem ich kierowały pewne prawa, które po pięćdziesięcioletniem doświadczeniu okazały się bardzo korzystnemi dla utrwalenia przyjaźni. Przedewszystkiem, nigdy nic nie wymagali od siebie nawzajem, następnie z chwilą, gdy się tracili z oczu, przestawali odrazu o sobie myśleć i wreszcie we wzajemnych rozmowach byli niesłychanie dyskretni. Nie poruszali nigdy swego stosunku do kobiet. To nawet przybierało już pewną formę obłudy. Zdarzało im się nieraz przyglądać jednej i tej samej kobiecie, ale nie było wypadku, żeby który w takim razie powiedział, że ją uważa za ładną albo ponętną. Tak upłynęły im dwa lata, aż do niewyróżniającego się niczem napozór dnia, w którym tajemnicze przeinaczenie zaprowadziło ich na most Poniatowskiego. Był to zresztą dość częsty kierunek ich spacerów. I ponieważ zazwyczaj albo jeden, albo drugi, gdy się znajdowali mniej więcej w połowie wiaduktu, wszczynał niezmiennie rozmowę na temat, jak to będzie wyglądało, gdy po obu stronach staną szeregi wielkich, nowoczesnych kamienic, więc wkońcu zagrozili sobie, że pierwszy, który ten temat jeszcze raz poruszy, zapłaci karę. Wskutek tego na wysokości ulicy Czerwonego Krzyża obaj umilkli. I, co było dziwniejsze, obaj doświadczyli uczucia pustki w mózgu. Nie wiedzieli o czem mówić. Uszli tak kilka kroków i nagle Broński odezwał się niespodziewanie:
– Wiesz ty, że taksówka to dobry interes.
– Ja już nieraz o tem myślałem – odparł Szczurka.
– Myślałeś? – ucieszył się Broński.
– Nietylko myślałem, ale i liczyłem. Można mieć kilkaset złotych miesięcznie.
– Dobry procent!
– Niezawodny. Interesy, oparte na ruchu, są zawsze znakomite.
– No więc… co tu długo gadać. Kupmy do spółki taksówkę.
– Kupmy!
Wspólność zaciekawień i myśli obu przyjaciół wyszła na jaw dopiero wieczorem, gdy zasiedli przy biurku, celem rozpatrzenia całej sprawy. Okazało się, że i jeden i drugi mieli wszystkie jak najdokładniejsze informacje i co ważniejsze podobno poglądy na różne marki automobilów. Nazajutrz, od samego rana można już było przystąpić do realizacji projektu.
Los poparł zamierzenia panów Brońskiego i Szczurki, zsyłając im doskonałą okazję w postaci nowiuteńkiego samochodu, który mogli nabyć za stosunkowo niską cenę. Była to również taksówka. Właściciele pozbywali się jej, gdyż liczba ich sięgająca szesnastu osób, wśród których znajdowały się małoletnie sieroty, wymagała tak skomplikowanej księgowości, że to pochłaniało dochody. W kilkanaście dni po powzięciu decyzji panowie Broński i Szczurka mogli dokonać w samo południe uroczystego aktu wypuszczenia swojej taksówki na miasto. Powierzyli ją nieznajomemu szoferowi, ale należy oddać tę sprawiedliwość losowi, że jeśli chce komuś okazać usługę, to już nie wyświadczy jej połowicznie. Poza okazją więc taksówki, nowi przedsiębiorcy znaleźli okazję dodatkową w osobie szofera. Był to młody człowiek, posiadający znakomite świadectwa i nad wyraz sympatyczny. Jeden z głośnych filozofów amerykańskich twierdził, iż dla właściciela domu daleko ważniejszą rzeczą jest znać przekonania religijne lokatora, niż stopień jego zamożności. Tej samej zasady trzymali się panowie Broński i Szczurka. Nie dobre świadectwa były tak przekonywające, tylko osobiste wrażenie z rozmów, jakie prowadzili z panem Witoldem Zalesińskim, poddając go pewnego rodzaju moralnemu egzaminowi. Otwarty, szczery, prosty, inteligentny, Zalesiński zdobył sobie ich najzupełniejsze uznanie i zaufanie. Coprawda, Szczurka miał jedno zastrzeżenie.
– Za przystojny.
Gdy je wypowiedział jednak, Broński wzruszył ramionami.
– Trudno na szofera wybierać pokrakę.
– Wolałbym żonatego.
– Żeby się do domu śpieszył – rozśmiał się ironicznie Broński
– A ten może dziewczyny za darmo wozić po mieście.
Broński machnął ręką, wyrażając tym gestem, że ze Szczurka nikt nie dojdzie do ładu. Zresztą, umowę zawarli i za późno było na zastrzeżenia.
Pierwsze dni przeszły ich najśmielsze oczekiwania. Taksówka wykazywała nadspodziewane dochody. Pan Szczurka obliczył już, że jeżeli tak pójdzie dalej, a nie było powodu do przypuszczenia, żeby nie szło, to wyłożony przez nich kapitał wróci się o trzy miesiące wcześniej, niż przypuszczali. Ponadto osobiście pan Szczurka do zysków musiał doliczać i pewne drobne oszczędności, które sięgały jednak kilkunastu złotych miesięcznie, a pomnożone przez dwanaście, równały się już kilku dolarówkom. Bo pan Szczurka sam przestał zupełnie jeździć taksówkami. Jeździć własną i płacić samemu sobie, nie miało sensu, a jeżdżenie innemi stawało się popieraniem konkurencji. Pilnował się więc, żeby się nigdy nie śpieszyć i chodził zawsze piechotą. Ale zarazem wyrabiała się w nim konkurencyjna zawiść. W świąteczne i dżdżyste dni, gdy obszedłszy kilkanaście ulic, nie widywał na stacjach taksówek, irytował go ten nadmierny ruch. Praw – dziwa przyjemność by mu sprawiło, gdyby tylko jeden, jedyny samochód krążył po mieście. Kształtna maszyna zbudziła w jego starokawalerskiej duszy instynkty ojcowskie. Zaczynał się do niej przywiązywać, jak do córki.
I oto nagle, pewnej przygodnej niedzieli, gdy już się zaczynały spacery podmiejskie, szczęśliwa taksówka, która powinna była tego dnia przynieść niebywałe jakieś sumy, przyniosła dochód tak mizerny, że dla rozmiłowanego w niej pana Szczurki stało się to już przykrością uczuciową. Następnej niedzieli powtórzyło się to samo zjawisko. Potem gwałtowny spadek zaznaczył się w jednym z powszednich dni, w środku tygodnia. Broński, któremu Szczurka zwrócił uwagę na to dziwne zjawisko, zbagatelizował je z niezrozumiałą obojętnością.
– Rozmaicie bywa. Czasami ludzie jeżdżą więcej, czasem mniej.
Szczurce to nie wystarczyło. Z doświadczenia już wiedział, że bywały dni gorsze i lepsze, w każdym jednak razie najsłabsze nawet dni normalne nie wykazywały tak gwałtownych różnic. Zrodziło się w nim przykre podejrzenie, że się pomylili co do uczciwości szofera. Postanowił go sprytnie wybadać. Przyjaciela w to nie wtajemniczał, gdyż go uważał za zbyt miękkiego człowieka, który zawsze starał się wszystkie zatargi łagodzić.
Badanie nie było trudne. Pan Zalesiński odrazu opowiedział prawdę. I ta prawda była w cynizmie swoim tak ohydna, że Szczurka w jednej chwili stracił wiarę w uczciwość ludzką. Broński, sześćdziesięcioletni, z którym się znali od wstępnej klasy i o którego kryształowym charakterze przez pięćdziesiąt lat nie wątpił, miał jakąś dziewczynę i woził ją za miasto ich taksówką z wyłączonym licznikiem. Zalesiński sani był tem zgorszony. Zauważył nawet ironicznie, że gdy się panu Brońskiemu kobiet chciało, mógł sobie bardziej odpowiedniej wiekiem poszukać. Bo to była młoda, najwyżej dwudziestoletnia dziewczyna. Pracowała u fryzjera, bo już nieraz wystawał przed sklepem. Gwałtownym wstrząśnieniom moralnym towarzyszył zawsze u pana Szczurki silny rozstrój żołądka. Dwa dni ciężko przechorował, ale to go uchroniło od jakiejś fantastycznej awantury z Brońskim. Gdyby przyjaciel nawinął mu się przed oczy bezpośrednio po rewelacjach szofera, Szczurka byłby go co najmniej spoliczkował. Nie chodziło tu o kilkadziesiąt złotych. Dla Szczurki nadużycie rozkładało się na całe pięćdziesiąt lat, w ciągu których uważał Brońskiego za nieskazitelnie uczciwego człowieka. I darować mu nie mógł dwudziestoletniej dziewczyny. Nie dlatego, żeby był sam przesadnie cnotliwy, albo wystygły ze wszystkich pożądań. Żyły w nim zmysły i pewną, głęboką przyjemność, z którą się z nikim nie dzielił, sprawiało mu stwierdzenie faktu, że siły nie zawodziły go jeszcze. Ale pociągały go tylko kobiety dojrzałe. Lubowanie się w podlotkach uważał teoretycznie za zwyrodnienie. Wprawdzie panna od paznokci nie była bezwzględnie podlotkiem, w stosunku do Brońskiego, jednak można ją było uważać za podlotka. "Ta jakaś tam" pchała starego durnia do zguby. I linja upadku przyjaciela przedstawiała się panu Szczurce jasno. Od rozpusty – do nieuczciwości.
Po dwóch dniach choroby czuł się tak osłabiony, że nie miał siły na prowadzenie przykrych rozmów. Dowiedział się natomiast, że Broński znów przez całe jedno popołudnie obwoził swoją panienkę po podmiejskich letniskach. Najgorsze było to, że, ochłonąwszy z pierwszego oburzenia, pan Szczurka wyczuwał ze wstydem w duszy pewien lęk przed rozprawą z przyjacielem. Z natury był łagodny i nieśmiały i nieraz w życiu rezygnował ze swoich praw i pretensyj, aby tylko uniknąć niemiłych zatargów. Zdawał sobie jednak sprawę, że pomijać milczeniem tak jaskrawego wybryku nie mógł. Pod wpływem wewnętrznej rozterki duchowej tak stracił wiarę we wszystko, że i opowiadanie szofera zaczęło budzić w nim wątpliwość. A może kłamał i wymyślił całą tą historję, żeby pokryć własne nadużycia? Zastanawiając się nad tem, doszedł do wniosku, że na zasadzie oskarżenia szofera nie mógł jeszcze wszczynać awantury z przyjacielem. Postanowił zbadać rzecz własnemi oczami i przedewszystkiem zacząć od kazania tej jakiejś pannie, która jakoby pchała Brońskiego do zguby. Myśli tej chwycił się z przyjemnością, ponieważ pozwalała mu na odłożenie przykrej rozmowy. I tego samego dnia jeszcze wybrał się pod wskazanym adresem do fryzjera. Pracowała tam rzeczywiście panienka, której wygląd ściśle się zgadzał z opowiedzianym mu przez Zalesińskiego rysopisem. Ale wywarła ona na nim wrażenie istoty tak dziecinnej jeszcze i skromnej, że pogląd jego na pchanie do zguby musiał ulec zasadniczej zmianie. Już jeżeli kto kogo, to właśnie stary rozpustnik, Broński mógł do zguby pchać to dziecko. I pan Szczurka postanowił przeciwdziałać. Poraz pierwszy w życiu zajął się pielęgnowaniem paznogci. Ale zato, jakgdyby chcąc swą przeszłość odrobić, poddawał się tym zabiegom coraz częściej. W pierwszym tygodniu dwa razy, w drugim trzy, w trzecim cztery i wreszcie stał się codziennym gościem we fryzjerni. Panna Halina udawała już tylko, oczywiście, że mu obcina i lakieruje paznokcie, bo gdyby chciała to wykonywać z normalną sumiennością, to pan Szczurka wogóle jużby palców nie miał, ale dzięki tym codziennym wizytom, znajomość z panną Haliną mogła się przenieść poza fryzjernię. Wreszcie, pewnego dnia, pan Szczurka, trochę zmieszany i zawstydzony, zwrócił się do Zalesińskiego z prośbą o zachowanie tajemnicy w pewnej sprawie, zwłaszcza przed Brońskim. I, gdy szofer mu przyrzekł milczeć, jak grób, pojechali na spacer z panną Haliną, oczywiście, nie włączając licznika. Również te spacery trwały kilka miesięcy. Panna Halina musiała rzucić posadę u fryzjera, bo mogła prowadzić życie podwójne, ale na potrójne już jej brakło czasu. Przysięgła panu Szczurce, że dawno zerwała wszelkie stosunki z Brońskim. Dla pana Szczurki była to wiadomość wielce radosna, którą psuła jednak coraz głębsza melancholja Haliny. Wciąż mu robiła wyrzuty, że ją sprowadził z drogi cnoty i złamał życie. Pan Szczurka czuł się w głębi duszy wobec niej winnym i dał jej z resztek swych kapitałów parę tysięcy złotych na wynagrodzenie krzywdy. Mniej więcej w tym samym czasie zrobił to i Broński. Wtedy Halina wręczyła pieniądze Brońskiego Szczurce, a Szczurki Brońskiemu i kupiwszy rozklekotaną taksówkę, wyszła za mąż za szofera Zalesińskiego.