- W empik go
Prawdziwe bogactwo - ebook
Prawdziwe bogactwo - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 199 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(OPOWIADANIE Z 1913 ROKU).
Niedziela. Ze wsi Niziny nad Sanem gromadki ludzi idą do kościoła. Słońce błyszczy, pogoda. Spódnice kobiet i dziewcząt migają w świetle, słychać żarty i śmiechy. Hej, święte lato idzie! Na polach zielono, żyta i pszenice gęste, że i wążby się nie prześlizgnął. Ziemniaki już posadzone; jeszcze tylko rozsada czeka po ogrodach, żeby ją na miejscach nizkich ku rzece posadzono. Gospodynie się cieszą, bo i na tych nizinach ładnie już obsycha. Na wyższych polach, tam, gdzie posadzone ziemniaki, to już ziemia całkiem popielata; na nizkich jeszcze czarna, ale już się skiba nie świeci, gdy ją przewrócisz. Żeby tak Pan Bóg dał zebrać wszystko, toby ludziska nie mieli głodu, a i kupiecby jeden i drugi korczyk zboża zabrał… Aby tylko cena była jaka taka!
Każdy o czem innem rozmyślał, idąc do kościoła. Gospodarze i gospodynie obracali sobie w głowie, jakby to z jednego grosza dwa zrobić; niejeden marzył o tym kieliszku, co się nim chciał zabawić po kościele, to znowu o jarmarku, co miał być we wtorek w Błociszewie, najbliższem miasteczku… Dziewki miały w głowie ubiory, tańce, zabawę, chłopców. A postroiło się to, a szczerzyło zęby!….
Na wsi dziewki to nie takie wymokłe panienki, jak w mieście. Twarde jak rzepy, a na lice to sobie od maku polnego pożyczają koloru. Chłopakom też nic nie brak. Tylko trochę to rozbałamucone. Młodzi, to im się chce: a to do większego miasta iść, a to do Ameryki, a to szukać lekkiej roboty, a to im karty pachną, a to różne loterye, na które Żydzi potajemnie bilety sprzedają. Każdyby się chciał zbogacić, a biały chleb jeść… Niebardzo im się chce w ziemi robić. Jeszcze tego nie rozumieją, że choć są lżejsze rzemiosła i ludzie w mieście więcej ciekawych rzeczy widzą, niż na wsi, ale ziemia to matka, to rodzicielka. Bez ziemi to człowiek zawsze niepewny swego. A tu masz grunt pod nogami. Tego ci żaden złodziej nie wydrze. Niech spróbuje bandyta ziemię ci zabrać! Ziemię to Pan Bóg dał ludziom, a wszystko inne to sobie ludzie dopiero później wymyślili. Bez wszystkiego się obejdziesz, a bez tego chleba" bez tego ziemniaka, bez tej kapusty się nie obejdziesz. Choćbyś był mądry jak Salomon, to wszystko na nic bez jedzenia.
Wojciech Mikuła rozumiał to doskonale. Był to gospodarz z dziada, pradziada. Na okolicę wszyscy wiedzieli, że to była rodzina z dawna obsiedziała i że Wojciech Mikuła nie wyleciał sroce z pod ogona. Żonę też sobie wziął nie… z byle jakich przybłędów, tylko taką, jak sam, z dobrego rodu, gospodarską córkę, z wianem, z poduszkami, z pierzynami, bo matka jej chowała stado gęsi, samych białych, i podskubywała je rzetelnie.
Oboje szli do kościoła, Wojciech naprzód, bo ścieżyna obok pola była wązka, a kobieta z tyłu, prowadząc małą dziewczyninę, czerwoną jak jabłuszko. Gospodarz nie mówił nic, bo już miał taką naturę, że milczał zwykle, a tylko się wszystkiemu przysłuchiwał i przypatrywał. Gdy mu raz sąsiad zarzucił, że ma zawsze gębę jak zamurowaną, odpowiedział tylko tyle;
– Kobieca rzecz gadać, a chłopska rzecz robić i milczeć.
Milczał, ale wszyscy wiedzieli, że był mądry. Grosz mu pachniał, a do kieszeni swojej zaglądać nie dawał nikomu, nawet rodzonej żonie. Nie lubił pożyczać, a i ubogiemu nie przybywało ciężaru w sakwach, gdy z chaty Wojciecha wychodził. Ale zatonie żałował grosza tam, gdzie mu się mógł opłacić. Bydło u niego jadło, ile samo chciało, kupował nawet otręby i makuchy dla krów, a z mleka pieniądze zbijał. Koniom nie żałował, ale mu brykały pługu. To też sobie myślał:
– Kiedy krowie trzeba dać, żeby przyniosła dochód, kiedy koniowi trzeba dać, żeby robił, to trzeba dać i ziemi, żeby rodziła.
To też on pierwszy sprowadził do Nizin sztuczne nawozy. Sypał na pole różne proszki i, gdy był sam, a nikt go nie słyszał, to złożywszy prawą rękę w pięść, zwracał się z groźbą do ziemi:
– Dasz, psiakrew, bo i ja ci daję!
I dała. Po kościele oboje Wojciechowie obeszli sobie swoje grunta i radowali się. Przy jednem polu dalekiem, które nigdy bydlęcego nawozu nie widziało, tylko łubin i jakiś tam proszek, Wojciech z podełba spojrzał na żonę, bo się natem polu żyto wyfundowało doskonałe, a kobieta zawsze, żałowała tego grosza, co szedł na owe "zamorskie proszki". Stała nad tem żytem i dziwowała się, kręcąc głową:
– Dyć to żyto jak las!
Gospodarz milczał, jak zwykle.
Poprzedniego roku dokupił sobie kolonię sporą, a że dawniej kupił też był grunt sąsiadujący ze swoim, którego właściciel wszystko był przepił, więc na tę kolonię nie miał już pieniędzy i pożyczył ich od Icka Sztulmana z Błociszewa; ale spisał z nim u rejenta taki kontrakt, że Icek nie miał prawa do żadnego dochodu Wojciecha, tylko zabierał
– Wszystko siano poszło!
Wojciech zrozumiał odrazu. Nie rzekł ani słowa, tylko zbladł jak chusta i spojrzał żałosnym wzrokiem w stronę obory i stajni, w stronę krów i koni, którym woda paszę zabrała. Potem poszedł ku łąkom. Cała wieś też wyległa i kto żyw, biegł w tę stronę. Ludziom się zdawało, że coś jeszcze uratować będą mogli. Ale nie było ratunku.
Woda spieniona pędziła doliną, zabierając wszystko, co stało na jej drodze. Niosła z sobą mnóstwo siana z innych wsi, dążąc ku Sanowi, którego wody podnosiły się powoli. Nad Sanem, w miejscach, gdzie brzeg był wyższy, stało już kilku ludzi z drągami i wyciągali to siano płynące, którego dosięgnąć mogli, ale największa ilość płynęła samym środkiem rzeki, gdzie nurt był najgłębszy, i tego żadna siła ludzka uratować nie zdołała.
Wojciech stał chwilę na deszczu, obejmując wszystko wzrokiem. Niktby się nie domyślił, co się działo w jego duszy, bo nie dawał poznać po sobie. Zawrócił ku domowi. Jego gęstych kop z pięknem sianem nie było ani śladu.
Wszedł w podwórko, a nie chcąc widzieć nikogo, otworzył obórkę, gdzie stały wielkie, piękne krowy z ogromnemi wymionami, pełnemi mleka. Jeszcze nie były wydojone i przeżuwały spokojnie trawę, którą skubały u drabiny. Serce Wojciecha ścisnęło się. Nikt go nie mógł słyszeć, więc dał folgę żałości:
– Czemże ja was utrzymam? Czem ja was przekarmię? Oj, widzę, że tego roku i człowiekowi będzie ciężko bydlęciu będzie ciężko!
Wpadła Wojciechowa z wielkim płaczem.
– Taka była trawa – mówiła łkając – że nam wszyscy ludzie zazdrościli! Myślałam sobie, że jeszcze dokupimy z jedną krowinę albo i ze dwie… a teraz co? O, już też Pan Bóg miłosierny nas karze! Tyla było mleka, co żadne – go roku! I cieląt jużeśmy się dochowali. A teraz to wszystko za ogony podnosić będzie trzeba! Cóż my teraz poczniemy?