Prawdziwa historia - ebook
Prawdziwa historia - ebook
Prawdziwa historia to świetnie napisana powieść w stylu Hitchcocka, z bardzo sprawnie rozwijającą się akcją − aż do zaskakującego zakończenia z przymrużeniem oka.
To opowieść o pisarce bardzo przypominającej autorkę. Ona także napisała książkę, która stała się bestsellerem, a w której odmalowała portret swej matki samobójczyni, z osobowością typu borderline. Po sukcesie następują spotkania z czytelnikami, po których pisarka czuje się całkowicie wyczerpana. W dodatku zaczyna otrzymywać anonimy, oskarżające ją, że zdobyła rozgłos dzięki śmierci matki i oszkalowaniu rodziny.
Pewnego dnia spotyka L., kobietę w swoim wieku. Między rówieśniczkami rodzi się przyjaźń. Delphine zwierza się L., która rozumie ją jak nikt inny. L. wprowadza się do Delphine, opiekuje się nią i wszystkim zajmuje. Odpowiada nawet na adresowane do niej maile.
Jak daleko posunie się L.? Zjawiła się po to, by zapełnić pustkę czy siać spustoszenie? Vigan ukazuje po mistrzowsku toksyczną relację między obiema kobietami, polegającą na stopniowym przejmowaniu kontroli jednej nad drugą.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7999-770-1 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stopniowo sam gest stał się okazjonalny, pełen wahania, niepozbawiony lęku. Już samo trzymanie pióra wydawało mi się coraz trudniejsze.
Później wpadałam w panikę, ledwie otworzyłam zapisany w Wordzie dokument.
Szukałam właściwej pozycji, optymalnego ustawienia ekranu, wyciągałam nogi pod stołem. A potem całymi godzinami trwałam w bezruchu, ze wzrokiem utkwionym w monitor.
Jeszcze później dłonie zaczynały mi drżeć, jak tylko zbliżyłam je do klawiatury.
Odrzucałam wszystkie składane mi propozycje bez wyjątku: artykuły, opowiadania na lato, przedmowy oraz innego rodzaju współpracę przy dziełach zbiorowych.
Wystarczyło samo słowo „napisać” w liście lub w wiadomości, żeby ściskało mnie w żołądku.
Pisać już nie byłam w stanie.
Pisać, odpowiedź brzmiała „nie”.
Dzisiaj wiem, że w moim otoczeniu, w środowisku literackim i na hportalach społecznościowych krążyły rozmaite plotki. Wiem, że mówiono, iż już nie będę pisać, że doszłam na skraj czegoś, że słomiany czy też papierowy zapał zawsze gaśnie. Ukochany mężczyzna ubzdurał sobie, że przebywając z nim, straciłam natchnienie lub wenę i że w związku z tym wkrótce go zostawię.
Kiedy przyjaciele, znajomi, a czasem nawet dziennikarze odważyli się zapytać mnie o to milczenie, wymyślałam najróżniejsze powody albo przeszkody, wśród których znajdowały się zmęczenie, zagraniczne wyjazdy, presja związana z sukcesem czy wręcz koniec cyklu literackiego. Wymówiłam się brakiem czasu, niemożnością skupienia się, pobudzeniem, po czym wykręciłam się fałszywie pogodnym uśmiechem, na który nikt się nie dał nabrać.
Dzisiaj wiem, że wszystko to jest tylko wymówką. Wszystko to jest niczym.
Wobec bliskich bez wątpienia zdarzyło mi się napomknąć o strachu. Nie przypominam sobie, żebym mówiła o przerażeniu, chociaż była to kwestia właśnie przerażenia. Teraz mogę to przyznać: pisanie, które pochłaniało mnie od tak dawna, które tak głęboko zmieniło moje życie i było mi tak drogie, przerażało mnie.
Prawda jest taka, że kiedy powinnam była zabrać się z powrotem do pisania, zgodnie z cyklem, w którym przeplatają się ze sobą okresy utajenia, wylęgania i redakcji w pełnym tego słowa znaczeniu, cyklem niemal chronologiczno-biologicznym, który testuję od ponad dziesięciu lat – kiedy więc zamierzałam zacząć książkę, do której sporządziłam pewną ilość notatek i zebrałam obfitą dokumentację, spotkałam L.
Dzisiaj wiem, że L. to absolutnie jedyny powód mojej niemocy. I że te dwa lata, w czasie których byłyśmy ze sobą blisko, o mało nie sprawiły, że zamilkłam na zawsze.Chciałabym opowiedzieć, w jaki sposób, w jakich okolicznościach L. wkroczyła w moje życie, chciałabym dokładnie opisać kontekst, który umożliwił L. przeniknięcie w moją sferę prywatną i cierpliwe jej przejęcie. To nie jest takie proste. W chwili zaś, gdy piszę zdanie: w jaki sposób L. wkroczyła w moje życie, uświadamiam sobie, ile jest w nim pompatyczności, lekkiej przesady, jak podkreśla dramatyzm, który jeszcze nie istnieje, ową chęć obwieszczenia punktu zwrotnego albo nieoczekiwanego wydarzenia. Owszem, L. wkroczyła w moje życie i powoli, zdecydowanie, podstępnie przewróciła je do góry nogami. L. wkroczyła w moje życie jak na scenę w teatrze, w samym środku przedstawienia, zupełnie jakby reżyser czuwał nad tym, żeby wszystko wokół się rozmyło, aby zrobić jej miejsce, jakby wejście L. zostało przygotowane, żeby wzmocnić jej znaczenie, aby dokładnie w tej chwili widz oraz pozostałe postacie obecne na deskach (akurat ja) patrzyły tylko na nią, aby wszystko wokół nas zastygło w bezruchu i żeby jej głos niósł się aż na koniec sali, jednym słowem: żeby wywarła wrażenie.
Lecz pędzę zbyt szybko.
Spotkałam L. pod koniec marca. W następne wakacje L. poruszała się w moim życiu niczym stara przyjaciółka, po znanym terenie. Po kolejnych wakacjach miałyśmy już nasze private jokes, wspólny język pełen niedopowiedzeń i podtekstów, spojrzenia, które wystarczały, abyśmy się zrozumiały. Nasze porozumienie opierało się na wspólnych tajemnicach, ale także na niedomówieniach i cichych komentarzach. Z perspektywy czasu i zważywszy na gwałtowność, jaką przybrała później nasza relacja, mogłoby mnie kusić, aby powiedzieć, że L. wdarła się w moje życie siłą, jako jedyny cel mając zagarnięcie mojego terytorium, tylko że byłaby to nieprawda.
L. wkroczyła łagodnie, z niezmierzoną delikatnością, ja zaś spędziłam z nią chwile zaskakującej jednomyślności.
Tamtego popołudnia, które poprzedziło nasze spotkanie, oczekiwano mnie na targach książki w Paryżu. Natknęłam się tam na mojego przyjaciela Oliviera, który był gościem programu na żywo na stoisku Radio France. Wmieszałam się w publiczność, by go posłuchać. Następnie przegryźliśmy w kąciku po kanapce razem z jego starszą córką Rose, siedząc we trójkę na wytartej wykładzinie. O czternastej trzydzieści miałam podpisywać książki, zostało nam więc mało czasu. Olivier nie omieszkał zauważyć, że wyglądam na zmęczoną, naprawdę zmęczoną, zapytał z niepokojem, jak sobie z tym wszystkim daję radę, przy czym to wszystko oznaczało jednocześnie, że napisałam tak osobistą, tak intymną książkę i że ta książka zyskała taką popularność – popularność, której nie brałam pod uwagę nawet przez chwilę, wiedział o tym, i na którą w konsekwencji nie byłam przygotowana.
Później Olivier zaproponował, że mnie odprowadzi, toteż skierowaliśmy się ku stoisku mojego wydawcy. Minęliśmy gęstą, zbitą kolejkę oczekujących, spróbowałam dojrzeć, który autor znajduje się na jej drugim końcu, pamiętam, że podniosłam wzrok, by zobaczyć plakat z jego nazwiskiem, a wtedy Olivier szepnął: myślę, że to do ciebie. Rzeczywiście, kolejka ciągnęła się daleko, po czym zakręcała ku stoisku, przy którym na mnie czekano.
W innych czasach, a nawet kilka miesięcy wcześniej napełniłoby mnie to radością i bez wątpienia dumą. Spędziłam wiele godzin, wypatrując czytelników na rozmaitych targach, grzecznie siedząc za stosem własnych książek, chociaż nikt nie przyszedł, znałam to rozczarowanie, tę nieco wstydliwą samotność. Teraz doznałam zupełnie innego wrażenia, czegoś w rodzaju zawrotu głowy, przez moment zaświtała mi myśl, że to za dużo, za dużo jak dla jednej osoby, za dużo dla mnie. Olivier oznajmił, że zostawia mnie samą.
Moja książka ukazała się pod koniec sierpnia, ja zaś od kilku miesięcy jeździłam od miasta do miasta, ze spotkania na podpisywanie, z czytania na debatę, po księgarniach, po bibliotekach, po mediatekach, gdzie czekało na mnie coraz więcej czytelników.
Czasami pochłaniało mnie to uczucie, że idealnie się wstrzeliłam, że pociągnęłam ze sobą, za sobą tysiące czytelników, to, bez wątpienia zwodnicze, przeświadczenie, że mnie usłyszano.
Byłam szczęśliwa, spełniona, oszołomiona.
Dumna i nadal pełna niedowierzania.
Napisałam książkę, lecz nie spodziewałam się, jakie będzie miała znaczenie.
Napisałam książkę, której długofalowe oddziaływanie miało być odczuwalne wewnątrz mojej rodziny i wokół mnie, której szkodliwych skutków ubocznych nie przewidziałam, książkę, która miała wkrótce obnażyć niezniszczalnych sprzymierzeńców, ale również fałszywych przyjaciół, i której spóźnione efekty miały jeszcze długo być widoczne.
Nie wyobrażałam sobie efektu zwielokrotnienia przedmiotu i jego następstw, nie wyobrażałam sobie wizerunku matki, powielonego w setkach, później w tysiącach, tej fotografii na obwolucie, która mocno przyczyniła się do upowszechnienia tekstu, fotografii, która bardzo szybko się od niej oddzieliła, teraz zaś nie była już moją matką, lecz postacią z powieści, mglistą i zwichrowaną.
Nie wyobrażałam sobie, że czytelnicy będą wzruszeni, onieśmieleni, nie wyobrażałam sobie, że niektórzy będą przy mnie płakać ani jak trudno będzie mi nie zapłakać wraz z nimi.
Całkiem pierwszy raz wydarzył się w Lille, kiedy to pewna młoda kobieta, wątła i wyraźnie osłabiona licznymi pobytami w szpitalu, wyjaśniła, jak to powieść dała jej szaloną, niedorzeczną nadzieję, że pomimo choroby, pomimo tego, co jej się przytrafiło i czego nie da się naprawić, pomimo tego, na co je skazała, być może dzieci mogłyby ją kochać…
A potem, innym znów razem, w Paryżu, pewnego niedzielnego poranka jakiś mężczyzna u kresu wytrzymałości opowiadał mi o spojrzeniach rzucanych przez ludzi na niego, na tych, którzy budzą tak wielki strach, że wszystkich, dwubiegunowych, schizofreników, tych z depresją, wpycha się do jednego worka, przyklejając etykietki niczym kurczakom w celofanie, w zależności od tego, jakie akurat obowiązują tendencje i co widać na okładkach czasopism, Lucile zaś, moja nietykalna bohaterka, wszystkim przywraca godność.
W Strasburgu, w Nantes, w Montpellier byli jeszcze inni ludzie, których czasami miałam ochotę wziąć w ramiona.
Stopniowo, w miarę możliwości wznosiłam niewidzialny szaniec, kordon sanitarny, który pozwalał mi to ciągnąć, trwać, zachować właściwy dystans, wypracowałam ruch przepony, który zatrzymywał powietrze na wysokości mostka, tworząc maleńką warstwę izolującą, niewidoczną poduszkę powietrzną, następnie wydychałam je powoli ustami, gdy tylko niebezpieczeństwo minęło. Mogłam więc słuchać, mówić, rozumieć narastającą wokół książki otoczkę, owe wzajemne relacje między czytelnikiem a tekstem, przy czym niemal zawsze i z powodów, których nie potrafię wyjaśnić, książka odsyłała czytelnika do jego własnej historii. Była rodzajem zwierciadła, którego głębia obrazu ani kontury już do mnie nie należały.
Wiedziałam jednak, że pewnego dnia wszystko to mnie dopadnie, liczba, owszem, liczba czytelników, komentarzy, zaproszeń, liczba odwiedzonych księgarni i godzin spędzonych w pociągach TGV, a wtedy coś pęknie pod ciężarem moich wątpliwości i sprzeciwów. Wiedziałam, że pewnego dnia nie dam rady się przed tym ustrzec i że będę musiała spojrzeć trzeźwo na wszystko, nie mogąc się od tego uwolnić.
Tamtej soboty na targach bezustannie podpisywałam książki. Ludzie przyszli, aby ze mną porozmawiać, ja zaś z trudem znajdowałam słowa, by im podziękować, odpowiedzieć na ich pytania, spełnić ich oczekiwania. Słyszałam, jak głos mi drży, oddychałam z wysiłkiem. Poduszka powietrzna przestała działać, nie umiałam już temu stawić czoła. Byłam przemakalna. Wrażliwa.
Około osiemnastej pomiędzy dwoma słupkami przewiązano taśmę, aby zniechęcić kolejnych przybyszów, którzy w konsekwencji byli zmuszeni zawrócić. Słyszałam, jak znajdujący się kilka metrów dalej pracownicy stoiska tłumaczyli, że przerywam podpisywanie, ona musi iść, przerywa podpisywanie, przykro nam, ona już wychodzi.
Gdy tylko zakończyłam składanie autografów tym, których wskazano jako ostatnich w kolejce, zostałam parę minut, żeby porozmawiać z moją wydawczynią i dyrektorem handlowym. Pomyślałam o czekającej mnie drodze na dworzec, czułam się wyczerpana, mogłabym się wyciągnąć na wykładzinie i tak leżeć. Staliśmy przy stoisku, ja byłam odwrócona plecami do targowych alejek i do stolika, przy którym dopiero co siedziałam. Podeszła do nas od tyłu jakaś kobieta, zapytała, czy mogę umieścić na jej egzemplarzu dedykację. Usłyszałam, jak odpowiadam jej bez wahania „nie”. Chyba wyjaśniłam, że gdybym podpisała jej książkę, inni znów ustawiliby się po dedykacje i nieuchronnie zrobiłaby się kolejka.
Widziałam w jej oczach, że nie rozumie, nie mogła zrozumieć, przecież wokół nas nie było już nikogo, ci, którzy nie mieli szczęścia, rozeszli się, najwyraźniej wszystko wróciło do równowagi i zapanował spokój, widziałam w jej oczach, że myśli sobie: za kogo ta kretynka się uważa, jakie znaczenie ma jedna czy dwie książki więcej i czy nie po to właśnie pani tu przyszła, żeby sprzedawać i podpisywać książki, chyba nie ma pani powodów do narzekań…
Nie mogłam jej powiedzieć: przykro mi, proszę pani, już dłużej nie dam rady, jestem zmęczona, nie wyrabiam, nie mam zacięcia i tyle, doskonale wiem, że inni potrafią wytrzymać całe godziny bez jedzenia i picia, aż wszyscy odejdą zadowoleni, prawdziwe wielbłądy, atleci, na pewno, ale nie ja, nie dzisiaj, już dłużej nie mogę wypisywać własnego nazwiska, moje nazwisko to szalbierstwo, mistyfikacja, proszę mi wierzyć, moje nazwisko na tej książce nie jest więcej warte od ptasiego gówna, które spadłoby nieszczęśliwie na wklejkę.
Nie mogłam jej powiedzieć: jeśli umieszczę dedykację na pani książce, rozpadnę się na dwie części, oto co się dokładnie zaraz stanie, ostrzegam, proszę się odsunąć, proszę się oddalić, cieniutka nić, która łączy obie połówki mojej osoby, zaraz pęknie, a wtedy się rozpłaczę, a może nawet zacznę wrzeszczeć, a to może być bardzo krępujące dla nas wszystkich.
Opuściłam targi, nie zważając na budzące się we mnie poczucie winy.
Wsiadłam do metra na stacji Porte de Versailles, pociąg był zatłoczony, mimo to znalazłam miejsce siedzące. Z nosem przyklejonym do szyby jęłam odgrywać tę scenę, scena ta wróciła do mnie po raz pierwszy, potem kolejny. Odmówiłam kobiecie podpisania książki, chociaż byłam na miejscu i prowadziłam rozmowę, nie mieściło mi się to w głowie. Czułam się winna, śmieszna, było mi wstyd.
Opisuję dzisiaj tę scenę, wraz z zawartym w niej zmęczeniem i przesytem, ponieważ jestem niemal pewna, że gdyby nie ona, nie spotkałabym L.
L. nie dostrzegłaby we mnie tak delikatnego, tak podatnego, tak sypkiego gruntu.Kiedy byłam dzieckiem, płakałam w urodziny. W chwili gdy zgromadzeni goście intonowali tradycyjną piosenkę, której słowa są niemal identyczne we wszystkich znanych mi rodzinach, gdy zbliżał się ku mnie tort przybrany kilkoma świeczkami, wybuchałam płaczem.
Nie mogłam znieść tej skupionej na mojej osobie uwagi, tych zwróconych na mnie spojrzeń, tego zbiorowego wzruszenia.
Nie miało to nic wspólnego z rzeczywistą przyjemnością, jaką odczuwałam skądinąd z tego powodu, że specjalnie na moją cześć urządzono przyjęcie, nie zakłócało to w niczym radości z otrzymywania prezentów, lecz w tej konkretnej chwili następowało coś w rodzaju efektu Larsena, tak jakbym w odpowiedzi na ów zbiorowy hałas specjalnie dla mnie mogła wytworzyć jedynie inny, jeszcze bardziej świdrujący hałas o nieznośnej i katastrofalnej częstotliwości. Nie wiem, jak długo powtarzał się ten scenariusz (niecierpliwość, napięcie, radość, a potem ja, znienacka zasmarkana i przerażona, naprzeciw reszty), zachowałam wszakże wyraźne wspomnienie doznania, jakie mnie wówczas ogarniało, nasze najszczersze życzenia, i niech te płomyki przyniosą ci szczęście, oraz pragnienia, by natychmiast zniknąć. Pewnego razu, musiałam mieć wtedy osiem lat, uciekłam.
Pamiętam, że w czasach, gdy urodziny świętowano w klasie (w przedszkolu), matka musiała napisać liścik do nauczycielki z prośbą, aby moich nie obchodzono, liścik, który przeczytała mi na głos dla mojej informacji, a następnie włożyła do koperty, i który zawierał przymiotnik uczuciowa, ja zaś nie znałam jego znaczenia. Nie ośmieliłam się jej o to zapytać, byłam bowiem świadoma, że już samo pisanie do nauczycielki stanowi wyjątkowe postępowanie, wysiłek, który ma na celu skłonienie jej do niemniej niezwykłego postępowania, do ominięcia przepisów, jednym słowem: do specjalnego traktowania. Prawdę mówiąc, długo wierzyłam, że uczuciowy ma coś wspólnego z zasobem słownictwa, jaki posiada dany osobnik: byłam więc małą u-czu-cio-wą dziewczynką, której brakowało słów, co chyba tłumaczyło niezdolność do wspólnego świętowania własnych urodzin. Toteż uznałam, że aby żyć w społeczeństwie, należy się uzbroić w słowa, nie wahać się je mnożyć, rozróżniać, wychwytywać ich najdrobniejsze niuanse. Nabyte w ten sposób słownictwo stopniowo tworzyło gruby i włóknisty pancerz, który umożliwiał obracanie się w świecie, przy zachowaniu czujności i ufności. Tak wiele słów ciągle jednak było mi nieznanych.
Później, w szkole podstawowej, przy wypełnianiu kartonowej fiszki na początku roku, nadal oszukiwałam co do daty urodzin, na wszelki wypadek przesuwając ją o kilka miesięcy na sam środek wakacji.
Tak samo w stołówce albo u przyjaciół wielokrotnie zdarzyło mi się (i to do późnego wieku) połknąć bądź schować migdał, który znajdowałam przerażona w kawałku placka na Trzech Króli. Obwieszczenie zwycięstwa, bycie przez kilka sekund, a nawet minut przedmiotem zbiorowej uwagi wydawało się niemożliwością. Pomijam zwycięskie losy na loterii, mięte lub darte w pośpiechu, w chwili gdy należało się ujawnić, aby odebrać wygraną, nie mówiąc już o rezygnacji z bonu na zakupy w Galeries Lafayette o wartości stu franków na zakończenie roku, kiedy byłam w szóstej klasie. Pamiętam, że oceniłam odległość dzielącą mnie od estrady – trzeba było tam dotrzeć bez potykania się, z naturalną i odprężoną miną, następnie pokonać parę schodków, bez wątpienia podziękować dyrektorce szkoły – i doszłam do wniosku, że gra nie jest warta świeczki.
Znalezienie się w centrum uwagi, choćby tylko na chwilę, znoszenie wielu spojrzeń naraz było po prostu nie do pomyślenia.
Byłam bardzo nieśmiałą dziewczynką i nastolatką, lecz jak daleko sięgam pamięcią, ułomność ta objawiała się przede wszystkim wobec grupy (to znaczy gdy miałam do czynienia z więcej niż trzema, czterema osobami jednocześnie). Pierwszym ucieleśnieniem zbiorowości, która nigdy nie przestała budzić we mnie lęku, była w szczególności klasa. Aż do końca szkoły nie potrafiłam zasnąć w przeddzień głośnej recytacji czy referatu, pominę milczeniem strategie wybiegów, które przez długi czas obmyślałam, aby uniknąć za wszelką cenę publicznego zabierania głosu.
Wydaje mi się natomiast, że już od najmłodszych lat odznaczałam się pewną zręcznością w kontaktach twarzą w twarz, we dwoje i prawdziwą umiejętnością rozmowy z Innym, jak tylko przybierał postać jednostki, a nie grupy, przywiązywania się do niego. Gdziekolwiek się udawałam, gdziekolwiek przebywałam, zawsze znajdowałam kogoś, z kim mogłam się pobawić, porozmawiać, pośmiać, pomarzyć, gdziekolwiek zawitałam, znajdowałam przyjaciół(ki) i nawiązywałam trwałe znajomości, tak jakbym bardzo wcześnie dostrzegła, że moje uczuciowe ocalenie rozegra się w tym miejscu. Dopóki nie spotkałam L.Tamtej soboty, po opuszczeniu targów książki, zamierzałam pognać na dworzec i udać się na wieś, do mężczyzny, którego kocham, aby spędzić z nim wieczór i następny dzień. François pojechał do Courseilles poprzedniego dnia, jak niemal w każdy weekend. Z biegiem lat dom, który dopiero co kupił, kiedy go poznałam, stał się jego schronieniem, ostoją, widząc zaś, jak przekracza jego próg w piątkowy wieczór i głośno wzdycha z lubością bądź ulgą, mam przed oczyma słuchawki telefonów bezprzewodowych, które odkłada się na bazę, gdy się rozładują, słyszę wydawane przez nie zadowolone piknięcie. Otaczający nas ludzie wiedzą, jak bardzo dom ten stanowi fundament jego równowagi i że rzadko się zdarza, by go odwieść od wyjazdu.
François na mnie czekał. Umówiliśmy się, że zadzwonię, gdy wsiądę do pociągu osobowego, który zatrzymuje się na każdej stacji i gdzieś w szczerym polu, parę kilometrów od Courseilles.
Kiedy metro przystanęło na stacji Montparnasse, zawahałam się. Z pewnością się podniosłam, ale nie wysiadłam. Czułam zbyt silny niepokój, żeby wyjechać. Brak gotowości. Incydent na targach w jednej chwili obnażył moje wyczerpanie, ów stan napięcia, kruchości, który martwił François, a do którego z trudem potrafiłam się przyznać. Podążałam dalej w kierunku XI dzielnicy. Wysłałam mu SMS-a, aby uprzedzić, że wracam do domu, zadzwonię trochę później.
Jak tylko znalazłam się w mojej dzielnicy, zatrzymałam się przed supermarketem Super U. Dzieci spędzały weekend u ojca, François na wsi, po drodze skrystalizował się plan spokojnego wieczoru, cichego i samotnego wieczoru, oto dokładnie to, czego było mi trzeba.
Krążąc między sklepowymi regałami z czerwonym plastikowym koszykiem na przedramieniu, usłyszałam, że ktoś mnie woła. Za mną stała rozradowana, ledwie zdziwiona Nathalie. Kilka razy w roku wpadamy na siebie w osiedlowym Super U. Z czasem te przypadkowe szczęśliwe spotkania zamieniły się w coś w rodzaju powtarzanych gagów, w których każdej nie pozostaje nic innego jak odegrać swoją rolę, obie wybuchamy śmiechem, całujemy się, no coś takiego, co za przypadek, nigdy nie bywam tu o tej porze, ja też nie.
Rozmawiałyśmy przez kilka minut przed chłodziarką z jogurtami, Nathalie też spędziła popołudnie na targach, podpisując egzemplarze, i udzieliła wywiadu na temat Byliśmy istotami żywymi, swojej ostatniej książki, zamierzała wpaść na stoisko mojego wydawcy, żeby mnie odwiedzić, ale zabrakło jej czasu, wolała więc wcześnie wrócić do domu, bo jeszcze tego samego wieczoru była zaproszona na przyjęcie, zresztą wysiadła przy Super U, aby kupić butelkę szampana. Jakim cudem w niespełna trzy sekundy zgodziłam się pójść z nią na to przyjęcie, chociaż ledwie chwilę wcześniej cieszyłam się, że będę sama, nie pamiętam.
Przed paroma laty, zanim poznałam François, spędziłam sporo wieczorów w towarzystwie Nathalie oraz innej przyjaciółki, Judith. Wszystkie trzy byłyśmy mniej lub bardziej samotne i miałyśmy ochotę się bawić. Nazywałyśmy te wieczory JDN (Judith, Delphine, Nathalie). JDN dla każdej z nas polegały na tym, aby wraz z pozostałą dwójką dać się zaprosić na najrozmaitsze przyjęcia (urodziny, parapetówkę, Wigilię), a nawet wkręcić się do najbardziej dziwacznych miejsc, mimo że żadnej z nas nie zaproponowano gościny. W ten sposób udało nam się wcisnąć na niejedno otwarcie kawiarni kulturalno-literackiej, potańcówkę na świeżym powietrzu, firmową imprezę pożegnalną czy wręcz wesele, na którym żadna z nas nie znała młodej pary.
O ile lubię przyjęcia, o tyle niemal zawsze unikam czegoś, co określa się mianem kolacji na mieście (nie mam tu na myśli kolacji z przyjaciółkami, mam na myśli kolacje, na których dopuszcza się bardziej lub mniej światowy charakter). Rezerwa ta bierze się stąd, że nie potrafię się przystosować do obowiązujących w tym wypadku zasad. Wówczas wszystko toczy się tak, jakby w jednej chwili powróciła cała moja nieśmiałość. Znów staję się rumieniącą się małą dziewczynką albo nastolatką, którą byłam kiedyś, a która nie jest w stanie uczestniczyć w sposób naturalny i płynny w rozmowie, żywi bowiem potworne przeświadczenie, że nie dorosła, że nie pasuje, zresztą zazwyczaj jeśli jest więcej niż czworo biesiadników, nabieram wody w usta.
Z biegiem czasu w końcu zrozumiałam – albo jest to tylko wymówka, dzięki której potrafię się ze wszystkim pogodzić – że relacja z Innym interesuje mnie dopiero po przekroczeniu określonego progu zażyłości.
JDN zdarzały się coraz rzadziej, potem ustały, sama już nie wiem dlaczego. Może po prostu dlatego, że w życiu każdej z nas zaszły zmiany. Tamtego wieczoru w Super U powiedziałam Nathalie „tak”, myśląc, że przyjęcie będzie, jakże już teraz rzadką, okazją do potańczenia. (O ile bowiem przeraża mnie dzisiaj pomysł, żeby zrobić dobre wrażenie podczas kolacji, o tyle jestem w stanie zatańczyć sama na środku salonu, na przyjęciu, gdzie nikogo nie znam).
Doskonale zdaję sobie sprawę, że wyjaśnienia te mogą sugerować, jakobym zamierzała przytoczyć tu inne opowieści, jakobym zboczyła z kursu pod pretekstem naszkicowania kontekstu, dekoracji. Ale nie. Następstwo wydarzeń wydaje mi się istotne dla zrozumienia, jak poznałam L., a w trakcie tej relacji będę zapewne musiała cofnąć się nawet jeszcze dalej, aby spróbować uchwycić rzeczywistą stawkę owego spotkania.
Biorąc pod uwagę zamęt, jaki wprowadziło ono w moim życiu, zależy mi na wyłuskaniu tego, co pozwoliło L. wpłynąć na mnie i bez wątpienia mnie wpłynąć na L.
Zresztą kiedy moim oczom ukazała się L., właśnie tańczyłam, we wspomnieniach zaś nasze dłonie otarły się o siebie.L. i ja siedziałyśmy na kanapie. Pierwsza opuściłam parkiet, kiedy muzyka przestała mi się podobać.
L., która tańczyła obok przez ponad godzinę, czym prędzej do mnie dołączyła. Za pomocą jednego uśmiechu zdobyła wąskie miejsce dzielące mnie od sąsiada, który przesunął się bliżej podłokietnika, pozwalając jej się wygodnie rozsiąść. Zrobiła wówczas porozumiewawczą minę wyrażającą zwycięstwo.
– Prześlicznie pani wygląda, kiedy tańczy – oznajmiła, jak tylko zajęła miejsce. – Jest pani piękna, ponieważ tańczy pani tak, jakby myślała, że nikt na panią nie patrzy, jakby była pani sama, jestem zresztą pewna, że tańczy pani w ten sposób, sama, w sypialni albo w salonie.
(Gdy moja córka była nastolatką, oświadczyła mi któregoś dnia, że w dorosłym życiu zachowa o mnie to wspomnienie, wspomnienie matki, która tańczy na środku salonu, aby wyrazić swoją radość).
Podziękowałam L. za komplement, chociaż nie wiedziałam, co odpowiedzieć, skądinąd najwyraźniej niczego nie oczekiwała, nadal wpatrywała się w parkiet z uśmiechem na ustach. Przyglądałam jej się ukradkiem. L. miała na sobie czarne lejące spodnie, kremową koszulę, której kołnierzyk zdobił cienki pasek satyny albo ciemnej skóry, nie umiałam z całą pewnością stwierdzić, co to za materiał. L. była doskonała. Przyszły mi na myśl reklamy marki Gérard Darel, bardzo dobrze to pamiętam, to było właśnie to, owo proste, nowoczesne wyrafinowanie, sprytne połączenie klasycznych, mieszczańskich tkanin i zuchwałych dodatków.
– Wiem, kim pani jest, i bardzo się cieszę, że panią poznałam – dodała po chwili.
Zapewne powinnam była zapytać, jak ma na imię, kto ją zaprosił, a nawet czym się zajmuje, lecz ta kobieta, jej spokojna pewność siebie mnie onieśmielały.
L. należała do tego rodzaju kobiet, które mnie fascynują, właśnie.
L. miała nieskazitelny wygląd, gładko zaczesane włosy, idealnie opiłowane paznokcie pokryte chińską czerwienią, która zdawała się lśnić w ciemności.
Zawsze podziwiałam kobiety, które używają lakieru do paznokci. Moim zdaniem pomalowane paznokcie wyrażają pewną ideę kobiecego wyrafinowania, ja zaś doszłam w końcu do wniosku, że przynajmniej w tym względzie pozostanie ono dla mnie nieosiągalne. Mam zbyt duże, zbyt szerokie, w pewnym sensie zbyt potężne dłonie, a kiedy próbuję pomalować paznokcie, sprawiają wrażenie jeszcze szerszych, tak jakby ta daremna próba zamaskowania podkreślała ich męski charakter (w każdym razie operacja sama w sobie wyglądała mi na żmudną, czynność jako taka wymaga dokładności, cierpliwości, której mi brakuje).
Ile czasu potrzeba, żeby być taką kobietą, zastanawiałam się, patrząc na L., podobnie jak patrzyłam na dziesiątki kobiet przed nią, w metrze, w kolejce po bilety do kina, przy stoliku w restauracji. Uczesanych, umalowanych, odprasowanych. Bez ani jednego zagniecenia. Ile czasu, żeby osiągnąć ten stan doskonałości codziennie rano, a ile wieczorem, żeby dokonać poprawek przed wyjściem? Jaki rodzaj życia należy prowadzić, żeby mieć swobodę zapanowania nad włosami za pomocą suszarki, żeby każdego dnia wkładać inną biżuterię, żeby dopasowywać i zmieniać stroje, żeby niczego nie pozostawiać przypadkowi?
Dzisiaj wiem, że nie jest to tylko kwestia gotowości, ale raczej typu, typu kobiety, jaki wybieramy, o ile w ogóle mamy wybór.
Pamiętam, że podczas pierwszej rozmowy z moją wydawczynią w małym gabinecie przy rue Jacob z początku zafascynowało mnie jej wyrafinowanie, oczywiście paznokcie, ale także cała reszta, pełna prostoty i nienagannego smaku. Emanowała z niej nieco klasyczna, za to idealnie dawkowana, poskromiona kobiecość, która mnie oczarowała. Gdy poznałam François, byłam przekonana, że lubi kobiety innego typu niż ja, bardziej wymuskane, bardziej wyrafinowane, pod kontrolą, widzę siebie, jak wyłuszczam jednej z przyjaciółek w kawiarni przyczyny zbliżającej się porażki, to po prostu niemożliwe, ależ tak, właśnie z tego powodu, François lubił kobiety o gładkich, dających się ujarzmić włosach (zilustrowałam swoje słowa gestem), tymczasem ja jestem rozczochrana. Wydawało mi się, że ów rozdźwięk sam w sobie oznacza głębsze, wręcz fundamentalne różnice, w ogólnym sensie nasze spotkanie stanowiło jedynie zwykłą pomyłkę, potrzebowałam czasu, by przyznać, że było inaczej.
Po chwili L. wstała i znów zaczęła tańczyć w grupce jakichś dziesięciu osób, w którą się wśliznęła, aby rzucić mi wyzwanie. Dzisiaj, patrząc na to, co się wydarzyło, nie mam wątpliwości, że scenę tę można odczytać jako próbę oczarowania, zresztą tak ją widzę, wtedy był to raczej rodzaj gry pomiędzy nią a mną, ciche porozumienie. Coś mnie intrygowało, bawiło. Czasami L. zamykała oczy, ruchy jej ciała cechowała dyskretna zmysłowość, bez ostentacji, L. była piękna i mężczyźni jej się przyglądali, usiłowałam pochwycić skierowane na nią męskie spojrzenia, uchwycić chwilę, w której ich oczy zajdą mgłą. Jestem wrażliwa na kobiecą urodę, zawsze byłam. Lubię się im przyglądać, podziwiać je, próbować sobie wyobrażać, jaka krzywizna, jaka wklęsłość, jaki dołek, jaka nieznaczna wada wymowy, jaka niedoskonałość budzą w nich pożądanie.
L. tańczyła niemal bez ruchu, jej ciało balansowało łagodnie, w takt muzyki, dopasowując się do każdej nuty, do każdego niuansu, teraz jej stopy tkwiły przyklejone do podłogi i przestały się ruszać, L. była łodygą, lianą, uległą wobec oddechu, rytmu, i stanowiła bardzo piękny widok.
Później, chociaż nie potrafię dzisiaj uchwycić związku między tymi dwiema chwilami, L. i ja siedziałyśmy przy kuchennym stole nad butelką wódki. Chyba sobie przypominam, że tymczasem jacyś ludzie, których nie znałam, przyszli ze mną porozmawiać, spędziłam z nimi kilka minut, po czym L. podała mi rękę, abym wróciła tańczyć, straciłam z oczu Nathalie, być może pojechała do domu, było tłoczno, a na przyjęciu panowała radosna atmosfera.
Sama nie wiem, jak to się stało, że opowiedziałam L. o kobiecie z targów książki, o poczuciu winy, o nieprzyjemnym gorzkim posmaku, który mnie nie opuszczał. Bezustannie myślałam o tamtej chwili, o mojej reakcji, scena ta zawierała coś, co mnie odpychało, co nie było mną, nie miałam żadnego sposobu, żeby dogonić tę kobietę, przeprosić, podpisać egzemplarz książki. To już się stało, rozegrało się i nie istniała żadna szansa, żeby cofnąć czas.
– W gruncie rzeczy martwi panią nie tylko to, że ta kobieta została zraniona, że być może przejechała wiele kilometrów, aby panią zobaczyć, że zostawiła dzieci pod opieką siostry, że pokłóciła się z mężem, bo zaplanował wyprawę po zakupy i nie pojmował, dlaczego tak bardzo jej zależy na spotkaniu z panią. Nie, dręczy panią to, że teraz ta kobieta może już pani nie lubić.
Jej głos był łagodny, pozbawiony ironii.
– Możliwe – przyznałam.
– Wyobrażam sobie, że chwila, w której akurat się pani znajduje, pewnie nie jest prosta. Komentarze, reakcje, ten nagły blask. Wyobrażam sobie, że musi być w tym niebezpieczeństwo upadku.
Próbowałam zbagatelizować całą sprawę, nie należało także przesadzać.
L. mówiła dalej:
– Co nie przeszkadza, że czasami musi się pani czuć bardzo samotna, tak jakby stała pani zupełnie naga na środku drogi, schwytana w światła reflektorów.
Spojrzałam na nią osłupiała. Przecież właśnie tak się czułam, zupełnie naga na środku drogi, i dokładnie tego samego określenia użyłam parę dni wcześniej. Komu ja się z tego zwierzyłam? Mojej wydawczyni? Jakiemuś dziennikarzowi? Jak L. mogła zastosować jota w jotę te same słowa, którymi ja się posłużyłam? Ale czy ja w ogóle komuś o tym powiedziałam?
Do dzisiaj nie mam pojęcia, czy tamtego wieczoru L. powtórzyła coś, co gdzieś wyczytała albo co jej przekazano, czy rzeczywiście to odgadła. Dość szybko musiałam sobie uświadomić, że L. miała niesłychane wyczucie Innego, jakiś dar odnajdowania właściwych słów, mówienia każdemu tego, co chciał usłyszeć. L. nigdy nie omieszkała zadać najbardziej trafnego pytania ani wygłosić uwagi, pokazującej rozmówcy, że jedynie ona jest w stanie go zrozumieć i pocieszyć. L. potrafiła nie tylko dostrzec na pierwszy rzut oka przyczyny zaniepokojenia, ale przede wszystkim wypatrzyć lukę, choćby nie wiadomo jak głęboko ukrytą, jaka tkwi w każdym z nas.
Pamiętam, że objaśniłam jej swoją wizję sukcesu, bez udawania, mając pewność, że moje słowa nie zostaną źle odczytane. Dla mnie sukces książki to wypadek. Dosłownie. Gwałtowne i nieoczekiwane wydarzenie, spowodowane losową zbieżnością rozmaitych niepowtarzalnych czynników. Niech nie doszukuje się u mnie żadnej fałszywej skromności, oczywiście książka odegrała w całej sprawie pewną rolę, ale stanowiła tylko jeden z parametrów. Inne książki mogłyby odnieść porównywalny, a nawet większy sukces, lecz dla nich okoliczności nie były aż tak sprzyjające, zabrakło jednego czy dwóch czynników.
L. nie odrywała ode mnie wzroku.
– Ale wypadek – rzekła z naciskiem na to słowo, aby podkreślić, że termin do niej nie należy – przyczyna szkód, czasem szkód nieodwracalnych, prawda?
Opróżniłam stojący przede mną kieliszek wódki, który kilkakrotnie mi napełniała, nie byłam pijana, przeciwnie, miałam wrażenie, że osiągnęłam stopień świadomości, który rzadko zdarzało mi się uzyskać. Zrobiło się późno, dom nagle opustoszał, zostałyśmy same w kuchni, w której zaledwie parę minut wcześniej roiło się od ludzi. Uśmiechnęłam się, po czym odparłam:
– To prawda. Sukces książki jest wypadkiem, z którego nie wychodzi się bez szwanku, użalanie się byłoby jednak czymś nieprzyzwoitym. Tego jestem pewna.
Wspólnie wzięłyśmy taksówkę, L. się uparła, odwiezienie mnie to żaden kłopot, mieszkałam na tej samej trasie, nie trzeba nawet nadkładać drogi.
Zamilkłyśmy w samochodzie. Czułam, jak zmęczenie ogarnia moje kończyny, przygniata mi kark, sprawia, że powoli cała drętwieję.
Kierowca zatrzymał się pod moim domem.
L. pogładziła mnie po policzku.
Często zastanawiałam się nad jej gestem, nad tym, jak wiele było w nim łagodności, czułości, może pożądania. Albo może żadnej z tych rzeczy. Tak naprawdę bowiem nic o L. nie wiem i nigdy nie wiedziałam.
Wysiadłam z taksówki, weszłam po schodach i runęłam na łóżko w ubraniu.Nie zachowałam dokładnych wspomnień dni, które potem nastąpiły, z pewnością zostało mi kilka zobowiązań do wypełnienia: spotkań w księgarniach, w mediatekach, wystąpień w klasach. Usiłowałam ograniczać wyjazdy na prowincję do jednego na tydzień, aby być z dziećmi, i zamierzałam przerwać to wszystko z końcem maja. Nadchodzi moment, kiedy człowiek musi uciszyć wrzawę wokół siebie, zabrać się z powrotem do pracy, wskoczyć znów we własne tryby. Pragnęłam tej chwili równie mocno, jak się jej obawiałam, postarałam się jednak, aby nastąpiła, i odrzuciłam wszelkie zaproszenia po upływie wyznaczonego terminu.
W pewien piątkowy wieczór, wróciwszy po dwudniowej nieobecności (byłam w Genewie gościem klubu czytelniczego), wśród rachunków znalazłam w skrzynce list. Moje imię, nazwisko i adres zostały wydrukowane na nalepce, którą przyklejono u dołu koperty. Wywnioskowałam z tego, że mam do czynienia z przesyłką reklamową, i mało brakowało, abym ją wyrzuciła bez czytania. Na nalepce widniał wypisany dużymi cyframi numer mojego mieszkania, który nie pojawia się na żadnym liście urzędowym. Przez długi czas nie wiedziałam zresztą o jego istnieniu. W rzeczywistości można go znaleźć na małej tabliczce z brązu, przybitej do listwy na klatce schodowej, jakiś metr na lewo od każdych drzwi, obok starych tabliczek Poczty i Telekomunikacji. Potrzebowałam kilku lat, żeby go zauważyć. Moje mieszkanie ma numer 8, mieszkanie sąsiadów numer 5, brak logiki zaś w moich oczach tylko wzmaga ich tajemniczość.
Zaintrygowana rozerwałam kopertę i rozłożyłam znajdujący się wewnątrz list, napisany na maszynie na kartce formatu A4. Kto w dzisiejszych czasach posiada jeszcze maszynę do pisania, właśnie ta myśl przemknęła mi przez głowę, gdy zabierałam się do czytania.
Odtwarzam tu w całości tekst, którego składnię i słownictwo najwyraźniej dobrano w taki sposób, abym nie zdołała określić płci autora.
Delphine,
zapewne myślisz, że jesteś kwita. Myślisz, że w ten sposób ci się upiecze, bo twoja książka to tak zwana powieść, a ty zmieniłaś parę imion. Myślisz, że będziesz mogła dalej wieść swoje żałosne życie. Za późno. Zasiałaś nienawiść, zbierzesz plon. Te zakłamane dupki, które cię otaczają, niby udzieliły ci rozgrzeszenia, chociaż ani im to w głowie, możesz mi wierzyć, są wściekłe i czekają na odpowiednią chwilę, kiedy nadejdzie pora, nie odpuszczą ci. Mam wszelkie powody, żeby to wiedzieć. Podłożyłaś bombę, teraz musisz liczyć szczątki. Nikt tego za ciebie nie zrobi.
Nie odczytaj źle moich zamiarów. Nie chcę ci zrobić krzywdy. Życzę ci wręcz jak najlepiej. Życzę ci powodzenia, opodatkowanego na 75%, bo przypuszczam, że jak wszyscy kawiorowi socjaliści jesteś za lewicą i że zagłosujesz na François Hollande’a.
Sprzedałaś własną matkę i nieźle się obłowiłaś. Trzepiesz kasę, prawda? Rodzinna saga świetnie się sprzedaje, co? Dostajesz maksymalną stawkę?
W takim razie, proszę, prześlij czek.
W tamtym okresie otrzymywałam dużo korespondencji za pośrednictwem mojego wydawnictwa, dziesiątki listów od czytelników, przekazywanych co tydzień w paczuszkach umieszczonych w szarych kopertach. Również e-maili, przekierowywanych na moją skrzynkę ze strony wydawcy.
Po raz pierwszy jednak dostałam anonimowy list na prywatny adres. I po raz pierwszy dostałam list tak przepełniony agresją na temat jednej z moich książek.
Ledwie skończyłam czytać, zadźwięczał mój telefon komórkowy. Wyświetlił się nieznany numer, wahałam się więc, czy odebrać. Przez głowę przemknęła mi myśl, że autor listu i ten, kto dzwoni, to ta sama osoba, chociaż nie było w tym żadnego sensu. Czułam tak ogromne wzburzenie (i ulgę), toteż nie doszukałam się niczego niewłaściwego w tym, że słyszę poważny i lekko przytłumiony głos L., której przecież nie podałam swojego numeru.
Od naszego spotkania L. często o mnie myślała, zaproponowała więc, żebyśmy poszły któregoś dnia, kiedy mi odpowiada, na herbatę, na kawę, na kieliszek wina czy szklaneczkę jakiegokolwiek wybranego przeze mnie napoju; zdając sobie doskonale sprawę, że jej pomysł może mi się wydać dziwny, trochę zuchwały, roześmiała się i dodała:
– Ale przyszłość należy do sentymentalnych.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, nagle stanął mi przed oczami obraz z Sentymentalnego wilka, książeczki dla dzieci, którą czytałam moim latoroślom dziesiątki razy, kiedy były małe; jej bohater, Lucas, rozbrykany wilczek, porzuca rodzinę, żeby żyć własnym życiem. Przy pożegnaniu wzruszony ojciec wręcza mu listę pokarmów, które wolno mu jeść – są to: Czerwony Kapturek, trzy małe świnki, koza i koźlątka i tak dalej. Lucas, ubrany w bermudy i sweter z golfem (podaję szczegóły, które podkreślają niezaprzeczalny urok tej postaci), wyrusza na poszukiwanie przygód podekscytowany i ufny. Za każdym jednak razem, gdy spotyka którąś z ofiar znajdujących się na jego liście, daje się udobruchać i zamiast pożreć ją żywcem, idzie swoją drogą. Puściwszy wolno kilka przysmaków na łapach – z którymi nie omieszkał się zaprzyjaźnić – na koniec wygłodniały Lucas wpada na straszliwego Wilkołaka (w moich wspomnieniach jest to Wilkołak od Tomcia Palucha), którego połyka jednym albo prawie jednym kłapnięciem, uwalniając w ten sposób od jego groźby wszystkie słabe stworzenia w okolicy.
Prawdę mówiąc, poza tą bajką nie przychodzi mi na myśl żaden przykład ukazujący radość i szczęście sentymentalnych. Przeciwnie, wydawało mi się, że najczęściej padali oni łupem zboczeńców i despotów.
W każdym razie usłyszałam własny głos mówiący: tak, dlaczego nie, z przyjemnością, coś w tym stylu. Uzgodniłyśmy, że spotkamy się w następny piątek w kawiarni, którą L. znała. W czasie rozmowy kilkakrotnie pytała, czy wszystko w porządku, tak jakby wyczuwała moje wzburzenie na odległość.
Później, gdy chciałam się dowiedzieć, skąd L. wzięła mój numer telefonu, odparła, że ma wystarczające znajomości, aby zdobyć numer komórki każdego.