Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Premier League. Historia, teraźniejszość i przyszłość najlepszej ligi na świecie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 sierpnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Premier League. Historia, teraźniejszość i przyszłość najlepszej ligi na świecie - ebook

Jak Premier League stała się globalnym fenomenem?

Kiedy 20 lutego 1992 roku powołano do życia Premier League, żaden z założycieli nie mógł przypuszczać, że ten obliczony na zwiększenie zysków telewizyjnych projekt trzy dekady później okaże się globalnym fenomenem.

Jest tu wszystko, co w dziejach Premier League najważniejsze. Tragedia na Hillsborough, która wymusiła na klubach modernizację stadionów i poprawę komfortu widzów. Historia Davida Beckhama, pierwszego piłkarskiego celebryty. Przyjście Érica Cantony i towarzyszące mu skandale. Arabskie, azjatyckie, amerykańskie i rosyjskie fortuny, które wyniosły Premier League na inny poziom. Zróżnicowanie i ewolucja piłkarskiej publiki, co wyeliminowało z trybun stadionowych chuliganów.

Jimmy Burns, ceniony dziennikarz sportowy i autor kilku książek o futbolu, zabiera czytelnika w pełną anegdot i ciekawostek podróż przez trwającą już ponad trzy dekady historię Premier League. W barwny sposób opisuje właścicieli o szemranej reputacji, genialnych menedżerów, fenomenalnych zawodników, kibiców, a nawet tzw. WAGS, czyli żony i dziewczyny piłkarzy. Ale Premier League to przede wszystkim coraz większe pieniądze i coraz bardziej zaciekła rywalizacja – i właśnie dlatego żadne rozgrywki sportowe na świecie nie budzą takich emocji i zainteresowania.

Kategoria: Sport i zabawa
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8330-335-2
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy

KRÓTKA HISTORIA

Był początek 1993 roku, na dworze panowała mroźna angielska zima. Poprzedniego lata wystartował pierwszy sezon Premier League. Stadiony w całym kraju wypełniali wierni fani, którzy z pokolenia na pokolenie przekazywali kibicowską tradycję, a choć telewizja satelitarna dopiero raczkowała, jej widownia stale rosła. W północnym Londynie tysiące ludzi ciągnęło na Highbury, jeden z najbardziej znanych obiektów piłkarskich w Europie, który ludzie związani z Arsenalem czule nazwali Domem Futbolu. Wśród tłumu zgromadzonego, by obejrzeć mecz gospodarzy z Leeds United, drużyną z północnej Anglii, był pewien młody angielski dziennikarz, a do tego mój przyjaciel – Simon Kuper.

Arsenal to jeden z najdłużej istniejących klubów piłkarskich na świecie. Drużyna nosi przydomek Kanonierzy, ponieważ zespół założono w 1886 roku, w czasach świetności Imperium Brytyjskiego, dla pracowników fabryki Royal Arsenal, w której produkowano amunicję.

Hymnem Leeds United, klubu, który powstał 30 lat później, był nie mniej imperialistyczny Marching On Together, pieśń będąca wyzywającym okrzykiem przepełnionym nostalgią. Leeds podzielił losy angielskiego imperium i od czasów Dona Reviego, angielskiego menedżera, który prowadził ten zespół w latach 60. i 70., stopniowo pogrążał się w kryzysie. Za czasów tego szkoleniowca Pawie zyskały reputację ekipy prezentującej twardy, fizyczny futbol, przypominający bardziej brutalną siłę niż sztukę.

Ale od czasów Reviego świat futbolu się zmienił. Pierwsze zwiastuny nowoczesności w angielskiej piłce pojawiły się w 1969 roku, trzy lata po tym, jak Anglia zdobyła jedyne w swej historii mistrzostwo świata, na turnieju zorganizowanym po raz pierwszy na anglojęzycznej ziemi. To właśnie tamtego roku zakończenie kariery ogłosił legendarny sir Matt Busby, który piastował stanowisko menedżera Manchesteru United przez 24 lata, a The Beatles, grupa będąca najbardziej pożądanym towarem eksportowym powojennej Wielkiej Brytanii, pojawili się na dachu Apple Records w Londynie, by zagrać swój ostatni koncert. W tym samym roku The Rolling Stones, dwa dni po śmierci założyciela zespołu Briana Jonesa, wystąpili na bezpłatnym festiwalu w Hyde Parku, gdzie zgromadziło się przynajmniej ćwierć miliona fanów, Manchester City zdobył Puchar Anglii po zwycięstwie 1:0 z Leicester City, a Leeds United po raz pierwszy sięgnął po mistrzostwo kraju.

W roku 1969 Maurice Edwards, weteran drugiej wojny światowej, który później był piłkarzem, a następnie został wpływowym agentem, napisał, że „w Division One powstała superliga” składająca się z zespołów, które zaczynają odsadzać resztę stawki. Według Jonathana Wilsona „nie było wtedy żadnych funduszy hedgingowych, pieniędzy szejków czy oligarchów ani inwestycji publicznych, ale istniała świadomość, że wraz ze wzrostem popularności piłki nożnej – a dzięki emitowanemu w BBC programowi Match of the Day i zwycięstwu Anglii w mistrzostwach świata futbol stał się masową rozrywką – pojawiło się też ryzyko, że w tym świecie powstanie samonapędzająca się elita”.

A mimo to angielską piłkę klubową czekała jeszcze długa droga do powstania na Wyspach najlepszej ligi piłkarskiej na świecie. Tamtejszy futbol potrzebował niemal ćwierć wieku, żeby rozpocząć wielkie przedsięwzięcie mające przywrócić pierwszorzędną pozycję w świecie nacji, która w XIX wieku wymyśliła ten sport. Zakładając pod koniec XX wieku Premier League, wykorzystano znany model rozgrywek ligowych, a następnie wpłynięto na charakter międzynarodowego futbolu oraz związany z nim biznes, co sprawiło, że piłka nożna przyjęła dzisiejszą postać. Kiedy w sierpniu 2022 roku Premier League obchodziła 30. rocznicę powstania, mogła chełpić się tym, że jest najlepszą ligą na świecie.

W styczniu 1993 roku stadion Highbury wypełnił się ledwie w dwóch trzecich – na trybunach zasiadło 26 tysięcy widzów. Wiekowy obiekt Arsenalu wydawał się malutki w porównaniu z potęgą i reputacją Camp Nou i Santiago Bernabéu, dwóch sportowych katedr, będących siedzibami rywalizujących ze sobą gigantów hiszpańskiej i europejskiej piłki nożnej, Barcelony i Realu Madryt. A historyczne, kulturowe i polityczne współzawodnictwo tych wspaniałych klubów zawsze mnie fascynowało.

W przeciwieństwie do Simona Kupera nie byłem tamtego dnia na Highbury – ale nie żałuję. Mój przyjaciel kupił tani bilet za pięć funtów, co oznaczało, że widok na murawę częściowo przesłaniało mu kilka rzędów stojących przed nim widzów. W efekcie nie zobaczył ani jednego z czterech goli, które wpadły do bramki znajdującej się przed jego trybuną. Ale gdy kilka lat później Simon oglądał fragmenty tego spotkania na YouTubie, uderzyło go to, że prawie wszyscy zawodnicy byli biali i pochodzili z Wysp Brytyjskich, a w trakcie gry nie sposób było uświadczyć jakiegokolwiek wyrafinowanego ruchu, z piłką czy bez niej. Powiedział mi, że to było „okropne”.

Mecz był brutalny i pełen fizycznych starć, co bardzo mocno odróżniało go od tego, co prezentowali wówczas w La Liga o wiele bardziej mnie interesujący piłkarze z barcelońskiego Dream Teamu Johana Cruyffa i równie legendarnego madryckiego zespołu zwanego La Quinta del Buitre (Piątka Sępa). Drużyny te tworzyli utalentowani, inteligentni, obdarzeni intuicją gracze, którzy sprawili, że hiszpańska piłka klubowa stała się kreatywnym spektaklem.

W 1988 roku Chilijczyk Manuel Pellegrini, niegdyś środkowy obrońca, który po zawieszeniu butów na kołku prowadził najlepsze kluby w Hiszpanii i Anglii, uczestniczył w kursie trenerskim w Lilleshall, szkole mistrzostwa sportowego należącej do Football Association (Angielskiego Związku Piłki Nożnej), gdzie uczęszczał na zajęcia prowadzone przez Alexa Fergusona. Pellegrini wspominał je później następująco: „Wślizgi, błotniste boiska i ciągłe zderzenia głowami”.

W marcu 2023 roku, w przeddzień spotkania rozgrywanego w ramach Ligi Europy pomiędzy Realem Betis, ostatnim klubem prowadzonym przez Chilijczyka, a Manchesterem United Erika ten Haga, Pellegrini w rozmowie z dziennikarzem Sidem Lowe’em, od lat zajmującym się La Liga, impertynencko stwierdził: „Anglia ma najlepszy futbol, ale najlepiej gra się w niego w Hiszpanii”.

W listopadzie 1994 roku Manchester United przegrał w fazie grupowej Ligi Mistrzów z Barçą 0:4 na oczach 112 tysięcy kibiców zgromadzonych na Camp Nou – wynik ten podkreślał przepaść, która pojawiła się między angielskimi i hiszpańskimi klubami. „Zostaliśmy naprawdę zmasakrowani” – stwierdził Alex Ferguson, menedżer ówczesnych mistrzów Anglii, po jednej z najbardziej upokarzających porażek, które Czerwone Diabły poniosły pod jego wodzą. Przez kolejne tygodnie fani Manchesteru United musieli znosić szyderstwa kibiców innych angielskich klubów, którzy rozmiłowali się w śpiewaniu Barcelony, oficjalnej piosenki letnich igrzysk olimpijskich z 1992 roku, wykonywanej przez Freddiego Mercury’ego z Queen i śpiewaczkę operową Montserrat Caballé.

Podczas mistrzostw Europy w 1996 roku byłem z Jorge Valdano na kolacji w hiszpańskim barze tapas w londyńskiej dzielnicy Paddington. Argentyńczyk powiedział mi wówczas, że kiedy myśli o angielskim futbolu, wciąż wyobraża sobie stare Wembley i widzi piłkę, która wzbija się w powietrze na jednym końcu stadionu, a ląduje na drugim – nadal miał przed oczami styl oparty na długich podaniach, pełen pasji, ale pozbawiony kreatywności i techniki.

Pojawienie się Premier League miało to wszystko zmienić. Wraz z napływem setek obcokrajowców – zawodników, menedżerów i inwestorów – liga, w której zespoły wciąż szukają najszybszej drogi do bramki rywala, ewoluowała pod względem taktycznym, stosowanych systemów gry i piłkarskiej jakości. La Liga wciąż jednak była dla wyspiarskiego futbolu poważnym konkurentem, jeśli chodzi o dominację w Europie, za sprawą zaś Realu Madryt i Barcelony, dwóch powszechnie szanowanych na arenie międzynarodowej potęg, pojawiło się współzawodnictwo między Ronaldo a Messim, czyli najdłużej trwająca rywalizacja supergwiazd w najnowszej historii piłki nożnej.

Ale gdy Europa w sezonie 2021/22 wyszła z pandemii COVID-19, to właśnie Premier League zdawała się najlepiej przygotowana, by umocnić swą pozycję najbogatszej, najbardziej konkurencyjnej i zażartej ligi piłkarskiej na świecie.

W edycji 2021/22 Ligi Mistrzów w półfinałach zmierzyły się dwa kluby angielskie (Manchester City i Liverpool) i dwa hiszpańskie (Real Madryt i Villarreal), a w finale Los Blancos pokonali The Reds.

Ale największą uwagę rozentuzjazmowanych kibiców z całego świata przyciągnął wyścig o tytuł w Premier League, o który walczyły znakomite ekipy Manchesteru City Guardioli i Liverpoolu Kloppa. Choć z powodu pandemii widownia na wypełnionych zwykle stadionach została ograniczona, to liga angielska i tak cieszyła się największą popularnością w historii sportu, a rywalizację w niej śledziło więcej fanów niż w przypadku jakichkolwiek innych rozgrywek, niezależnie od granic państwowych i różnic kulturowych.

Książka ta, napisana w 2022 roku z okazji 30. rocznicy powstania Premier League, to krótka, acz barwna opowieść o angielskiej klubowej piłce nożnej, wypełniona ciekawostkami i wspomnieniami wyjątkowych chwil w dziejach najważniejszych wyspiarskich drużyn oraz fascynującymi historiami ludzi, którzy odegrali w tych rozgrywkach kluczowe role: właścicieli, menedżerów, zawodników, kibiców i piłkarskich kronikarzy. Nie miałem ambicji stworzenia kompletnej, a tym bardziej ostatecznej historii Premier League, liczę jednak na to, że czytelnicy uznają, że taki obraz rozgrywek wystarczy, a moja opowieść, choć czysto anegdotyczna, jest przy okazji wnikliwa, pouczająca i zabawna.

Chociaż uznaję swój dług wobec spostrzeżeń innych osób, to ponoszę pełną odpowiedzialność za wybór treści i kształt książki, a za punkty odniesienia służyły mi moje pochodzenie i doświadczenia.

Piszę z perspektywy pół Anglika, pół Hiszpana, przez całe życie bowiem obcowałem z kulturami dwóch wielkich piłkarskich nacji, których relacje były pełne wzajemnego szacunku, choć także okazjonalnej wrogości i rywalizacji.

Urodziłem się w Madrycie jako syn Hiszpanki i Anglika, lecz wychowałem się w Anglii, tam też zdobyłem wykształcenie. Gdy byłem dzieckiem, przyjaciel mojego hiszpańskiego dziadka, doktora Gregorio Marañóna, zabrał mnie na Estadio Bernabéu. To moje pierwsze wspomnienie z meczu piłki nożnej; zobaczyłem wtedy drużynę Realu Madryt, a ludzie wokół mnie najczęściej powtarzali imię i nazwisko jednego piłkarza – Alfredo Di Stéfano.

Moje marzenia o profesjonalnej piłce legły w gruzach w szkole podstawowej w Londynie. Baskijski kolega z klasy, syn dyplomaty z Bilbao, ściął mnie, gdy byłem w pełnym pędzie, co skończyło się dla mnie potężnym rozcięciem na kolanie i złamanym palcem. Od tamtych czasów kibicuję więcej niż jednemu klubowi w Anglii i Hiszpanii, zostałem też dziennikarzem, który okazjonalnie pisze książki i artykuły o piłce nożnej.

Gdy pomiędzy wizytami w innych częściach Wielkiej Brytanii i Hiszpanii zdarza mi się bywać w Londynie, często wybieram się rano poćwiczyć do Battersea Park, rozległej oazy miejskiej zieleni, która znajduje się obok miejsca, gdzie Tamiza wyznacza naturalną granicę między południem a północą metropolii zamieszkałej przez fanów trzech wielkich angielskich klubów: Chelsea, Arsenalu i Tottenhamu. Często zatrzymuję się tam, by popatrzeć na kopiące piłkę dzieci, które naśladują gesty znanych im z telewizji i gier komputerowych futbolowych gwiazd. Niedaleko znajduje się tablica upamiętniająca miejsce, w którym 9 stycznia 1864 roku, siedem lat po założeniu w 1857 roku Sheffield FC, najstarszego klubu piłkarskiego na świecie, odbył się pierwszy oficjalny mecz rozegrany zgodnie z zasadami przyjętymi przez Football Association.

Dziękuję Anglikom za ten sport, który po ponad 100 latach podbił cały świat. Bo nie trzeba urodzić się bogatym, aby odnieść w nim sukces lub się nim cieszyć, nawet jeśli piłkarski biznes znalazł się w rękach krezusów, a piłkarze w ciągu miesiąca zarabiają więcej, niż zwykły śmiertelnik mógłby wyśnić.

Anglicy zostali pionierami futbolu. Brytyjscy inżynierowie budujący koleje i kopalnie nauczali zasad piłki nożnej w hiszpańskojęzycznym świecie, od Rio Tinto w pobliżu Huelvy przez Madryt, Barcelonę i Bilbao aż po Buenos Aires. Z czasem uczniowie przerośli mistrzów i wynieśli ten sport na inny poziom – futbol w ich wykonaniu charakteryzował się stylem, wielkimi umiejętnościami i sukcesami. Wcześniejsi mistrzowie mogli tylko zacząć się uczyć od byłych wychowanków.

Gdy na początku lat 60. chodziłem do szkoły w Londynie, kibicowałem Tottenhamowi Hotspur, pierwszej drużynie z Wysp, która wygrała rozgrywki kontynentalne. Kolekcjonowałem naklejki z Jimmym Greavesem, gwiazdą tego zespołu i jednym z najlepszych napastników w historii piłki nożnej.

W 1966 roku, gdy miałem 13 lat, czułem, że w moich żyłach płynie angielska krew (którą zawdzięczam ojcu) – ekscytowałem się, gdy reprezentacja Anglii, której kapitanem był Bobby Moore, uosobienie anglosaskiego dżentelmena, pokonała najpierw Argentynę, następnie Portugalię, a wreszcie reprezentację RFN i sięgnęła na Wembley po mistrzostwo świata. Patrzyłem na Moore’a i jego kolegów świętujących zwycięstwo, pozdrawiających tłumy z balkonu w Ogrodach Kensington; kadra zatrzymała się w pobliżu pałacu królewskiego, w którym wiele lat później zamieszka księżna Walii Diana.

Pod koniec lat 70. i na początku lat 80. XX wieku angielskie kluby prowadzone przez brytyjskich menedżerów zdominowały rozgrywki na kontynencie. Wydawało się, że czerpiący poczucie własnej wartości ze zwycięskiej drugiej wojny światowej wyspiarze – o których Churchill mówił, że to ludzie urodzeni do oporu i podboju – odnajdują je również na boisku piłkarskim, ale wszystko to zniszczyła tragedia.

Podczas finału Pucharu Europy w 1985 roku, w którym zmierzyły się Liverpool i Juventus, w efekcie zamieszek sprowokowanych głównie przez pijanych Anglików śmierć poniosło 39 kibiców, przede wszystkim Włochów, zmiażdżonych przez spanikowany tłum, a setki innych osób zostały ranne.

Cztery lata później, 15 kwietnia 1989 roku, na stadionie Hillsborough w północnoangielskim mieście Sheffield doszło do jednej z największych tragedii w historii sportu – podczas półfinałowego meczu Pucharu Anglii z Nottingham Forest 97 kibiców Liverpoolu zginęło zdeptanych przez tłum. W późniejszym czasie o katastrofę zaczęto obwiniać przestarzały stadion i postawę policji, która traktowała kibiców jak bydło. Tak czy inaczej, angielski futbol zyskał za granicą fatalną reputację za sprawą brutalnych pijackich burd chuliganów na stadionach i poza nimi. Futbol z Wysp uznano za europejskiego wyrzutka – złożyły się na to przerażające zachowanie fanów, niezdrowy sportowy duch i podupadająca liga ze zbyt wieloma przeciętnymi zawodnikami, którzy za dużo palili i pili.

Oficjalne dochodzenie przeprowadzone w sprawie tragedii na Hillsborough, w efekcie którego powstał raport Taylora, doprowadziło na Wyspach do poważnych reform, jeśli chodzi o nadzór nad kibicami. W efekcie zlikwidowano na stadionach miejsca stojące i wprowadzono wymóg zamontowania krzesełek na wszystkich trybunach oraz ograniczono możliwość spożywania alkoholu.

Moje wcześniejsze książki o piłce nożnej opowiadały o ciągle zmieniającym się krajobrazie futbolu w świecie hiszpańskojęzycznym. Wciąż pamiętam swoje dzieciństwo związane z Tottenhamem z lat 60., ale z czasem zainteresowałem się również fanatycznym oddaniem kilku moich angielskich przyjaciół innym angielskim klubom, a część z tych drużyn miałem przyjemność oglądać podczas potyczek z najlepszymi zespołami z Hiszpanii.

Napisałem biografię Diego Maradony, dzieje hiszpańskiej piłki nożnej od Rio Tinto do La Roja, książki poświęcone historii Realu Madryt i Barcelony oraz pozycję o Lionelu Messim i Cristiano Ronaldo, piłkarzach, którzy na dekadę zdominowali piłkę nożną, tocząc najdłuższą i najbardziej błyskotliwą rywalizację w świecie futbolu.

Ale równie dużo czasu co w Hiszpanii spędzałem w Wielkiej Brytanii, a oglądając mecze na angielskich stadionach, w pubach i w zaciszu mojego salonu, miałem świadomość, że coś się zmienia.

Po tragedii na Hillsborough brytyjskie kluby zmuszono do renowacji i rozbudowy stadionów lub wzniesienia nowych obiektów, tak aby większość kibiców mogła wygodnie siedzieć, zamiast stać ściśnięta jak śledzie w beczce. Chuligani na trybunach znaleźli się w mniejszości – większość zaczęła stanowić bardziej zróżnicowana i międzynarodowa publiczność.

O powstaniu Premier League po raz pierwszy na poważnie rozmawiano w październiku 1990 roku, podczas kolacji wydanej przez Grega Dyke’a, dyrektora ds. mediów i ówczesnego szefa sportu komercyjnego kanału ITV, dla przedstawicieli pięciu największych angielskich klubów. Przy stole zasiedli wtedy prezes Liverpoolu Noel White, współwłaściciel i wiceprezes Arsenalu David Dein, dożywotni prezes Evertonu Philip Carter, prezes Manchesteru United Martin Edwards i prezes Tottenhamu Hotspur Irving Scholar.

Pomysł polegał na tym, by cała piątka przestała dzielić się przychodami z praw telewizyjnych z pozostałymi 87 profesjonalnymi klubami z różnych lig i sprzedała je bezpośrednio komercyjnej telewizji naziemnej ITV. Dyke uważał, że jego stacja doskonale by zarobiła, gdyby w ogólnokrajowej telewizji regularnie prezentowała mecze największych zespołów w Anglii. Chciał się przekonać, czy kluby byłyby zainteresowane umową, dzięki której zdobyłyby większy procent pieniędzy z praw telewizyjnych.

Pod koniec lat 80. przychody klubów z transmisji znacznie wzrosły. W 1986 roku dwuletnia umowa telewizyjna była warta 6,3 miliona funtów. W 1988 roku czteroletnia umowa opiewała już na 44 miliony funtów. Sumę tę podzielono między wszystkie drużyny występujące w czterech ligach tworzących Football League.

Pięć wspomnianych wyżej klubów zdecydowało się na utworzenie elitarnej Premier League. Opracowano plan nowych rozgrywek, co umożliwiło ich start w sezonie 1992/93.

Powołanie do życia nowej ligi oznaczało ogromne pieniądze dla rywalizujących w niej klubów. ITV zaoferowało za prawa telewizyjne 205 milionów funtów, ale gdy okazało się, że ma konkurencję – satelitarną Sky Television – podniosło ofertę do 262 milionów. Lecz właściciel Sky, Rupert Murdoch, i tak ją przebił, bo uważał, że dzięki temu przyciągnie nowych klientów.

Premier League została założona 20 lutego 1992 roku – właśnie wtedy potwierdzono, że pierwszy sezon nowych rozgrywek wystartuje w sierpniu tego samego roku.

Początkowo stawka składała się z 22 drużyn, które sezon wcześniej występowały w First Division lub do niej awansowały, później liczbę zespołów zredukowano do 20. Podtrzymano wcześniejszy system awansów i spadków – trzy kluby spadały, a na ich miejsce z niższej ligi wchodziły trzy inne ekipy.

Ale nawet ludzie uczestniczący w kolacji założycielskiej nie wyobrażali sobie, jakim globalnym fenomenem stanie się Premier League. Pomysłodawca rozgrywek Greg Dyke wspominał kilkadziesiąt lat później: „Kto by przewidział, że ostatecznie w angielskiej piłce zaczną dominować zagraniczni właściciele, a zespołami, w których będzie nieproporcjonalnie wielu zagranicznych graczy, zaczną zarządzać przede wszystkim zagraniczni menedżerowie?”.

Dwa lata po historycznym spotkaniu zorganizowanym przez Dyke’a Manchester United pokazał, jak bardzo oddalił się od przeszłości, na której cieniem położyła się klubowa tragedia z 6 lutego 1958 roku, czyli katastrofa lotnicza w Monachium. Zginęły wówczas 23 osoby, w tym ośmiu członków złotego pokolenia niezwykle utalentowanych i dobrze rokujących graczy. Szkoleniowcem „dzieciaków Busby’ego”, jak ich nazywano, był człowiek, który wiedział, że młodość to klucz nie tylko do sukcesu United, ale także do przyszłości futbolu.

Tragedia przetrwała w zbiorowej pamięci klubu z Manchesteru i stała się bodźcem do odbudowy, będącej jednocześnie hołdem dla tych, których życie zostało tak nagle przerwane. Jej fundamentem były dwa pozornie sprzeczne angielskie atuty – tradycja i kultura młodzieżowa.

Dziesięć lat później, w maju 1968 roku, Bobby Charlton, doświadczony zawodnik Czerwonych Diabłów, który przeżył katastrofę w Monachium, podniósł Puchar Europy po tym, jak jego zespół został pierwszą angielską drużyną, która wywalczyła to trofeum.

We wrześniu 1992 roku 17-letni David Beckham, piłkarz, który stał się ucieleśnieniem współczesnej kultury celebrytów, zadebiutował w Manchesterze United, jednym z najstarszych i najbardziej znanych angielskich klubów na świecie, założonym wiele lat przed tym, zanim Real Madryt i FC Barcelona utworzyły swoje pierwsze drużyny.

W 1993 roku, w pierwszym sezonie Premier League, Francuz Éric Cantona poprowadził Manchester United do mistrzowskiego tytułu i przetarł szlak dla innych eleganckich i szalenie utalentowanych graczy spoza Anglii. Za nimi na Wyspy przybyli trenerzy z innych, głównie europejskich, krajów, by odegrać pierwszoplanową rolę w zakończonym wielkim sukcesem procesie piłkarskiej ewolucji.

Liczba obcokrajowców w Premier League mocno wzrosła po orzeczeniu w sprawie Bosmana z 1995 roku, które znosiło ograniczenia związane z liczbą pochodzących z Unii Europejskiej graczy w jednym zespole. Wraz z zagranicznymi zawodnikami pojawili się innowacyjnie myślący szkoleniowcy. A także właściciele z innych krajów; nawet jeśli polityczne i biznesowe związki tych wielkich inwestorów okazały się kontrowersyjne, to wkładali oni w kluby naprawdę duże pieniądze.

Jeśli chodzi o menedżerów, przełomowym momentem w historii Premier League było zatrudnienie Arsène’a Wengera w Arsenalu w 1996 roku. Francuz wpłynął na zmianę nawyków żywieniowych angielskich piłkarzy i wykazał się dobrym nosem do sprowadzania utalentowanych zawodników z zagranicy, ci zaś wpłynęli na rozwój gry zespołu.

W 2003 roku Roman Abramowicz kupił Chelsea. Wielu kibiców uważa, że to głównie dzięki inwestycjom rosyjskiego oligarchy The Blues odnieśli później tyle sukcesów na poziomach krajowym i międzynarodowym. Dziennikarz Jim White, fan Manchesteru United, zauważył: „Możemy wzdrygać się na myśl o towarzystwie, w którym przebywał Abramowicz. Może nas bulwersować sposób, w jaki splądrował rosyjską gospodarkę. Możemy zastanawiać się, jak to możliwe, że w ogóle pozwolono mu przejąć kontrolę nad tak istotnym dobrem kulturowym jak Chelsea. Ale co do jednego nie ma wątpliwości: Roman Abramowicz zrewolucjonizował angielską piłkę nożną… Zarządzał klubem tak dobrze – Chelsea za jego czasów zdobyła 19 ważnych trofeów – że należy wysnuć z tego nieunikniony wniosek: wiedział, co robi”.

Od momentu pojawienia się Rosjanina przez następne 19 lat Premier League korzystała z nowego angielskiego zwyczaju przyjmowania pieniędzy z niemal każdego zakątka świata. Bogaci Arabowie pospołu z azjatyckimi, amerykańskimi i rosyjskimi miliarderami kupowali kluby, dzięki czemu zapewniali sobie obecność w mediach i promowali swoje biznesy.

Pojawiły się głosy, że angielski futbol na najwyższym poziomie staje się zglobalizowaną plutokracją. Ale nawet jeśli tradycjonaliści, którzy obawiali się, że piłce nożnej grozi utrata duszy, i krytycy, którzy uważali, że to przepłacony bazar pełen zagranicznych właścicieli, mieli rację, to działo się tak, bo sprzyjał temu wolny rynek i liberalna brytyjska gospodarka, a wyspiarski futbol cieszył się popularnością w kraju i za granicą.

Gdy Anglia nie zdołała awansować na Euro 2008, kapitan reprezentacji Steve Gerrard winą za to niepowodzenie obarczył napływ zagranicznych piłkarzy do klubów. Później część fanów Manchesteru United zaczęła protestować przeciwko amerykańskim właścicielom; kibice twierdzili, że rodzina Glazerów nie ma pojęcia o angielskiej piłce nożnej, a do tego wyprowadza z klubu więcej pieniędzy, niż w niego inwestuje. I to angielscy fani wiosną 2021 roku jako pierwsi zbuntowali się przeciwko pomysłowi utworzenia europejskiej Superligi, wśród założycieli której miało się znaleźć sześć drużyn z Premier League.

W marcu 2022 roku, po wybuchu wojny w Ukrainie, przejęto aktywa Romana Abramowicza, którego w praktyce wygnano z Wielkiej Brytanii, ponieważ miliarder najpierw zdobył pieniądze dzięki współpracy z reżimem Putina, a potem pomagał go finansować, co fani Chelsea i kolejne brytyjskie rządy przez lata ignorowali.

Nie chodziło jednak tylko o finansowaną przez Abramowicza Chelsea, która rywalizowała o tytuł mistrza Anglii i prymat na kontynencie. W efekcie zagranicznych inwestycji w Premier League pojawiło się wiele bardzo silnych drużyn prezentujących atrakcyjny styl gry. Wznawiana co sezon zacięta walka o triumf w lidze i miejsce w europejskich pucharach, a także twarda rywalizacja zespołów bijących się o uniknięcie spadku w pełnych dramatyzmu starciach sprawiły, że rozgrywki te stały się najbardziej ekscytującym widowiskiem sportowym na świecie.

Tym większy był kontrast ze zmaganiami ligowymi w Niemczech, Włoszech czy Francji, gdzie wybrane zespoły miały niemal monopol na kolejne mistrzostwa, a także z La Liga, w której przez wiele lat głównym widowiskiem było El Clásico, i to nie tylko w latach, kiedy w Barcelonie i Realu występowali Messi i Ronaldo.

Pojawienie się nowego pokolenia angielskich gwiazd w Premier League – a część z nich była czarnoskóra i gotowa wystąpić przeciw rasizmowi – wraz z zażartą rywalizacją pełnych jakości klubów oraz sukcesem angielskiej reprezentacji kobiet, która latem 2022 roku sięgnęła po mistrzostwo Europy, pokazały, że Anglicy są zdolni do podjęcia inicjatywy i przeprowadzenia odnowy – na powrót stali się właścicielami sportu, który podarowali światu.

A jednak przy całym tym talencie i zróżnicowaniu umiejętności zdolności taktyczne i sprawne zarządzanie w dużej mierze pochodziły z wszechobecnych zagranicznych wpływów w Premier League. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na etymologię słowa premier – określenie to nie jest bynajmniej anglosaskie, lecz francuskie lub normańskie, a oznacza jakość wyższego rzędu. Starożytni Rzymianie używali zaś słowa primarius (główny, doskonały), którym nazywali coś lub kogoś najwyższej rangi.

Jeśli dziś wielu obcokrajowców i Anglików śledzi Premier League chętniej niż La Liga, to dlatego, że dzieje wyspiarskiego futbolu stały się alternatywną historią współczesnej Anglii – średniej wielkości naród z całą swoją kształtowaną przez wieki, ale wciąż zdolną do ewolucji tożsamością, ze swoimi mocnymi stronami i dziwactwami oraz osobliwym stosunkiem do pieniędzy i tego, jak najlepiej je wykorzystać, z powodzeniem wymyślił się na nowo, tworząc piłkę nożną, w której łączą się jakość i widowisko, a kibice wspierają kluby z prawdziwą pasją.Rozdział drugi

PAN NIKT

Kiedy Arsène Wenger został w 1996 roku nowym menedżerem Arsenalu, popularny tabloid „Daily Mirror” określił go w nagłówku mianem „Mr Nobody”. Brytyjskie media przewidywały również, że zagraniczny szkoleniowiec nigdy nie wygra Premier League. Ale Francuz miał udowodnić, jak bardzo pomylili się co do niego sceptycy. Odniósł sukces i zyskał sławę – jako pierwszy z szeregu obcokrajowców, którzy całkowicie odmienili angielski futbol.

Gdyby kierować się początkową reakcją na pojawienie się Wengera, można by pomyśleć, że na angielskiej ziemi wylądował kosmita. Pewien wieloletni fan Arsenalu, który kibicował Kanonierom od zakończenia wojny, zapytany przez telewizyjnego dziennikarza, co sądzi o takim ruchu klubowych włodarzy, odpowiedział: „Wiem, że jest Francuzem. I wiem, że je żabie udka”.

W to, co się dzieje, początkowo nie mógł uwierzyć też Ian Wright, reprezentant Anglii, który do Arsenalu trafił we wrześniu 1991 roku za dwa i pół miliona funtów, co było wówczas rekordem transferowym Kanonierów. „Wenger wyglądał jak wykładowca uniwersytecki” – opowiada. Francuz naprawdę był kimś w tym rodzaju. Chociaż zamierzał związać życie z futbolem, to studiował ekonomię. A było to przecież w czasach, gdy w angielskiej piłce panował dogmat, że aby na poważnie się nią zająć, trzeba rzucić szkołę w wieku 16 lat. Wenger faktycznie mówił jak belfer: „W życiu w grę wchodzą minimalne różnice i wyczucie czasu”. Po hardkorowych angielskich fanach i graczach nie można było spodziewać się tak wyrafinowanych refleksji.

Wenger postanowił usunąć angielską mentalność z angielskiej drużyny i odcisnąć własne piętno na kraju, który oparł się każdej inwazji Francuzów od 1066 roku, kiedy to armia Normanów przekroczyła kanał La Manche.

Ian Wright, jeden z czarnoskórych angielskich piłkarzy, których Wenger zastał w Arsenalu, początkowo miał trudności ze zrozumieniem, o co chodzi nowemu menedżerowi. „Nosił okulary w grubych oprawach i grube kurtki, więc mówiłem na niego »Clouseau«” – wspominał napastnik. Inspektor Jacques
Clouseau to postać, w którą wcielił się popularny angielski komik Peter Sellers w komediowej serii Różowa Pantera w reżyserii Blake’a Edwardsa; śledztwa tego nieudolnego i niekompetentnego francuskiego detektywa nieodmiennie pogrążają się w chaosie. Mimo to w latach 90. Wright miał duży udział w sukcesach Arsenalu. Ale klub z Highbury zawdzięczał je przede wszystkim Wengerowi, który opowiadał później: „Czułem się, jakbym otwierał Anglikom drzwi na świat”.

Rewolucja francuska w Premier League rozpoczęła się nie od piłki, ale od diety.

W przejętej przez Wengera drużynie występowali przede wszystkim angielscy piłkarze z do cna angielskimi nawykami żywieniowymi, a część zawodników piła równie dużo co kibice. Zaczynali dzień od ogromnego śniadania na ciepło, w którym nie brakowało bekonu, jajek i kiełbasek oraz szeregu innych ociekających tłuszczem potraw, od pieczonej fasoli po kaszankę i hash, danie składające się z siekanego mięsa, ziemniaków i smażonej cebuli, przed meczem zaś nie mogło zabraknąć coca-coli. „Gdy zespół wychodził na boisko, część zawodników wciąż bekała” – wspomina holenderski napastnik Dennis Bergkamp, który występował w Arsenalu w latach 1995–2006. Po końcowym gwizdku przychodził zaś czas na kilka piw.

Przed meczami serwowano piłkarzom także inne tradycyjne, ciężkie angielskie potrawy, choćby smażoną rybę z frytkami czy steki. Zdarzało się, że zawodnicy organizowali konkursy, który z nich zje więcej przed meczem i po nim – rekord wynoszący dziewięć dań należał do środkowego obrońcy Steve’a Boulda. Oczywiście piwo lało się strumieniami – gracze pili je dzień w dzień, po meczach i treningach. Tony Adams, legenda Arsenalu, walczył z nałogiem przez dziesięć lat, nim w 1996 roku w końcu przyznał, że jest alkoholikiem.

Do tego czasu Wenger wprowadził w drużynie surowo przestrzegane zwyczaje: zmusił podopiecznych do porzucenia alkoholu i stosowania diety składającej się z ryb i warzyw, zachęcał także piłkarzy do zażywania suplementów, na przykład kreatyny.

Film Arsène Wenger: Invincible z 2021 roku skupia się na wzbudzającej zaufanie ojcowskiej postawie Wengera i jego doskonałym zrozumieniu, jak ważna jest równowaga w drużynie. Dokument mówi też o tym, skąd wzięły się takie określenia jak „piłka Wengera” i co takiego Francuz zrobił, że znalazł się w panteonie bogów Premier League.

Na starcie miał angielską drużynę z jedną zagraniczną gwiazdą – Dennisem Bergkampem. Nie tylko wykorzystywał statystyki, by analizować występy zawodników, ale pokazał też Anglikom, jak operować na zagranicznych rynkach; miał oko do wyszukiwania świetnych piłkarzy spoza Wysp i umiał ściągnąć ich na Highbury za niewielkie pieniądze. W zespole pojawili się nowi gracze, na przykład Francuzi Patrick Vieira i Thierry Henry. Wenger wiedział, na jak wiele ich stać, w przeciwieństwie do tkwiących w swej zaściankowości angielskich kibiców, dla których te przyszłe gwiazdy były tak samo anonimowe jak ich trener, gdy przychodził do klubu. Zanim wspomniani piłkarze zatriumfowali w Premier League z Arsenalem Wengera, obaj występowali w Serie A – Vieira był rezerwowym w Milanie, a Henry siedział na ławce w Juventusie.

Wenger przeszedł długą drogę od pytań w rodzaju „Kim jest Arsène?” do zbudowania zespołu, który zyskał miano „Niezwyciężonych” (co nie do końca odpowiada prawdzie, bo czasem lepszy okazywał się Manchester United Alexa Fergusona), w jej trakcie zaś wprowadził w Premier League zupełnie nową jakość. Francuz zdobył z Arsenalem trzy mistrzostwa i siedem razy sięgał po Puchar Anglii. Ustąpił ze stanowiska w 2018 roku, po 22 latach prowadzenia Kanonierów – żaden menedżer nie siedział na ławce trenerskiej tej drużyny równie długo i nie osiągnął z nią tak dużych sukcesów.

Kiedy Wenger pojawił się w Arsenalu, londyński klub toczył z United zażarty bój o prymat w Premier League. Od startu rozgrywek w 1992 roku aż do sezonu 2002/03 tylko jednej drużynie spoza tej dwójki udało się zdobyć mistrzostwo – dokonali tego Blackburn Rovers w sezonie 1994/95.

Do najbardziej brutalnego meczu między zespołami Wengera i Fergusona doszło 21 września 2003 roku – mecz ten zapamiętano jako „bitwę o Old Trafford”. Patrick Vieira, kapitan Arsenalu, wyleciał z boiska po dwóch żółtych kartkach, z czego drugą zobaczył po starciu z Ruudem van Nistelrooyem, przy którym Holender mocno przycwaniakował. Kiedy więc tuż przed końcowym gwizdkiem ten sam napastnik nie wykorzystał kontrowersyjnego rzutu karnego, rozpętało się piekło. Kilku graczy Arsenalu zaczęło popychać van Nistelrooya i się z niego nabijać, wkrótce potem zaś wybuchła bójka.

Po awanturze najsurowsze kary nałożono na graczy Arsenalu; Martin Keown został ukarany zakazem gry w trzech meczach i grzywną w wysokości 20 tysięcy funtów, a Lauren, Ray Parlour, Patrick Vieira i Ashley Cole musieli zapłacić łącznie 275 tysięcy funtów, do tego zaś zawieszono ich na okres od jednego do czterech spotkań. Cristiano Ronaldo i Ryan Giggs, uznani przez FA za głównych winowajców po stronie United, również ponieśli konsekwencje swojego zachowania, ale zostali potraktowani łagodniej – musieli jedynie uiścić grzywnę w wysokości odpowiednio czterech tysięcy oraz siedmiu i pół tysiąca funtów.

Wenger twierdził, że jego piłkarze padli ofiarami „procesu w telewizji Sky”, prasa widziała to jednak inaczej. Dziennikarz Henry Winter napisał: „Może i Arsenal nosił żółte barwy, ale skaził się czerwienią. Oblicze pięknej gry zeszpeciły blizny i łzy”. Wyglądało to tak, jakby grupa niesfornych studentów zawiodła nobliwego profesora.

Wenger nie był wszakże bandziorem. Pomógł zmienić sposób, w jaki postrzegano futbol w Anglii, poszerzył horyzonty zamkniętej kultury piłkarskiej i miał udział w jej gwałtownej transformacji w najbardziej różnorodną, najpopularniejszą i najbogatszą ligę na świecie. W ciągu dwóch dekad Francuz pobił z Arsenalem wiele rekordów, a przede wszystkim na zawsze zmienił wizerunek klubu.

W pierwszej dekadzie funkcjonowania Premier League Arsenal rzucił wyzwanie Manchesterowi United, który zyskał reputację najlepszej drużyny w angielskim futbolu. Sercem i duszą tej rywalizacji byli zaś Arsène Wenger i Alex Ferguson, dwie wybitne i całkiem odmienne osobowości.

Rumiana twarz o wyrazistych rysach, krzepka budowa i silny akcent z Glasgow Szkota oraz jego reputacja amatora mocnych trunków silnie kontrastowały ze szczupłą postacią Wengera, który uosabiał pełne namysłu podejście zagranicznych menedżerów. Zachowanie Francuza w trakcie wywiadów podkreślało nowy, wyrafinowany styl zarządzania w angielskim futbolu, podczas gdy patriarcha Ferguson odcisnął piętno na klubie, który wykorzystał potencjał biznesowy piłki nożnej, jednocześnie czerpiąc z pełnej tragedii i chwały przeszłości.

Urodzony w Glasgow „szef” wychował się wśród nawykłych do harówki pracowników tamtejszej stoczni. W przeszłości był twardym graczem Glasgow Rangers, a pod koniec 1986 roku, po trenerskich sukcesach w Aberdeen, został menedżerem United. Natychmiast zaczął wzmacniać kadrę klubu, który od lat 60. i czasów Bobby’ego Charltona, George’a
Besta oraz Denisa Lawa nie zdobył mistrzostwa Anglii ani Pucharu Europy. Czerwone Diabły mogły poszczycić się jednak większymi tłumami na trybunach i większą liczbą fanów na świecie niż ich największy rywal z północy kraju, Liverpool. W grę nie wchodziło jedynie współczucie i pamięć o katastrofie lotniczej w Monachium z 1958 roku, kiedy podczas powrotu z meczu Pucharu Europy zginęło ośmiu świetnie rokujących młodych piłkarzy. Popularność Manchesteru United wśród starych i nowych pokoleń wiązała się również z tym, że cieszył się on reputacją zespołu, który gra w zawadiacki, przyjemny dla oka sposób. A Szkot zamierzał za wszelką cenę umocnić tę opinię.

Jako były związkowiec, od młodości zaznajamiany z kalwińską etyką pracy panującą w stoczniach w Glasgow, Ferguson każdego ranka przychodził do klubowego gabinetu o 7.30 i brał się do roboty. Ale musiały minąć cztery lata, zanim Manchester United wskoczył na nowe tory. W 1991 roku klub zadebiutował na Londyńskiej Giełdzie Papierów Wartościowych, aby pozyskać nowy kapitał od inwestorów publicznych i instytucjonalnych. Choć wielu kibiców sprzeciwiało się wprowadzeniu klubu na giełdę, a i sam Ferguson nie był z tego zadowolony, posunięcie to położyło fundamenty pod ekonomiczną transformację klubu w międzynarodowy biznes. Dzięki temu Czerwone Diabły były świetnie przygotowane do wykorzystania komercyjnego potencjału Premier League i czerpania finansowych korzyści ze swoich boiskowych triumfów.

Wśród klubów obserwujących ewolucję United w globalną markę znajdował się Real Madryt pod przewodnictwem Florentino Péreza, magnata budowlanego, który zakochał się w piłce nożnej, oglądając w młodości Di Stéfano. Na początku XXI wieku badania przeprowadzone przez José Ángela Sáncheza, szefa marketingu Realu Madryt, potwierdziły, że hiszpański klub pozostawał w tyle za United pod względem popularności wśród nielatynoskich mieszkańców Ameryki Północnej, a także w Japonii, Chinach i Azji Południowo-Wschodniej. W biznesie piłkarskim kwitła też niespotykana do tamtej pory swoboda – dzięki telewizji satelitarnej, która dawała możliwość natychmiastowego obserwowania tego, co dzieje się na boiskach, fani mogli śledzić najlepszych graczy bez względu na ich aktualne barwy klubowe.

W początkowym okresie funkcjonowania Premier League Ferguson chętnie sięgał po młodych zawodników z Wysp. Później jednak stwierdził: „Mówię piłkarzom, że autobus rusza. Klub musi się rozwijać i autobus nie będzie na nich czekał. Muszą do niego wsiąść albo przegapią okazję. W tym klubie się nie zatrzymujemy i nie odpoczywamy, wszystko idzie cały czas naprzód”.

Zawodnicy musieli zapracować sobie na awans. W niezwykle wymagającym otoczeniu trzeba było wywalczyć sobie miejsce w pierwszej drużynie i zasłużyć na prawo, by w niej pozostać. Podczas długiego panowania Fergusona w United klub wprowadził i utrzymał wysokie standardy i w latach 1992–2013 aż 13 razy zdobył mistrzostwo Anglii. Powstał wówczas mit, że zawodnik, który opuszcza Old Trafford, zmierza już tylko w jednym kierunku – w dół.Rozdział piąty

PRZED SEZONEM

30 lipca 2022, mecz o Tarczę Wspólnoty, King Power Stadium, Manchester City – Liverpool 1:3

Na kilka dni przed startem nowego sezonu ligowego w corocznym letnim sparingu zmierzyły się Liverpool i Manchester City, dwa kluby, które w ostatnich latach walczyły ze sobą o prymat w Premier League.

Co to był za show!

Nieważne, że duża część kraju skupiała swoje myśli i modlitwy na kobiecej reprezentacji Anglii, która następnego dnia mierzyła się z Niemkami w rozgrywanym na Wembley finale mistrzostw Europy. Starcie dwóch gigantów męskiej angielskiej piłki klubowej odbyło się na King Power Stadium w Leicester.

Kibice Liverpoolu i City twierdzili, że skromna liczba miejsc na stadionie, który może pomieścić nieco ponad 32 tysiące osób, sprawia, że trybuny zamieniają się we wrzący kocioł wypełniony przyśpiewkami rywalizujących ze sobą fanów. W tej atmosferze drużyny Kloppa i Guardioli – a tych dwóch wielkich menedżerów kieruje zespołami składającymi się z czołowych graczy na świecie – przedstawiły kolejny akt nieskończonej bitwy, w której główną rolę odgrywają wola i umiejętności.

Mecz okazał się zdecydowanie bardziej interesujący i emocjonujący, niż zdarza się to zwykle w trakcie letnich sparingów, a wypielęgnowana i nawodniona murawa kontrastowała z ziemią wysuszoną w większości kraju przez to nadzwyczaj gorące lato.

Liverpool od pierwszego gwizdka pokazał, że jest drużyną gotową do boju, a Salah, egipska gwiazda drużyny Kloppa, parł do przodu lewym skrzydłem, prezentując szybkość i umiejętności, jakby po przedłużeniu kontraktu nabrał nowego wigoru. W kontraście do tego City usilnie starało się narzucić swój charakterystyczny styl polegający na cierpliwym budowaniu akcji. Erling Haaland, najnowszy wielki nabytek Guardioli, uparcie czekał gdzieś z przodu na piłkę i przez większość meczu niczym się nie wyróżniał. Wydaje się, że Norweg jedynie zakłócił rytm gry własnej drużyny.

Haaland wyszedł z cienia tylko raz, gdy przyczynił się do zdobycia wyrównującego gola przez Juliána Álvareza, inną niedawno rozbłysłą gwiazdę Premier League. Już przy wyniku 3:1 dla Liverpoolu wysoki, długowłosy blondyn zmarnował stuprocentową okazję na bramkę, w świetnej sytuacji uderzając z bliska nad poprzeczką. Jeśli chodzi o zaciętość rywalizacji, atrakcyjność Premier League bierze się po części z tego, że łatwo w niej o coś nieoczekiwanego i zaskakującego. Według Barneya Ronaya, komentatora piłkarskiego z „The Observer”, Haaland zaliczył debiut nie tyle do zapomnienia, co do podarcia na strzępy, spalenia i zakopania gdzieś głęboko w ogrodzie, bo przez większość drugiej połowy ponuro snuł się w kole środkowym.

Młodego Norwega przyćmiła nowa gwiazda Liverpoolu, Darwin Núñez, który wszedł na boisko pół godziny przed końcem spotkania i od razu poczuł się jak ryba w wodzie w bardzo konkretnym pomyśle Liverpoolu na to, jak powinna prezentować się trójka graczy w ataku. Ronay napisał o występie Núñeza: „Twardo przebijał się przez środek pola. Wyglądał na kogoś, kto lubi grać bezpośrednio i wie, czego chce. To robiący duże wrażenie przykład, jak kupić zawodnika, który pasuje do istniejącego już wcześniej stylu gry w ataku”.

Kibice Liverpoolu byli naładowani – wbrew oficjalnym wytycznym odpalili race i zaczęli skandować nazwisko Urugwajczyka. Czerwona część trybun była znacznie głośniejsza, a drużyna nosząca te same barwy dominowała na boisku. Ale mając Guardiolę za sterem zespołu, fani City mogą pozwolić sobie na cierpliwość. Katalończyk udowodnił już, że jest mistrzem taktyki i wierzy w ewolucję. Kolejna odsłona walki między dwoma wielkimi klubami z pewnością nadejdzie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: