Prawda, która nas niesie. Amerykańska podróż - ebook
Prawda, która nas niesie. Amerykańska podróż - ebook
JEDNA Z NAJBARDZIEJ INSPIRUJĄCYCH ŚWIATOWYCH LIDEREK.
WICEPREZYDENTKA USA W SZCZEREJ OPOWIEŚCI O SWOIM ŻYCIU, WAŻNYCH DLA NIEJ WARTOŚCIACH I MOTYWACJI DO DZIAŁANIA
Jako córka imigrantów i aktywistów, Kamala Harris od najmłodszych lat obserwowała walkę o sprawiedliwość. Jej pierwsze wspomnienie z dzieciństwa to tłum ludzi, na który patrzyła z wózka pchanego przez rodziców podczas protestu w obronie praw obywatelskich. Społeczność, w której się wychowywała, nauczyła ją przeciwstawiania się wszelkim nierównościom i wiary we własne przekonania. Dlatego tak ważne było dla niej stać się głosem tych, którzy zostali go pozbawieni. Wzrastając wśród takich wartości, została jedną z głównych politycznych liderek naszych czasów.
W swojej autobiografii odważnie mówi o wielkich wyzwaniach, z którymi wszyscy się dziś mierzymy. Czerpie z mądrości inspirujących ją osób, nie zapomina o ciężkiej pracy włożonej w osiągnięcie swoich celów. Przekazuje wizję wspólnej walki, którą należy podjąć w obronie podstawowych wartości. To pierwszy tak ważny kobiecy głos będący impulsem do zmian i nadzieją, której wszyscy potrzebujemy.
Za wiele lat nasze dzieci i wnuki podniosą głowy, spojrzą nam w oczy i zapytają, gdzie byliśmy, kiedy gra toczyła się o najwyższą stawkę. I jak to wyglądało. Nie chcę, żebyśmy mogli opowiedzieć jedynie o tym, co wtedy czuliśmy. Chcę, żebyśmy im powiedzieli, co zrobiliśmy.
- Kamala Harris
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8496-8 |
Rozmiar pliku: | 20 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mój mąż Doug zwykle budzi się pierwszy i przed wstaniem z łóżka przegląda wiadomości. Kiedy słyszę, jakie wydaje odgłosy – westchnienia, jęki albo parskanie – od razu wiem, co przyniesie nowy dzień.
Ósmy listopada 2016 roku zaczął się dobrze – to był ostatni dzień mojej kampanii w wyborach do Senatu z ramienia Partii Demokratycznej i dzień wyborów prezydenckich. Od rana spotykałam się z wyborcami i oczywiście poszłam zagłosować, w lokalu w miejscowej szkole, przy tej samej ulicy, przy której stoi nasz dom. Byliśmy dobrej myśli. Wynajęliśmy salę na przyjęcie z okazji mojego wieczoru wyborczego, kolorowe balony czekały na radosny moment. Ale najpierw poszliśmy na obiad z rodziną i przyjaciółmi, zgodnie z tradycją z czasów mojej pierwszej kampanii. Przyjechali goście z całego kraju, a nawet z zagranicy: moje ciotki, kuzyni, teściowie, teściowie mojej siostry i wiele innych osób, wszyscy w oczekiwaniu na wyjątkowy wieczór.
Wyglądałam przez okno samochodu, myśląc, jak daleko udało nam się zajść, kiedy usłyszałam jeden z typowych jęków Douga.
– Zobacz – powiedział, podając mi telefon.
Ogłoszono pierwsze wyniki wyborów prezydenckich. Działo się coś niedobrego. Zanim dojechaliśmy do restauracji, różnica głosów między kandydatami, Hillary Clinton i Donaldem Trumpem, bardzo się zmniejszyła i też zaczęłam jęczeć w duchu. Według prognoz „New York Timesa” zapowiadała się długa, ciemna noc.
Usiedliśmy do kolacji w mniejszej sali, wszyscy rozemocjonowani, ale z innego powodu, niż się spodziewaliśmy. Z jednej strony, dopóki trwało głosowanie w Kalifornii, mieliśmy nadzieję, że wygram; z drugiej, choć nastawialiśmy się na świętowanie, z coraz większym niepokojem zerkaliśmy na ekrany telefonów pokazujące wyniki głosowania prezydenckiego w kolejnych stanach. To nie wyglądało dobrze dla demokratów.
W pewnej chwili podszedł do mnie mój dziewięcioletni chrześniak Alexander. Oczy miał pełne łez, więc pomyślałam, że ktoś mu dokuczył, i spytałam:
– Kochanie, co się stało?
Alexander spojrzał na mnie i drżącym głosem powiedział:
– Ciociu Kamalo, ten pan nie może wygrać. Nie wygra, prawda, że nie wygra?
Ścisnęło mi się serce. Nikt nie powinien sprawiać, by dziecko czuło taki lęk. Osiem lat wcześniej płakaliśmy z radości, gdy wybory wygrał Barack Obama. A teraz widok przerażonego Alexandra…
Jego tata Reggie i ja wzięliśmy go na chwilę na dwór, żeby go pocieszyć.
– Alexander, wiesz, że czasem superbohaterowie stają przed wielkim wyzwaniem, bo atakuje ich złoczyńca? Co robią w takiej sytuacji?
– Walczą – odparł, pociągając nosem.
– No właśnie. I wkładają w to serce, bo wszyscy najwięksi superbohaterowie mają wielkie serca, tak samo jak ty. Ale zawsze stają do walki, prawda? Więc my też tak zrobimy.
Wkrótce potem agencja prasowa Associated Press ogłosiła moją wygraną1. Byliśmy jeszcze w restauracji.
– Brakuje mi słów, żeby podziękować wam za pomoc na każdym kroku, przez całą drogę, przez cały czas – powiedziałam do moich wspaniałych, kochających i wspierających krewnych i przyjaciół. – To dla mnie bardzo wiele znaczy.
Moje serce przepełniała wdzięczność na myśl o bliskich, którzy stali wokół mnie, i o tych, którzy już odeszli, szczególnie o mojej matce. Starałam się przeżyć tę chwilę w pełni, cieszyć się nią – i to mi się udało, choć nie na długo. Jak wszyscy zaraz znów zaczęłam śledzić nadchodzące wiadomości.
Po kolacji pojechaliśmy na przyjęcie, gdzie zgromadziło się ponad tysiąc osób, żeby świętować wieczór wyborczy. Nie byłam już kandydatką na senatora, byłam senatorką elektką – pierwszą czarną senatorką z mojego stanu i drugą w historii Stanów Zjednoczonych. Zostałam wybrana, by reprezentować ponad 39 milionów ludzi, jednego na ośmiu obywateli i obywatelek Ameryki, o najróżniejszych losach i pochodzeniu. To był i nadal jest niezwykły zaszczyt, który budzi pokorę.
Ludzie z mojego sztabu klaskali i wiwatowali, gdy dołączyłam do nich za kulisami. Wszystko wydawało się jeszcze nierzeczywiste, nikt nie zdążył się oswoić z sytuacją. Otoczyli mnie kołem, kiedy dziękowałam im za ogromną pracę. Byliśmy jak rodzina i odbyliśmy razem niewiarygodną podróż; niektórzy towarzyszyli mi od czasów, gdy kandydowałam na stanowisko prokuratora okręgowego. Ale teraz, po niemal dwóch latach kampanii, stanęliśmy przed nowym wyzwaniem.
Przygotowałam mowę, zakładając że Hillary Clinton wygra wybory i zostanie pierwszą kobietą na stanowisku prezydenta USA. Ale wychodząc na scenę, żeby powitać moich wyborców, zostawiłam notatki. Rozejrzałam się po sali pełnej ludzi stojących na parterze i na antresoli. Wielu z nich wyglądało na zaszokowanych docierającymi do nas wynikami.
Powiedziałam, że mamy przed sobą nowe zadanie. Że stawka jest wysoka. Że musimy działać na rzecz zjednoczonego społeczeństwa, na rzecz podstawowych wartości i ideałów. Myślałam o Alexandrze i innych dzieciach, zadając pytanie:
– Wycofamy się czy staniemy do walki? Ja mówię: stańmy do walki. I zamierzam walczyć z całych sił!
Późno wieczorem wróciliśmy z rodziną do domu; część gości nocowała u nas. Poszliśmy do pokoi, przebraliśmy się w wygodne ciuchy i zebraliśmy w salonie. Rozsiedliśmy się na kanapach i na podłodze, wszyscy przed telewizorem, by obejrzeć wiadomości.
Nie wiedzieliśmy, co mówić, co robić. Każdy radził sobie ze stresem po swojemu. Ja usiadłam obok Douga i w nerwach sama zjadłam wielką pakę doritos, nikomu nie dałam ani jednego.
Wiedziałam na pewno: jedna kampania się skończyła, ale druga właśnie się zaczyna. Wszyscy musimy wziąć w niej udział. Tym razem będzie to walka o duszę naszego narodu.
Od tamtego wieczoru widzieliśmy, jak administracja państwowa sprzymierza się z białymi supremacjonistami w kraju i dyktatorami za granicą, rozdziela rodziny imigrantów, gwałcąc podstawowe prawa człowieka, obniża podatki korporacjom i bogaczom, ignorując klasę średnią, sabotuje działania na rzecz ochrony klimatu, niszczy system opieki zdrowotnej i zagraża kobiecym prawom reprodukcyjnym; atakuje wszystko i wszystkich, łącznie z samą ideą wolnych i niezależnych mediów publicznych.
Jesteśmy lepsi, niż może się wydawać. Amerykanie są mądrzejsi niż takie przywództwo. Musimy jednak dać temu świadectwo, musimy walczyć, żeby to pokazać.
Czwartego lipca 1992 roku Thurgood Marshall, pierwszy czarny sędzia Sądu Najwyższego USA, jeden z moich bohaterów i autorytetów, wygłosił mowę, która dzisiaj brzmi bardzo prawdziwie: „Nie możemy chować głowy w piasek” – powiedział. „Demokracja nie może się rozwijać w atmosferze strachu. Wolność nie znosi nienawiści. Sprawiedliwość nie toleruje przemocy. Ameryka musi wziąć się do pracy. Musimy odrzucić obojętność, apatię i strach. Musimy odrzucić nienawiść i nieufność”2.
Ta książka jest moją odpowiedzią na wezwanie Marshalla i wyrazem przekonania, że nasza walka musi się rozpocząć i zakończyć mówieniem prawdy.
Uważam, że nie ma ważniejszego i skuteczniejszego lekarstwa na problemy dzisiejszych czasów niż wzajemne zaufanie, relacje, w których ludzie obdarzają się ufnością. Kluczowym elementem takich relacji jest mówienie prawdy. To, co mówimy, ma znaczenie. To, co mamy na myśli, ma znaczenie. Liczą się waga naszych słów i ich wartość dla innych ludzi.
Nie rozwiążemy najtrudniejszych problemów, jeżeli uczciwie nie przedstawimy, na czym polegają, nie odbędziemy trudnych rozmów i nie przyjmiemy do wiadomości faktów.
Musimy powiedzieć prawdę: że rasizm, seksizm, homofobia, transfobia i antysemityzm istnieją w tym kraju i trzeba się z nimi zmierzyć. Musimy przyznać, że z wyjątkiem Indian, rdzennych mieszkańców Ameryki, wszyscy pochodzimy od ludzi, którzy nie są stąd, niezależnie od tego, czy nasi przodkowie przyjechali do Stanów z własnej woli, w nadziei na lepsze życie, czy zostali do tego zmuszeni jako niewolnicy, czy może przybyli w desperacji, uciekając przed zagrożeniem.
Nie uda nam się zbudować gospodarki, w której amerykańscy robotnicy zachowają godność i będą się cieszyć szacunkiem, jeżeli najpierw nie powiemy otwarcie, że w tym kraju oczekuje się od ludzi coraz cięższej pracy za coraz mniejsze wynagrodzenie i coraz więcej wysiłku przy malejącym zabezpieczeniu społecznym. Płace nie wzrosły od czterdziestu lat, podczas gdy koszty opieki zdrowotnej i nauki, a także ceny mieszkań poszybowały w górę. Klasa średnia żyje od wypłaty do wypłaty.
Musimy zacząć mówić prawdę o kryzysie naszego systemu penitencjarnego – że wsadzamy do więzień więcej ludzi niż inne kraje na świecie, bez żadnego sensownego powodu. Musimy szczerze rozmawiać o brutalności policji, uprzedzeniach rasowych, zabijaniu nieuzbrojonych czarnych obywateli. Musimy rozmawiać o koncernach farmaceutycznych, które wciskają nieświadomym pacjentom uzależniające leki przeciwbólowe, o firmach pożyczkowych i komercyjnych szkołach wyższych, które żerują na ludziach w trudnej sytuacji finansowej i wpędzają ich w długi. O chciwych, bezwzględnych korporacjach, dla których spekulacje finansowe, deregulacja gospodarki i zaprzeczanie kryzysowi klimatycznemu są podstawą działania. Mam zamiar o tym wszystkim mówić.
Ta książka nie jest deklaracją ani programem. Opisałam w niej wartości, poglądy i opowieści z mojego życia i życia ludzi, których spotkałam na swojej drodze.
Chciałabym powiedzieć jeszcze o dwóch rzeczach. Pierwsza dotyczy mojego imienia – „kamala” oznacza kwiat lotosu, ważny symbol w kulturze hinduskiej. Lotos rośnie w wodzie i podczas gdy kwiat wychyla się nad powierzchnię, korzenie są mocno wrośnięte w dno strumienia.
Druga jest wyznaniem, że to, co piszę, jest bardzo osobiste. To historia mojej rodziny, mojego dzieciństwa i życia, jakie zbudowałam. Poznacie moich rodziców, przyjaciół, kolegów z pracy i ze sztabu wyborczego. Mam nadzieję, że poczujecie do nich sympatię, i zobaczycie, że działając w pojedynkę, nie osiągnęłabym tak wiele.Rozdział 1
DLA SPOŁECZEŃSTWA
Ciągle mam w pamięci dzień, kiedy pierwszy raz przyszłam do pracy w gmachu Sądu Okręgowego Hrabstwa Alameda w Oakland w stanie Kalifornia. Był rok 1988, ostatnie wakacje w czasie studiów prawniczych, i wraz z dziewięciorgiem kolegów z roku dostałam propozycję letnich praktyk w prokuraturze okręgowej. Myślałam już wcześniej, że chciałabym zostać prokuratorem, wprowadzać w życie reformę prawa karnego, chronić najsłabszych. Ale nie wiedziałam, jak ta praca wygląda z bliska, więc nie byłam zdecydowana.
Słońce jasno oświetlało gmach sądu. Stał nieco na uboczu nad jeziorem Merritt, wyższy i bardziej dostojny niż budynki w okolicy. Pod pewnym kątem wyglądał jak perła architektury z jakiejś zamorskiej stolicy, z granitową podstawą i obszerną wieżą zwieńczoną złocistym dachem; jednak z innej perspektywy przywodził na myśl raczej tort weselny w stylu art déco.
Prokuratura Okręgowa Hrabstwa Alameda to miejsce trochę legendarne. Szefem był tutaj Earl Warren, zanim został prokuratorem generalnym stanu Kalifornia, a potem jednym z najbardziej poważanych prezesów Sądu Najwyższego. Myślałam o nim tego dnia, mijając w holu piękne mozaiki przedstawiające historię Kalifornii. Słowa Warrena, który w wydanym wyroku określił segregację rasową w szkolnictwie jako „z natury przeciwną równości”, zostały wprowadzone w życie w Berkeley dopiero piętnaście lat później. Cieszyłam się, że mogłam korzystać z nowego prawa – mój rocznik w szkole podstawowej był w naszym mieście dopiero drugim objętym desegregacją poprzez transport szkolny.
Przyszłam pierwsza na zebranie wprowadzające, a po kilku minutach pojawiła się reszta naszej grupy. Poza mną była tylko jedna dziewczyna, Amy Resner. Od razu po zebraniu poprosiłam ją o numer telefonu, bo w tym zdominowanym przez mężczyzn otoczeniu koleżanka była pocieszeniem. Do dzisiaj się przyjaźnimy i jestem matką chrzestną jej dzieci.
Jako wakacyjni praktykanci mieliśmy niewielki wpływ na bieg spraw w prokuraturze. Naszym zadaniem było przede wszystkim obserwować i uczyć się, a przy tym pomagać, gdzie tylko się dało. Dostaliśmy szansę przyjrzenia się, jak w praktyce działa wymiar sprawiedliwości w sprawach karnych i jak wygląda wymierzanie sprawiedliwości – albo jej brak. Asystowaliśmy prokuratorom prowadzącym najróżniejsze sprawy, od kierowania pojazdami w stanie nietrzeźwości po zabójstwa, i mogliśmy obserwować postępowanie przygotowawcze i przygotowanie aktów oskarżenia.
Nigdy nie zapomnę sprawy gangu narkotykowego, którą zajmował się mój opiekun. Policja zrobiła nalot i aresztowała kilka osób, wśród nich kobietę, przypadkowego świadka zdarzenia: znalazła się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie i została zgarnięta z ulicy z niewłaściwymi osobami. Nie widziałam jej, nie miałam pojęcia, kim jest ani jak wygląda. Wiedziałam o niej tylko tyle, ile wyczytałam z policyjnego raportu. Coś jednak przykuło moją uwagę.
To było w piątek po południu i większość ludzi pojechała już do domów na weekend. Istniało prawdopodobieństwo, że sędzia zajmie się jej sprawą dopiero w poniedziałek, czyli kobieta będzie musiała spędzić sobotę i niedzielę w areszcie.
_A może ona pracuje w weekendy? Czy będzie musiała wyjaśniać pracodawcy, co się z nią działo? Czy grozi jej utrata pracy?_
Było coś jeszcze ważniejszego – wiedziałam, że ma małe dzieci. _Czy one wiedzą, że mama trafiła do aresztu? Pewnie będą myślały, że popełniła przestępstwo. Kto się teraz nimi zajmuje? Czy w ogóle jest ktoś taki? Być może skończy się interwencją opieki społecznej. Przecież może stracić przez to dzieci_.
Wszystko w życiu tej kobiety było zagrożone: jej rodzina, jej źródło utrzymania, pozycja w społeczności, godność, wolność. A przecież nie zrobiła nic złego.
Pobiegłam do kierowniczki sekretariatu i poprosiłam o wpisanie tej sprawy do rozpatrzenia jeszcze tego samego dnia. Błagałam. Apelowałam. Tłumaczyłam. Jeśli sędzia wróci na salę choć na pięć minut, można będzie tę kobietę zwolnić z aresztu. Cały czas myślałam o jej rodzinie i przestraszonych dzieciach. Wreszcie, kiedy dzień pracy zbliżał się ku końcowi, nadszedł sędzia. Słuchałam, jak rozpatrywał sprawę aresztowania kobiety, i czekałam, aż ją wypuści. Jeszcze tylko uderzenie sędziowskiego młotka i już! – była wolna. Mogła wracać do domu, do dzieci, w samą porę na kolację. Nigdy się nie spotkałyśmy, ale zawsze o niej pamiętam.
To był jeden z przełomowych momentów mojego życia – zrozumienie, że nawet w najdrobniejszych działaniach systemu odpowiedzialności karnej chodzi o sprawy niezwykle ważne, dotyczące ludzkich losów. Zdałam sobie sprawę, że nawet praktykantka, która ma tak niewielkie uprawnienia, też może się postarać, by sprawiedliwości stało się zadość. Ta myśl mnie olśniła, żywy dowód na znaczenie empatii i współczucia w pracy prokuratora. To była moja pierwsza i bardzo ważna wygrana sprawa, wiele lat przed tym, jak zostałam po raz pierwszy wybrana na kierownicze stanowisko w prokuraturze. Wiedziałam, że niewinna kobieta wraca do domu.
I wiedziałam już, jaką pracą chciałabym się zająć i komu chciałabym służyć.
Gmach sądu leżał niedaleko dzielnicy, w której się wychowałam. Urodziłam się w Oakland w Kalifornii w roku 1964 i prawie całe dzieciństwo spędziłam pomiędzy Oakland a Berkeley.
Mój ojciec, Donald Harris, przyszedł na świat na Jamajce w 1938 roku. Był bardzo zdolnym uczniem, dostał się na uniwersytet w Berkeley i emigrował do Ameryki. Studiował ekonomię, a potem sam zaczął uczyć ekonomii na Uniwersytecie Stanforda. Teraz jest już na emeryturze.
Moja matka urodziła się tysiące kilometrów dalej na wschód, w południowych Indiach. Shyamala Gopalan była najstarsza z czworga rodzeństwa, miała dwie siostry i brata. Także świetnie się uczyła, a rodzice zachęcali ją do nauki i wspierali.
Kiedy miała dziewiętnaście lat, otrzymała dyplom uniwersytetu w Delhi i chciała uczyć się dalej, więc wysłała podanie na Uniwersytet Kalifornijski w Berkeley – uczelnię, której nie znała, w kraju, w którym nigdy nie była. Trudno mi sobie wyobrazić, jak ciężko było jej rodzicom zgodzić się na wyjazd córki. Podróże lotnicze nie były wtedy tak powszechne i utrzymanie kontaktu z rodziną stanowiło nie lada problem. Ale kiedy poprosiła o pozwolenie, dziadkowie się nie sprzeciwili. Nie skończyła jeszcze dwudziestu lat, gdy w 1958 roku wyjechała do Berkeley, żeby pracować nad doktoratem w zakresie żywienia i endokrynologii, a potem zająć się badaniami nad rakiem piersi.
Rodzina spodziewała się, że po studiach wróci do Indii. Małżeństwo jej rodziców było aranżowane i Shyamala miała pójść podobną drogą. Jednak życie napisało inny scenariusz – w Berkeley spotkała mojego ojca i zakochała się w nim, kiedy oboje brali udział w ruchu na rzecz praw obywatelskich, dążącym do zniesienia segregacji rasowej w USA. Wychodząc za mąż i decydując się pozostać w Stanach, opowiedziała się za miłością i wzięła życie w swoje ręce.
Moi rodzice mieli wspólnie dwoje dzieci, dwie córki. Matka obroniła doktorat w wieku dwudziestu pięciu lat, w roku mojego urodzenia. Moja ukochana siostra Maya przyszła na świat dwa lata później. Rodzinna opowieść głosi, że matka pracowała do ostatniej chwili w obu ciążach – za pierwszym razem wody odeszły jej w laboratorium, a za drugim – gdy w domu robiła strudel. (Znając mamę, pewnie w obu przypadkach uparła się, żeby dokończyć, co zaczęła, zanim pojechała do szpitala).
Wczesne lata mojego dzieciństwa były szczęśliwe i beztroskie. Uwielbiałam bawić się na dworze i pamiętam, że ojciec chciał, żebym miała swobodę. Odwracał się do mamy i mówił: „Niech sobie biega, Shyamala”. A mnie zachęcał: „Biegnij, Kamala, tak szybko, jak tylko potrafisz!”. Ruszałam przed siebie, czując, że mogę wszystko. (Oczywiście pamiętam też, jak mama przyklejała mi plastry na kolanach).
W naszym domu zawsze rozbrzmiewała muzyka. Matka uwielbiała śpiewać do muzyki gospel, wszystko od Arethy Franklin po The Edwin Hawkins Singers. W Indiach zdobyła nagrodę w konkursie wokalnym, a ja bardzo lubiłam jej słuchać. Ojciec także był muzykalny – posiadał wielką kolekcję płyt jazzowych, która wypełniała półki na jednej ze ścian. Codziennie zasypiałam przy grze Theloniousa Monka, Johna Coltrane’a albo Milesa Davisa.
Niestety harmonia małżeńska rodziców nie przetrwała. Było im razem coraz trudniej i przestali się lubić. Wiedziałam, że bardzo się kochali, ale też różnili się jak ogień i woda. Kiedy miałam pięć lat, ich związek się rozpadł i rozstali się, gdy ojciec wyjechał do pracy na Uniwersytecie Wisconsin. Rozwiedli się kilka lat później. Nie kłócili się o pieniądze, ale o książki – owszem.
Często myślałam, że kto wie – gdyby byli starsi, emocjonalnie dojrzalsi, ich związek miałby szanse na przetrwanie. Ale oboje byli bardzo młodzi, a ojciec był pierwszym chłopakiem mojej mamy.
Mocno to przeżyli. Wydaje mi się, że mama postrzegała rozwód jako porażkę, z jaką nigdy się nie liczyła. Wyszła za mąż z miłości, ale był to także akt buntu przeciwko rodzinnej tradycji. Tłumaczenie swojej decyzji rodzicom na pewno nie było łatwe, a tłumaczenie decyzji o rozwodzie musiało być jeszcze trudniejsze. Wątpię, żeby powiedzieli „a nie mówiliśmy”, ale te słowa na pewno brzmiały jej w głowie.
Kiedy rodzice się rozeszli, Maya była jeszcze malutka i nie rozumiała, co się dzieje, nie zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji. Czasem było mi jej żal, bo nie pamiętała czasów, kiedy rodzice byli ze sobą szczęśliwi.
Ojciec nie zniknął z naszego życia – widywałyśmy się z nim w weekendy i spędzałyśmy wakacje w Palo Alto. Ale główny ciężar opieki nad nami spadł na matkę i to ona ponosiła największą odpowiedzialność za wychowanie nas na kobiety, jakimi się stałyśmy.
Była niesamowita. Miała zaledwie metr pięćdziesiąt wzrostu, ale wydawało się, że mierzy metr dziewięćdziesiąt. Była bystra, uparta, zapalczywa i opiekuńcza. Lojalna, zabawna i szczodra. Miała w życiu dwa cele: wychować córki i pokonać raka piersi. Stawiała nam wysokie wymagania i wiele od nas oczekiwała, ale jednocześnie dzięki niej czułyśmy się z Mayą wyjątkowe, zdolne osiągnąć wszystko, jeśli tylko się przyłożymy.
Sama wychowała się w domu, gdzie naturalne były zaangażowanie polityczne i aktywność społeczna. Moja babcia, Rajam Gopalan, nie chodziła nawet do szkoły średniej, ale była urodzoną organizatorką i społecznicą. Przyjmowała pod swój dach kobiety bite przez mężów, a potem chodziła do tych mężów z ostrą połajanką, grożąc konsekwencjami. Zbierała wiejskie kobiety i uczyła je o antykoncepcji. Mój dziadek, P.V. Gopalan, należał do ruchu wyzwolenia Indii. Jako dyplomata wyższego szczebla przeniósł się w końcu z żoną do niepodległej Zambii i pomagał uchodźcom. Żartował, że aktywność społeczna babci wpędzi go kiedyś w kłopoty, ale nigdy nie chciał jej powstrzymywać. To od rodziców moja matka nauczyła się, że praca na rzecz innych ludzi nadaje życiu cel i sens, a od niej nauczyłyśmy się tego my, moja siostra i ja.
Matka odziedziczyła siłę i odwagę po babci. Ludzie wiedzieli, że lepiej nie wchodzić im w drogę. Rodzicom moja matka zawdzięczała także świadomość polityczną: znała historię, wiedziała, o co musieli walczyć ludzie, zdawała sobie sprawę z nierówności. Urodziła się z silnym poczuciem sprawiedliwości.
Rodzice często zabierali mnie w wózku na demonstracje i marsze w obronie praw obywatelskich. Mam bardzo dawne wspomnienia, w których widzę morze idących nóg dookoła, pamiętam energię, wykrzykiwane hasła. Sprawiedliwość społeczna była często tematem rozmów w naszym domu. Matka ze śmiechem opowiadała historię, jak kaprysiłam o coś i spytana, co jest mi potrzebne do szczęścia, zawołałam: „Wolnoć!”.
Otaczała się przyjaciółkami, które były dla niej jak siostry. Jedną z nich była moja matka chrzestna, koleżanka mamy ze studiów, na którą mówiłam „ciocia Mary”. Poznały się w ruchu na rzecz praw obywatelskich, który formował się w latach sześćdziesiątych XX wieku i stanowił przedmiot dyskusji na ulicach Oakland i mównicach kampusu Berkeley. Czarni studenci zaczęli występować przeciwko segregacji rasowej i stworzyła się grupa politycznie zaangażowanych zapaleńców, inteligentów entuzjastów, do której należały też moja matka i ciocia Mary.
Chodziły na pokojowe demonstracje rozpędzane przez policję armatkami wodnymi. Brały udział w marszach na rzecz praw obywatelskich, na rzecz praw wyborczych, przeciwko wojnie w Wietnamie. Poszły na spotkanie z Martinem Lutherem Kingiem, który przemawiał w Berkeley, i matka przez chwilę z nim rozmawiała. Opowiadała, że któregoś razu antywojenny marsz próbowali rozpędzić motocykliści z gangu Hells Angels. Innym razem musiała uciekać z przyjaciółmi i ze mną w wózku, kiedy zaatakowano protestujących.
Moi rodzice i ich przyjaciele byli nie tylko demonstrantami – byli myślicielami, debatującymi o wielkich ideach, organizującymi społeczność. Ciocia Mary i jej brat („wujek Freddy”), matka, ojciec i kilkanaścioro innych studentów zrzeszyli się w koło naukowe, żeby wspólnie czytać czarnych pisarzy pomijanych przez program uniwersytecki. Spotykali się w niedziele w domu cioci Mary i wujka Freddy’ego przy Harmon Street, czytali i omawiali Ralpha Ellisona, Cartera G. Woodsona i W.E.B. Du Bois1. Rozmawiali o apartheidzie, dekolonizacji Afryki, ruchach wyzwoleńczych w krajach rozwijających się i o historii rasizmu w Ameryce. Wiedzieli przy tym, że nie wystarczy debatować, trzeba też działać. Zapraszali gości: przywódców ruchu na rzecz swobód obywatelskich i intelektualistów, od pisarza LeRoi Jonesa po aktywistkę Fannie Lou Hamer.
Po studiach w Berkeley ciocia Mary zaczęła uczyć na stanowym uniwersytecie San Francisco, gdzie nadal zajmowała się doświadczeniami czarnych obywateli USA. W San Francisco studenci prowadzili niezależny Experimental College, gdzie w 1966 roku kolejny z przyjaciół matki, którego znałam jako wujka Aubreya, prowadził pierwsze zajęcia z Black Studies2. Kampus uniwersytecki stał się miejscem, gdzie na nowo określano idee i treści wyższego wykształcenia.
Tacy byli przyjaciele mojej matki. Nie miała rodziny w Ameryce, więc oni byli jej rodziną, a ona była rodziną dla nich. Niemal od razu, kiedy przyjechała z Indii, została przyjęta przez społeczność czarnych studentów – to był fundament jej nowego amerykańskiego życia.
Drugą najbliższą przyjaciółką była „ciocia Lenore”. Pamiętam też jednego z opiekunów naukowych matki, Howarda, świetnego endokrynologa, który przyjął ją do swojej grupy. Kiedy byłam mała, podarował mi perłowy naszyjnik przywieziony z wyprawy do Japonii. Od tamtej pory perły to moja ulubiona biżuteria!
Byłyśmy także blisko z bratem matki, Balu, i jej dwiema siostrami, Saralą i Chinni (nazywałam ją Chitti, co znaczy „młodsza mama”). Mieszkali bardzo daleko i rzadko się widywaliśmy, ale rozmawialiśmy przez telefon, pisywaliśmy do siebie, od czasu do czasu wybierałyśmy się z matką do Indii, więc rodzinna zażyłość, bliskość i zaufanie przetrwały. Wtedy przekonałam się, że można pozostawać z ludźmi w bliskiej relacji nawet wtedy, gdy nie jesteśmy razem na co dzień. Zawsze mogliśmy na siebie wzajemnie liczyć, niezależnie od formy kontaktów.
Matka, dziadkowie, ciocie i wujek przekazali nam dumę z naszych hinduskich korzeni. Hinduskie imiona, które nosimy, odwołują się do rodzinnego dziedzictwa i byłyśmy wychowane w szacunku dla kultury Indii. Mama zawsze mówiła nam czułości albo złościła się w swoim rodzimym języku i do dzisiaj pamiętam, jak czyste były jej emocje.
Rozumiała bardzo dobrze, że wychowuje dwie czarne dziewczynki. Wiedziała, że w nowej ojczyźnie będziemy tak postrzegane i dokładała wszelkich starań, żebyśmy wyrosły na pewne siebie i świadome własnej wartości czarne kobiety.
Mniej więcej rok po rozstaniu rodziców przeprowadziłyśmy się do mieszkania na piętrze domu przy Bancroft Way, w dzielnicy Berkeley nazywanej „równiną”. Zamieszkiwała ją zżyta społeczność ludzi, którzy chcieli mieć pracę, płacić rachunki i pomagać sobie nawzajem. Dzieci były dla nich najważniejsze i wierzyli w podstawową ideę Amerykańskiego Snu – że jeśli ciężko pracujesz i jesteś uczciwym człowiekiem, twoje dzieci będą miały lepszy los niż ty. Mieszkańcy „równiny” nie byli zamożni, ale wartości, którym hołdowali, stanowiły bogactwo samo w sobie.
Codziennie rano przed wyjściem do pracy w laboratorium mama szykowała Mayę i mnie do szkoły. Zwykle dawała nam po szklance błyskawicznej owsianki w proszku rozmieszanej z mlekiem; mogłyśmy wybrać smak truskawkowy, czekoladowy albo waniliowy. Od wielkiego dzwonu dostawałyśmy pop-tarts, ciastka z nadzieniem. Mama nie bardzo przejmowała się śniadaniami.
Całowała mnie na do widzenia i szłam na róg ulicy, skąd zabierał mnie autobus szkolny do szkoły Thousand Oaks. Dopiero później dowiedziałam się, że brałyśmy udział w państwowym programie desegregacji rasowej, w ramach którego czarne dzieci z „równiny” jeździły do szkoły w zamożniejszej dzielnicy Berkeley, a białe dzieci stamtąd jeździły do nas. Wtedy wiedziałam tylko, że duży żółty autobus zawiezie mnie do szkoły.
Patrząc dzisiaj na szkolne fotografie, przypominam sobie, jak ciekawie było dorastać w heterogenicznym środowisku. Uczniowie pochodzili z całej okolicy, więc byliśmy z różnych domów – niektórzy z mieszkań socjalnych, inni z profesorskich rodzin. W szkole obchodziliśmy święta wielu kultur i liczyliśmy do dziesięciu w kilku językach. Pamiętam, jak rodzice, mama też, na ochotnika prowadzili z dziećmi zajęcia i robili projekty artystyczne. Pani Frances Wilson, moja nauczycielka nauczania początkowego, zajmowała się nami z wielkim oddaniem. Kiedy skończyłam studia prawnicze, przyszła na uroczystość wręczenia dyplomów i gorąco mnie oklaskiwała.
Zdarzało się tak, że matka była jeszcze w pracy, gdy wracałyśmy ze szkoły, więc szłyśmy kawałek dalej do domu państwa Shelton, których mama poznała przez wujka Aubreya i z którymi cała nasza rodzina była bardzo zaprzyjaźniona.
Regina Shelton pochodziła z Luizjany, a jej mąż Arthur przyjechał z Arkansas. Prowadzili przedszkole, które mieściło się najpierw w suterenie ich domu, a potem na parterze pod naszym mieszkaniem. Sheltonowie z wielkim entuzjazmem pracowali na rzecz tego, żeby każde dziecko w okolicy miało jak najlepszy życiowy start. Świetlica była nieduża, ale przytulna, a na ścianach wisiały plakaty z przywódczyniami i przywódcami ruchu abolicjonistycznego: Frederickiem Douglassem, Sojourner Truth i Harriet Tubman. Pierwszym George’em Washingtonem, o jakim dowiedziałyśmy się z Mayą, był czarny naukowiec i wynalazca George Washington Carver. Wciąż ze śmiechem wspominamy, jak Maya, usłyszawszy w klasie o prezydencie George’u Washingtonie, pomyślała sobie z dumą: „Wiem, kto to jest! To ten pan od uprawiania orzeszków ziemnych!”.
Sheltonowie prowadzili także świetlicę dla dzieci szkolnych i w niej spędzałyśmy z Mayą popołudnia. Zawsze było tam pełno dzieci, zabawy i śmiechu. Obie bardzo zaprzyjaźniłyśmy się z córką pani Shelton i jej podopiecznymi. Wymyślałyśmy, że wszystkie wyjdziemy za mąż za chłopaków z Jackson 5: Maya miała wyjść za Michaela, a ja za Tito. (Wciąż cię uwielbiam, Tito!)
Pani Shelton była dla nas jak druga matka. Była kobietą ciepłą i elegancką, w dawnym południowym stylu, czarującą i gościnną. Do tego robiła niesamowitą babkę piaskową i przepyszne maślane ciasteczka, za którymi przepadałam. Była bardzo uważna, w obu znaczeniach tego słowa – myśląca i wrażliwa na innych.
Pamiętam, jak kiedyś upiekłam ciastka z nadzieniem cytrynowym. Poświęciłam całe popołudnie na zrobienie ich z przepisu, który znalazłam w książce kucharskiej matki – wyszły pięknie, więc bardzo się cieszyłam. Ułożyłam je na talerzu, przykryłam folią i zaniosłam do domu pani Shelton. Siedziała w kuchni, popijając herbatę i śmiejąc się razem z siostrą, ciocią Beą, i moją mamą. Poczęstowałam je, strasznie dumna z siebie, a pani Shelton odgryzła spory kęs. Tymczasem przez pomyłkę dodałam do ciastek soli zamiast cukru, ale nie spróbowałam ich, więc nie miałam pojęcia, co się stało i jak smakują.
– Mmm, kochanie – powiedziała pani Shelton ze swoim śpiewnym południowym akcentem, trochę się marszcząc z powodu okropnego smaku. – Naprawdę pyszne… Może trochę za słone, ale poza tym pyszne.
Nie wróciłam do domu przekonana, że mi się nie udało. Wróciłam przekonana, że świetnie mi poszło, tylko popełniłam błąd. Chwile takie jak ta budowały moją wiarę w siebie. Wierzyłam, że mogę wszystko.
Bardzo wiele nauczyłam się od pani Shelton. Zawsze pomagała kobietom, które potrzebowały rady, wsparcia albo po prostu tego, żeby je przytulić – bo tak należało robić. Opiekowała się gromadą dzieci i adoptowała dziewczynkę imieniem Sandy, moją najlepszą przyjaciółkę. Zawsze wierzyła w ludzi i za to także ją kochałam. Zajmowała się dziećmi z okolicy, z którymi życie źle się obeszło, i wierzyła, że sobie poradzą. Nigdy o tym nie opowiadała ani się nie chwaliła. Uważała, że nie robi niczego niezwykłego, miała poczucie, że po prostu postępuje zgodnie z wyznawanymi zasadami.
Po powrocie ze świetlicy zastawałyśmy mamę przy lekturze, przy pracy albo przy gotowaniu obiadu. Pomijając śniadania, bardzo lubiła gotować, a ja lubiłam siedzieć z nią w kuchni, patrzeć, wąchać i smakować. Siekała różne rzeczy wielkim chińskim nożem i używała najróżniejszych przypraw. Bardzo mi się podobało, że okrę można przyrządzić na tyle sposobów, zależnie od dodatków: możesz dorzucić suszone krewetki i kiełbasę albo kurkumę i gorczycę.
Miała naukowe podejście do gotowania, ciągle eksperymentowała. Jednego wieczoru podawała wołowinę z krewetkami, innego placki ziemniaczane. Podobnie przygotowywała nasze drugie śniadanie do szkoły. W autobusie koledzy, którzy zwykle mieli bułki z szynką albo kanapki z masłem orzechowym i dżemem, pytali: „Kamala, co dzisiaj dostałaś?”. Zaglądałam do papierowej torebki, na której mama często rysowała uśmiechniętą buźkę, i ogłaszałam: „Twarożek z oliwkami na razowym chlebie!”. Muszę przyznać, że nie wszystkie eksperymenty były udane, przynajmniej na mój szkolny gust, ale cokolwiek dostawałam, było inne i wyjątkowe, tak jak moja matka.
Przy gotowaniu często włączała płytę Arethy Franklin, a ja tańczyłam i śpiewałam w salonie jak na scenie. Słuchałyśmy _To Be Young, Gifted and Black_, dumnego czarnego hymnu zaśpiewanego wcześniej przez Ninę Simone.
Najczęściej rozmawiałyśmy w kuchni. Gotowanie i jedzenie to było coś, co robiłyśmy razem z mamą. Kiedy byłyśmy małe, podawała nam czasem „smorgasbord”: foremkami do ciastek wycinała różne kształty z kromek chleba, a potem układała je na tacy z musztardą, majonezem, warzywami konserwowymi, nabite na kolorowe szpadki. Dokładałyśmy do tego wszystko, co zostało w lodówce z poprzednich obiadów. Wiele lat później dotarło do mnie, że „smorgasbord” oznaczało po prostu „resztki”! Mama z najzwyklejszych rzeczy potrafiła zrobić coś niezwykłego.
Często się śmiałyśmy. Matka uwielbiała przedstawienia kukiełkowe _Punch i Judy_, w których Judy ganiała Puncha z wałkiem do ciasta, i czasem biegałyśmy tak po kuchni, pokładając się ze śmiechu.
Oczywiście miałyśmy też obowiązki. W sobotę był dzień porządków i każda miała swoje zadanie do wykonania. Mama potrafiła być stanowcza i nie rozpieszczała nas, rzadko byłyśmy chwalone za wykonanie zadanej pracy. „Dlaczego miałabym was chwalić za spełnione obowiązki?” – napominała, kiedy domagałam się pochwał. A gdy przychodziłam do domu z opowieściami o kłótniach czy dziecięcych awanturach, oczekując wysłuchania i zrozumienia, nie miała cierpliwości. „I co z tym zrobiłaś?” – pytała. Z perspektywy czasu widzę, że chciała mi dać poczucie sprawczości i nauczyć, że sobie poradzę, ale wtedy strasznie mnie to złościło.
Ta stanowczość zawsze szła w parze z miłością, lojalnością i wsparciem. Kiedy Maya albo ja miałyśmy gorszy dzień, kiedy niebo było szare i przygnębiające zbyt długo, mama urządzała „przyjęcie nieurodzinowe” z nieurodzinowym tortem i nieurodzinowymi prezentami. Albo przygotowywała dla nas smakołyki: naleśniki z czekoladą czy ciasteczka „specjały K” (K od Kamali oczywiście). Często wyciągała maszynę do szycia i szyła ubrania dla nas albo dla naszych lalek. Pozwoliła nam nawet wybrać kolor samochodu, dodge’a darta, którym wszędzie jeździła. Wybrałyśmy żółty, nasz ulubiony kolor w tamtych czasach, i jeżeli kiedykolwiek żałowała, że zdała się w tej sprawie na nas, nigdy o tym nie wspomniała. (Plus był taki, że nasz samochód łatwo było znaleźć na parkingu).
Trzy razy w tygodniu szłam do domu pani Jones na lekcję muzyki. Pani Jones była pianistką z wykształceniem muzycznym, ale czarne kobiety miały małe szanse na pracę w orkiestrze, więc została nauczycielką. Była poważna i surowa – dostawałam linijką po rękach, kiedy spoglądałam na zegar, żeby sprawdzić, ile zostało do końca zajęć. Czasami chodziłam do cioci Mary i wujka Shermana na szachy. Sherman był świetnym graczem i lubił opowiadać mi o filozofii gry – o opracowaniu strategii, planowaniu, przemyśleniu każdego ruchu kilka kroków naprzód, przewidywaniu reakcji przeciwnika i sposobach na przechytrzenie go. Raz na jakiś czas pozwalał mi wygrać.
W niedziele matka wysyłała nas do kościoła przy 23 Ulicy, wszystkie dzieciaki upchane jak sardynki na tylnym siedzeniu auta pani Shelton. Moje najwcześniejsze wspomnienia z kościelnych nauk to obraz kochającego Boga, który prosi nas, byśmy przemawiali w imieniu tych, którzy sami nie mogą przemówić, i bronili tych, którzy są w biedzie i w potrzebie. W kościele nauczyłam się, że słowo „wiara” jest tak naprawdę czasownikiem – musimy nią żyć i przez nią działać.
Razem z Mayą śpiewałyśmy w dziecięcym chórze kościelnym, a moim ulubionym hymnem był _Pozwól mi zaczerpnąć wody, Panie_. Któregoś razu z okazji Dnia Matki recytowaliśmy poemat dla naszych mam, ustawieni tak, żeby naśladować litery w słowie „mother”. Mnie przypadło T i stałam z rozpostartymi ramionami, bardzo dumna z siebie. „T jak troska, którą mnie otacza, wraz z miłością, której nigdy nie zabraknie”.
Jednak ulubionym dniem był czwartek, bo wtedy szłyśmy do niepozornego budynku na rogu Grove Street i Derby. Kiedyś była tam kostnica, ale w czasach mojego dzieciństwa w tych ścianach tętniło życie czarnego domu kultury o nazwie Znak Tęczy.
Znak Tęczy był kinem, salą widowiskową, galerią sztuki, studiem tańca i jeszcze wieloma innymi rzeczami. Mieściła się tam jadłodajnia z wielką kuchnią, gdzie ktoś zawsze gotował coś pysznego: kurczę w potrawce, klopsiki, kandyzowany pochrzyn, bułki kukurydziane albo brzoskwinie zapiekane w cieście. W ciągu dnia można było pójść na warsztaty taneczne, uczyć się języków albo brać udział w zajęciach teatralnych, a wieczorami odbywały się pokazy filmowe, wykłady i występy, na które zapraszano najważniejszych czarnych myślicieli i liderów społecznych, muzyków, malarzy, poetów, pisarzy, reżyserów, naukowców, tancerzy i polityków – kobiety i mężczyzn, którzy znajdowali się w awangardzie amerykańskiej kultury.
Znak Tęczy wymyśliła wizjonerka i animatorka kulturalna Mary Ann Pollar, która założyła klub razem z dziesięcioma czarnymi kobietami we wrześniu 1971 roku. Nazwa pochodzi z amerykańskiej pieśni religijnej _Nie płacz, Mario_, a wersy „Bóg Noemu znak tęczy pokazał; nie będzie więcej wody, następnym razem pożar” wydrukowano na broszurze dla członków. Pisarz James Baldwin użył ich także w tytule swojej książki, zbioru esejów _Następnym razem pożar_ (wydanego w Polsce w 1965 roku w przekładzie Daniela Passenta). Baldwin był przyjacielem Mary Pollar i częstym gościem w Znaku Tęczy.
Chodziłyśmy z mamą do klubu regularnie i byłyśmy tam znane jako „Shyamala i jej dziewczynki”. Byłyśmy jedną załogą, drużyną i zawsze witano nas uśmiechem i uściskiem. W Znaku Tęczy liczyły się duch wspólnoty i otwartość. To było miejsce, w którym szerzono wiedzę, świadomość i poczucie wspólnotowej siły, a nieformalnym mottem było: „Z miłości do ludzi”. Rodziny z dziećmi były mile widziane w Znaku, jako świadectwo wizji i wartości wyznawanych przez kobiety, które kierowały klubem.
Mary Pollar powiedziała kiedyś w wywiadzie: „Pod wszystkim, co robimy, pod rozrywką, jaką zapewniamy, zawsze kryje się przesłanie: Rozejrzyj się. Pomyśl o tym, co widzisz”3. W klubie prowadzono program przeznaczony dla młodzieży, obejmujący zajęcia artystyczne i spotkania z tymi samymi gośćmi, którzy występowali dla dorosłych.
W okolicach Berkeley i Oakland mieszkało wielu niezwykłych przywódców ruchu na rzecz praw obywatelskich i istniało wiele prężnie działających ośrodków. Ludzie przyjeżdżali tu z całego kraju, a dzieciaki takie jak ja, które spędzały czas w Znaku Tęczy, widywały dziesiątki wspaniałych kobiet i mężczyzn, którzy pokazywali nam, co możemy osiągnąć. W 1971 roku przyjechała Shirley Chisholm, członkini Izby Reprezentantów Kongresu, która zastanawiała się wtedy nad kandydowaniem w wyborach prezydenckich. To dopiero była potęga! „Nieprzekupna i niezależna”, głosiło hasło jej kampanii. Pisarka Alice Walker, która zdobyła Nagrodę Pulitzera za powieść _Kolor purpury_ (wydaną w Polsce w przekładzie Michała Kłobukowskiego), czytała fragmenty swojej książki w Znaku Tęczy, podobnie jak Maya Angelou, pierwsza czarna pisarka, która zdobyła wielką popularność dzięki autobiografii _Wiem, dlaczego ptak w klatce śpiewa_ (wydanej w Polsce w przekładzie Ewy Horodyskiej). Kiedy miałam siedem lat, koncert w Znaku dała Nina Simone, a wiele lat później dowiedziałam się, że Warren Widener, pierwszy czarny prezydent Berkeley, ogłosił dzień 31 marca 1971 roku dniem Niny Simone, dla upamiętnienia jej dwudniowego pobytu w mieście.
Uwielbiałam atmosferę w Znaku Tęczy: śmiechy, pyszne jedzenie, energię. Z przejęciem słuchałam przemówień ze sceny i dowcipnych, a czasem też kąśliwych i nieparlamentarnych uwag z widowni. W klubie nauczyłam się, że działania artystyczne, ambicje i inteligencja są w porządku. I zrozumiałam, że nie ma lepszej metody rozwijania umysłu niż przebywanie w miejscu, gdzie są dobre jedzenie, poezja, polityka, muzyka, taniec i sztuka.
Zobaczyłam też w praktyce, jakie znaczenie mają codzienne życiowe lekcje, jakich udzielała nam matka, i jak może wyglądać moja własna przyszłość. Mama wychowywała nas w przekonaniu, że wymówka „To zbyt trudne!” jest niedopuszczalna; że bycie dobrym człowiekiem oznacza angażowanie się w ważne sprawy; że sukces mierzy się także tym, co dzięki tobie osiągną inni. Mówiła nam: „Walczcie z systemem, żeby był bardziej sprawiedliwy, i nie zważajcie na to, że coś było zawsze”. W Znaku widziałam te zasady wprowadzone w życie i realizowane przez prawdziwych ludzi. To było realne wychowanie obywatelskie; sądziłam, że wszyscy odebrali podobne.
Byłam szczęśliwa w Berkeley, ale pod koniec szkoły podstawowej musiałyśmy wyjechać. Matka dostała dobrą posadę w Montrealu, na Uniwersytecie McGill, i w szpitalu, gdzie mogła prowadzić badania. Była to dla niej świetna okazja do rozwijania kariery naukowej.
Jednak mnie ta wiadomość wcale nie ucieszyła. Miałam dwanaście lat i perspektywa przeprowadzki ze słonecznej Kalifornii – w lutym, w środku roku szkolnego – do francuskojęzycznego zagranicznego miasta okrytego śniegiem była po prostu okropna. Matka starała się przedstawić całą rzecz jak przygodę; zabrała nas na zakupy rękawiczek i kurtek puchowych, jakbyśmy wybierały się na wyprawę na biegun. Ale ja nie widziałam przygody. Jeszcze bardziej straciłam humor, kiedy mama oznajmiła, że w Montrealu zapisała nas do rejonowej szkoły francuskojęzycznej (nazywała się Notre-Dame-des-Neiges, pod wezwaniem Matki Boskiej Śnieżnej!), żebyśmy szybciej nauczyły się francuskiego.
To były trudne chwile, bo francuski znałam tylko z lekcji baletu z Madame Bovie, która wołała do nas: „_Demi-plié_ i do góry!”. Żartowałam, że będę jak kaczka, pytając cały dzień: „Quoi? Quoi? Quoi?”.
Oczywiście w Montrealu nie zapomniałyśmy, czego nauczyłyśmy się w Berkeley. Któregoś dnia w nowej szkole razem z Mayą urządziłyśmy demonstrację w proteście przeciwko zakazowi grania w piłkę na trawniku – i miło mi donieść, że nasze żądania zostały spełnione.
W końcu udało mi się przekonać matkę, żeby przeniosła mnie do szkoły artystycznej, gdzie oprócz historii i matematyki uczyłam się grać na skrzypcach, waltorni i kotłach. Któregoś razu wykonaliśmy w całości piosenkę _Free to Be... You and Me_.
Zdążyłam się przystosować do nowej sytuacji, kiedy przyszedł czas wyboru liceum. Nadal tęskniłam za domem, przyjaciółmi oraz rodziną i uwielbiałam wakacje i ferie, kiedy jechałyśmy do ojca albo do pani Shelton. Ale przywykłam. Jedyną rzeczą, do której nie mogłam się przyzwyczaić, była tęsknota za krajem, która mnie nigdy nie opuszczała. Byłam pewna, że na studia wrócę do Stanów.
Zaprosiłam oboje rodziców na uroczyste wręczenie świadectw maturalnych, mimo że ze sobą nie rozmawiali. Chciałam, żeby byli ze mną w tym dniu. Pamiętam, jak siedziałam w jednym z pierwszych rzędów i oglądałam się na widownię w oczekiwaniu. Mamy nie było. „Gdzie ona jest?” – myślałam. „Czyżby nie przyszła, bo zaprosiłam tatę?” Uroczystość już miała się zaczynać, gdy nagle otworzyły się drzwi i weszła matka. Normalnie do pracy zakładała dżinsy i tenisówki, a teraz pojawiła się na sali w czerwonej sukience i szpilkach. Cała ona – zawsze pani sytuacji.
W liceum zaczęłam myśleć bardziej konkretnie o przyszłości, studiach i pracy. Zawsze byłam pewna, że chcę pracować zawodowo – widziałam, jaką satysfakcję praca dawała moim rodzicom. Widziałam też, jak dzięki pracy niezwykłych kobiet: cioci Mary, pani Wilson, pani Shelton i mojej matki, świat zmieniał się na lepsze.
Bardzo wcześnie musiałam zacząć myśleć o prawie, nawet nie pamiętam kiedy, i w końcu zdecydowałam, że chcę być prawniczką. Thurgood Marshall, Charles Hamilton Houston czy Constance Baker Motley – wszyscy byli prawnikami, bohaterami ruchu na rzecz równych praw i moimi wielkimi autorytetami. Sprawiedliwość i bycie fair wiele dla mnie znaczyły i rozumiałam, że zajmowanie się prawem to dobry sposób na kształtowanie rzeczywistości zgodnie z tymi ideałami. Ale najbardziej chyba pociągało mnie zaufanie, jakim obdarzano w moim środowisku prawników i jak na nich polegano. Wujek Sherman i bliski przyjaciel rodziny Henry byli prawnikami i zawsze w kłopotach mówiło się: „Zadzwoń do Henry’ego. Zadzwoń do Shermana. Będą wiedzieli, co zrobić. Na pewno wszystko wyjaśnią”. Też tak chciałam. Chciałam, żeby do mnie dzwonili ludzie w potrzebie. Żebym ja też mogła pomagać.
Zależało mi więc, by wybór uczelni był dobrym początkiem. Czy mogło być dla mnie lepsze miejsce, pomyślałam, niż uniwersytet, który ukończył Thurgood Marshall?
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_PRZYPISY
PRZEDMOWA
1 Phil Willon, _Kamala Harris Breaks a Color Barrier with Her U.S. Senate Win_, „Los Angeles Times”, 8 November 2016, http://www.latimes.com/politics/la-pol-ca-senate-race-kamala-harris-wins-20161108-story.html.
2 Thurgood Marshall, _The Meaning of Liberty_, mowa wygłoszona po otrzymaniu Liberty Award 4 lipca 1992, http://www.naacpldf.org/press-release/thurgood-marshalls-stirring-acceptance-speech-after-receiving-prestigious-liberty-award-on-july-4-1992.
ROZDZIAŁ 1. DLA SPOŁECZEŃSTWA
1 Donna Murch, _The Campus and the Street: Race, Migration, and the Origins of the Black Panther Party in Oakland, CA_, „Souls” 2007, No. 9, s. 333–45, https://doi.org/10.1080/10999940701703794.
2 Martha Biondi, _The Black Revolution on Campus_, Berkeley 2012, s. 47.
3 Richard Ramella, _The Rainbow Sign Can Use Some Help_, „Berkeley Gazette”, 18 April 1975, s. 14.