Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Prawie martwy. Komisarz Erik Winter. Tom IX - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Prawie martwy. Komisarz Erik Winter. Tom IX - ebook

Dziewiąty tom skandynawskiego cyklu kryminalnego o komisarzu Ericu Winterze.

Lato 1975 roku. Z obozu młodzieżowego na wyspie Brännö w tajemniczych okolicznościach znika piętnastoletnia dziewczyna. Długie poszukiwania są bezskuteczne. Trzydzieści lat później, w Göteborgu, pozornie zwykłym ludziom przytrafiają się dziwne rzeczy. Dochodzi do wyjątkowo brutalnego morderstwa. Śledztwo obejmuje komisarz Erik Winter. Wkrótce zespół dochodzeniowy odkrywa przerażającą tajemnicę...

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-5581-5
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

1

SAMO­CHÓD STAŁ Z OTWAR­TYMI DRZWIAMI. Sil­nik pra­co­wał, reflek­tory rzu­cały w noc świa­tło aż do pod­pory mostu na połu­dniu. Scena spra­wiała wra­że­nie nie­rze­czy­wi­stej. Jezd­nie były puste. Niebo na zacho­dzie zda­wało się ogromne. Od zmroku wciąż było czer­wone, jak gdyby wczo­raj nie chciało wpu­ścić nad­cho­dzą­cego dnia.

Od pół­nocy nad­je­chał drugi samo­chód. Kie­rowca musiał omi­nąć sto­jący wóz. Zatrzy­mał się dwa­dzie­ścia metrów dalej i wysiadł. Dole­ciał go krzyk mewy. Pach­niało ole­iście i słono. Wszę­dzie było cicho, jakby most znaj­do­wał się w innym, osob­nym świe­cie. Sły­chać było tylko war­kot dwóch sil­ni­ków. Kie­rowca pod­szedł bli­żej. Auto wyglą­dało na porzu­cone. W środku nikogo. Miej­sce kie­rowcy puste. Wszyst­kie drzwi były otwarte. Wyglą­dały jak cztery skrzy­dła, jak gdyby samo­chód wła­śnie prze­obra­żał się w ptaka, żeby opu­ścić most. Albo w ogrom­nego, lśnią­cego czer­nią owada. Zauwa­żył prze­lotne mignię­cie lakieru, jakby nagły powiew wia­tru coś zmie­nił. Usły­szał okrę­towy gwiz­dek, buczek prze­ciw­m­głowy, coś w tym rodzaju. W dole, na rzece, toczyło się życie. Mgła była cienka jak szkło. Sko­czek, pomy­ślał. Nie­szczę­śnik, który miał dość, przy­je­chał i sko­czył. Zresztą nie pierw­szy raz. Most Älvsborg to numer jeden w kraju, jeśli cho­dzi o liczbę samo­bójstw. Do wody daleko. Albo wysoko, jak się spoj­rzy od dołu. Lądo­wa­nie na powierzchni wody wygląda jak ude­rze­nie o beton. Taki skok to decy­zja osta­teczna. To nie jest woła­nie o pomoc.

Wybrał numer cen­trali poli­cji. Roz­po­znał nazwi­sko i głos ofi­cera dyżur­nego.

– Dobry wie­czór, mówi Lars Ber­gen­hem.

– Cześć, Lars. Jesz­cze nie śpisz o tej porze?

– Stoję przy moście Älvsborg. Stoi tu lexus, pusty, na jało­wym biegu. Otwarte drzwi. Sądzę, że facet sko­czył.

– Wyślemy radio­wóz. Gdzie dokład­nie?

– Od połu­dnia. Za szczy­tem.

– Dobra, już jadą.

Inspek­tor poli­cji kry­mi­nal­nej Lars Ber­gen­hem pod­szedł jesz­cze bli­żej. Nie był na służ­bie. Był tylko kie­rowcą, który prze­jeż­dżał tędy o świ­cie. Nie musiał się z niczego tłu­ma­czyć. To przy­pa­dek, że jechał aku­rat tędy. Chciałby, żeby to było takie pro­ste. Męż­czy­zna pró­bo­wał omi­jać naj­więk­sze kałuże. Woda była wszę­dzie, bajora, nie­mal stawy, małe jeziorka. Obszedł dokoła kałużę, która wyglą­dała na głę­boką. Na ulicy nie było ruchu. Noc wisiała nad mia­stem od kilku godzin, przy­du­szała je. Prze­szedł na drugą stronę ulicy. Nie szedł bez celu. Miał zamor­do­wać czło­wieka. Prze­szłość to płaszcz, który ciężko wisi na ramio­nach. Czło­wiek nosi go w każdą pogodę. Spoj­rzał w niebo. W górze, nad całym świa­tem, roz­po­ście­rało się czarne pie­kło. W tam­tej chwili nie mógł sobie wyobra­zić, żeby na dru­giej pół­kuli mógł być jakiś świt czy pora­nek. Wszę­dzie była noc. Jego noc. Noc kogoś innego. Czuł w kie­szeni cię­żar pisto­letu. Pisto­letu kogoś innego. Dla­czego nie wrzu­cić go do któ­rejś z kałuż? Przy tej cho­ler­nej pogo­dzie nie znajdą go do następ­nego lata, a może nawet wtedy nie. Deszcz będzie padał dalej. Mia­sto zleje się z morzem. Wcale nie jest daleko do morza, prak­tycz­nie już tu jest. A rzeka jest szer­sza niż kie­dy­kol­wiek. Idę teraz przez rzekę, wła­śnie wysa­dziła zapory. Idę po wodzie. Nie mam dziur w butach, ale woda wlewa się do środka. Czuję, że mam mokre stopy. Prze­szedł z zachodu na wschód, przez całe cen­trum mia­sta. Czy śle­dził go samo­chód? Na początku. Kiedy wycho­dził z domu. Przez kanał. Widział ten samo­chód na Allén, to na pewno był ten. Na wyso­ko­ści pomnika scho­wał się w bra­mie. Wyszedł, kiedy samo­chód odje­chał. Pie­przone bydlaki. Ale bez sensu było tak myśleć, to tylko mar­no­wa­nie ener­gii. Powta­rzał to sobie w myślach, idąc mię­dzy ciem­nymi domami poni­żej daw­nego budynku uni­wer­sy­tetu. Wiele lat temu wcho­dził tam z nadzieją. Na stu­diach ciężko pra­co­wał. Boże, tyle zmar­no­wa­nej ener­gii. Pisto­let nie cią­żył tak bar­dzo w kie­szeni, kiedy o nim nie myślał. Ale myślał o nim przez całą drogę. O nim i o czło­wieku, któ­rego miał zastrze­lić. Widział go wczo­raj. To był pierw­szy raz. Wczo­raj! Ni­gdy z nim nie roz­ma­wiał. Twarz. Już jest pra­wie mar­twy. Jak ja. Jestem mar­twym czło­wie­kiem, który cho­dzi po uli­cach. W USA mają na to spe­cjalne okre­śle­nie. _Dead man wal­king_. Idę na egze­ku­cję kogoś innego. Choć to także moja wła­sna. Egze­ku­cja kata, wkrótce. To nastąpi. Znów mru­czał do sie­bie pół­gło­sem, ktoś prze­cho­dzący obok na pewno by usły­szał, ale na ulicy nie było nikogo. Padało coraz bar­dziej. Zatrzy­mał się przed bramą. Odwró­cił się. Samo­chodu nie było. Czy raczej on go nie widział. Ale tam był, jasne, że tam był. Spoj­rzał w górę, na fasadę budynku. W więk­szo­ści okien się świe­ciło. Świe­ciło się na trze­cim pię­trze. Był tam bal­kon. Widział to wczo­raj. Widział męż­czy­znę sto­ją­cego na swoim bal­konie, patrzą­cego gdzieś w dal, ponad dachami. Popa­trzył na swoją dłoń. Wstu­kał kod. Dostał go od nich wczo­raj. I to też. Zamek zabrzę­czał jak mały rój psz­czół. Pchnął drzwi. Ber­gen­hem stał przed porzu­co­nym samo­cho­dem. Długo stał na jało­wym biegu. Zosta­wie­nie tak samo­chodu na dłu­żej niż minutę było naru­sze­niem lokal­nych prze­pi­sów ruchu dro­go­wego. Ber­gen­hem nacią­gnął ręka­wiczki, schy­lił się i wyłą­czył sil­nik. Tylko jeden klu­czyk, żad­nego łań­cuszka ani klu­czyka zapa­so­wego. Stał i patrzył na połu­dnie. Widział kaskady błę­kit­nego świa­tła z kogu­tów zapar­ko­wa­nego radio­wozu. Smugi świa­tła mie­szały się z nie­bie­sko-czer­wo­nym nie­bem. Sły­szał prze­cią­głe wycie syreny, jak pozdro­wie­nie. Włą­czył latarkę i oświe­tlił wnę­trze samo­chodu. Sie­dze­nia były obite jasną skórą, chyba beżową. Dostrzegł dziurę w opar­ciu fotela pasa­żera. Jak po kuli. Nachy­lił się niżej i poświe­cił na nią. W środku coś bły­snęło. Nachy­lił się jesz­cze niżej. To była kula, z pisto­letu albo rewol­weru. Miękka wyściółka ochro­niła ją, wyglą­dała na całą, do dia­bła, to na pewno była kula. Dokład­nie oświe­tlił latarką całe wnę­trze, ale nie zauwa­żył innych śla­dów po kulach. Wyco­fał się i zadzwo­nił do cen­trali.

Przy­je­chali tech­nicy. Erika Djur­berg robiła zdję­cia. Bły­ski lampy nie­wiele teraz dawały. Nad morzem i lądem zaczy­nał się ranek. Kolega Eriki obej­rzał wnę­trze, a potem zba­dał oto­cze­nie. Miej­sce jest tak samo ważne jak sam przed­miot. Dla­czego tutaj? Dla­czego nie tam? Dla­czego na moście? Dla­czego nie na lądzie?

– Nie widzia­łem śla­dów krwi – oświad­czył Ber­gen­hem.

Lars Östensson nie odpo­wie­dział.

– Ale ktoś tam w środku wystrze­lił z pisto­letu – cią­gnął Ber­gen­hem.

– Widzę – powie­dział Östensson i pod­niósł wzrok. – Wygląda na kali­ber dzie­więć.

Ber­gen­hem ski­nął głową.

– Ale jeśli mamy szczę­ście, to może to być coś bar­dziej nie­zwy­kłego – dodał Östensson. – Prze­ko­namy się w garażu.

Zadzwo­nił do garażu tech­ni­ków poli­cyj­nych, do Mölndal, i popro­sił, żeby ktoś z nich odho­lo­wał samo­chód.

– Zna­la­złeś wła­ści­ciela? – zapy­tał Östensson.

Nie.

Kazał spraw­dzić rejestr samo­cho­dów, jak tylko wysiadł z auta. Samo­chód zare­je­stro­wano na nie­ja­kiego Rogera Edwardsa, Eckra­ga­tan 44, Västra Frölunda. Eckra­ga­tan, to na Långedrag. Kawa­łek dalej na zachód. Z miej­sca, gdzie teraz stał, mógł zoba­czyć tę dziel­nicę albo przy­naj­mniej ją sobie wyobra­zić. Widział Nya varvet, Stora Bil­lin­gen, bazę mary­narki wojen­nej za Hästevik, Tångudden, a dalej Långedrag.

Pod­szedł do balu­strady i spoj­rzał w dół. Prze­ra­ża­jąca odle­głość. Otchłań. Widział, jak od zachodu zbliża się nie­bie­sko-biała łódź. Poli­cja wodna z Nya varvet. Jeśli gdzieś tam w dole jest ciało, powinni je zna­leźć. Czy to będzie Roger Edwards? Zbyt zmę­czony życiem. Pró­bo­wał się zastrze­lić, ale dłoń za bar­dzo mu drżała, więc zde­cy­do­wał się na bar­dziej nie­za­wodny spo­sób?

– Nie zgło­szono kra­dzieży tego samo­chodu – dodał Ber­gen­hem.

Zauwa­żył błysk fle­sza. Erika stała kilka metrów od niego. Wyglą­dała, jakby foto­gra­fo­wała prze­pły­wa­jącą w dole łódź poli­cyjną i świt nad wej­ściem do portu. Słońce wscho­dziło za ich ple­cami. Je też na pewno sfoto­gra­fo­wała. Przez ostat­nich kilka tygo­dni cią­gle padało. Wcze­sna jesień. Zapo­wiedź sze­ściu mie­sięcy mroku, znowu. Coś takiego może dopro­wa­dzić czło­wieka na skraj, do skoku na beto­nową powierzch­nię rzeki.

– To ja lecę na Eckra­ga­tan – powie­dział Ber­gen­hem, wła­ści­wie do nikogo. Przed Gnistängstunnel jesz­cze nic nie zapo­wia­dało korka. Ber­gen­hem skrę­cił z Västerleden i jechał dalej Tor­gny Seger­stedts­ga­tan. Mgła kłę­biła się przed jego samo­cho­dem i mie­szała ze świa­tłem poranka. Kościół Älvsborg wystrze­lał pro­sto w szare niebo, szczyt jego wieży wyglą­dał jak dzida. Ber­gen­hema naszło nie­ocze­ki­wa­nie sko­ja­rze­nie sek­su­alne: zwie­rzę o dwóch grzbie­tach. Udało mu się je odpę­dzić, kiedy z sie­dze­nia obok wziął płytę i wsu­nął ją do odtwa­rza­cza. Pijany głos Lucindy Wil­liams zapy­tał, czy dobrze się czuje. _Are You Alri­ght?_ Nie, nie czuje się _alri­ght_. Zza zakrętu przy Hin­shol­men wyje­chał pierw­szy tego dnia tram­waj. W takim tem­pie, jakby był ostat­nim dzi­siaj albo ostat­nim w życiu. Ber­gen­hem nie uwa­żał. Znio­sło go na bok, w stronę Hen­kers Bar & Grill. Na wyso­ko­ści skrzy­żo­wa­nia z dawną Långedragsvägen zapa­no­wał nad samo­cho­dem. Przy Palm­sunds­ga­tan skrę­cił w prawo i zna­lazł się na Eckra­ga­tan.

Dom numer czter­dzie­ści cztery był nowy, w stylu Willa Nor­dic. Pro­ste linie, biały tynk, czer­wone i nie­bie­skie detale, kilka okrą­głych okien, kli­mat mor­ski. Kolory zaczęły się wyła­niać z sza­ro­ści poranka. Ber­gen­hem wysiadł i po kilku kro­kach sta­nął przed drzwiami. Działka była nie­wielka, w Långedrag nie było dużych dzia­łek budow­la­nych, pra­wie w ogóle nie było dzia­łek. Edwards musiał mieć szczę­ście i dużo pie­nię­dzy. Drzwi były nie­bie­skie, z okrą­głym okien­kiem. Może szczę­ście Edwardsa wła­śnie się skoń­czyło, może wła­śnie pły­nęło w cięż­kich nur­tach rzeki. Może tego wła­śnie chciał. To nie było nieszczę­ście. Ber­gen­hem naci­snął dzwo­nek. Sły­szał go w środku jak echo. Dom był pusty i opusz­czony, zupeł­nie jak samo­chód na moście Älvsborg. Nikt nie zapa­lił świa­tła. Nie było widać sąsia­dów. Ulica spała, całe Långedrag jesz­cze spało. Ludzie na­dal leżeli w łóż­kach. On też tej nocy leżał w łóżku, tak długo, jak tylko zdo­łał wytrzy­mać, a potem wstał, wsiadł w samo­chód i z Tor­slandy poje­chał do mia­sta. Mar­tina nie wstała, kiedy sie­dział w kuchni. Nie bie­gła za nim, kiedy odjeż­dżał sprzed ich sze­re­go­wego domku. Nie miała odwagi, pomy­ślał, widząc swój dom we wstecz­nym lusterku.

Ten dom był cichy. Ber­gen­hem wró­cił do samo­chodu. Nie był zmę­czony. Zje­chał z pobo­cza i ruszył na wschód. Po kil­ku­set metrach minął męż­czy­znę. Szedł chod­ni­kiem z prze­ciwka. Ze spusz­czoną głową. Omi­jał Ber­gen­hema wzro­kiem i to prze­są­dziło sprawę. Ber­gen­hem zatrzy­mał się i wysiadł. Męż­czy­zna szedł dalej, nawet się nie odwró­cił. Ber­gen­hem powstrzy­mał odruch, żeby go zawo­łać. Zoba­czył, że męż­czy­zna prze­cho­dzi na drugą stronę. Teraz się odwró­cił. Ber­gen­hem na­dal stał na swoim miej­scu. Uniósł dłoń w geście pozdro­wie­nia. I wtedy tam­ten rzu­cił się do ucieczki. Prze­biegł obok domu Edwardsa i ucie­kał dalej, w stronę Långedragsskolan, a potem znik­nął za wiel­kim budyn­kiem szkoły. Znik­nął, zanim Ber­gen­hem zdą­żył zawo­łać. Ale jak go zawo­łać? Po nazwi­sku? Czy to był Edwards? Ber­gen­hem wsko­czył do samo­chodu, wje­chał na naj­bliż­szy pod­jazd, nawró­cił i poje­chał za ucie­ki­nie­rem. Dostrzegł go na Saltholmsvägen. Teraz szedł, jakby ucie­ka­nie bie­giem było bez sensu. Skrę­cił w stronę boiska do rugby. Jasność wyle­wała się znad Hin­sholm­ski­len. Męż­czy­zna szedł w stronę portu jach­to­wego. W poran­nym słońcu jego syl­wetka wyglą­dała jak pła­sko­rzeźba. Ber­gen­hem znów wysiadł i natych­miast poczuł zapach soli i wodo­ro­stów.

– Halo! – zawo­łał.

Męż­czy­zna nie zare­ago­wał. Nawet się nie odwró­cił.

– Halo, niech pan zaczeka! – zawo­łał Ber­gen­hem i puścił się bie­giem.

Męż­czy­zna szedł teraz ścieżką wzdłuż wody. Odwró­cił się i dostrzegł go. Znów zaczął biec.

– Halo, niech pan zaczeka! Edwards! Roger Edwards! Poli­cja!

Męż­czy­zna się nie odwra­cał. Wbiegł mię­dzy łodzie. Nie­dawno wycią­gnięto je na ląd po sezo­nie. Nie­które były jesz­cze czę­ściowo zanu­rzone. Ber­gen­hem widział mię­dzy kilami nogi męż­czy­zny. Zatrzy­mały się. Ber­gen­hem okrą­żył wielką żaglówkę, za którą stały. Męż­czy­zna trzy­mał ręce w górze, jakby się pod­da­wał. Ale dla­czego? Ber­gen­hem zatrzy­mał się przed nim. Męż­czy­zna patrzył w zie­mię, jego spoj­rze­nie mogło kryć zarówno strach, jak i agre­sję. Obaj ciężko oddy­chali. Ber­gen­hem wycią­gnął legi­ty­ma­cję.

– Ber­gen­hem – wydy­szał. – Poli­cja.

– A o… o co cho­dzi? – odpo­wie­dział męż­czy­zna. Nie spusz­czał wzroku z legi­ty­ma­cji Ber­gen­hema.

– Roger Edwards? – zapy­tał Ber­gen­hem. – Nazywa się pan Roger Edwards?

Męż­czy­zna zawa­hał się, jakby nie pamię­tał swo­jego nazwi­ska.

– Cho­dzi o samo­chód – wyja­śnił Ber­gen­hem. – Samo­chód Rogera Edwardsa.

Męż­czy­zna ski­nął głową.

– To pan jest Edwards.

– Tak… a co z samo­cho­dem? Zna­leź­li­ście go?

– Zna­leź­li­śmy? Co pan ma na myśli?

– Wczo­raj został skra­dziony.

– Dla­czego nie zgło­sił pan kra­dzieży?

– Nie zdą­ży­łem.

Mówiąc to, spoj­rzał na Ber­gen­hema. Oczy­wi­ste, pry­mi­tywne kłam­stwo.

– Mam w to wie­rzyć? – zapy­tał Ber­gen­hem.

– Gdzie go zna­leź­li­ście?

– A gdzie został skra­dziony?

– Hm… przy Käringsberget. Sprzed sklepu Kon­sumu.

– Kiedy to się stało?

– Wczo­raj wie­czo­rem, mówi­łem już. Póź­nym wie­czo­rem, przed dzie­siątą. O dzie­sią­tej zamy­kają. Śpie­szy­łem się i wbie­głem do środka, żeby jesz­cze zdą­żyć coś kupić, a kiedy wysze­dłem, auta nie było.

– Było zamknięte? – zapy­tał Ber­gen­hem.

– Hm… nie.

– Dla­czego?

– Mówi­łem już, że się śpie­szy­łem. Zapar­ko­wa­łem tuż przy wej­ściu. Kto mógłby pomy­śleć, że stam­tąd też mogą ukraść?

– A dla­czego tam nie?

– Prze­cież tam się nic nie dzieje. W tej dziel­nicy miesz­kają sami porządni, pra­wo­rządni ludzie.

– W takim razie to musiał być jakiś gość – rzu­cił Ber­gen­hem.

– Hm… co… no tak.

– Gdzie były klu­czyki?

– Chyba w sta­cyjce, oba­wiam się.

– Co pan kupo­wał?

– Słu­cham?

– Co pan kupił w Kon­su­mie?

– Papie­rosy.

– Okej, wyszedł pan ze sklepu i samo­chodu nie było. I co pan zro­bił?

– Posze­dłem do domu.

– Poszedł pan do domu? Pań­ski lexus został wła­śnie skra­dziony, a pan spo­koj­nie idzie sobie do domu?

– Śpie­szyło mi się.

– Do czego?

– A to już moja sprawa.

– Cała ta histo­ria w żad­nym wypadku nie jest tylko pań­ską sprawą.

– O co tak naprawdę cho­dzi? – zapy­tał Edwards. – Okej, nie zdą­ży­łem zgło­sić kra­dzieży. Mia­łem to zro­bić teraz, rano. Gdzie jest samo­chód?

Ber­gen­hem zasta­na­wiał się krótką chwilę. Kilka mew krą­żyło nad nimi z zacie­ka­wie­niem, tam i z powro­tem. Dokąd ich ta histo­ria zapro­wa­dzi? Ber­gen­hem spoj­rzał na zega­rek.

– Teraz pew­nie stoi w poli­cyj­nym garażu – powie­dział.

– Ale dla­czego?

– Ktoś oddał w nim strzał.

– Strzał? Jaki strzał?

Ber­gen­hem nie odpo­wie­dział.

– To nie byłem ja – zapew­nił Edwards.Rozdział 2

2

KOMI­SARZ POLI­CJI KRY­MI­NAL­NEJ ERIK WIN­TER stał przy oknie swo­jego biura z wido­kiem na Fattighusån. Wie­dział, że rzeka gdzieś tam jest, ale w ciem­no­ści jej nie widział. Wie­czorne świa­tła nada­wały suną­cym po szy­bie kro­plom desz­czu różne barwy, wyglą­dały jak wzór z kora­li­ków. Może to było ładne. Win­ter miał już na sobie płaszcz prze­ciw­desz­czowy. Był gotów wyjść w tę ciem­ność. Jesz­cze na kilka minut zatrzy­mały go sprawy, któ­rych akta leżały na biurku w dwóch nie­wiel­kich sto­sach. Jedna doty­czyła samo­chodu porzu­co­nego na moście Älvsborg, z dziurą po kuli w opar­ciu fotela. Druga podej­rza­nych dzia­łań w oko­licy His­sin­gen, nie­wy­klu­czone, że cho­dziło o prze­myt nar­ko­ty­ków.

Wydział docho­dze­niowo-śled­czy nie mógł obar­czać wszyst­kimi takimi spra­wami wydziału nar­ko­ty­ko­wego.

Na biurku zadzwo­nił tele­fon. Win­ter odwró­cił się, prze­szedł przez pokój i się­gnął po słu­chawkę.

– Słu­cham?

Roz­po­znał nie­chęć w swoim gło­sie. Nie lubił tego.

– Może powin­nam zadzwo­nić kiedy indziej – powie­dział głos w słu­chawce.

– Prze­pra­szam cię, Angelo. Myśla­łem, że to ktoś inny.

– Kto taki?

– Jakiś cho­lerny poli­cjant ze złymi wia­do­mo­ściami, przez które nie będę mógł iść do domu.

– Jest wprost prze­ciw­nie, Eriku.

– Dzięki.

– Więc jesteś wolny i możesz iść do domu.

– To naprawdę dobra wia­do­mość.

– Jest tro­chę póź­niej, niż się spo­dzie­wa­łam.

– Lilly już śpi?

– Wkrótce będzie.

– Powiedz jej, że się sta­ra­łem.

– Na pewno zro­zu­mie.

– A jutro wstanę z kurami.

– Z jakimi kurami?

– To takie szwedz­kie powie­dze­nie, Angelo.

– Aha.

– Wstanę rano z kurami, choć przez cały tydzień jest sobota.

– To samo powie­działa dziś Elsa. Chyba śpie­wali taką pio­senkę w przed­szkolu. Sobota przez cały tydzień.

Angela dora­stała w Lip­sku i Ber­li­nie, zanim jej rodzi­com, pań­stwu Hof­f­man­nom, udało się wydo­stać na Zachód, do wol­nego świata. Była wtedy dziew­czynką. Teraz, jako sto­sun­kowo młoda inter­nistka, pra­co­wała w szpi­talu uni­wer­sy­tec­kim Sahl­gren­ska. Win­ter był komi­sa­rzem o ogól­nym zakre­sie obo­wiąz­ków w poli­cji kry­mi­nal­nej, na­dal, podob­nie jak ona, dość mło­dym jak na komi­sa­rza, ale w poli­cji pra­co­wał już dzie­więt­na­ście lat. Wkrótce miał obcho­dzić dwu­dzie­stą rocz­nicę. Jesz­cze przed pięć­dzie­sią­tymi uro­dzi­nami. Rocz­nica, uro­dziny. Chyba rze­czy­wi­ście życie jest nie­koń­czącą się sobotą.

Win­ter prze­cho­dził przez Heden. Zmierzch już zapadł, wsiąkł w żwi­rowe pod­łoże i zro­bił miej­sce ciem­no­ści. Dru­żyna ama­to­rów roz­gry­wała mecz piłki noż­nej w sła­bym elek­trycz­nym świe­tle. Ich okrzyki po kilku sekun­dach opa­dały na zie­mię. Win­ter jako junior był cał­kiem nie­złym środ­ko­wym obrońcą, mógł grać dalej, wielką karierę miał w zasięgu ręki, gdyby nie poważna kon­tu­zja kolana pod­czas meczu ze Sko­gen na Slot­t­skog­sval­len pod koniec lat sie­dem­dzie­sią­tych. Rok póź­niej klub San­darna BK musiał szu­kać nowego talentu. Już nie miał odwagi grać ofen­syw­nie, choć od czasu do czasu gry­wał jesz­cze w zespole poli­cji kry­mi­nal­nej, póki Hal­ders nie dopro­wa­dził do wyklu­cze­nia ich z roz­gry­wek, bijąc sędziego pew­nego pięk­nego wie­czoru. Tak pięk­nego jak ten. Chmury unio­sły się, kiedy mrok opadł na mia­sto, a domy i ulice oto­czyła błę­kitna aure­ola, tak sto­sowna do pory roku. Kiedy Win­ter patrzył w niebo, z pół­noc­nego zachodu nad­le­ciał chłodny podmuch. Win­ter musiał moc­niej otu­lić się płasz­czem i iść dalej pod wiatr Södra vägen, by potem skrę­cić w Vasa­ga­tan i prze­ciąć Ave­nyn. Pod wia­tami naprze­ciwko Pressbyrån ludzie cze­kali na swoje tram­waje i auto­busy, ale on miał do domu jesz­cze tylko sie­dem­set metrów.

Elsa ścią­gnęła mu drugi but.

– Dzię­kuję, moja służko.

– Nie jestem twoją służką!

– No to kim jesteś?

– Jestem kró­lową – odparła Elsa i z łosko­tem upu­ściła but na drew­nianą pod­łogę.

– Cśśś… obu­dzisz sio­strzyczkę. Nie obudź księż­niczki.

– E tam, ona cią­gle tylko śpi.

– Tego bym nie powie­dział.

– Ona jest śpio­chem!

– A ty, skoro jesteś kró­lową, możesz iść do kuchni i przy­nieść mi coś do picia, a ja w tym cza­sie przejdę do salonu.

– A co to salon?

– Nasz duży pokój. Ale w dobrych domach zawsze mówi się salon.

– Przed­tem chyba tak nie mówi­li­śmy?

– Naprawdę?

– Naprawdę. To zna­czy, że nie jeste­śmy dobrym domem?

– Oczy­wi­ście, że jeste­śmy, kocha­nie. Jed­nym z naj­lep­szych.

– Nie jeste­śmy naj­lepsi?

Win­ter usły­szał prze­lotny śmiech. Pod­niósł wzrok.

– No i jak teraz z tego wybrniesz?

Angela uśmie­chała się do niego.

– Jak dobrym domem jeste­śmy? – zapy­tała.

– Tak samo dobrym jak inne dobre domy – powie­dział i wstał. – Czy któ­raś z kró­lo­wych może przy­nieść kró­lowi coś dobrego do picia? Król udaje się do salonu.

Ber­gen­hem stwier­dził, że sie­dzi w pracy, na swoim krze­śle. Pamię­tał, że jechał przez most Älvsborg, a potem dalej w stronę mia­sta, ale to wszystko. Prze­je­chał przez cen­trum, jakby był nie­przy­tomny. Zapar­ko­wał przed komendą. Wszedł do swo­jego pokoju. Nie­przy­tomny. Totalny _blac­kout_. Wielki Boże. To nie pierw­szy raz. Mógł roz­je­chać jakie­goś nie­szczę­śnika. Czy z moją głową coś jest nie tak? Tamto ude­rze­nie… to było dzie­sięć lat temu, może nawet trzy­na­ście. Tak, trzy­na­ście. To nie jest dobra liczba. Myśleli, że nie żyję. Może nawet wyzio­ną­łem na chwilę ducha. Ale nie poświę­ci­łem życia, nie wtedy. To była tylko głu­pota. I coś jesz­cze. Wczo­raj jecha­łem przez most i widzia­łem samo­chód. To pamię­tam. Rogera Edwardsa też pamię­tam. Nie sko­czył. Nie zgło­sił. Nie strze­lał. Tak powie­dział. Dużo pytań się nasuwa.

Tele­fon na biurku wyrwał go z roz­my­ślań o życiu i śmierci, nadziei, roz­pa­czy i głu­po­cie.

Ode­brał bez słowa i przez chwilę słu­chał wzbu­rzo­nego głosu.

– Nie tutaj – powie­dział. – Nie teraz.

Mała kró­lowa wró­ciła ze szkla­neczką whi­sky. Nio­sła ją, jakby to był dzban ze zło­tem, któ­rym zresztą była, a przy­naj­mniej tak wyglą­dała.

– Jak ty możesz to pić, tato? Fuj!

Poczuł aro­mat wrzosu i torfu, oce­anu i nieba.

– To będzie długa histo­ria, kocha­nie.

– Opo­wiedz!

Łyk­nął ze szklanki. Smaki pra­wie takie same jak aro­maty.

– Opo­wiedz, tatu­siu!

– W kra­inie zwa­nej Szko­cją dawno, dawno temu miesz­kali w gro­cie nad morzem sta­rzec i sta­ruszka.

Elsa się uśmiech­nęła. Sły­szała już kie­dyś tę histo­rię, a przy­naj­mniej jedną z jej wer­sji. Win­ter nie pamię­tał, ile wer­sji opo­wie­dział przez ostat­nie lata.

– Nazy­wali się Mac­Gre­gor – mówił dalej.

– To zna­czy syn – wtrą­ciła Elsa. – Mac­do­nald zna­czy syn.

– Masz rację.

– Tak samo jak ktoś, kto się nazywa Eriks­son.

– Wła­śnie.

– To może ja też będę mogła się nazy­wać Eriks­son, jak będę duża?

– Jeśli zechcesz.

– Ale ja nie jestem synem! To w takim razie będę Eriks­dot­ter, córka Erika!

Win­ter ski­nął głową.

– Tylko że wtedy nie będę się już nazy­wała Win­ter.

– No tak, może byłoby szkoda.

– A skąd ono się wzięło, tato? Skąd pocho­dzą nasze nazwi­ska?

– Tak do końca sam nie wiem, kocha­nie. Dzia­dek nazy­wał się Win­ter… więc ja i ciotka Lotta też się tak nazy­wa­li­śmy.

– To zna­czy zima, prawda?

– Tak, jasne.

– Ale my nie piszemy tego tak jak się powinno! Mia­łam napi­sać to słowo na tablicy w szkole i pani powie­działa, że zro­bi­łam błąd. Bo po szwedzku zima pisze się vin­ter!

– Nasze nazwi­sko chyba pocho­dzi z Wiel­kiej Bry­ta­nii – wyja­śnił Win­ter. – To angiel­ska pisow­nia. W Göteborgu mieszka cał­kiem dużo ludzi z angiel­skimi nazwi­skami. Dawno temu przy­było tu wielu Angli­ków i Szko­tów, zaj­mo­wali się róż­nymi rze­czami. I ich nazwi­ska zostały.

– To zna­czy, że może pocho­dzimy stam­tąd – stwier­dziła Elsa.

– Może.

– Może pocho­dzimy ze Szko­cji!

– Tak, to nie jest wyklu­czone.

– A nie możemy się tego jakoś dowie­dzieć?

– Chyba tak, myślę, że się da…

– Mama prze­cież pocho­dzi z Nie­miec! A ty może ze Szko­cji. Ale fajowo!

– Tak powie­działa?

– _Yes_.

– Dawno nie sły­sza­łam tego słowa. Fajowy. Myśla­łam, że zostało ska­so­wane.

– Wszystko wraca.

– Chcia­ła­bym móc cze­kać na coś fajo­wego – powie­działa Angela.

– Po co cze­kać? Może mogli­by­śmy zro­bić coś fajo­wego teraz?

– Na przy­kład?

– Choćby wybrać się w podróż. Co powiesz na Szko­cję?

– Byli­śmy tam cał­kiem nie­dawno, Eriku. I wcale nie skoń­czyło się dobrze. Nie chcę teraz do tego wra­cać.

– Ale teraz to byłby urlop. Tylko urlop. Z dziew­czyn­kami, rzecz jasna. Elsa chce zoba­czyć grotę, w któ­rej Mac­Gre­go­ro­wie zaczęli pro­du­ko­wać whi­sky. Zanim zja­wiła się wredna wiedźma i wszystko znisz­czyła.

– Na szczę­ście jej się nie udało, prawda?

– Nie, Bogu dzięki. Była wredna, ale nie­zbyt mądra. Dla Elsy ni­gdy nie jest dość wredna.

– Gdzie ona wła­ści­wie jest? Ta grota? Ni­gdy nie umia­łam sobie tego wyobra­zić.

– Na zachod­nim wybrzeżu. Mal­laig. W pobliżu Skye. Tro­chę trudno to wytłu­ma­czyć. Musimy tam poje­chać, to ci pokażę.

– Okej.

– Możemy poje­chać wio­sną. A po dro­dze wpaść do Lon­dynu.

– Okej.

– Już dawno nie roz­ma­wia­łem ze Steve’em.

– Chęt­nie się z nimi zoba­czę – powie­działa Angela. – Susan dawno się nie odzy­wała.

– To zróbmy tak.

– Tylko że kli­nika naci­ska.

Angela znów dostała pro­po­zy­cję od kli­niki w Mar­belli. Ostat­nią zimę spę­dzili na Costa del Sol. Per­spek­tywa ponow­nego wyjazdu była bar­dzo kusząca. Można by się do tego przy­zwy­czaić.

– Sam nie wiem – powie­dział Win­ter. – Mam wra­że­nie, jak­by­śmy co naj­mniej decy­do­wali, czy osiąść tam na dobre.

– Ja też nie wiem – przy­znała Angela.

– A ja tutaj jesz­cze nie skoń­czy­łem.

Nic nie powie­działa.

– Zasta­na­wiasz się, czego jesz­cze nie skoń­czy­łem? – zapy­tał Win­ter i wypił łyk ze szklanki.

– Nic nie mówi­łam.

– Ale się zasta­na­wia­łaś.

– Może ty to robisz, Eriku.

– Zasta­na­wiam się, czy skoń­czy­łem?

– Nie, nad tym, czego nie skoń­czy­łeś.

– Czy to jakaś nie­zro­zu­miała nie­miecka skład­nia?

– Nie pró­buj się wykrę­cać.

– Nie pró­buję się wykrę­cać.

Ale wła­śnie to robił. Czego jesz­cze nie skoń­czył? Sprawy czy­jejś śmierci? Śmierci kolej­nego czło­wieka? Jesz­cze jed­nej śmierci? Kolejny mor­derca, ofiara, wiele ofiar, kolejni bli­scy ofiary, nowe prawdy na war­stwie daw­nych. Stare lęki powra­cają jako nowe, tak samo jak stary kac jest dla sta­rego pijaka jak nowy.

Może to było coś we krwi, coś, co na­dal krą­żyło w jego żyłach, teraz wol­niej, ale wkrótce popły­nie z pełną siłą. To była siła, która brała się z lęków przed tym, co nastąpi wkrótce. Wszystko wra­cało. Zbrod­nie w Göteborgu się nie skoń­czyły. Będą się powta­rzały, ale nic już nie będzie takie jak przed­tem. Mógł korzy­stać z doświad­cze­nia, ale tylko do pew­nego stop­nia. Potem wszystko znów było nowe. Będzie sam, z krwią krą­żącą i huczącą w żyłach. I to było to, czego chciał. Jesz­cze z tym nie skoń­czył.

– Dla­czego ktoś miałby zosta­wić samo­chód na moście Älvsborg i znik­nąć? – powie­dział.

– Ja bym tego nie zro­biła – odparła Angela.

– Ktoś to zro­bił. Zosta­wił samo­chód.

– Nie wie­cie kto?

– Wiemy, kto jest wła­ści­cie­lem. Ale on twier­dzi, że mu ten samo­chód skra­dziono.

– A ty myślisz, że nie mówi prawdy?

– Ja nic nie myślę. Tylko czy­ta­łem o tym. Ber­gen­hem tam­tędy prze­jeż­dżał i zna­lazł ten samo­chód.

– Ach tak?

– Nie był wtedy na służ­bie. Jechał sobie, zoba­czył na moście porzu­cony samo­chód i wsz­czął alarm.

– Nie był na służ­bie?

– Nie. Tak sobie tylko jeź­dził nocą po mie­ście.

– To nie brzmi dobrze.

– No nie.

– Jak on się czuje?

– Wła­ści­wie nie wiem, Angelo. Jest taki wyco­fany.

– Roz­ma­wia­łeś z nim?

– Jesz­cze nie.

– Powi­nie­neś.

– Zamie­rzam.

– To naprawdę nie brzmi dobrze.

Win­ter nie odpo­wie­dział. Wyobra­ził sobie samo­chód i most, świt i Larsa w środku tego wszyst­kiego. Taka scena.

Prze­szłość to płaszcz, który ciężko wisi na ramio­nach. Czło­wiek go nosi przy każ­dej pogo­dzie. Nie ma zna­cze­nia, jak te okropne rze­czy go dopa­dają. Można je stwo­rzyć samemu albo może to zro­bić ktoś inny. I nie można tego cof­nąć. To, co dobre, ode­szło na zawsze. Że też mógł tak myśleć. Chciał tego, ale i nie chciał. Uni­kał wody. To zna­czyło, że nie chciał oglą­dać mas wody. Inna sprawa, kiedy woda wypły­wała z kranu. Ale kiedy zbie­rała się w kałużę, bajoro, staw, basen, sadzawkę… Pod powierzch­nią była śmierć. Miała tam być już na zawsze. To była część jego pamięci. Nie, raczej tego, co nie było pamię­cią, ale na­dal tam było. O tym, co zro­bił. Byli tacy, któ­rzy wie­dzieli. Wie­dzieli wię­cej od niego. Skąd mogli to wie­dzieć? Ale on wie­dział jedno. Teraz mogło być tylko gorzej, dla umar­łych też. Co za kosz­marna myśl.

Ber­til Ring­mar sie­dział w swoim fotelu w salo­nie i zasta­na­wiał się, czy powi­nien pójść do kuchni i zro­bić sobie kanapkę z pasz­te­tem, może doło­żyć do tego tro­chę bekonu i pie­cza­rek, i jesz­cze otwo­rzyć piwo. Czy kiedy to zrobi, poczuje się lepiej. Z pew­no­ścią dzięki temu poczuje się lepiej. Wstał i poszedł do kuchni. Zro­bił sobie kanapkę, pod­sma­żył bekon i pie­czarki. Przy kuchen­nym stole nalał kie­li­szek winiaku Ödåkra. Butelkę wyjął z zamra­żarki. Alko­hol był gęsty jak syrop. Szkło pokry­wał szron. Wszystko wyda­wało się w porządku. Zjadł, otwo­rzył kolejne piwo i prze­niósł się z butelką z powro­tem na fotel. Pił, spo­glą­da­jąc na ogród. Nie­długo minie dwa­dzie­ścia pięć lat, odkąd tak tu wysia­duje, patrząc na ogród. W ostat­nim cza­sie robi to coraz czę­ściej. Dla­czego wła­ści­wie? To ten sam stary ogród, w grun­cie rze­czy nawet trudno to uznać za ogród, tylko tro­chę trawy, kamieni, krza­ków i drzew ota­cza­ją­cych drew­niany dom. Ten sam stary dom. Ten sam stary Ring­mar. Nie, do dia­bła, daj spo­kój, Ber­til. Zostało ci jesz­cze pra­wie dzie­sięć lat w dum­nych sze­re­gach poli­cji. Cią­gle masz przed sobą wiel­kie rze­czy. Wiel­kie prze­stęp­stwa. Straszne prze­ży­cia. Napię­cie. Dra­ma­tur­gia. Jed­nym sło­wem: _action_. To wię­cej niż dzie­więć­dzie­siąt osiem pro­cent ludz­ko­ści śmie sobie wyma­rzyć, praw­dziwa _action_. Tylko my i prze­stępcy tego doświad­czamy. To jest nasz świat. Mój Boże, ależ ci inni dużo tracą. To dzięki temu można czuć się młodo. Tre­ning fizyczny to część tej pracy, to obo­wiąz­kowe. Gdzie w prze­ciw­nym razie byłby mój brzuch? W poło­wie drogi do ogrodu, do dia­bła. Nie­długo stuk­nie mi sześć­dzie­siątka. Przy moich nawy­kach żywie­nio­wych może już dawno bym nie żył albo wła­śnie konał. Wstał. Coś się ruszało za żywo­pło­tem. To ten pie­przony palant sąsiad. Zaczął już mon­to­wać świą­teczne oświe­tle­nie. Zostały tylko trzy mie­siące. Już obwie­szał świa­teł­kami wszystko, co miał w ogro­dzie, i pra­wie nie wyłą­czał. Nie dało się przez to spać przez pół jesieni i całą zimę. Pró­bo­wał roz­ma­wiać z tym bucem, ale nie pomo­gło. Krzy­czał, ale to też nie poma­gało. Zwra­cał się do odpo­wied­nich urzę­dów, jakich tylko się dało, ale w tym kraju nikt nie miał odwagi nic zro­bić. Jeśli się nic nie robi, nie można zostać skry­ty­ko­wa­nym. Nie można zostać skry­ty­ko­wa­nym za nic. Lepiej ni­gdy nic nie robić. Roz­wa­żał, czy nie wywo­łać zwar­cia w domu tego idioty, ale to byłoby zbyt oczy­wi­ste. Poszedł do kuchni i wyjął butelkę winiaku. Wtedy na bla­cie zadzwo­nił tele­fon.

– Tak?

– Halo? – ode­zwał się jakiś głos. Brzmiał, jakby docho­dził z daleka.

– Tak, słu­cham. Ber­til Ring­mar.

W słu­chawce zapa­dła cisza.

– Halo?

Na­dal nic.

– Halo? Kto mówi? Kto tam jest, do cho­lery?

Teraz usły­szał, jak ktoś powoli odkłada słu­chawkę.

Wyj­rzał przez kuchenne okno, zaj­rzał pro­sto do kuchni sąsiada. Dostrzegł syl­wetkę. Odkła­dał tele­fon. Przy­pa­dek? Nie. Ter­ror świa­te­łek naj­wy­raź­niej mu nie wystar­czał.Rozdział 3

3

FASADY DOMÓW PO DRU­GIEJ STRO­NIE Vasa­plat­sen zda­wały się wyż­sze niż zwy­kle, zasła­niały niebo, jakby chciały zasło­nić świa­tło. Zatkać dziurę, która zawsze tam była, przez którą wpa­dała jasność. Świa­tło musi mieć któ­rędy wcho­dzić. Win­ter zamknął oczy, a potem otwo­rzył. Domy zsu­nęły się tro­chę niżej, teraz było wię­cej nieba, sza­rego nieba, ale mimo wszystko. Było jaśniej. Jesz­cze raz zamknął oczy, ale pod powie­kami na­dal miał świa­tło. To było przy­jemne uczu­cie, choć wie­dział, że nie może tak do końca pole­gać na swo­ich oczach. A może to było coś, co znaj­do­wało się poza oczami. Mózg. Zawsze mógł na nim pole­gać. Kiedy nie dzia­łało nic innego, zawsze mógł liczyć na swoje myśli, wyobraź­nię, swoją… no wła­śnie, inte­li­gen­cję, czy jak to nazwać. Intu­icję. Świa­do­mość. Praw­dziwą świa­do­mość. Coś, co nosił w sobie od dzie­ciń­stwa, czego nie mógł się nauczyć ani nikomu prze­ka­zać. Coś, co go zapro­wa­dziło tu, gdzie jest dzi­siaj. Ale teraz jego mózg odma­wiał posłu­szeń­stwa.

– Co jest, Eriku?

Sły­szał głos Angeli, ale jej nie widział. Na­dal miał zamknięte oczy. W gło­wie cią­gle miał jasność, jasność i ból.

– Nic – powie­dział, odwra­ca­jąc się na drugi bok.

– Skrzy­wi­łeś się.

– Naprawdę?

– Jakby cię coś bolało.

– Hm…

– Boli cię?

– Tylko kiedy się śmieję – powie­dział z uśmie­chem.

– Dawno się nie śmia­łeś, Eriku.

– Tak uwa­żasz?

– Tak.

– Bo nie chcę, żeby mnie bolało.

Pró­bo­wał znów się uśmiech­nąć, ale bez powo­dze­nia.

– Jeśli dobrze zro­zu­mia­łam, od pew­nego czasu cier­pisz na bóle głowy – powie­działa Angela.

– Cza­sami.

– Prze­cież wcze­śniej tak nie było. Przy­naj­mniej odkąd cię znam.

– To chyba stres. Praca. W końcu wszystko odbija się na mózgu.

– Żar­tu­jesz sobie, Eriku?

– Tylko tro­chę.

Zła­pała go za głowę. Jej oczy zna­la­zły się bar­dzo bli­sko. Są zie­lone, pomy­ślał. Ni­gdy wcze­śniej tego nie widzia­łem. A może to znów oczy pła­tają mi figla? Czy Angela nie miała kie­dyś nie­bie­skich oczu? Czuł na skro­niach chłodny dotyk jej dłoni. To było przy­jemne. Opu­ścił powieki. Angela powoli maso­wała mu czoło.

– W któ­rym miej­scu cię boli?

Sły­szał jej głos, jakby dobie­gał z dru­giego końca pokoju. Uno­sił się jak oso­bliwe ste­reo.

– Teraz wcale mnie nie boli – powie­dział.

To było cho­ler­nie iry­tu­jące, o ile to wła­ściwe słowo. Zjadł lunch w Man­freds Bras­se­rie przy Nordenskjöldsgatan i kiedy wyszedł na ulicę, zoba­czył, że lewe przed­nie drzwi samo­chodu są wgnie­cione. Niech to szlag. Zapar­ko­wał rów­no­le­gle do chod­nika. Jak ktoś, kurwa, mógł w niego wje­chać?

Z garażu po dru­giej stro­nie ulicy wyje­chał jakiś samo­chód. Pod­niósł głowę. No tak. Jasne. Jakiś skur­wiel oczy­wi­ście wyjeż­dżał zbyt szybko, nie wyro­bił na zakrę­cie i ude­rzył w jego chry­slera. A potem uciekł. Nie­na­wi­dził takich, co ucie­kają z miej­sca wypadku. Ktoś, kto ucieka przed czymś takim, uciek­nie przed wszyst­kim. Nie wie­dzia­łem, że tam jest pod­ziemny garaż. Byłem tu setki razy i ni­gdy nie pomy­śla­łem o tym cho­ler­nym garażu. A teraz przed­sta­wił mi się z hukiem.

Prze­ciął ulicę i zszedł do tunelu. Była tam budka straż­nika. Że też jesz­cze coś takiego ist­nieje. Myśla­łem, że różne cho­lerne urzędy zaj­mu­jące się śro­do­wi­skiem dawno takie rze­czy poza­my­kały. To prze­cież zabój­cze.

– Widział pan, jakie samo­chody wyjeż­dżały stąd przez ostat­nie czter­dzie­ści pięć minut?

Straż­nik wychy­lił się z budki. Spoj­rzał na niego tępo. Wystar­cza­jąco tępo, żeby mógł całymi dniami sie­dzieć i wdy­chać opary oło­wiu. Facet był biały, wyglą­dał nor­dycko. Tro­chę dziwne, bo prze­waż­nie to bru­dasy dostają te naj­groź­niej­sze posady, które jesz­cze zostały. Tego Aryj­czyka wzięli chyba pro­sto z domu waria­tów, kiedy go likwi­do­wali.

Nie wyglą­dało na to, żeby straż­nik zro­zu­miał pyta­nie.

– Patrzy pan na wyjeż­dża­jące samo­chody?

– Tak, a bo co?

– Bo co? Ja ci to wytłu­ma­czę. Jakiś palant wyje­chał stąd w ciągu ostat­niej godziny, raczej ostat­nich czter­dzie­stu pię­ciu minut, no więc ten buc wysko­czył z tej cho­ler­nej nory i wrą­bał się pro­sto w mój samo­chód, który par­kuje tam na górze.

Wska­zał kie­ru­nek całą dło­nią. Straż­nik popa­trzył w tamtą stronę. Tuż przed ulicą był stromy pod­jazd, widać było tylko dru­gie pię­tro domów po dru­giej stro­nie i czarno-biały szyld knajpy Man­freda. Wpa­dał na lunch do Man­freda tak czę­sto, jak tylko mógł. W mie­ście nie było lep­szego lokalu. Ale dla dobrego jedze­nia nie chciał ryzy­ko­wać znisz­cze­nia samo­chodu. Sie­dział w głębi lokalu, przy dłuż­szej ścia­nie. Nie mógł patrzeć na ulicę. Gdyby widział, co się dzieje, pew­nie by tam­tego zabił, zanim kutas zdą­żył spie­przyć z miej­sca prze­stęp­stwa.

– Ach tak? – powie­dział straż­nik.

– Zapi­su­jesz numery samo­cho­dów, które tu wjeż­dżają?

– Nie.

– Nie? To jaki w ogóle ma sens to, że tu sie­dzisz? Po co tu sie­dzisz, czło­wieku, jeśli nie kon­tro­lu­jesz, kto wjeż­dża i wyjeż­dża?

– Nie musi się pan zło­ścić.

– Zło­ścić? Ja się nie złosz­czę! Jestem tylko wkur­wiony na takich cho­ler­nych id… – zaczął. Umilkł, kiedy straż­nik zamknął okienko. Wyglą­dał, jakby się bał. Pie­przony debil.

Odwró­cił się na pię­cie i wyszedł z cho­ler­nego garażu na ulicę. Sta­nął przy swoim samo­cho­dzie i znów zaczął się przy­glą­dać uszko­dze­niom. Nie tylko przed­nie drzwi były wgnie­cione, tylne też. Zro­bił krok w tył i nagle kilka metrów od niego ryk­nął klak­son. Jakaś baba w volvo 70 mijała go w żół­wim tem­pie, krę­cąc głową. Przez chwilę roz­wa­żał, czy nie ulec impul­sowi, nie otwo­rzyć drzwi tej głu­piej cipy i nie wal­nąć jej tłu­stą mordą w kie­row­nicę. Ale nie. Pew­nie i tak nie­długo umrze. Zabije ją wła­sna głu­pota.

Zadzwo­niła jego komórka.

– Tak?

– Jedziesz już?

Głos brzmiał ostro i dobit­nie.

– Nie, nie jadę. Jakiś buc wje­chał mi w samo­chód i uciekł, kiedy jadłem lunch.

– Gdzie?

– Co to ma za zna­cze­nie, do cho­lery? Linné. Nordenskiöldsgatan.

– Sie­dzimy tu i cze­kamy.

– On już przy­szedł?

– Tak. I zaraz pój­dzie.

– Już jadę.

Roz­łą­czył się i wsu­nął tele­fon do kie­szeni. Powi­nien zadzwo­nić po gliny i zgło­sić uszko­dze­nie, ina­czej będą pro­blemy z ubez­pie­cze­niem, ha, ha. Jakiś ocię­żały umy­słowo kra­węż­nik będzie w śli­ma­czym tem­pie spi­sy­wał zgło­sze­nie, pół godziny na jedno zda­nie. Ha, ha, ha.

Wsiadł do chry­slera, włą­czył sil­nik i wypły­nął z zatoczki. Jesz­cze nie skoń­czył z tym dur­nym straż­ni­kiem tam na dole. Jesz­cze się nie poli­czył z ucie­ki­nie­rem. Znaj­dzie go i włoży mu głowę w ima­dło.

Skrę­cił w Linnégatan.

Win­ter nie lubił swo­jego biurka. Samego blatu, lampy, całego pokoju. Cza­sem, kiedy pra­gnął być gdzieś daleko.

Cen­trum mia­sta nisz­czało coraz bar­dziej. Innych draństw też było coraz wię­cej. To się nazy­wało roz­wój albo może przy­rost. Wła­śnie odno­to­wy­wano silny wzrost prze­stęp­czo­ści, tej zor­ga­ni­zo­wa­nej, ale tej dru­giej też. Jemu było wszystko jedno. I tak miał ją zwal­czać. Nie był zmę­czony, zgorzk­niały ani cyniczny, ani pozba­wiony złu­dzeń, no może troszkę, ale pra­wie wcale. Na­dal był młody, nie miał nawet pięć­dzie­siątki. Ber­til wkrótce skoń­czy sześć­dzie­siąt. Może to coś innego, ale nie stracę nadziei, nie wpadnę w depre­sję. Prę­dzej pójdę na wojnę. Zresztą jestem na woj­nie. Nie da się jej wygrać, ale tego nie mówimy. Nikt nie mówi: a teraz pój­dziesz na wojnę, prze­grasz ją i zgi­niesz. Tak mówili japoń­scy dowódcy do swo­ich żoł­nie­rzy: wy już nie wró­ci­cie, ni­gdy nie wró­ci­cie, idź­cie i giń­cie. Ale ja wrócę. Zawsze wra­cam. A teraz jestem sze­fem wydziału docho­dze­niowo-śled­czego. Sam wydaję sobie roz­kazy: idź i żyj.

Prze­czy­tał raporty z ostat­niej doby. O aktach wan­da­li­zmu w cen­trum mia­sta. Kto ich tu, do cho­lery, wpusz­cza? Nale­ża­łoby zacho­wać bramy i zwo­dzone mosty, żeby ludzie mogli żyć w spo­koju. Wan­dale mogliby iść do Hagen, demo­lo­wać przy­stanki tram­wa­jowe w każdy pią­tek o dwu­dzie­stej trze­ciej czter­dzie­ści pięć.

Ból głowy ude­rzył go nagle, jak młot. KURWA. Pod­niósł rękę do lewego oka, jakby szu­kał pomocy. To wła­śnie tam to teraz sie­działo, kafar, dunk-dunk-dunk. Poczuł mdło­ści. Zbli­żały się jak zawrót głowy. Co to takiego? CO TO JEST? Na biurku zadzwo­nił tele­fon. Nie sły­szał go, ale wie­dział, że dzwoni. Czuł, jak biurko wibruje. Na­dal trzy­mał dłoń przy lewej brwi, drugą ręką pod­niósł słu­chawkę.

– Ttaa… tak?

– Halo? – ode­zwał się nie­zna­jomy głos.

– Tak, halo? Halo? Erik Win­ter.

W słu­chawce zro­biło się cicho.

Win­ter wziął głę­boki oddech.

Ból wła­śnie zawra­cał do tego prze­klę­tego miej­sca, z któ­rego wyszedł. Mdło­ści ustały. Nie­mal czuł, jak się ruszają pod prze­poną.

– Halo? Kto mówi?

Usły­szał tylko, jak ktoś powoli odkłada słu­chawkę.

Inspek­tor Lars Ber­gen­hem jechał przez most Älvsborg i jak zwy­kle kiedy tam­tędy prze­jeż­dżał, myślał o tym, jak wiel­kie wydaje się mia­sto i jak małe robi się potem, kiedy do niego zje­dzie, kiedy zje­dzie na dół, jak trudno potem pod­nieść wzrok i patrzeć w dal. Pod­nieść wzrok. Wła­śnie to zro­bił. Po pra­wej stro­nie morze, po lewej więk­sza część Göteborga, wieże kościo­łów, auto­strady, i nagle w radiu głos Phila Col­linsa, _too many people, too many pro­blems, this is the land of con­fu­sion_, pogu­biony kraj, tak, to prawda, rze­czy­wi­ście. Pomy­ślał o twa­rzy Mar­tiny, zagu­bio­nej. Co powie­dział? Nagle poczuł, że nie da rady prze­je­chać zbyt dużo razy tam i z powro­tem do Tor­slandy, obej­rzeć całego mia­sta za jed­nym razem. Za dużo per­spek­tywy, za dużo nieba. Lepiej spu­ścić oczy. Mar­tina. Jej spoj­rze­nie. Cóż on takiego, do dia­bła, powie­dział? Miał w gło­wie kom­pletną pustkę, jakby ktoś mu wyma­zał plik. Na twar­dym dysku nie było nic, ale to nie miało zna­cze­nia, bo wła­ści­wie jego twardy dysk, na któ­rym mógłby zapi­sać wszystko, jakby nie ist­niał, nie mógł się bro­nić, za dużo szcze­gó­łów, zbyt nisko opusz­czony wzrok. Mar­tino, odcho­dzę. Mar­tino, ni­gdy nie odejdę. Mar­tino, już nie potra­fię kła­mać. Mar­tino, nie daję rady. Mar­tino, pora­dzę sobie ze wszyst­kim. Mar­tino, wrócę do domu późno. Zje­chał z mostu, czy raczej pozwo­lił się ponieść ruchowi skrę­ca­ją­cych samo­cho­dów, który dopro­wa­dził go do świa­teł przy Jaeger­dorf­fsplat­sen, jed­nego z brzyd­szych pla­ców w mie­ście, znisz­czo­nego przez Oscar­sle­den, tak samo jak pechowe czę­ści Kungsladugård i Majo­ran, które znaj­do­wały się w nie­wła­ści­wym miej­scu, kiedy jacyś idioci popro­wa­dzili auto­stradę jak mur mię­dzy ludźmi i rzeką. Ludzie na pocie­chę dostali sklep mono­po­lowy, ale zatrzy­my­wała się przy nim głów­nie wyż­sza klasa śred­nia wra­ca­jąca do domów do Hagen i Långedrag albo do Askim i Hovås. Jechał w górę Slot­ts­skogs­ga­tan, zapar­ko­wał przy aptece na Maria­plan. Wszedł. Minął kogoś, kto wydał mu się zna­jomy. Nie wie­dział, czy ten ktoś go roz­po­znał, ale od razu wyszedł, nie kupił niczego. Kiedy jechał Kungsladugårdsgatan w stronę Slot­t­skog­sval­len, widział twarz swo­jej córki. Jego Ada, nie­spełna jede­na­sto­let­nia, wkrótce nasto­latka. Nie dane mu było zoba­czyć jej naro­dzin. Miał wtedy nie żyć. Powi­nien z tego powodu mieć wię­cej pokory wobec życia, zresztą miał ją, tak mu się wyda­wało, że ma. Wszystko inne musiało być lep­sze niż ciem­ność. Oczy Ady. Kiedy pomy­ślał, że ni­gdy by w nie nie zaj­rzał, cały się zatrząsł. Zje­chał na pobo­cze tuż przed Mar­gre­te­borg­sron­del­len i wyłą­czył sil­nik. Sie­dział tak bez ruchu, aż prze­stał się trząść. Radio mil­czało, padło. Nie pamię­tał, że sam je wyłą­czył.20.35

20.35

BIŁY DZWONY, TO MUSIAŁ BYĆ KOŚCIÓŁ na wzgó­rzu. Tro­chę za późno na kościelne dzwony, pomy­ślała. Dźwięki były jak ptaki na nie­bie. Niebo pokryły odgłosy, jak czarne chmury.

Spoj­rzała w górę, ale nie było chmur.

Widziała skały, i morze oczy­wi­ście, a dzieci uno­siły się nad zie­mią jak anioły.

Jesz­cze raz pod­nio­sła wzrok i nagle niebo wypeł­niło się pta­kami. Na tle błę­kitu były czarne, ale ona wie­działa, że są białe.

Wszy­scy uno­simy się w powie­trzu.

Unio­sła ramiona i pozwo­liła się nieść wia­trowi, daleko, poza skały, daleko na morze, nad wyspę po dru­giej stro­nie cie­śniny i z powro­tem, ze sto­pami dzie­sięć cen­ty­me­trów nad powierzch­nią wody, lądo­wa­nie na ska­łach.

Była teraz sama, cał­kiem sama. Jestem tylko ja. Tak myślała wiele razy przed­tem. Kiedy za trudno było słu­chać. Być tam. Słu­chać tych krzy­ków i cio­sów. Wtedy robiła się naj­bar­dziej samotna na całym świe­cie, łatwiej było być samą. Mogła roz­ma­wiać ze sobą, jeśli chciała, i tak wła­śnie robiła. Roz­ma­wiała na dwo­rze, w desz­czu. Nikt nie mógł nawet widzieć, że poru­sza ustami.

Woda była cie­pła, jakby leciała z kranu z cie­płą wodą. Kie­dyś na kolo­niach mieli cie­płą wodę w jed­nym kra­nie, a zimną w dru­gim. Sami musieli sobie mie­szać.

Ale w morzu woda już była wymie­szana i poso­lona. Jakby ktoś roz­sy­pał sól nad całym oce­anem, z ogrom­nego worka. Wora.

Uno­siła się na powierzchni jak korek. Niebo znów było czy­ste. Mewy prze­nio­sły się gdzie indziej. Nie sły­szała ich. Nie sły­szała niczego.

Odwró­ciła się na brzuch i zaczęła pły­nąć w stronę otwar­tego morza. Widziała wysepkę, mogłaby jej dotknąć dło­nią. Wycią­gnęła rękę, ale tam było tylko powie­trze i woda.

Coś plu­snęło z tyłu za nią. Odwró­ciła głowę, ale nic nie zauwa­żyła.

Pły­nęła dalej. Widziała przed sobą żagiel, ale patrząc z dołu, z powierzchni wody, mogła zoba­czyć tylko połowę.

Może mi się uda prze­pły­nąć morze, pomy­ślała. Jeśli dam radę dopły­nąć do tam­tej wyspy, to prze­płynę morze. Nie jestem zmę­czona.

Jesz­cze kilka ruchów rąk. Wyda­wało jej się, że ktoś ją z tyłu woła, ale wiatr niósł ze sobą wiele dźwię­ków. Po pro­stu prze­la­ty­wały obok niej. Może to znów dzwony. Ktoś się żeni, a może to pogrzeb. To mogło być cokol­wiek.Rozdział 6

6

WIN­TER ZAPAR­KO­WAŁ PRZED DOMEM RING­MARA.

Po pią­tym dzwonku gospo­darz wresz­cie otwo­rzył drzwi.

– Myśla­łem, że cię nie ma.

– Też tak myśla­łem.

– Co chcesz przez to powie­dzieć?

– Właź – rzu­cił Ring­mar.

Odwró­cił się i poszedł w głąb przed­po­koju. Win­ter ruszył za nim. Plecy Ring­mara wyglą­dały w pół­mroku na przy­gar­bione. Jakby się zaczął kur­czyć.

– Jak tam twoje prze­zię­bie­nie?

Ring­mar się odwró­cił.

– Prze­zię­bie­nie?

– Czy to nie z powodu prze­zię­bie­nia sie­dzisz w domu, zamiast iść do pracy?

– Jasne, natu­ral­nie.

– Czy ty sobie urzą­dzasz wagary, Ber­til?

– Nie, ja chlam.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: