Preppersi - ebook
Preppersi - ebook
Preppersa często kojarzymy z survivalowcem i nie jest to dalekie od prawdy: preppering i survival mają wspólną cechę – przeżycie bez względu na warunki. Preppers dąży jednak do tego, aby na co dzień być osobą samodzielną, samowystarczalną i niezależną od rzeczy, które przeciętnemu człowiekowi wydają się konieczne do życia – energii elektrycznej, pieniędzy, paliwa, sklepów, instytucji, systemu czy innych ludzi.
Zawczasu przygotowuje się na wszelkie ekstremalne sytuacje, które mogą zagrozić jemu i jego rodzinie, od zatrucia wody, braku prądu czy skażenia powietrza, przez głód, kryzys ekonomiczny, po katastrofę globalną. Dlatego gromadzi zapasy żywności, zabezpiecza niezależne źródła energii, czy opracowuje plan ewakuacji z zagrożonego regionu do zawczasu przygotowanej kryjówki, którą wcale nie musi być szałas w lesie, ale choćby dom przyjaciół.
Wielu osobom to, co robią preppersi wydaje się przesadne, gdyż trudno sobie wyobrazić globalną katastrofę. Ale kilkudniowe wyłączenie prądu już tak – przekonują autorzy książki wskazując, że np. w środku zimy wiąże się to z brakiem ogrzewania, a zawsze z problemami z zaopatrzeniem. Z braku prądu zostaną zamknięte sklepy i stacje benzynowe, więc bez zapasów żywności i paliwa możemy mieć trudności z przeżyciem. Doświadczeni preppersi uważają, że nieprzygotowana rodzina w sytuacji ekstremalnej już w ciągu dwóch tygodni popadnie w kłopoty.
Preppersem może zostać każdy – twierdzą autorzy, którzy przybliżają historię i zasady prepperingu, wskazują na możliwe zagrożenia oraz przedstawiają dziewięciomiesięczny Plan Początkującego Preppersa, przygotowany we współpracy z wprawionymi preppersami. Dzięki niemu możemy zbudować swój własny system bezpieczeństwa, na który składają się: sprzęt i zgromadzone zapasy, wiedza i umiejętności oraz trening i doświadczenie. Dzięki temu będziemy zawsze przygotowani do przetrwania.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-0381-0 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z preppersami zetknęliśmy się po raz pierwszy przy okazji pisania książki „Militarni”, poświęconej ludziom zaangażowanym w działalność proobronną. Zaliczyliśmy preppersów do tej grupy bardziej instynktownie niż na podstawie jakiejkolwiek wiedzy. Jak się okazało, postąpiliśmy słusznie, choć nasze wyobrażenie na temat tego, kim są i czym się zajmują, było bardzo mgliste i opierało się wyłącznie na krótkich, medialnych doniesieniach. A te nie były wtedy dla preppersów najłaskawsze. Z większości z nich wyłaniał się obraz mniej lub bardziej zwariowanych ludzi, którzy nie wiedzieć dlaczego masę czasu i pieniędzy poświęcają na kupowanie zapasów cukru, mąki i ryżu. Wszystko to potem składują gdzieś w piwnicy, obsesyjnie wypatrując wojny.
Jak to często bywa, nasze wyobrażenia miały się nijak do rzeczywistości. Preppersi, z którymi się zetknęliśmy, okazali się ludźmi trzeźwo myślącymi i twardo stąpającymi po ziemi. Nie było w nich nic z zakręcenia, którego się spodziewaliśmy. Ich podejście do życia okazało się bardzo pragmatyczne. Samo pojęcie „preppers” pochodzi od angielskiego „prepare” i oznacza „przygotowywać się”, w tym wypadku na wszelkiego rodzaju kataklizmy, jakie mogą nas spotkać. A jest ich wcale niemało, bo przecież żyjemy w przysłowiowych ciekawych czasach.
No właśnie. Obyś żył w ciekawych czasach. To powiedzenie, przypisywane Chińczykom (niesłusznie, bo wiele wskazuje na to, że zostało wymyślone przez Anglików), jest w istocie przekleństwem – tyle że podanym w dość eleganckiej formie. Bo życie w ciekawych czasach oznacza całą masę problemów. Któż wie o tym lepiej niż my, dzisiejsze pokolenie? Wszak nasze czasy są arcyciekawe, o czym możemy przekonać się w dowolnej chwili, wchodząc na jakikolwiek portal informacyjny. W ciągu paru sekund zostaniemy zalani doniesieniami o zamachach, morderstwach, tajfunach, powodziach, pożarach, trzęsieniach ziemi, klęskach ekologicznych i oczywiście wojnach.
Tak, owszem, my tu w Polsce żyjemy we względnie spokojnym kraju (nie licząc sporów politycznych). Od paru dziesięcioleci nie przetoczyła się przez nasze ziemie żadna obca armia. Od dłuższego czasu nie nawiedziła nas żadna wielka powódź. Stosunki z sąsiadami mamy w miarę dobre i żaden z nich nie dybie na nasze dobra. Należymy do Unii Europejskiej i NATO, mamy zatem potężnych sojuszników. Nie szykuje się nam wojna domowa. Żadna część naszego kraju nie planuje się od niego oderwać. Nie ma u nas zamachów terrorystycznych. W sumie jest spokojnie. Przeciętny mieszkaniec kraju nad Wisłą nie ma poczucia wielkiego zagrożenia.
Brzmi jak bajka, prawda? Czy to wszystko oznacza, że możemy w Polsce czuć się całkowicie bezpieczni?
Odpowiedź brzmi: absolutnie nie.
To pierwsza rzecz, której nauczyliśmy się od poznanych przez nas preppersów – w każdej chwili może się wydarzyć coś niespodziewanego. Coś, na co dobrze byłoby być przygotowanym, a czego przeciętny człowiek się zwyczajnie boi. Terrorystów. Złodziei. Huraganu. Tornada. Tsunami. Burzy. Debetu. Agresywnych pijaków. Ciemnych ulic. Kiboli. Chuliganów. Wojny.
Tego strachu jest bardzo dużo i ma to ogromny wpływ na zjawisko prepperingu. Jest ono bowiem niezwykle szerokie, a samo pojęcie bardzo pojemne. Mieści się w nim i typowy survivalowiec, pomieszkujący od czasu do czasu w lesie, i miłośnik sztuk walki czy broni, i pasjonat wzmacniania domowych zabezpieczeń, i nawet starsza pani, która smaży konfitury na zimę. Wszystkie te osoby robią coś, by podnieść swój poziom bezpieczeństwa, i robią to na bardzo różne sposoby, od kupowania puszek z jedzeniem po nabycie ogromnych posiadłości, specjalnie przystosowanych na czasy wymagające przetrwania.
Wszystkie te sposoby przybliżamy Wam w naszej książce. Ale nie tylko to, bo traktuje ona również o ludziach zaangażowanych w preppering, ich poglądach, motywach i pracy, którą wkładają w to, aby oni i ich rodziny czuli się na co dzień bezpieczniej. Piszemy nie tylko o mężczyznach, ale i kobietach – podkreślamy to w tym miejscu, bo okazuje się, że istnieje coś takiego, jak kobiecy rys prepperingu (jeden z najpopularniejszych blogów na świecie na temat „przygotowań” prowadzi Amerykanka).
Opisywanie prepperingu nie miałoby sensu, gdyby zabrakło w naszej książce konkretów. Stąd pomysł, by rzucić okiem na naszą najnowszą historię i opisać dramatyczne wydarzenia, jakie rozegrały się w Polsce w czasie nie tak znowu odległym, bo w ostatnich stu latach. Wiele z nich mogłoby mieć zupełnie inny przebieg, gdyby ich uczestnicy mieli większą świadomość tego, co może ich spotkać – czyli byli w pewnym sensie preppersami.
Nasza książka byłaby niekompletna, gdybyśmy nie dostarczyli Wam odpowiedzi na kluczowe pytanie: jak się za to wszystko zabrać? Jak zostać preppersem? Od czego zacząć? Znajdziecie w niej odpowiedź, i to bardzo wyczerpującą. Jeden z rozdziałów to Poradnik Początkującego Preppersa – kompletny, szczegółowy plan tego, co należy robić krok po kroku, by znacznie zwiększyć poziom bezpieczeństwa: swój i swoich bliskich. To program działań, rozłożony na dziewięć miesięcy. Dowiecie się z niego, co i w jakich ilościach kupować, jak przechowywać zapasy, w jakich szkoleniach wziąć udział, jak zapewnić sobie wsparcie z zewnątrz i jak ćwiczyć, by w razie zagrożenia umieć zareagować w odpowiedni sposób.
Bo przecież właśnie po to zostaje się preppersem. Żeby przetrwać.
AutorzyI. Instynkt przetrwania kontra cywilizacja
Złe nie śpi. Łypie na nas i czeka. Wie, że w każdej chwili może zostać wezwane do działania. I roboty ma jak nigdy. A my, gdziekolwiek by się nie odwrócić i nie spojrzeć, wyglądamy coraz słabiej i mamy coraz mniejsze szanse na przetrwanie. Czego? W zasadzie wszystkiego.
Taki obraz upadającej cywilizacji Zachodu bardzo często rysuje się w alarmistycznych komunikatach, ale ponure przepowiednie mają swoje uzasadnienie w rzeczywistości. John Sanford, profesor z Cornell University w USA, zbadał nasze DNA i uznał, że jesteśmy dzisiaj marną kopią herosów sprzed wieków. Słabsi, głupsi, mniejsi. Upadamy jako gatunek przez to, że diabli biorą nasze geny. Każdy nosi w sobie coraz bardziej pokancerowany genotyp, pełen wadliwych informacji i szkodliwych mutacji. I każdy przekaże kolejnemu pokoleniu około 100 nowych mutacji, które prowadzić będą w efekcie do marnego finału naszej rasy.
Psujemy się na własne życzenie: jakością życia, sposobem i tempem jego przeżywania, ładunkiem negatywnych emocji, jakich dostarczamy sobie każdego dnia, nadprodukcją niepotrzebnych bajtów komunikacji, którą nasz mózg przerabia jak papkę zupełnie bez sensu.
I co gorsza, znaczna część umowy, jaką zawarli między sobą ludzie, tworząc społeczne więzi, zasady, reguły pozwalające wierzyć, że postępujemy właściwie, zaczyna trzeszczeć w szwach.
Problem nie musi być duży. Wystarczy, że zgaśnie światło. Na godzinę, trochę dłużej. Cały dzień? Zaczyna się nerwowe przemieszczanie z kąta w kąt. W zasadzie nie jest źle, tylko co robić, jak cokolwiek załatwić, komu powiedzieć, że czujemy się zagubieni? Bo zagubienie jest w takim momencie maksymalne. A co, gdyby dorzucić do tego elektroniczny armageddon i odciąć dostęp do sieci komórkowej? Niepojęte. Czy to w ogóle jest możliwe? Ciemność, bez internetowej rzeczywistości, rozjarzonego ekranu największego osobistego przyjaciela, którego czterordzeniowy procesor i pięciocalowy wyświetlacz nagle nie mają co robić. Pustka. I pomysł na wielką kasę, bo na tym właśnie oparł swoją bestsellerową powieść Marc Elsberg.
Ale takich zdarzeń nie trzeba wymyślać. Było ich już wiele. Największe wydarzyło się w Indiach ostatniego dnia czerwca 2012 roku. Tego dnia rano pojawiły się kłopoty energetyczne w pobliżu Tadż Mahal. Parę chwil później trzy wielkie elektrownie padły jednocześnie. Trzeba wspomnieć, że poprzedniej doby podobny problem dotknął niemal tę samą okolicę, tylko że teraz wyłączony z obiegu obszar był znacznie większy. Objął 22 z 28 indyjskich stanów, awaria dotknęła aż 630 milionów ludzi, połowę populacji Indii i niemal dziesiątą część ludzkości.
Przez kilka godzin panował komunikacyjny chaos, choć przed nastaniem ciemności udało się przywrócić zasilanie w wielu miejscach. Nie do pozazdroszczenia był los kilkuset górników uwięzionych pod ziemią – windy nie mogły wywieźć ich na powierzchnię.
Dochodzenie niczego nie wykazało, choć wiadomo, że sektor energetyczny w tym kraju, tak jak inne, przesycony jest korupcją, a kradzieże mają nieopisane rozmiary. Prywatny biznes od dawna bazuje na własnych, niezależnych elektrowniach.
Jednak najbardziej spektakularne było kilkudniowe zaciemnienie na pograniczu amerykańsko-kanadyjskim, które zdarzyło się w czwartek 14 sierpnia 2003 roku. Było ono o tyle szczególne, że zaczęło się od… błędu oprogramowania. System ostrzegania w sterowni w Ohio nie zadziałał. Bez alarmu nikt nie miał świadomości, że potrzebna jest interwencja w obciążonej do granic sieci przesyłowej. Zamiast lokalnej niedogodności potoczyła się lawina, która odcięła od prądu grubo ponad 50 milionów osób. Bez energii zostały molochy, takie jak Nowy Jork, Boston, Detroit, Toronto czy Ottawa. Szybko padła również sieć komórkowa. Ratunkiem były jedynie aparaty z budek telefonicznych.
Początkowo przypominało to fiestę. Dzień był upalny, temperatura przekraczała 30 stopni w cieniu. Po południu ludzie zbierali się w knajpach i raczyli darmowymi lodami, bo bez chłodzenia zaczynały się rozpuszczać. Zaraz potem restauracje zaczęły też rozdawać jedzenie.
Wieczorem przestało już być tak wesoło.
Już następnego dnia niektóre regiony straciły wodę. Pompy nie działały. W okolicach Detroit ludzie dostali polecenie, by gotować ją przed spożyciem. Zagrożenie skażeniem mogącym dotknąć co najmniej cztery miliony istnień jawiło się całkiem realnie. Nakaz taki obowiązywał jeszcze przez kilka dni.
Padły linie kolejowe, metro, a na lotniskach zaczęły się dantejskie sceny z udziałem koczujących tam pasażerów. Przekroczenie mostu czy bramek autostradowych, co przy elektronicznej obsłudze poboru opłat zajmowało kilka minut, teraz zamieniło się w godziny oczekiwania i niegasnącą tyradę klaksonów. Tylko że nawet ten najdonośniejszy nie zmieniał zupełnie nic.
W Nowym Jorku Manhattan w zasadzie się zatrzymał. Siadło wszystko. Nie działała Wall Street ani siedziba Narodów Zjednoczonych. Wolny świat przez brak prądu bezradnie rozkładał ręce.
W lud poszła wieść, że za zaciemnieniem stać mogą arabscy terroryści. Dwa lata po największym dramacie, jaki dotknął Amerykę, nie było o to trudno, bo wówczas każde skrzypnięcie podłogi można było podciągnąć pod działania terrorystów. Przyniosło to jednak, choć wynika to tylko z oficjalnych raportów policyjnych, wyjątkową solidarność i spokój pierwszej nocy blackoutu. Liczba kradzieży i naruszeń prawa była wówczas niewielka.
Faktycznie, po 11 września 2001 roku zmiany w naszym oglądzie rzeczywistości stały się nieodwracalne. Strach przed podróżą samolotem, jego charakterystyczny dźwięk i automatycznie zadarty ku górze dziób znaczyły już zdecydowanie co innego niż wcześniej. Tak samo jak po latach spacer deptakiem pełnym ludzi, widok pędzącej przez centrum miasta ciężarówki, wizyta w popularnej dyskotece, mecz na wypełnionym po brzegi stadionie, odprawa na lotnisku…
Przypomina się nam zasada, jaką wpajano wszystkim potencjalnym ofiarom ataku – wykonuj wszelkie polecenia, nie patrz w oczy, chowaj się i czekaj na ratunek. Jeśli jesteś zakładnikiem, to po to, żeby przynieść agresorowi korzyści, pieniądze lub poklask.
Tylko co zrobić w sytuacji, gdy jedyną potrzebą tej drugiej strony okazuje się życie. W im większych ilościach, tym lepiej.
W Nairobi, 21 września 2013 roku koło południa, do centrum handlowego Westgate Mall (już sama nazwa jest symboliczna) weszło co najmniej dziesięciu, a zapewne więcej, uzbrojonych mężczyzn. To jedno z największych tego typu miejsc we wschodniej Afryce. Dwie kondygnacje, ponad 80 luksusowych sklepów, kino. I tysiące klientów.
Z góry na niższe piętro poleciały granaty. Potem zaczęła się regularna czystka – przez wiele godzin spośród zakładników wybierano tych, którzy nie potrafili mówić po arabsku. I zabijano. W sumie zginęło 71 osób. A atak, przygotowywany przez kilka miesięcy, koordynowała radykalna milicja islamska z Somalii o nazwie Al-Szabab. Przez kilkanaście godzin okupacji centrum napastnicy prowadzili na żywo relację w sieci. Puszczali w świat tweety, publikowali zdjęcia, opisywali swój triumf. Była to pierwsza tego typu sytuacja. I tak jak zazwyczaj media biją się o pierwszeństwo i informacje na wyłączność, tak teraz pracownicy portalu społecznościowego uwijali się jak w ukropie, by kasować te wiadomości, zanim rozbiegną się po całym świecie.
Bo sieć stała się naszym kolejnym utrapieniem. Teraz, gdy okrzepła, ma swoje podziemie w postaci „równoległego internetu” TOR i niemal przejęła kontrolę nad mediami, wśród samotnych, których sama stworzyła, wyszukuje najsłabszych. I potrafi wmówić im, co mają robić. Wystarczy popatrzeć na Niebieskiego wieloryba – koszmarną grę, która pokazuje, jak łatwo zmanipulować i osaczyć jednostkę. I zmusić nawet do odebrania sobie życia.
Im bardziej podświadomy strach determinuje nasze działanie, tym trudniej się w tym wszystkim odnaleźć. I chyba tym słabsi się czujemy.
Dlatego warto się bronić i szukać możliwości na zwiększenie swych szans. Dlatego też zabraliśmy się za pisanie tej książki.
Czy faktycznie jesteśmy tak słabi?
– Musiałbym generalizować – stwierdza Borys Czyhin, instruktor stworzonego przez siebie systemu walki Combat TJW, o którym piszemy szerzej w dalszej części książki. – Ale porównując nas chociażby z pokoleniem Kolumbów, można powiedzieć, że hart ducha i odporność jest dziś na mizernym poziomie.
Dodaje, że obecni 30- i 40-latkowie funkcjonują w iluzorycznym poczuciu bezpieczeństwa. Skupiają się na konsumpcyjnym stylu życia, który w zasadzie niczego od nich nie wymaga. Trzymają się w strefie komfortu i pragną w niej pozostać. Jeśli ktoś proponuje, by choć na chwilę się z tego wyrwali, natychmiast pojawia się wewnętrzny bunt i pytanie „ale po co?”.
W sytuacji, gdy zagrożenie staje się coraz bardziej realne, bo wystarczy popatrzeć na to, co działo się na Ukrainie, tuż obok, nasza czujność jest uśpiona. Zakładamy, że wypadki samochodowe czy poważne choroby zdarzają się wszystkim innym, tylko nie nam. A przecież, jak mówią saperzy, „shit happens”. Oczywiście prawdopodobieństwo, że w Polsce dojdzie do poważnego kryzysu czy dużego zamachu wciąż jest niskie, jednak wyższe niż to, że meteoryt spadnie nam na głowy. Profilaktyka, przewidywanie, sensowne planowanie sprawią, że nasze szanse przetrwania zdecydowanie się zwiększą. Jest sens to robić.
I warto zadawać sobie pytanie „co gdyby?”. Co zrobiłbym, gdyby nagle zgasło światło i energii nie byłoby przez wiele dni, co bym zrobił, jeśli obcy ludzie wtargnęliby do mojego domu w jednoznacznie złych zamiarach, co gdybym nie mógł z rodziną uciec z miasta, bo zabrakłoby wszędzie paliwa. Te pytania o mogące się przytrafić „gdyby” pokażą, jak bardzo nie wiemy, jaka jest na nie sensowna odpowiedź. Bo czy mamy świadomość, gdzie znaleźć dobry punkt ewakuacji, gdzie są i jak spakować niezbędne zasoby w chwili panicznej ucieczki wszystkich w okolicy, czy też jak je potem uzupełnić?
Warto uczyć się od mądrych i doświadczonych społeczeństw i tworzyć na poziomie indywidualnym, sąsiedzkim czy lokalnego samorządu małe procedury bezpieczeństwa. Nie oznacza to stałej świadomości życia w potencjalnym zagrożeniu. Wręcz przeciwnie, im bardziej to zostanie rozwinięte, tym spokojniejsza codzienność.
Uzależniliśmy się bardzo od zdobyczy współczesnego świata. Jak mówi Tom SlaV, twórca survivalowego bloga „Po prostu przeżyj”, niektórzy bez nowinek technicznych nie potrafią się już odnaleźć. Ciągle oglądają odmóżdżające seriale, siedzą wpatrzeni w ekrany swoich komputerów czy smartfonów. I tracą czas. Ludzie przyzwyczaili się do tego, że zadzwonią i przyjedzie pomoc drogowa, przywiozą jedzenie czy zakupy do domu.
– Osobiście znam takich, którzy bez kuchenki mikrofalowej i gotowych dań z dyskontu nie potrafiliby sobie poradzić. Nie wspominając już o wymianie koła w samochodzie czy popsutego kranu w łazience – stwierdza. I opowiada o sobie: – Mam 40 lat, jestem człowiekiem, który przygotowuje siebie i rodzinę na sytuacje kryzysowe. Można powiedzieć, że interesuję się prepperingiem od zawsze, chociaż termin ten przyjął się w Polsce stosunkowo niedawno. Pamiętam jeszcze czasy PRL, kiedy suszyło się na grzejniku kiełbasy z nutrii wyhodowanej przez dziadka albo gdy razem z rodzicami przerabiałem wieprzową tuszę na wędliny, pasztety czy gulasze. Wtedy nikt z dorosłych nie nazywał się preppersem, ale każdy starał się być zaradnym, żeby zabezpieczyć rodzinę. Tak więc chyba można powiedzieć, że preppering wyniosłem z domu. Niestety, służby odpowiedzialne za nasze bezpieczeństwo mogą nie zdążyć z pomocą, dlatego powinno się polegać przede wszystkim na sobie oraz na najbliższych.
Bo coraz mniej znamy nawet osoby mieszkające za ścianą. Centrum Badania Opinii Społecznej przetestowało w czerwcu 2012 roku nasze „Kontakty z sąsiadami i inne więzi społeczne”. Wyniki są ponure, bo już w pierwszym zdaniu komentarza autorzy stwierdzają, że te więzi słabną. Większość Polaków (58 proc. badanych) deklaruje, że zachowuje wobec sąsiadów dystans, zaś co dziesiąta osoba mówi otwarcie, że unika z nimi jakichkolwiek kontaktów. Co trzeci rodak, jeśli już utrzymuje jakieś kontakty sąsiedzkie, to jest to jedynie kiwnięcie głową i „dzień dobry” wymruczane na widok tej samej twarzy.
– Czynnikiem mentalnie rozbrajającym społeczeństwo jest pewnego rodzaju „lekkomyślny pacyfizm”, który chyba można zaobserwować w całej Europie – powiedział nam Przemek „Mr. Multitac”, kolejny blogger na liście naszych rozmówców. Siebie określa w paru zdaniach: – Jestem facetem po trzydziestce, mam rodzinę, pracę, mieszkanie. Wychowałem się w czasach gospodarki niedoborów, które w pewnym stopniu ukształtowały mój sposób obserwacji otoczenia. Nie jestem ekspertem, ale pogłębiam swoją wiedzę i poszerzam horyzonty, ucząc się od lepszych. Bezpieczeństwo schronienia i rodziny to coś, czego nikt i nic nie powinno ograniczać. Mój dom moją twierdzą.
Przywołując raz jeszcze kwestię więzi społecznych, warto przytoczyć mądre słowa wypowiedziane na ten temat przez prof. Janusza Czapińskiego w trakcie jednego z wykładów w 2010 roku. Stwierdził, że te więzi w Polsce są dziś bardzo wątłe. Jeśli występują, to tylko w obrębie grup, których członkowie są do siebie z różnych względów podobni. Jednak pomiędzy odmiennymi grupami społecznymi więzi praktycznie nie ma.
Czy zatem warto szukać tych zrywających się więzi? Z pewnością. Gdzie? Wokół siebie. Bo jak usłyszeliśmy od kolejnego naszego rozmówcy, Arkadiusza Jedlińskiego, który prowadzi bloga „Jak żyć w codziennym kryzysie i być przygotowanym na gorsze czasy”:
– Na zewnątrz niczym się nie różnię od przeciętnego Nowaka.
II. Historyczne dowody na beztroskę
„Obywatele! Zbrodnicza ręka dokonała w dniu dzisiejszym zamachu w stolicy Państwa (…). Po próbach terroru przez rzucanie bomb w różnych miastach Polski i zamachach na urządzenia kolejowe wybuch dzisiejszy jest nowym jaskrawym wyrazem bezwzględnej walki z państwowością polską – walki, prowadzonej od długiego czasu na różnych polach życia państwowego. Oczernianie Polski za granicą, podkopywanie zaufania do naszego Państwa, szerzenie zamętu wewnętrznego wszelkiemi środkami, wyzyskiwanie ciężkiego położenia oraz wytwarzanie ciągłych zaburzeń w życiu gospodarczem Państwa, przeszkadzanie naprawie skarbu przez nieliczące się z niczem spekulacje lichwiarskie i czarnogiełdowe, sztuczne powiększanie drożyzny, wywoływanie niezadowolenia i rozgoryczenia zmęczonej tym stanem ludności – oto drogi i środki tej walki z Państwem.
Na tem tle dokonana dzisiaj w stolicy zbrodnia miała sprowadzić w Państwie popłoch i zamieszanie, mające ułatwić żywiołom wywrotowym zadanie Państwu od dawna zamierzonego ciosu.
Przyszedł na Polskę czas walnej rozprawy z Jej wrogami”.
Podpisano: Prezes Rady Ministrów Wincenty Witos plus trzynastu ministrów jego rządu.
Oświadczenie powyższe, sygnowane datą 13 października 1923 roku, ukazało się w polskiej prasie, m.in. w niedzielnym wydaniu pisma codziennego „Polska Zbrojna”, w numerze 281. Co wzburzyło polski rząd, że wydał tak zdecydowany oraz groźnie brzmiący dokument? Mowa jest w nim o wydarzeniu, które wstrząsnęło opinią publiczną u progu dwudziestolecia międzywojennego – o zamachu w warszawskiej Cytadeli, w którym zginęło 28 osób, a 89 zostało rannych. Uświadomił on odradzającemu się po zaborach społeczeństwu, że nawet w czasie pokoju nie jest ono wolne od realnych zagrożeń.
A tych u nas nie brakowało i nie brakuje. Wystarczy zajrzeć do tradycyjnych i cyfrowych archiwów z mniej więcej ostatnich stu lat, by się o tym przekonać. Nie żyjemy w kraju wolnym od wstrząsów – nie trzeba wojny, by działo się nie najlepiej. Nie jesteśmy narodem wybranym.
Terroryści są wśród nas
O zamachach terrorystycznych dowiadujemy się z mediów – i szczęśliwie dla nas wieści te dotyczą innych krajów. Paryż, Bruksela, Madryt, Londyn, Nowy Jork, wszystkie te miasta były w ostatnich latach areną zamachowców. Stolicę Polski ta fala omija. Jednak nie zawsze tak było. W początkowym okresie istnienia II Rzeczypospolitej Warszawa była świadkiem kilku krwawych zamachów bombowych, a zamach na Cytadelę był ich ukoronowaniem.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji