- W empik go
Prezent - ebook
Prezent - ebook
Prezent – czyli uważaj o czym marzysz. Autorka marzyła o domu z ogrodem. Nie przypuszczała, jak wysoką cenę przyjdzie jej zapłacić za to marzenie. Czy było warto?
Książka nie jest zwykłym dziennikiem budowy domu - to prawdziwa historia o tym, jak jednego dnia szczęście mówi „żegnaj”, świat wali się na głowę i trzeba jakoś brnąć przez życie dalej. Tym bardziej że ma się nietypowy dom do ukończenia.
5 lipca 2013 (piątek)
Upał straszny, żar się leje z nieba. A Mąż z pomocnikiem układają pierwsze belki na podwalinie. Podwalina nierówna, deski powyginane. I jak tu ułożyć równą podłogę? Ale tak to jest. Na budowie zawsze pojawiają się nieprzewidziane trudności. A tym bardziej na takiej, powiedziałabym, eksperymentalnej, na której wszystko musi do siebie pasować co do centymetra. Mam w związku z tym niejasne przeczucie, że ta budowa będzie „zabawą” na najbliższy rok albo i dłużej. Nie ma co marzyć o przeprowadzce na święta, nawet wielkanocne, nie mówiąc już o Bożym Narodzeniu.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-476-7 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdybym wiedziała, jak zakończy się ta historia po pięciu latach od rozpoczęcia jej spisywania… Pewnie nie byłoby żadnego domu ani tej historii.
Jesień 2010
Moje domy zawsze miały drzwi, jedno okno, spadzisty dach i obowiązkowo komin, z którego leciał dym: znak, że w domu pali się w piecu i jest ciepło. Obok domu – drzewo z dużą koroną i kwiatki w trawie. Na niebie żółte słońce i niebieska chmurka, czasem motylek lub ptaszek.
To było jakieś trzydzieści pięć lat temu, kiedy miałam do dyspozycji ciszę, pusty pokój, kredki i blok. To był mój główny temat. Tych rysunków z domami stworzyłam mnóstwo, już nie pamiętam ile. Ale pamiętam, jak Mama pytała: „Co ty tak ciągle te domy rysujesz?”.
Potem dostałam plastikowe klocki. Budowałam średnio jeden domek dziennie, bo siedząc u babci i czekając, aż mama przyjdzie z pracy, nie miałam za wiele atrakcji. Nie chciałam chodzić do przedszkola, chyba nie lubiłam innych dzieci.
Wymyślałam różne bryły – na tyle, na ile pozwalała mi liczba klocków, okienek i drzwi. Niestety nie miałam takich dachówek, jakie teraz są w kompletach.
Ale nigdy nie chciałam zostać budowniczym domów czy raczej – budowniczą. Marzyłam, żeby zamieszkać w takim domu, w którym pali się w piecu i jest ciepło, obok rosną drzewa i kwiaty w trawie. Chciałam móc być w tym domu i żebym nie musiała zostawiać moich dzieci na całe dnie, jak sama byłam zostawiana – chciałam być mamą na cały etat.
To było jakieś siedemnaście lat temu, kiedy jedno moje dziecko było małe, a drugiego jeszcze nie było w planach. Życie, jak pewnie każdemu z nas, tak i mnie zweryfikowało plany i marzenia. I jak przystało na rasową Matkę Polkę, poszłam do pracy i z przerwą na krótki urlop wychowawczy pracuję do dziś, łącząc obowiązki, jakie łączyła także moja Mama.
To, co ja robiłam przez te wszystkie lata, aż do teraz, kiedy, będąc po czterdziestce, zabieram się wraz z moim ślubnym do budowy domu? No, budowałam… relacje rodzinne.
Ale miało być o domu.
TEN dziwny dom nie będzie miał komina, a co za tym idzie, nie będzie miał pieca. Czyli tego wszystkiego, co się kojarzy z domowym ciepłem. Nie będzie miał nawet typowej wentylacji z przewodami i kratkami, które w bloku na zimę zatykało się do połowy kartką papieru, bo inaczej można było sobie zaziębić „cztery litery” w toalecie. Za to będzie bardzo oszczędny, ma być, mam nadzieję, to się okaże… za dwa lata. Będzie to dom pasywny.
RODZINA – JAKA JEST
Wykonując jakieś niewymagające zaangażowania myślowego prace w kuchni, prawie zawsze myślę, jak to będzie w nowym domu, co posadzę w ogrodzie, albo wyobrażam sobie, jak już kręcę się po nowej kuchni. To się nazywa wizualizacja marzeń. Tym razem, nakładając obiad na talerze, wyobrażałam sobie, jakie mój Mąż będzie miał seksowne bicepsy, gdy trochę popracuje przy budowie. Syn już siedział przy stole i dziobał widelcem w kotlecie i ziemniakach, za to marchewka była zjedzona do połowy.
– A gdzie mój talerz? – rzuciłam w powietrze, skonsternowana. Byłam pewna, że przygotowałam nakrycia dla wszystkich.
– Ehe, sądzę, mamo, że w mikrofalówce.
No tak, przecież włożyłam go tam, żeby podgrzać kalafior, który już przestygł, czekając na mielone.
– Faktycznie, no przecież!
– Tato, musisz mamie dać pieniądze na tabletki na pamięć. Albo nie, bo zapomni, na co. Lepiej daj mnie, ja jej kupię.
– Hmm – zignorowałam te uwagi, zawsze się przecież z siebie nawzajem nabijamy.
– Synu, zważ, co mówisz – rzucił Mąż.
Ale widać to nie koniec potoku absurdalnego humoru mojego Syna.
– Nie wiem, co było bardziej niedobre – sok czy surówka z marchewki, ale chyba jednak kotlet.
Sok? Mój świeżo wyciśnięty sok z marchwi, jabłek i pomarańczy mu nie smakuje?
– Łełobłe były łemniaki – wymamrotał z pełnymi ustami Mąż.
– Co mówisz? – nie zrozumiałam.
– Dorzuć trochę kasy! – rzucił Syn. – Będzie na słuch.
– Ooo! Jeszcze będziecie czegoś chcieli ode mnie! – i parsknęłam śmiechem.15 października 2010 (piątek)
Pierwsza wizyta u architekta.
– Chodzi nam o dom pasywny – zaczęłam „z pewną taką nieśmiałością”.
– Mhm… – odpowiedział architekt. Zaraz też wyjaśniliśmy mu, że oglądaliśmy setki projektów w Internecie i żaden nam nie odpowiadał, więc według własnego pomysłu zaprojektowaliśmy dom pasywny, dostosowany do wymiarów działki.
– Czy mamy szansę coś zarobić? – zaśmiał się architekt.
– No właśnie, dlatego tu jesteśmy – uśmiechnęłam się.
– A macie państwo warunki zabudowy? Hmm, popatrzmy – maksymalnie dwie kondygnacje, wysoki dach.
– Dach wysoki nie jest, w moim projekcie ma osiemnaście stopni spadku – powiedział Mąż.
– A, to bardziej plaskaty taki niż wysoki. Ale sprawdzę, czy taki spadek może być jako dach wysoki.
A potem Mąż się rozgadał o szczegółach technicznych, rozwiązaniach, jakie planuje zastosować, przedstawił materiały informacyjne producenta prefabrykatów drewnianych – budulca naszego domu. No i w sumie jestem zadowolona, bo okazało się, że architekt zna się na tego rodzaju budownictwie. I to, co wydawało mi się dziwne w pomysłach mojego Męża, przyjął jako normalne dla domów pasywnych. Nawet fakt braku tradycyjnego ogrzewania – dla mnie podejrzany – skwitował: „Za przeproszeniem – pierdnie się i będzie ciepło”. Oby!
W tym domu, według architekta, temperatura ma nie spadać poniżej zera nawet przy wyłączonych wszystkich źródłach ciepła – nawet w nieogrzewanym garażu. Chciałabym móc to potwierdzić za dwa lata!
Umówiliśmy się na pokazanie wizualizacji w przyszłym tygodniu – przyjdziemy z naszym komputerem. Ciekawa jestem, co powie na bryłę.
27 października 2010 (środa)
Znowu siedzimy w wypełnionym czasopismami tematycznymi i katalogami projektów biurze architekta. Na ścianie poprzypinane wizualizacje domów mieszkalnych (wszystkie tradycyjne z poddaszem mieszkalnym), jakiegoś kościoła, budynku usługowego, biurowca. Pokazujemy nasz projekt. Potwierdzamy zachowanie wymaganej w miejscowym planie zagospodarowania przestrzennego ośmiometrowej linii zabudowy. Zdaję sobie sprawę, że nasz projekt jest nieco inny niż wszystkie wiszące na ścianach i zapewne oferowane w katalogach leżących na półkach, regałach i podłodze.
Dom dwukondygnacyjny, z pełnym piętrem – chcieliśmy uniknąć skosów, które spotyka się w domach z poddaszem mieszkalnym.
Na parterze gabinet, pomieszczenie gospodarcze, salon i osobna kuchnia.
– A czemu osobna kuchnia? – zagadnął architekt.
– Ano właśnie, mamy teraz salon z aneksem i nie sprawdza się – odparł Mąż.
– Żona używa za dużo czosnku w kuchni? – dopytywał się architekt.
– Nie, chodzi raczej o hałas, maszynka do mięsa, mikser, sokowirówka – to wszystko przeszkadza – uświadomiłam architekta. – Trzeba uprzedzać domowników, żeby sobie pogłośnili telewizor, zanim włączy się czajnik elektryczny.
Na piętrze trzy jednakowe sypialnie z przeszkleniami od podłogi do wysokości dwóch metrów dwudziestu centymetrów, dwie łazienki (jedna „nasza”), WC i garderoba.
Garaż dwustanowiskowy, „przylepiony” do głównej bryły domu.
A, i byłabym zapomniała – ogród zimowy, dodatkowy pokój, w którym – mam nadzieję – będę mogła czytać przy dziennym świetle trochę dłużej niż w domu i „będąc prawie w ogrodzie”. Mam również nadzieję, że będzie tam cieplej niż na zewnątrz, na przykład w październiku. Nie sądzę, żeby zimą nadawał się do przesiadywania w nim, bo chcę tam mieć najwyżej dziesięć – dwanaście stopni, a to ze względu na moje oleandry, które źle znoszą wysoką pokojową temperaturę o tej porze roku. Mam ich cztery – kiedy kwitną na balkonie, pełne różowe kwiaty wydają cudną słodką woń. Niestety kwitną słabo – rzadko który pęd zakończony jest parasolem kwiatów, a to właśnie dlatego, że zimą mają za gorąco.
– Mógłby pan przesłać nam ten projekt w jakimś formacie dostępnym dla AutoCAD-a, dla bezpieczeństwa w starszej wersji? – zapytał architekt.
– Tak, nie ma problemu, zresztą gdyby nie udało się tego pliku otworzyć, można po prostu wpisać w Google nazwę tego programu do projektowania, on jest darmowy w wersji na okres bodajże trzydziestu dni i w nim, otwierając oryginalny plik, zobaczyć dokładnie mój projekt – poinstruował architekta Mąż.
– Czy w takim razie możemy się umówić na przyszły tydzień w sprawie wyceny? Pan mi ją wyśle na e-mail, może tak być? – podsumowałam spotkanie, bo już byliśmy spóźnieni do pracy.
– Dobrze, na przyszły tydzień, oczywiście przyślę e-maila… A… – chciał pewnie jeszcze zapytać, czy znam adres.
– Mam pana wizytówkę, napiszę do pana i pan mi zwrotnie odpisze, okej? – pospieszyłam, bo wiem z doświadczenia, że tak jest prościej dla innych. Po prostu łatwiej kliknąć „odpowiedz” niż wklepywać cały adres z kartki, którą można na dodatek wcześniej zgubić.
Architekt ma się zastanowić nad ceną. Pożegnaliśmy się i spotkanie dobiegło końca.
Jeszcze w tym samym dniu wysłałam e-mail.
Czekamy, właściwie to bardziej ja czekam, Mąż jak zwykle pochłonięty swoją pracą.
I czekamy.
Dalej czekamy.
Minął tydzień.
I jeszcze jeden dzień po weekendzie.
Nie wytrzymałam.
– Dzień dobry, chyba zapomniał pan o nas? Miał pan nam przysłać wycenę projektu tego domu pasywnego, o którym rozmawialiśmy tydzień temu – uśmiechałam się podczas rozmowy telefonicznej, bo nie chciałam, żeby wyglądało, że jestem nachalna.
– Aaaa, no tak, miałem trochę zawracania głowy. Ja do pani oddzwonię, tylko muszę sobie policzyć.
Po kilku godzinach, o dziwo, oddzwania. Pada kwota.
Mhmm – nie jest wygórowana jak na indywidualny projekt, właściwie to się tyle spodziewałam, ale w porównaniu do gotowych projektów – majątek.
Mówię, że musimy się zastanowić, ale już wiem, że się zdecydujemy.
Na szczęście decyzja o zleceniu projektu nie jest tak stresująca, jak decyzja o rozpoczęciu budowy, bo ta ostatnia wiązać się będzie z zaciągnięciem kredytu. A brać kredyt to dla wielu ludzi zakładać sobie pętlę na szyję. Kolega na przykład stwierdził, że on by nigdy nie wziął kredytu. No tak, ale on nie ma dzieci. A my uskładaliśmy już prawie na dwa mercedesy (podobno wychowanie jednego dziecka kosztuje tyle, co średniej klasy mercedes).
– A co, jeśli jedno z nas zostanie zwolnione z pracy, bo będzie redukcja albo przyjmą młodszą na moje miejsce? Albo jak się rozchorujemy i nie będziemy mogli pracować? A jak zamkną firmę, w której pracujemy, bo wybuchnie wielki wulkan i przestaną latać samoloty? – plotłam bzdury, siedząc u Rodziców w kuchni i popijając herbatę bez cukru.
– Zwariowałaś! – stwierdziła Siostra. – Jakby tak wszyscy myśleli, to nikt by domu nie budował, a co ty myślisz, że te wszystkie domy to za gotówkę ludzie stawiają? A skąd by mieli tyle pieniędzy? Każdy bierze teraz kredyt.
– No tak, ale z drugiej strony ja już nie mam trzydziestu lat – oponowałam, chyba specjalnie, żeby dalej mnie namawiali.
– Co racja, to racja – powiedział filozoficznie Tata.
– Przestań, rodzice mojej koleżanki to się wybudowali dopiero, gdy ona skończyła studia – namawiała Siostra. – Poza tym tak samo można zachorować, jak się ma trzydzieści lat. Nie ma reguły.
– W takim razie, Panie Boże, jeśli nie mam się budować, to przeszkodź mi, zanim wezmę kredyt – zwróciłam się do Stwórcy.
30 listopada 2010 (wtorek)
– To jednak się państwo zdecydowali? – uśmiechnął się architekt, jak zwykle trochę śpiący o tej porze albo sprawiający takie wrażenie. Zawsze przychodzimy przed pracą, żeby zdążyć na dziesiątą, godzinę, o której centrala (ponad tysiąc kilometrów stąd) zaczyna dzień, ale nigdy „nie wyrabiamy” się na czas. Zatem staram się szybko przejść do rzeczy. Daję znak Mężowi kiwnięciem głowy, że oddaję mu głos.
– Pomyśleliśmy, że dobrze by było sporządzić umowę, żebyśmy wiedzieli, co konkretnie będzie zawierać projekt, a z drugiej strony panu będzie łatwiej, jeśli będzie miał na piśmie zestawienie opracowań, żeby czegoś nie zapomnieć.
Architekt zgodził się z nami i znowu „chwilkę” czekaliśmy na projekt umowy, który miał być przysłany e-mailem. Znowu telefon do Architekta z uprzejmym przypomnieniem i po kilku dniach projekt wylądował w skrzynce odbiorczej.
Uzupełniłam dane, przesłałam Mężowi do akceptacji. Potem kliknęłam „odpowiedz”, „załącz”, „wyślij”. Poszło.
*
Ludzie budują domy z różnych powodów. Jedni żyją na wsi i po prostu nie biorą innej ewentualności pod uwagę, muszą przecież mieć gdzie mieszkać. Inni mają mieszkania w bloku, ale z czasem stają się one za ciasne. Mieszkańcy planują kolejne dziecko i stwierdzają, że będzie im lepiej w dużo większym od mieszkania domu z własnym trawnikiem, piaskownicą i ogrodem. Ci, których dzieci są już odchowane, można powiedzieć, jednym skrzydłem poza gniazdem, często dopiero teraz mają pieniądze i czas, aby zrealizować marzenia o ciepłym domu z kominkiem i kawałkiem ogródka na jesień życia. Mnie bardziej interesuje ten kawałek ogródka – uwielbiam prace w ogrodzie, dają tyle energii, spokoju i satysfakcji (oczywiście jeśli ślimaki czy turkucie nie zeżrą wyczekanych, wychuchanych i wyplewionych roślinek). Mój ogród mam w głowie: od północy przy ogrodzeniu od drogi posadzę świerki kaukaskie (Picea omorica), które jednak będę musiała trzymać w ryzach, uszczykując im do połowy świeże przyrosty. Bardzo lubię te świerki, są odporne na choroby i szkodniki oraz letnie susze, mają wąski pokrój i gałęzie łukowato wzniesione na końcach niczym ręce żydowskiego tancerza. Będą stanowiły piękne tło dla biało kwitnących w maju tawuł. Koniecznie też posadzę w grupie kilka dereni białych, o krwiście czerwonych (wbrew nazwie) pędach. Mocno przycinane na wiosnę zagęszczą się i zimą będą się znakomicie prezentować na śniegu. W moim ogrodzie koniecznie też muszę mieć lilak, pospolicie zwany bzem, koniecznie pachnący, nie obejdę się również bez jaśminowca. No i zasadzę kalinę – tę zwykłą, która wydaje się mało atrakcyjna na wiosnę i w lecie, ale jesienią wybucha czerwienią liści, a zimą jej korale przykryte poduszeczką śniegu są prawdziwą ozdobą uśpionego ogrodu, a poza tym są przysmakiem jemiołuszek. Na naszej działce rośnie już rozłożysta gęsta sosna, w jej cieniu posadzę azalie i różaneczniki, a obok w słońcu – dywan wrzośców, kwitnących już od lutego. Trawnik przed południową elewacją domu będzie miał kształt półkola obrzeżonego niskimi bylinami i krzewami, za którymi na drugim planie znajdą się wyższe krzewy i małe drzewa. Musi być kolorowo i wesoło, jeśli iglaki – to tylko jako tło dla białych, różowych, fioletowych, niebieskich i żółtych kwiatów. Marzy mi się błękit lawendy, róż wabiącej motyle budlei, fiolet heliotropów i złoto kapiące z drzewa zwanego złotokapem właśnie. Mój ogród będzie oszałamiał zapachami. Maciejka, która nie udaje mi się na blokowym balkonie, zajmie obowiązkowo miejsce koło tarasu. Dla warzyw też znajdę trochę miejsca, chociaż nie są mi tak bliskie, jak poprzednio wymienieni ulubieńcy. Ale miło jest schrupać marchewkę świeżo wyciągniętą z własnej grządki (i umytą oczywiście). Pracę na działce i jej zbawienne skutki opisał w przezabawnej książce Czas na działkę Robin Shelton. Utwierdziła mnie ona w przekonaniu, że chcąc być zdrowym na ciele i umyśle, wystarczy zajmować się ogrodnictwem. Autor, doświadczywszy na własnej skórze dobrodziejstw owego zajęcia, wręcz uważa, że lekarze powinni zapisywać chorym na depresję zamiast leków – uprawianie grządek i doglądanie rosnących marchewek, cebul i ziemniaków.
Nie jestem pewna, czy znajdę w swoim ogrodzie miejsce dla ziemniaków, ale na przykład dla takich truskawek – jak najbardziej.
15 grudnia 2010 (środa)
Ta daaam! Wielki dzień, podpisanie umowy na wykonanie projektu. Znajdą się tam poszczególne mniejsze projekty: architektoniczny, konstrukcji, instalacji, charakterystyka energetyczna i kosztorys. Potrzebna jest jeszcze mapa, bo stara już się zdezaktualizowała po tym, jak w ubiegłym roku zyskaliśmy miłych sąsiadów. Tak więc czekam na nową mapę, zamówioną przezornie miesiąc wcześniej, i będzie można podpisywać wnioski o warunki przyłączenia do sieci elektrycznej i wodno-kanalizacyjnej.
16 grudnia 2010 (czwartek)
Zadzwoniła pani geodetka, że właśnie zaniosła wszystkie trzy egzemplarze mapy na dół do pana architekta. Super! Czyli jutro mogę się rozliczyć, a przy okazji zajrzę do biura projektowego i zapytam, jak tam moje sprawy.
– O, świetnie, że pani jest, są do podpisu wnioski do elektrowni i gminy, tylko mam takie pytanie… Czy może będzie pani tam przy okazji, bo my musielibyśmy specjalnie jechać…? Do elektrowni podejdzie kolega – poinformowała sekretarka.
– Nie ma problemu, akurat tam jadę, to mogę zawieźć – powiedziałam z miną Brytyjczyka potrąconego przez samochód (a na pytanie sprawcy, czy nic mu się nie stało, odpowiadającego: „Ależ skąd, wszystko w porządku, a panu?”) i pomyślałam: Wydawało mi się, że zamawiam architekta i już mnie nic nie obchodzi… Ale co tam, taki piękny dzień, mogę się przejechać.
Zajechałam na parking przed urzędem gminy, złożyłam pismo do sekretariatu, ale jeszcze dla pewności zapytałam:
– A kiedy się można spodziewać decyzji?
– O to proszę pytać w pokoju numer siedemnaście – odparła sekretarka, z niechęcią przerywając rozmowę z koleżanką.
Do pokoju numer siedemnaście nie można było zapukać, bo drzwi były obite gąbką i sztuczną skórą, no to weszłam.
– Przepraszam, chciał… – zatrzymałam się wpół słowa, widząc, że gminny urzędnik rozmawia przez telefon, ale ten zaprosił mnie, gestem ręki wskazując na krzesło. Chcąc nie chcąc, usiadłam, myśląc, że właśnie kończy konwersację, ale najwyraźniej był miejscu, które w literaturze i filmie zwane jest rozwinięciem akcji. Po jakiejś dłuższej chwili, kiedy już zdążyłam przestudiować wystrój pokoju i ocenić, że najwyraźniej rachitycznie wyglądająca roślina na szafie rozpaczliwie woła o wodę, gminny urzędnik zakończył rozmowę ze „stroną”. Zadałam pytanie, takie samo, jak piętro wyżej.
– Ale to nie u nas! To się składa w wodociągach. Wie pani, gdzie wodociągi są?
– No, nie bardzo – zawstydziłam się.
– A wie pani, gdzie kościół jest? No! To przed kościołem w prawo, a potem jest jednostka. Wie pani, gdzie jednostka wojskowa jest? No! A naprzeciwko jednostki jest sklep, to przed sklepem w lewo.
– Dziękuję panu – uśmiechnęłam się.
– Proszę bardzo, nie ma za co, to proszę szybko wziąć z góry ten wniosek i tam zawieźć. Ale ja to się dziwię, bo pani pewnie architekta wzięła i nic nie powinno pani obchodzić.
– Ale ja i tak tu jechałam, to przy okazji… – No proszę, jak mi to gładko przez gardło przechodzi, już drugi raz dzisiaj. Panie, dziesięć lat czekałam na rozpoczęcie inwestycji, toż ja jestem w gorącej wodzie kąpana teraz! Dobrze, że ludzie jeszcze nie czytają w cudzych myślach.
Zajechałam na lekko wzniesiony parking pod niski parterowy budynek. Kilka aut, trzech robotników rozmawia nieopodal. Wysiadam, otwieram tylne drzwi, by zabrać torebkę (a raczej torbę, biorąc pod uwagę rozmiar), ale całe auto powoli się stacza i torebka zostaje w środku, a ja szybko łapię za klamkę przednich drzwi, zaciągam hamulec ręczny, ufff! Zdążyłam. Co do jasnej, nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło! No tak, zajechałam na trójce, po wyłączeniu silnika chciałam ustawić jedynkę, widocznie bieg nie wskoczył i został na „luzie”. Panowie robotnicy mieli ubaw. Nie tylko oni, właśnie mija mnie rozbawiony pan w średnim wieku.
– Trzeba czekać – mówi pan gminny urzędnik wodociągowy. – Ja zadzwonię.
– Wesołych świąt – żegnam się i wychodzę, pewna, że decyzję dostanę po świętach.
20 grudnia 2010 (poniedziałek)
Telefon zadzwonił rano, kiedy już miałam wychodzić, między jednym butem a drugim.
– Tak, słucham?
– Dzień dobry. Ja dzwonię z wodociągów, wie pani już, o co chodzi?
– Czyżby już była gotowa decyzja?
– No tak, właśnie. Można przyjechać. Czy mam wysłać pocztą?
– Niesamowite. Tak szybko? To ja przyjadę. Dziękuję bardzo.
Pojechałam jeszcze tego samego dnia. Zaparkowałam już bez sensacji.
–Aaa! To pani. Proszę bardzo. Proszę jeszcze tu podpisać odbiór. I budować się!
– Dziękuję bardzo! Taki mam zamiar!
– Ale wie pani, to dopiero początek.
Szczęśliwa, z pierwszą decyzją w ręku, wróciłam do miasta. Mój samochód wyglądał, jakby wrócił z off-roadu, śnieg już stopniał i fala brudnej brei zalewała go za każdym razem, kiedy mijał mnie inny samochód, dziurawe drogi pełne brązowej mazi pluły na szyby i maskę raz po raz.
Teraz nie tylko spaliłam benzynę, jeżdżąc tam i z powrotem jak potłuczona, ale muszę też odwiedzić myjnię samochodową. Przecież nie będę czekać na deszcz. Na początku zimy?
W nocy spadł rzęsisty deszcz.
*
Najgorszą rzeczą z punktu widzenia osoby, która ma za zadanie zaprojektować coś według pomysłu zleceniodawcy, jest zmiana koncepcji w momencie, kiedy projektant nadaje kształt pomysłowi.
Nie bardzo podobał mi się projekt dwóch małych łazienek i jednej toalety na górze, zatem podsunęłam temat Mężowi:
– Wiesz, wydaje mi się, że te łazienki będą za małe. Mógłbyś przypasować tutaj wannę, prysznic i umywalkę w skali, żebym mogła lepiej uzmysłowić sobie, ile będzie miejsca pomiędzy nimi? – zaczęłam, patrząc na rzut piętra na ekranie komputerowym.
– Hm, no to jakbyś chciała?
– W sumie to wolałabym jedną dużą łazienkę i osobną toaletę. Ale wiesz co, zadzwonię do Córci, zapytam, co ona o tym sądzi.
Córka odebrała po dwóch sygnałach.
– Cześć, Córciu, co słychać?
– Nic.
– Czyli jak zwykle. Słuchaj, mam pytanie: jak myślisz, lepiej mieć dwie małe łazienki czy jedną dużą – mam na myśli górę w naszym domu oczywiście.
– Ale czemu ty mnie pytasz? Mnie nie bierzcie pod uwagę, przecież ja z wami już praktycznie nie mieszkam.
– No dobrze, na wakacje przecież będziesz przyjeżdżać. Okej. A jak byś chciała mieć w swoim domu?
– Ja bym chciała mieć dwie łazienki.
– Hm, tylko trochę mało miejsca jest, strasznie małe są teraz te łazienki.
– To zmniejszcie sobie sypialnię.
Mała ma rację, nie pomyślałam o tym. Cały wieczór kombinowania, a efekt – dwie wygodne łazienki i toaleta oraz troszkę mniejsza nasza sypialnia. No i trzeba jak najszybciej dać znać architektowi. Bo może już zaczął rysować?
Mąż jednak miał kolejny dylemat. Otóż nie był do końca pewny, jakiego rodzaju płyt użyje do konstrukcji domu: jedne miały szerokość sześćdziesięciu centymetrów i wymagały dodatkowo zastosowania na całej powierzchni ścian folii zabezpieczającej przed wilgocią, drugie – o szerokości sześćdziesięciu dwóch i pół centymetra – nie wymagały folii. Jednak projekt obliczony był na podstawie modułu sześćdziesięciocentymetrowego.
– Chyba zdecyduję się jednak na ten drugi sposób, odpadnie problem folii – trzeba bardzo uważać, żeby się nie zadarła, wszystkie ewentualne pęknięcia muszą być skrupulatnie zaklejone specjalną taśmą. A z tymi szerszymi płytami będzie trochę prościej – rozważał Mąż.
– No tak, ale wtedy zmienią się wymiary domu. A przecież muszą być te cztery metry od granicy z sąsiadami – zauważyłam.
– A wiesz co, pokaż no tę mapę. – Mąż wpadł na jakiś pomysł, szukając linijki. – Zobacz, dwadzieścia jeden metrów według mapy, a nie dwadzieścia, jak myśleliśmy.
– Czyli jest rezerwa w razie czego, wymiary mogą się troszkę zwiększyć – na szerokość nie będzie to nikomu przeszkadzało. Znaczy, mamy już dwie zmiany dla architekta – uśmiechnęłam się. – Nie będzie zachwycony.
30 grudnia 2010 (czwartek)
Kiedy weszliśmy do biura, na ekranie monitora, przy którym siedziała dziewczyna z dwoma blond kucykami, zauważyłam rzuty naszego domu. Zaraz zostały wydrukowane i zasiedliśmy we czworo w gabinecie szefa pracowni.
Spotkanie było typowo techniczne. Dziewczyna rozmieściła elementy konstrukcyjne szkieletu, zupełnie nie wiedzieć czemu, co pięćdziesiąt centymetrów, więc i tak były do poprawki. Omówiliśmy po kolei strefę fundamentów, parteru, piętra i dachu. Dziewczyna sugerowała jednak fundamenty całe lane, a nie palowe, tak jak chcieliśmy, ale jej szef stwierdził, że nie ma problemu, na pewno ktoś w okolicy będzie w stanie takie fundamenty zrobić.
– W końcu dom szkieletowy jest dużo lżejszy niż murowany i fundamenty palowe, moim zdaniem, w zupełności wystarczą – podsumował Mąż.
Zatrzymaliśmy się chwilę przy podłodze garażu, która wyjątkowo powinna być wykonana w obramowaniu pełnych fundamentów, „trzymających” razem kolejne jej warstwy: żwir, chudy beton, styropian i posadzkę betonową.
Kiedy dotarliśmy do rozkładu łazienek i toalety na piętrze, wątpliwości architekta wzbudziło umieszczenie „tronu” w dość dużej odległości od pionu – trzeba by przebijać się po skosie przez belki w stropie, co mogłoby osłabić konstrukcję. Wobec tego stwierdziliśmy, że jeszcze raz się zastanowimy, jak inaczej rozwiązać ten problem.
Pierwotnie pomieszczenia na górze miały mieć wysoki sufit, to znaczy do dachu, ale nie bardzo mi się to podobało, poza tym ciepło ucieka do góry – po co mi ciepło dwa metry nad głową?
W rezultacie będzie normalnej wysokości sufit z ociepleniem, a nad nim dach już bez ocieplenia, wykonany z cieńszych krokwi, kryty płytami włókno-cementowymi.
Podczas ostatniej wizyty podpisałam wniosek o warunki przyłączenia do sieci energetycznej, zapytałam też o warunki przyłączenia prądu na czas budowy, ale dziewczyna zajmująca się sprawami administracyjnymi stwierdziła, że chyba nie potrzeba.
– W sumie pewnie nie, przecież to szybko pójdzie, ta budowa – zgodziłam się wtedy.
– No co ty, podpisałaś tylko wniosek o prąd na dom? A na budowę nie? – oburzył się Mąż.
– Nie mówiłeś, że ma być też na budowę.
– A co, ręcznie będę pihutał* to całe drewno?
Zatem teraz szturchnęłam moją połowę, żeby zapytał o ten prąd.
– W zasadzie nie ma problemu. Można podpisać – odparł architekt.
– A jak ludzie sobie radzą z tym prądem podczas budowy? – zapytałam.
– Przeważnie rezygnują, jak się dowiedzą o kosztach…
– ???
– Mniej więcej sto pięćdziesiąt złotych stałej opłaty plus koszt zużytego prądu. Dlatego dogadują się z sąsiadami, instalują podlicznik i potem się rozliczają.
– To my się jednak decydujemy – zakończył Mąż.
Podpisałam wniosek, umówiliśmy się na następne spotkanie dwa tygodnie później, a że trochę zmarzłam, zauważyłam:
– Troszkę tu u państwa zimno, szczególnie w nogi, podobnie jak u nas w bloku – wysoki parter, zimne garaże pod spodem.
– A co to za bloki?
– TBS-y. Fatalnie zbudowane – mnóstwo mostków termicznych. Poza tym pożałowali styropianu pod podłogę – narzekał Mąż. – Dlatego ja dam konkretną ilość.
*
– Ale tu zimno w tym domu, przyjechałam i od razu się zaziębiłam. – Córce najwyraźniej nie odpowiadała temperatura.
– To może za cienko się ubierasz? Mróz taki, a ty chodzisz w kurtce, która nawet nie zakrywa tyłka, i bez rajstop pod spodniami – zauważyłam.
– Bo się nie zmieszczą.
– To po co takie ciasne kupujesz?
Córka jak zwykle musi ponarzekać.
– A poza tym źle się tu czuję. – Siedziała naburmuszona z kapturem bluzy na głowie i owinięta kocem. – Zabraliście mi pokój – powiedziała z wyrzutem.
Zrobiło mi się nieprzyjemnie, naprawdę nie chciałam zajmować jej pokoju, kiedy wyjechała na studia, ale gdy Mąż przeniósł tam swój komputer, żeby mieć ciszę i spokój do pracy, to wiedziałam, że tak szybko pokój Córki nie zostanie zwolniony, a już na pewno nie podczas krótkiej przerwy świątecznej.
– Córciu, przecież możesz tam siedzieć razem z tatą, ty przy swoim komputerze, on przy swoim, a jak wrócisz na wakacje, to zrobimy przemeblowanie i z powrotem będziesz miała pokój na własność. A następną zimę już pewnie spędzimy w nowym domu, każdy będzie miał swój duży pokój, no i będziemy mieć wreszcie prawdziwy salon, a tata – gabinet. A poza tym tak to już jest, jak się wyjeżdża na dłużej. Nie można się doczekać powrotu, a jak się już przyjedzie, wkrótce ma się dość i chce się wracać. Człowiek już nigdzie nie czuje się naprawdę u siebie, zanim nie znajdzie swojego własnego kąta. Też to przechodziłam. – Przytuliłam dorosłą latorośl, bo wiem dokładnie, co czuje, w końcu pamiętam jeszcze dobrze swój pierwszy rok studiów.
31 grudnia 2010 (piątek)
– Wiesz co, będziemy musieli dać znać dziewczynie, że zmieni się grubość ścian zewnętrznych – poinformował mnie Mąż tuż przed końcem roku.
– A co się stało?
– Patrzyłem na ceny belek podwalinowych z tego drewna klejonego i wygląda na to, że taniej będzie użyć drewna konstrukcyjnego. Różnica wynosi kilkadziesiąt złotych na metrze. A w związku z tym, że ma ono inne wymiary w przekroju, inna będzie też grubość ścian. Musimy dać jej znać przed tym spotkaniem w przyszłym tygodniu, najlepiej zaraz po Nowym Roku. – Korzystając z wolnego, surfował po witrynach składów drewna i sprawdzał ceny.
– Ojej, znowu zmiany. Ale może to i lepiej, że teraz, a nie, jak projekt będzie skończony.
– Właśnie dlatego sprawdzam ceny wszystkiego teraz, żeby się nie okazało po przedstawieniu kosztorysu, że projekt jest do przeróbki, bo materiały za drogie.
*
Cieszę się, że będziemy mieszkać na wsi. Jest co prawda o kilka kilometrów dalej do miasta niż obecnie, ale sama świadomość, że mogę w każdej chwili wyjść do ogrodu, obejrzeć moje ogrodnicze skarby, które powoli zbieram, przyciąć i uszczyknąć, gdzie trzeba, usunąć złamaną gałązkę, przekwitnięty kwiatostan, a w zimie otrzepać z nadmiaru śniegu, sprawia, że już nie mogę się tego doczekać. Od czasu, kiedy zmieniłam pracę na typowo biurowe, sekretarsko-administracyjne stanowisko, bardzo brakuje mi kontaktu z przyrodą, jaki miałam w poprzednim miejscu pracy. Do moich obowiązków ogrodnika należał nadzór nad parkiem i ekipą osób zajmujących się koszeniem trawy, grabieniem liści, usuwaniem złamanych gałęzi i utrzymywaniem alejek w dobrym stanie przez okrągły rok. Kiedy zakupiliśmy kosiarkę samojezdną, z przyjemnością siadałam na miniaturowy traktorek i robiłam rundkę po trawniku pod rozległymi dębami, lipami i platanem. Najbardziej szkoda mi było wtedy malutkich, nieświadomych swego rychłego końca żabek, które, przeobraziwszy się dopiero z kijanek, zaczęły poznawać suchy ląd w postaci parkowego trawnika.
Czasem po prostu brałam sekator i szłam wycinać odrosty bocznych pędów z młodych lip, aby nie straciły pokroju. Na wiosnę wzdłuż potoku szukałam kęp kaczeńców, które co roku stawały się coraz większe. Po przekwitnieniu oszałamiająco pachnących kwiatów azalii pontyjskiej usuwałam kwiatostany i przycinałam młode pędy, żeby krzewy bardziej się zagęściły i obficiej kwitły następnego roku. Czasami dla rozładowania stresu, zamiast zlecić to komuś, sama zabierałam się za plewienie wewnętrznego ogrodu z oczkiem wodnym. Trzeba było wyrwać chwasty pokrywające korę, którą obsypane były krzewy różaneczników i jałowców płożących, powycinać ich gałęzie, nadmiernie rozrośnięte lub połamane pod wpływem śniegu. Co roku przed pierwszym maja jeździłam do szklarni po kwiaty sezonowe do donic i skrzynek na balkon nad głównym wejściem do hotelu.
Na moim blokowym balkonie także królują rośliny. W drewnianych skrzyniach ustawionych po obu jego stronach rośnie kosodrzewina i zwykły, odporny na mrozy powojnik. Latem pojawiają się skrzynki z surfiniami i oleandry, trzymam tam także doniczki z moimi „dziećmi”: ukorzenionymi sadzonkami wajgeli, wykopanymi odrostami lilaka, siewką lipy uratowaną przed skoszeniem, znalezioną w trawie samosiejką jodły koreańskiej. Wszystkie te „skarby” czekają na swój czas, kiedy stanie dom.
Cieszę się także dlatego, że będę miała blisko do Matyldy, koleżanki, z którą przepracowałam dziewięć lat i z którą – mimo dziewięciu lat różnicy wieku – znakomicie się rozumiałam. Na wiele spraw patrzyłyśmy podobnie, a jak wiadomo, podobieństwa zbliżają. Korzystając z urlopu pomiędzy świętami a Nowym Rokiem, postanowiłam ją odwiedzić razem z naszą wspólną koleżanką emerytką.
Matylda mieszka z dwiema córeczkami, mężem i teściami w nowym domu postawionym na dużej, częściowo jeszcze pustej działce. Założony wokół ogród, po prostu trochę roślin posadzonych tu i tam, jest bardzo młody, zaledwie pięcio- czy siedmioletni.
– Matyldo, jak fajnie, że masz już dwoje dzieciaczków! – przywitała ją koleżanka emerytka. Matylda dwa miesiące wcześniej urodziła drugą pociechę, akurat w tym czasie, kiedy jej mąż po prawie rocznym okresie bezrobocia zaczął właśnie pracę w jednym z miejscowych supermarketów ze sprzętem RTV i AGD.
– A co! Ktoś musi pracować na nasze emerytury! – zaśmiała się Matylda.
– Racja! A moja Kalina coś się nie pali do małżeństwa, ma jakiegoś faceta, ale rodziny z tego chyba nie będzie – koleżanka emerytka widać pogodziła się z tym trudnym do zniesienia dla matki faktem.
– A nie ciasno wam teraz? – zapytałam ciekawa, bo mnie zawsze było za ciasno we wszystkich dotychczasowych mieszkaniach.
– Trochę ciasno, ale co zrobić, myśleliśmy nawet o własnej działce, ale… Gdy Marek stracił pracę, to było bez sensu, a teraz też… Przecież nawet nie mamy zdolności kredytowej. Nie będę się teraz tym martwić, żeby tylko zdrowie było, ono jest najważniejsze.
– Matyldo, przecież ja też dziesięć lat temu nie miałam zdolności kredytowej, nawet pięć lat temu nie miałam. Życie potrafi sprawiać niespodzianki, a ja o domu zawsze marzyłam. Więc kto wie, co cię czeka, może Marek otworzy swój biznes, jak zawsze chciał, a ty zmienisz pracę i będzie was stać na własny dom – powiedziałam z nadzieją, bo wiem, że jak Matylda coś sobie założy, to plan wcześniej czy później zrealizuje. – A na razie, jak się wybuduję, będę miała do kogo wpadać na kawę.
------------------------------------------------------------------------
* Pihutał – czyli piłował tępym narzędziem; regionalizm.