- W empik go
Prawo bezprawia - ebook
Prawo bezprawia - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 253 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powieść.
Przez
Jana Zacharyasiewicza.
(Wydanie Redakcji Biblioteki Warszawskiej).
WARSZAWA, w Drukarni Józefa Bergera, przy ulicy Elektoralnej Nr. 14
1877.
Äîçâîëåíî Öåíçóðîþ.
Âàðøàâà, 14 Ńåíòÿáðÿ 1877 ã.
– Płace, ale po raz ostatni!–rzekł pan Marek do żony, chowając w zanadrze sporo obszarpany pugilares–a teraz z nami kwita i basta!
Gdy pan Marek te pamiętne słowa wymawiał, miał na sobie szaraczkową kapotke, buty juchtowe i wąs siwy równo podstrzyżony. Stał przy oknie i łokciem ręki opierał się o gotowalnią, przy której siedziała kobieta już nie młoda, z wyszukana jednak fantazyą ubrana.
Gdy pani Anastazya te słowa usłyszała, upuściła z ręki grzebień szylkretowy, na znak wielkiego swego zadziwienia.
I zadziwienie jej było bardzo słuszne. Dwadzieścia sześć lat i trzy miesiące upłynęło, gdy z panem Markiem śluby dozgonne zawarta. Zaraz w pierwszych latach wzięła rządy domu w swoje ręce, a w męża wmówiła, że jest wielkim niezdarą. Po krótkiej lecz niesczęśliwej walce uwierzył sam Marek w wyrok żony i zastosował się do swego nowego położenia. Oddał żonie wszystko, gdzie potrzeba było rozumu, sprytu, znajomości świata, ludzi i zwyczajów wykwintniejszych, a dla siebie zostawił rzepak, pszenicę, jęczmień, owies i wykę, nie licząc w to trzody i parobków.
Przy takim podziale pracy upłynęło 26 lat spokojnie i przykładnie. Sąsiadki, osobliwie w chwilach namiętniejszych stawiały mężom swoim za przykład pana Marka jako wzorowego małżonka.
I w tem znaczeniu był pan Marek rzeczywiście wzorowym małżonkiem. Nietylko że pani Anastazya figurowała w całem sąsiedztwie jako jedyna, odpowiedzialna firma domu, ale były nawet wypadki, że obco-powiatowi goście mylili się… biorąc szacownego ze wszech względów pana Marka za bezliberyjnego lokaja pani Anastazyi.
Skutkiem takiego stanu rzeczy było, że pani Anastazya wzięła także wyłącznie w swoje ręce wychowanie córek… których liczba doszła stopniowo do pięciu. Wychowywała je zrazu za pomocą bon i guwernantek, a potem uznała za stosowne urządzać w domu co tydzień małe sąsiedzkie zebrania, na których stosownie do pory roku, tańczono, grano w karty lub poziewano.
Gdy panu Markowi czasem wydatki na dom wydały się za wielkie, odpowiadała pani Anastazya, że kto ma córki na wydaniu, ten musi tak żyć, bo inaczej nie można zięcia ułowie.
Nie mogło się to w głowie pana Marka pomieście, aby tylko takim sposobem dla córek można mężów dostać. Zdawało mu sie, że prędzej mógłby sie ten i ow o córkę zapytać, gdyby wydawane na ustawiczne zabawy pieniądze, na skromny procencik u sąsiada ulokować. Ponieważ jednak pani Anastazya wręcz mu prawa odmawiała mieszania się do podobnych rzeczy, stulił biedak uszy i milczał.
W następstwie rozumnych swoich planów postanowiła pani Anastazya okazać dorodne córy swoje na szerszym świecie. Ciasny horyzont powiatu nie odpowiadał macierzyńskim fantazyom. Żaden lepszy kawaler nie zbliżał się do siedzących szeregiem pięciu panien na wydaniu, jakby ta tak uprzywilejowana liczba była liczbą fatalną. Nic pomogły ani baliki karnawałowe, ani zręcznie układane kuligi, ani żadnej dywersyi nie zrobił okazały powóź, z niemałem zmartwieniem pana Marka ze stolicy sprowadzony. Słowem pani Anastazya uznała bystrym swoim rozumem, że trzeba koniecznie zmiany sytuacyi, bo tak jak jest, dalej być nie może. Wprawdzie w każdą niedziele, jak zwykle napełniał się dwór bliższymi i dalszymi sąsiadami, ale sąsiedzi ci robili to z pewnej nawyczki, która stała się chroniczną. Rozmawiano trochę o plotkach, kilku kawalerów z grzeczności przysiadywalo się przy pannach koleją a po zjedzeniu kolacyi i wypiciu kilku kieliszków wina, rozjeżdżali się wszyscy do domu, aby za tydzień to samo powtórzyć.
Taki stan rzeczy nio poruszał ani o włos dalej macierzyńskich nadziei pani Anastazyi. Postanowiła więc jednym zwrotem zmienie całą sytuacyą. Wybrała się z córkami do stolicy na cały karnawał.
Pan Marek skrobał sie mocno w głowę, gdy się o tem dowiedział, ale rozsądna żona dowiodła mu, że inaczej być nie może. Przytoczyła mu np. kilka znajomych domów, w których tylko tym sposobem córki świetnie za mąż powychodziły. Utrzymywała nie bez racyi, że każda panna z głębokiem, w dali gubiącem się tłem, wygląda zupełnie inaczej jak w domu, gdzie to tło jest tak nieznośnie blizkie, że każdy je rękami namacać może! Opowiedziała mu nawet kilka scen z przeczytanych powieści, w których zazwyczaj bohater zaczyna się kochać w pan nie, którą gdzieś mimochodem spotkał, po raz pierwszy w życiu ją obaczył i odrazu, jak się wyraziła, zgłupiał!–A tutaj, mówiła dalej pani Anastazyą, trudno o takie zgłupienie, bo panny nasze znają wszyscy jak złe szelągi, a tych kilku kawalerów chowało się z niemi od dziecka; ztąd trudno o tak gwałtowne wrażenia, o jakich w powieściach czytamy, przy nagłem osobliwie poznaniu się dwojga nieznanych sobie ludzi!
Niepotrzeba nawet było takich dowodów panu Markowi, bo wola jejmości wystarczała mu. Skulił się więc nieborak, wydobył z kuferka zabrukany pugilares i ze łzami prawie wyjął z niego kilkanaście grubych papierków i kochanój małżonce na wyprawa do stolicy z westchnieniem wrgczył.
Trzy miesiące od owej pamiętnej chwili marzył pan Marek śród kwiku trzody i łoskotu młocarni o drogich nieobecnych i codziennie wyczekiwał zażądania ojcowskiego błogosławieństwa.
Zażądania były różne i dosyć czeste, ale te ograniczały się tylko do pienigdzy i niektórych wiktuałów, a żadne z nich nie mówiło nic o błogosławieństwie ojcowskiem!
I tak bez tego błogosławieństwa obeszły się wszystkie córki wraz z panią Anastazyą i za cztery miesiące powróciły zdrowe i w pełnej liczbie do ogniska ojczystego.
Tani Anastazyą wytłumaczyła panu Markowi, że nie odrazu Kraków zbudowano i że jedną wycieczką do stolicy nie można nic wielkiego dokazać. Czas ten zaledwie wystarczył na rozpatrzenie się i poznanie różnych dróg, jakiemi w takim czasie chodzie się zwykło. Wynikała ztąd potrzeba powtórzenia na drugi rok takiej samej karnawałowej wycieczki.
Pan Marek jeszcze bardziej się zafrasował niżeli pierwszym razem, bo już wiedział o cyfrze wydatków. Nic jednak nie pomogło. Pani rządziła całym domem, a pan Marek był dostarczycielem lichego kruszcu.
Powtórzyła się wiec wyprawa druga do stolicy a nawet tym razem znacznie kosztowniejsza, bo nowe stosunki tego wymagały.
I znowu czekał pan Marek owej błogiej chwili, w której będzie mógł przyszłemu zięciowi udzielić błogosławieństwa ojcowskiego i znowu czekał napróżno.
Pani Anastazya z wszystkiemi córkami przyjechała zdrowa i cała i zaraz na wstępie zażądała od niego pieniędzy, aby jakiś dług jak – najprędzej zapłacie.
Pan Marek wyjął obdarty pugilares i znowu żądane pieniądze położył przed małżonką, ale podmówiony przez samego pachciarza Icka, zebrał się na energią i w samą wigilią Bożego Ciała wyrzekł te pamiętne w chwilach domowych słowa:
– Płacę po raz ostatni, ale odtąd kwita z nami i basta!
I nie czekając odpowiedzi, zaraz po tych słowach wyszedł.
Pani Anastazya długi czas nie mogła z zadziwienia przyjść do siebie. Zachowanie się męża było tak niespodziewane, tak dziwnie brzmiał głos jego, a spojrzenie miał wyjątkowym sposobem tak energiczne, że uznała za stosowne na razie nic nie robie, tylko cierpliwie ten chorobliwy paroksyzm małżonka przeczekać.
Zresztą potrzeba było nad temi zagadkowemi słowami nieco się zastanowie. Coż bowiem mogły oznaczać te lapidarne wyrażenia; Odtąd kwita z nami i basta?…
Widocznie kryła się w tem jakaś myśl niedopowiedziana. Cóżby to, mogła być za myśl? Czy podczas jej nieobecności zakradł się do cichego ogniska jakiś zły duch i pana Marka na złe drogi naprowadził? Czy pan Marek sam własną pracą swojej głowy wymyślił jakiś nowy program, który odtąd chciał w życiu dworskiem zaprowadzie. A może dowiedział się o niezręcznych, a nawet śmiesznych w rezultacie zabiegach w okolicy, aby pana Mieczysława do jednej z pięciu córek jakoś przyhołubie?…
Rozmyślania podobne kazały pani Anastazyi obrać sobie politykę wyczekującą, któraby nieprzyjaciela pilnie śledziła, a kwestyi wojny lub pokoju tak bardzo na ostro nie stawiała.
I śledcze oko pani Anastazyi dostrzegło zaraz w pierwszych dniach dziwnych rzeczy. Pan Marek był przez cały czas w jakimś niezwykłym humorze. Przesuwał często ręką od czoła do brody, jakby dawną skórę chciał z twarzy zedrzeć, przyczem jeżył mu się wąs siwy strasznie do góry. Oczy jego biegały teraz energicznie, a czasami zabłysły takim ogniem, jaki zazwyczaj jest oznaką myśli niepowszednich. Nawet ruchy pana Marka zmieniły się i zdradzały człowieka pewnego siebie i zdecydowanego na wszystko.
Takie, obserwacye nakazywały jeszcze usilniej rozsądne wyczekiwanie.
Za tydzień począł się pan Marek z wielkiem upodobaniem uśmiechać do siebie, jak autor, któremu udało się wymyślie znakomite dzieło. Równocześnie zaczęły mu się resztki siwych włosów filuternie zakręcać do góry, jakby na starość chciał jeszcze próbować dowcipu…
Wszystko to widziała pani Anastazya i niepokoiła się wielce tak niekorzystną zmianą swego małżonka; groziło to bowiem dawnemu tak błogiemu porządkowi rzeczy. Despotycznym, a w skutkach tak świetnym rządom pani Anastazyi groziła teraz nagła przemiana, której doniosłość jeszcze teraz nie dała się obliczyć!…
Rzetelny przestrach ogarnął nieszczęśliwą monarchinię, gdy pan Marek pewnego wieczora, bezpośrednio po zrazach z kaszą zwrócił się do najstarszej córki, która miała imię Łucya i w te do niej ozwał się słowa:
– Jeżeli się nie mylę… dwadzieścia pięć wiosen już waćpannie minęło… trzebaby jakoś… ot zapomniałem ci Anastazyo powiedzieć… że za parę dni wybieram się z domu na kilka tygodni. Wezmę z sobą Łucyą.
– Jakto, przed żniwami?–zagadnęła zdziwiona pani Anastazya umieszczając w swoich trzech słowach najcięższego wagomiaru argument, jakim były dla pana Marka żniwa.
Jak ostrzelony weteran machnął pan Marek ręką, odwracając ten pocisk od siebie.
– O żniwach myślałem – odrzekł–i wszystko jest już załatwione. Pachciarz Icek ma już cały program roboty podczas żniw, a resztę wzięli na siebie Tymko i Wawrzeniec
– Gdzież chcesz jechać?
– Ot… tak… trochę się przewietrzyć!
Pani Anastazya spojrzała z zadziwieniem na męża, którego nigdy o takie rzeczy posądzie nie mogła.
– Może w odwiedziny do pana Kalasantego?–zaczęła ostrożnie badać.
– Trochę dalej!–krótko odpowiedział pan Marek.
– Przecież nie do państwa Władysławów?
– Dalej, jeszcze dalej!
– Do Częstochowy?
– Pojadę za granicę!
– Za granicę?
– Tak… do wód!
– Co mówisz!
– Mam kolkę w boku… Pachciarz Icek powiada, że jakaś dawna, zaniedbana choroba wyłazi mi bokiem!
Pani Anastazyą skamieniała z zadziwienia. Cóżby to znaczyło? Zkąd się nagle wzięła taka energia w mężu tak potulnym? Miałżeby pachciarz Icek, którego oddawna miała za intryganta, tak stanowczo wpłynąć na niego i podmówie go do otwartego rokoszu?…
Były to pytania, na które w tej chwili nie mogła odpowiedzieć pani Anastazyą. Przewidując niebezpieczeństwo, schowała starannie wszelką broń zaczepną i z łagodnym uśmiechem zbliżyła się do pana Marka.
Pan Marek usunął się od pieszczot żony, podejrzywając w niej konia trojańskiego.
– Dawno już o tem myślałam–rzekła z przymileniem–że wody byłyby dla ciebie bardzo potrzebne; sądziłam jednak, że inaczej tę rzecz urządzisz!
– Jak inaczej?–szorstko zapytał pan Marek.
– Że wszyscy razem pojedziemy!
– Wszyscy razem?… byłby to piękny tabor! Pięć jednakowo ubranych córek, może odstraszyć i najodważniejszego konkurenta!
Pani Anastazyą spojrzała na męża, jakby myśl jego ukrytą chciała odgadnąć. Czyż nic uważał on tego za złą taktykę, że do stolicy na karnawał zabrała wszystkie pięć cor i tamże jeszcze ubierała je w suknie jednego koloru?… Być może, że to nie było dobrze… ale dlaczegóż o tem otwarcie z nią nie mówi? Możnaby przecież taktykę zmienie, a jadąc do wód zagranicznych wziąć tylko dwie tymczczasem…
Zdaje się, ze pan Marek zląkł się niebezpieczeństwa, które cały plan jego pokrzyżować mogło. Wyrzucał sobie, że się zdradził jakiemś nieoglądnem słówkiem i postanowił rzecz naprawie. Najeżył wiec wąsy jak mógł najsrożej, odsunął się od żony na dwa łokcie polskie i odparł:
– Pozwolisz mi, serce, że choć raz w życiu zrobie to co chcę. Ułożyłem sobie że na kilka tygodni troche w świat wyjadę i Łucyą z sobą zabiorę i dotrzymam słowa, jak cię kocham! Natryndałaś się jejmość dosyć po świecie, a ja tymczasem karmiłem trzodę i młóciłem zboże; kolej teraz na mnie: spróbuję co umiem. Łucya ma już lat dwadzieścia pięć… a najtrudniejszy jest początek. Jak raz się zacznie, to nadzieja w Bogu, że dalej pójdzie!
Pewną już teraz było rzeczą dla pani Anastazyi, że mąż na seryo myśli o zięciach. Również i to ją upewniło, że dotychczasową jej taktykę uważa za chybioną i że natomiast inaczej postąpie zamyśla.
Jakkolwiek nie miło jej było, że mąż tę sprawę bierze w swe ręce i że sam z córką za granicę wyjeżdża; po bliższym jednak namyśle uznała za rzecz stosowną w tych pomysłach bynajmniej mu się nie sprzeciwiać.
A powody do tak wyjątkowej uległości miała różne. Najprzód była zbyt wytrawną dyplomatką, aby nie wiedzieć, że najznaczniejszy minister wypuszcza czasem z rąk władzę i oddaje ją zaciekłej opozycyi na to tylko, aby ją skompromitować i nadal nieszkodliwą uczynie.
Po swoich doświadczeniach była pani Anastazya prawie pewną, że tak ograniczonemu człowiekowi, za jakiego miała swego małżonka, bynajmniej się nie uda wydać za mąż córkę w tak krótkim czasie. Wtedy byłaby wygrana po jej stronie, a pan Marek musiałby na resztę życia jak robak umilknąć, pokutując wzorowo za rokosz podniesiony… słodko więc usmiechnęła się do mężą pani Anastyzaya, przygłaskała mu siwe filutki i rzekła: skała mu siwe filutki i rzekła:
– Dobrze, mój Marciu kochany, jedź z Eanem Bogiem i Łucyą, a wracaj z Bogiem choćby bez Łucyi. Cieszy mnie to, że poczuwasz się do wspólnych obowiązków życia. Dosyć namęczyłam się w stolicy wysiadywaniem na kanapie całonocnych wieczorków; spróbuj ty trochę tych specyałów. Mieć córki na wydaniu, to ciężka chwila dla matek, niechże i ojcowie coś z tego zakosztują.
Pan Marek nie był przygotowany na takie zakończenie sprawy, którą słusznie w duszy rokoszem nazywał. Ucieszyło go jednak, że bez walki ustąpiono mu część przywilejów, że korona dobrowolnie wyrzekła się władzy despotycznej, za co zazwyczaj ludy krew swoje przelewają.
Uściskał serdecznie żonę i jak powiedział, za kilka dni wybrał się w podróż zagadkową nietylko dla żony i dzieci, ale nawet jak się zdaje i dla samego siebie!
Trudno odgadnąć, co skłoniło pana Marka, człowieka trzeźwego i oszczędnego do kroku tak ekscentrycznego. Czy była to zbytnia miłość dla dzieci, którym z serca życzył, aby jaknajprędzej dopłynęły do portu zwykłego swego przeznaczenia? Czy była to obawa i niepokój, że to przeznaczenie może ję ominąć i na wstyd i hańbę zostawie je w domu rodzicielskim w stanie bezżennym?…
Drugie pytanie nasuwało się, dlaczego pan Marek wziął z sobą tylko jedne z pięciu córek, aby ją nieznajomemu światu okazać? Czyż miałby zasłyszeć coś o Posainej jedynaczce i dowcipną myśl autora zastosować do swoich spraw domowych?…
Trudno jednak posądzać o to szanownego sąsiada. Pan Marek nie zajmował się nigdy w życiu żadną komedya, bo życie przedstawiało mu się jako dramat nader poważny. Trudno więc przypuszczać, aby w sprawach żywotnych zapożyczał od kogo konceptu. Czasami tylko przyjął coś od pachciarza Icka, gdy mu się to podobało, a zresztą we wszystkiem był posłusznym samorodnym konceptom swojej małżonki.
Można tylko przypuście, że pan Marek uważał za stosowniejsze wybrać się w świat z jedną tylko córką, nierobiąc tyra sposobem nikomu nieprzyjemnych trudności wyboru. Jakie zaś dalsze były plany podróży pana Marka, o tem trudno wyrokować. Zdaje się, że sam pan Marek nie wiedział o nich i spuścił się tylko na Ducha Świętego, który w czasie potrzeby zawezwany z pokorą i wiarą, ma oświecać rozum każdego wiernego chrześcianina.
Z taką „ jak się zdaje,” wiarą wyjechał pan Marek z Łucyą i trzema dużemi kuframi z bramy ojczystej i szczęśliwie dotarł ko kolei że* laznej, która zbliżyć go miała do upragnionego celu.
Na kolei żelaznej zastał pociąg zapełniony różnymi ludźmi. Obejrzał starannie wszystkie wozy, policzył podróżnych, przypatrzył się ich twarzom i torbom. Gdy te pracę ukończył, kazał konduktorowi otworzyć drzwiczki do oddziału gdzie tylko same kobiety siedziały i gdzie tytoniu palie niewolno. W tym oddziale umieścił Lucyą poleciwszy ją opiece jakiejś sędziwej matrony; sam zaś dla swobody palenia lulki wszedł do wagonu, w którym ciemno było od dymu tytoniowego
Z początku zdawało się panu Markowi, że żywcem dostał się do piekła. W głębi wagonu siedziało kilka niewyraźnych postaci z brodami i bez bród… a kaźde usta trzymały jakby rozpaloną głownię, z której buchał dym, podobny zupełnie do dymu, w jakim wędzą się potępieńcy, jak to widział na jednym z obrazów kościoła parafialnego.
Dosyć czasu upłynęło, zanim pan Matek mógł oczy swoje z tą dziwną atmosferą oswoic. Powoli wyskakiwały z pomiędzy kłębów dymu pojedyncze kontury różnych części ciała ludzkiego i wiązały się w zrozumiałą dla pana Marka całość.
Najprzód obaczył pan Marek przed sobą trzy pary nóg, ubranych w czarne kamasze, po za któremi poczynały się białe w różne kolorowe desenie pończochy. Tworzyły one ton i grunt obrazu. Po nich następowało cztery par kolan rozmaicie pokratkowanych, a za kolanami pojawiły się brody i wąsy, z których tryskały iskrami palące się cygara.
Teraz miał już pan Marek cały obraz przed sobą. Pierwszy z kolei towarzysz miał twarz dosyć inteligentną z kresą na czole. Był to widoczny ślad od krzywej szabli. Prawdopodobnie był to człowiek wojskowy, albo oberwał tę honorową oznakę w jakim pojedynku broniąc swego honoru… Mógł liczyć lat trzydzieści kilka. Twarz miał ocienioną ciemnym zarostem.
Drugi z kolei towarzysz miał bardzo rozumne czoło ale ubior zato bardzo zaniedbany. Oglądając go od stop do głowy dziwił się pan Marek, że rozumne to czoło zamało właścicielowi przynosi procentu, jeżeli lepszego niema na sobie ubrania. Był to człowiek już niemłody i palił jak się zdaje najgorsze cygara.
Sąsiad rozumnego czoła a starego surduta, miał z nich wszystkich najlepsze pozory. Był miody i wykwintnie ubrany. Charakterystycznym był bajroński kołnierzyk, który groził, że co chwila odpadnie od chudej szyi.
Pan Marek antiquo more pokłonił się swoim trzem towarzyszom, gdy wszystkie ich członki dostatecznie mu się uwydatniły. Nie otrzymał jednak wzajemnego ukłonu. Jegomość z kresą spojrzał na niego z chmurką ua czole, jakby niekontent był z takiej konfidencyi; sąsiad jego zmarszczył rozumne czoło,a trzeci schował brodę w kołnierzyk bajroński, jakby nowego przybysza nie chciał widzieć.
Pierwsze zetkniecie się z światem, od którego pan Marek tyle sobie obiecywał, było niefortunne. Chcąc wyjść z tej niemiłej sytuacyi nio miał pod ręką innego sposobu, jak zamknąć oczy i udawać śpiącego.
Rola ta udała się wybornie. Chrapanie pana Marka było tak naturalne, że nawetrozumne czoło" uwierzywszy w głęboki sen nowego przybysza, dało się wciągnąć do poufnej rozmowy.
Z rozmowy tej dowiedział: się pan Marek wiele ciekawych rzeczy. Najprzód dowiedział się że towarzysz z kresą – jest dosyć zamożnym obywatelem z Podola i do tego bezżennym. Sąsiad z rozumnem czołem był nauczycielem kilku Obywateli wiejskich, których doprowadził pracą i nauką do wysokiego stanowiska i bogatego ożenku, zostawszy sam w biednym pedagogicznym surducie… Dzisiaj towarzyszył ukończonemu młodzieńcowi za granicę, który w bajrońskim kołnierzyku miał po raz pierwszy patrzeć się na piramidy i ruletę.
Gdy już rozmowa informacyjna ostatecznie się wyczerpała, wyjął towarzysz kresawy książkę z torby i zaczął czytać.
– Co to za książka?–zapytał pedagog z rozumnem czołem, poprawiaj ac swój surdut wytarty.
– Romans francuzki!–odpowiedział kresowy. Czoło pedagoga stało się jeszcze rozumniejsze.
– Romans francuzki?–zawołał podnosząc brwi – a poco pan czytasz te głupstwa?
– Przecież trzeba się czasem rozerwać!
– To czytaj pan Kraszewskiego, Korzeniowskiego…
– Polskich powieści nigdy nie czytuję! Rozumne czoło pedagoga bardzo się zmarszczyło.
– Pan lekceważysz nasze skarby!–rzekł z indygnacyą, zakrywając podartą podszewkę surduta.
Podołaniu patrzał na niego z uśmiechem przez czas niejaki.
– Daj mi pan pokój z temi skarbami–odparł z grymasem – powieści polskie są tak nudne jak kazania wielkopostne!
Pedagog westchnął.
– Prawda–odparł–ale cóż robie! Jesteśmy zawsze w wielkim poście, bo karnawał przepędziliśmy nierozsądnie a Wielkanoc jeszcze daleko!
– Cóż to ma do powieści?
– Jaki czytelnik taka powieść, Popielcowy czytelnik potrzebuje morału, rozpamiętywania, a powieść dostarcza mu tego wszystkiego.
– Ależ ja pragnę zabawy!
– My z zabawą łączymy naukę.
– Ztąd pochodzi, że powieść nasza jest arcynudną i tak jedna do drugiej podobną, iż trudno ją do końca przeczytać. Jest w niej zazwyczaj młody człowiek, dawniej poeta a dziś inżynier lub doktor, który kocha się w młodej pannie i z nią w końcu się żeni. Cóż to za oklepana sytuacya!
– Miłość jest zawsze świeżym przedmiotem.
– Niechże ta miłość wystąpi w pewnych drastycznych powikłaniach, jak naprzykład u pisarzy francuzkich!
– Dosyć ciekawą jest już walka miłości, jeżeli zwalczyć musi złe, podstępne i niedostępne!
– Najciekawszą jest jednak, jeżeli walczy przeciw pewnym zwyczajom i ustawą uświęconym więzom społecznym…
– Pan masz na myśli… wiarołomstwo w małżeństwie!
– Tak… jeżeli pan tę walkę tak bazy wasz… zawsze jestto najciekawsza faza uczucia!
Pedagog zmarszczył czoło. Rzekł po chwili:
– Pan chcesz, aby powieść nasza dostarczała tego narkotycznego pokarmu, jaki roznoszą romanse francuzkie. Powtarzam, jakie społeczeństwo taka powieść. Być może że w społeczeństwie francuzkiem (czemu jednak nie wierzę) niema już żadnego interesu piękna dziewicza miłość, jeżeli pisarze tylko w wiarołomstwach tej boskiej iskry szukają! U nas, dzięki Bogu, nie ma jeszcze potrzeby tego specyału a więc i powieść nasza nie produkuje go!
– Jeżeli zaś kto w takim produkcie smakuje?
– To co innego! Wolnoć Tomku w twoim domku… byle z tego nie robie strawy!
Ruchome czoło pedagoga spuściło się jeszcze o kilka cali niżej. Nastąpiła dłuższa pauza.
Po chwili ozwał się amator walk sercowych:
– Przyznam się panu, że od lat wielu nic już po polsku w tym rodzaju czytać nie mogę. Być może, że to wpływ literatury zagranicznej, w której moralność publiczna luźniejsze ma koło.
– Nieinaczej!–mruknął pedagog.
– Przygody miłości od jej urodzenia aż do ślubu są już tak mało ciekawe! Najwyższe naprężenie uczuć może tylko w naprężonych objawiać się sytuacyach. A gdzież stosowniejsze do tego pole, jeżeli nie tam, gdzie te uczucia spotykają się z żelaznemi pierścieniami…
– Ustawy społecznej i praw Bożych.
– Tak… chciałem powiedzieć małżeństwa. Jakaż to ciekawa walka rozpoczyna się wtedy w człowieku, jakie olbrzymie siły może wtedy człowiek do walki postawie, jak wspauiałym może być bohaterem, gdy naturalnym biegiem wypadków zażąda adwersarz życia jego na stwierdzenie tego, co serce czuje?…
Rozumne czoło pedagoga skurczyło się jak miech kowalski.
– To jest uczucie zbrodnicze!–wyrzekł i zakrył twarzJowiszową, chmurą dymu.