- nowość
Prezent od pana Juliana - ebook
Prezent od pana Juliana - ebook
„Prezent od pana Juliana” to poruszająca opowieść o czterech Zosiach, reprezentujących kolejne pokolenia pewnej rodziny i czterech Wigiliach, które splatają się w jedną historię. Akcja toczy się w warszawskiej kamienicy – miejscu, które staje się niemym świadkiem przemian społecznych, kulturalnych i historycznych Polski na przestrzeni osiemdziesięciu lat.
Każda z Zosiek, bohaterek tej historii, reprezentuje inne czasy, inne doświadczenia i wyzwania, jakie niosło życie. W książce ożywają dawne świąteczne zwyczaje, zapomniane smaki i tradycyjne ozdoby, które ukazują, jak zmieniały się moda, codzienność i rodzinna bliskość. To historia o sile kobiet, ich wyjątkowych relacjach, ale i o poezji, która łączy ludzi i epoki, udowadniając, że wielkie dzieła literackie potrafią przetrwać nawet najbardziej burzliwe czasy.
To wyjątkowa książka, która łączy pokolenia, inspirując do odkrywania rodzinnych historii i wspólnego wspominania przy świątecznym stole.
Spis treści
1938
1963
1990
2019
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7954-363-2 |
Rozmiar pliku: | 997 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Odkąd Zosia usłyszała, że pan Julian, który odwiedza profesora, to słynny poeta, bardzo chciała go zobaczyć, choćby przez szparkę w drzwiach.
– Nazywa się Tuwim. – Tyle tylko wiedziała mama Zosi, która była służącą u profesora i jego żony. Wypowiedziała te słowa bezbarwnie, pocierając muślinowy szlafrok profesorowej o falistą tarę, zanurzoną w wiadrze z mydlinami.
Zosia nigdy nie zauważyła, by szeroką, poważną twarz jej mamy rozjaśnił uśmiech czy zachwyt. Na mamie nie zrobiło wrażenia nawet to niezwykłe nazwisko. Tuwim! A przecież brzmiało jak śpiew ptaka. Trudno wyobrazić sobie nazwisko, które bardziej pasowałoby do poety. Było magiczne.
Zresztą, jak prawie wszystko w mieszkaniu profesorostwa, na pierwszym piętrze nowiutkiej kamienicy, przy ruchliwej ulicy dużego miasta.
To, że wraz z mamą tutaj trafiły, zawdzięczały przypadkowi. A właściwie lokomotywie. Ale nie tej, o której pan Julian napisał wiersz. O niej też będzie, ale później.
Historia ta rozpoczęła się w 1938 roku, w śnieżny i mroźny grudniowy dzień. Nagłówki w gazetach ostrzegały, że temperatura przed Gwiazdką może spaść do minus piętnastu stopni. Po raz pierwszy, odkąd Zosia pamiętała, przyjęła tę wiadomość ze spokojem. Tego roku nie musiały się z mamą bać o to, jak przetrwają zimę i czy wystarczy im na komorne. Od kilku miesięcy mama pracowała w kuchni dworcowego bufetu. Właściciel pozwolił jej i Zosi zamieszkać kątem na zapleczu restauracji. Choć była to ciasna izdebka bez okien, doceniały to, że wreszcie nie muszą się tułać.
Stacja mieściła się w prowincjonalnym miasteczku, jednak zatrzymywały się na niej pociągi zmierzające do wielkiego miasta. Przed odjazdem takiego pociągu w poczekalni kłębił się tłum podróżnych, a wszystkie stoliki były zajęte.
Właściciel bufetu, człowiek o wiecznie zmarszczonych brwiach, groźnie podwiniętym wąsie i skrzekliwym głosie, wpadał wtedy do kuchni tylko po to, by poganiać kucharzy. Mamie Zosi zawsze w takich chwilach wypominał, jak wiele dla niej zrobił.
Tamtego grudniowego dnia 1938 roku, z powodu śniegu, który grubą warstwą przykrył tory, pociąg do miasta zatrzymał się na dłużej. Część podróżnych, zmęczona czekaniem, aż pług kolejowy odśnieży trasę, postanowiła zaspokoić głód w dworcowym bufecie.
Właściciel biegał od stolika do stolika i co chwilę rzucał na kuchenny blat plik karteczek z zamówieniami.
– Tyle? – jęknęła mama Zosi.
– To dopiero początek. I pamiętaj, że mógłbym wynająć komuś ten kąt! – Właściciel pomachał jej palcem przed nosem.
W restauracyjnej kuchni tasaki i noże raz po raz uderzały o blat. Kucharze czerpali sosy z wielkich mis i mieszali drewnianymi łyżkami w olbrzymich garach. Zosię, jak zwykle w chwilach dużego ruchu, wszyscy odpędzali. Ale wcale się tym nie martwiła. Mogła robić to, co lubiła najbardziej: podpatrywać klientów przez uchylone drzwi. A było na co popatrzeć. Tym razem, zamiast podróżnych w kożuchach i baranicach, w restauracji zagościła wielkomiejska rewia mody.
Ostatnie wolne miejsce przy stoliku blisko kuchennych drzwi zajęła wytworna para. Zosia nie mogła oderwać wzroku od eleganckiej brunetki o zgrabnej sylwetce i okrągłej twarzy. Kobieta zdjęła futrzaną czapeczkę w kształcie ściętego stożka, a następnie zerknęła w posrebrzane lusterko, by poprawić gładko zaczesane i wysoko upięte włosy. Jej gesty były tak płynne, jakby poruszała się w takt melodii.
Zsunęła z ramion miękkie futro i powolutku, palec po palcu, ściągała pięknie wykrojone skórzane rękawiczki. Następnie oparła podbródek na splecionych dłoniach i wpatrywała się w jakiś punkt przed sobą ogromnymi, błyszczącymi oczami. Lekko uniesiona linia brwi nie wyrażała zniecierpliwienia, raczej wyższość. Wydawało się, jakby kobieta pogrążyła się we własnym świecie, do którego nie docierał ani bufetowy harmider, ani komunikaty zawiadamiające o przedłużającym się opóźnieniu pociągu.
Niewysoki mężczyzna o szczupłej twarzy i bystrym spojrzeniu, który usiadł obok niej, przywiązywał znacznie mniejszą wagę do szczegółów. Rzucił na stolik ciemny kapelusz, a podbity futrem płaszcz niedbale powiesił na oparciu krzesła. Okulary o małych, okrągłych oprawkach podsunął w kierunku nasady nosa i rozłożył gazetę. Szybko wodził wzrokiem po nagłówkach i przerzucał strony w poszukiwaniu interesującego artykułu. Brunetka dotknęła jego dłoni czubkiem palców, a on spojrzał na nią ciepło, choć przelotnie, po czym wrócił do lektury. Kiedy kelner podszedł do ich stolika, Zosia szybko odsunęła się od drzwi, żeby wytworni państwo jej nie zauważyli.
W kuchni na patelniach skwierczały befsztyki, a w rondlu z wywarem bulgotały flaki. Z namoczonej bułki, mielonego mięsa i posiekanej pietruszki mama Zosi formowała pulpeciki. Za jednym zaledwie dotknięciem jej dużej dłoni powstawały identyczne kuleczki. Wrzucała pulpety do wywaru, a gdy były gotowe, przelewała porcje do kamiennych garnków, posypywała wiórkami sera i zapiekała w piecu. Kiedy wychodziło stamtąd pyszne danie, ukryte pod złotą serową pierzynką, mama przyprawiała je majerankiem.
Przepisu nauczyła się w młodości, gdy służyła w wiejskim majątku, a tutaj, w dworcowym bufecie, jej flaki stały się przysmakiem klientów. Przed dworzec zajeżdżali nawet mieszkańcy okolicznych miast tylko po to, by skosztować pysznego, swojskiego dania.
Zainteresowanie było tak duże, że z czasem dwaj pozostali kucharze obsługiwali inne zamówienia, a mama przyrządzała głównie flaki. Tego grudniowego dnia, jak zwykle, miały największe wzięcie. Mama Zosi wyjęła właśnie z pieca kilka kamiennych garnuszków, gdy nagle podszedł do niej właściciel restauracji. Jego bardziej niż zwykle zmarszczone brwi nie zwiastowały niczego dobrego.
– Idź i wytłumacz im, z czym są te flaki – rzucił groźnie.
Zosia zamarła. Czyżby komuś nie smakowały? A jeśli z tego powodu będą musiały opuścić swoją izdebkę? Gdzie wtedy znajdą jakiś ciepły kąt?
Mama Zosi wytarła ręce w fartuch. Dziewczynka przywarła do drzwi. Miejscem wskazanym przez właściciela był stolik, przy którym siedziała para obserwowana wcześniej przez Zosię. To mężczyzna w okrągłych okularach zamówił porcję flaków. Brunetka popijała jedynie kawę.
Mama stanęła przy stoliku z pochyloną głową. Nie śmiała odezwać się pierwsza.
– Czy mogłabym poznać recepturę tego dania? – zapytała spokojnym głosem elegancka kobieta.
Mama Zosi zmarszczyła brwi, jakby próbowała odgadnąć, czego życzy sobie ta pani z wielkiego miasta.
– Jeśli flaki są niedoprawione, to bardzo przepraszam – wykrztusiła w końcu.
– Nie! – zaprotestował mężczyzna. – Są doskonałe.
– Mąż jest zachwycony – potwierdziła wytworna brunetka, unosząc w uśmiechu kąciki ust.
Z prostokątnej torebki z małą rączką wyjęła notes i wyrwała z niego kartkę. Jej mąż wydobył z wewnętrznej kieszeni marynarki błyszczące pióro.
– Proszę zanotować tu recepturę – powiedziała pani, wręczając mamie Zosi kartkę i pióro. – Przekażę mojej gospodyni.
Mama wzięła do rąk karteczkę i uparcie się w nią wpatrywała. Nie potrafiła pisać. Elegancka pani czekała, z podbródkiem opartym na dłoni. W końcu wyjęła spomiędzy palców mamy poplamioną tłuszczem kartkę.
– Rozumiem, tajemnica. A tak chciałabym, by mój mąż częściej jadał te flaczki. Szkoda, że nasza gospodyni nie potrafi gotować tak jak... – spojrzała pytająco na mamę.
– Bronka – przedstawiła się.
– Jak Bronka – dokończyła wytworna pani. – Gdzie się Bronka nauczyła tak gotować?
– Służyłam w majątku – odpowiedziała krótko, zmieszana tą dziwną rozmową, która nie wiadomo, dokąd prowadziła.
– W majątku... – powtórzyła elegantka. – Doskonale! I co tam Bronka przyrządzała? Kucharka spojrzała na nią wylęknionym wzrokiem. Zosia również nie miała pojęcia, dlaczego tę nieznajomą panią interesuje poprzednia posada mamy.
– Na śniadanie bułeczki podawało się z plastrem miodu – zaczęła nieśmiało mama, po czym wymieniała nazwy kolejnych dań, które przyrządzała wiele razy. – Czasami drożdżowe rogaliki. I jeszcze szynka wędzona na jałowcu. Na obiad rosół, w którym nie mogło być ani jednego oczka. Albo krupnik, a latem chłodnik. Potem sznycel cielęcy albo pieczeń barania z tłuczonymi ziemniakami...
– A kotlety siekane z buraczkami? – przerwał mężczyzna. Dopiero teraz Zosia zauważyła, że przysłuchiwał się rozmowie z rozmarzonym wzrokiem.
Wytworna pani pokręciła głową i uśmiechnęła się do męża.
– Kotlety z buraczkami… Cóż za upodobania! Pewnie do szczęścia potrzeba ci jeszcze kwaśnego mleka?
Mama Zosi zmieszała się i znów zaczęła miętosić rąbek poplamionego fartucha. Wyglądało na to, że eleganccy państwo stroją sobie z niej żarty.
– No więc jak, kwaśne mleko też Bronka podawała? – dopytywała elegantka.
Mama kiwnęła głową.
– Zimne i gęste, czerpane chochlą z kamiennego gara… – dokończył za nią mężczyzna i przymknął oczy, jakby poszukiwał w pamięci jakiegoś wspomnienia.
– A na deser? – dopytywała elegancka pani. Najwyraźniej lubiła słodkości.
– Latem były poziomki albo maliny ze śmietaną.
– A w inne pory roku?
– Krem karmelowy, tort hiszpański…
– A widzisz! Nie taka prosta ta wiejska kuchnia. Tort hiszpański. Twój ulubiony deser – uśmiechnął się do żony mężczyzna.
– Ach, ta bita śmietana i konfitury obłożone bezowymi paluszkami to prawdziwe dzieło sztuki – przyznała jego żona. – Nie mam innego wyjścia. Proponuję Bronce posadę gospodyni w naszym domu!
Elegancka brunetka uroczystym tonem podkreśliła, jak atrakcyjna jest jej propozycja. Mężczyzna natychmiast otworzył oczy. Ręce mamy zastygły na zmiętym fartuchu. Chyba nikt nie spodziewał się, że do tego zmierzają pytania.
– Ależ, Jadwiniu, o czym ty mówisz? Przecież mamy gosposię – powiedział jej mąż, z naciskiem na słowo „mamy”.
– To się tę Hankę zwolni – odpowiedziała żona, akcentując z podobnym naciskiem słowo „zwolni”.
– Tuż przed świętami? Tak nie można!
Pani Jadwiga dotknęła dłoni męża.
– Rozumiem, Kazieńku, że na wsi przyjaźniliście się ze służbą, ale…
– Pracowali u nas od pokoleń – przerwał mąż, cofając dłoń. – W dzieciństwie urządzaliśmy z rodzicami wigilię dla kucharzy, służących i ogrodników. Z każdym z osobna łamaliśmy się opłatkiem.
– No właśnie. A w mieście jest inaczej – ucięła pani Jadwiga. Zosia zauważyła, że w jej oczach zabłysły iskry.
– Jadwiniu, ja też mieszkam w mieście od wielu lat, jakbyś zapomniała. I nieważne, czy w mieście, czy na wsi, tak się nie robi. Już trzeci raz w tym roku zwalniasz gosposię! A teraz w dodatku przed świętami. – Pan Kazimierz pokręcił głową.
– Gdyby któraś z tych kobiet potrafiła tak gotować jak Bronka, zostałaby u nas na dłużej. Zresztą, czy nie widzisz, że robię to dla ciebie? Chcę, żebyś jadał wyśmienite obiady.
– Naprawdę nie trzeba. Ścierpię gorsze flaczki, ale nie wyrzucę kobiety na bruk tuż przed świętami!
Pani Jadwiga uniosła wysoko brwi.
-– Dobrze już, dobrze. Polecę Hankę mojej przyjaciółce. Szukała służącej. A Bronka pojedzie z nami – powiedziała spokojnym, ale nieznoszącym sprzeciwu tonem.
Zosia, która przysłuchiwała się rozmowie, nie miała pojęcia, co się święci. Ta wytworna pani chciała dokądś zabrać jej mamę?
Pan Kazimierz milczał, pochłaniając resztkę potrawy.
– I widzisz, teraz możesz mieć codziennie takie pyszności – triumfowała żona.
– Niech ci będzie – odparł mąż, po tym jak przełknął ostatni kęs. – Ale tylko pod warunkiem, że twoja przyjaciółka zatrudni Hankę.
Zosia nie potrafiła dłużej tkwić w ukryciu. Podbiegła do stolika i objęła mamę wpół.
– A to kto? – zapytała pani Jadwiga.
– Moja córka, szanowna pani – powiedziała mama. – Nigdzie się bez niej nie ruszam.
– No i cóż? Nadal masz ochotę zmienić gosposię? – zapytał pan Kazimierz, naśladując triumfalny ton żony.
Zosia nie puszczała spódnicy mamy. Pani Jadwiga zaczęła gnieść splecione pod podbródkiem palce. Chyba się wahała. Wiadomość o tym, że musiałaby przyjąć pod swój dach także dziewczynkę, zbiła ją z tropu. Okazało się jednak, że była zbyt dumna, by się poddać.
– Tak. Zamieszka… ją u nas – powiedziała.
Zosia nie miała pojęcia, dokąd miały pojechać i gdzie zamieszkać. Jednak ta nagła propozycja pracy wcale nie ucieszyła jej mamy. Nic dziwnego. Tutaj, w restauracji, dzięki swoim pysznym flaczkom miała skromny, ale pewny kąt. A co mogło ją czekać w domu pani, która zwolniła w tym roku trzy służące?
Takich jak ona nikt jednak o zdanie nie pytał. Właściciela bufetu – owszem.
– Pani dobrodziejko, chce mi pani zabrać najlepszą kucharkę? – kręcił głową, nerwowo podkręcając wąsa.
Pani Jadwiga wręczyła mu kilka dużych, rdzawo-brązowych banknotów.
– Tyle wystarczy? – zapytała.
– Czy ja wiem... – Właściciel próbował się targować. – Na jej flaczki zjeżdżają tu ludzie z innych miast.
W tym momencie w sali restauracyjnej zapanowało poruszenie. Pociąg był gotowy do odjazdu.
– Niech będzie. – Właściciel machnął ręką i wyrwał banknoty z ręki pani Jadwigi.
Mama Zosi nie musiała nawet pakować rzeczy. Owinęła tylko w koc tobołek, który cały czas leżał w kącie izdebki. Przyzwyczajenie to pozostało jej z czasów, gdy musiały opuszczać pokój w kilka minut.
Na słabo oświetlonym peronie rozlegało się już sapanie lokomotywy. Przypominała łeb żelaznego potwora, a jej reflektory błyszczały groźnie niczym smocze oczy. Z komina z sykiem wydobywał się kłąb pary, malując szarą wstęgę na czarnym niebie.
Tuż nad uchem Zosi rozległ się ostry, przeraźliwy gwizd. Dotychczas w dworcowej kuchni słyszała go bardzo często, lecz nie wiedziała, skąd się wydobywa. Teraz zauważyła, że stojący obok mężczyzna w mundurze i czerwonej czapce podnosi ramię i dmucha w gwizdek,. Drzwi przedziałów trzaskały. Pociąg miał zaraz ruszyć.
– Pospieszmy się! – powiedział profesor, po czym objął żonę i pomógł jej wspiąć się po schodkach do wagonu, a mama podsadziła Zosię.
Profesor rozsunął drzwi przedziału. Mama zajęła miejsce naprzeciwko profesorowej, a Zosia – profesora. Z peronu rozległ się jeszcze jeden gwizd i wielkie, stalowe koła potoczyły się po torach. Za oknem zaczęły przesuwać się, a potem migać coraz szybciej zaśnieżone pola, wykończone linią posrebrzanych jodeł.
Profesor pogrążył się w lekturze gazety, którą zaczął czytać w restauracji. Profesorowa rozpięła płaszcz, kapelusz położyła na blaciku pod oknem, po czym sięgnęła do torebki po zielonkawe puzderko. Wyjęła z niego okrągłą, płaską gąbeczkę i przypudrowała sobie nos. Po chwili spojrzała na mamę Zosi, jakby nagle przypomniała sobie o jej obecności. Na Zosię zupełnie nie zwracała uwagi.
– Musimy się jeszcze przemęczyć – westchnęła. – Luxtorpeda to nie jest. Ani nawet kurier do Wiednia. Ale do domu już niedaleko. Przepraszam, nie przedstawiliśmy się nawet. Nazywam się Jadwiga Dobrowolska, a to mój mąż, profesor Kazimierz Dobrowolski.
Mąż pani Jadwigi skinął głową. Zosia spojrzała na niego z jeszcze większym szacunkiem. Nie znała wprawdzie żadnego profesora, ale uważała, że to musi być ktoś bardzo ważny.
– Mieszkamy w nowiutkiej kamienicy, wybudowanej w tym roku – kontynuowała pani Jadwiga. – Wprowadziliśmy się kilka miesięcy temu. Gaz, ciepła woda, centralne ogrzewanie. Zresztą, co ja będę mówiła, to chyba normalne w naszych czasach. I, co dla Bronki ważne, służbówka jest jasna. Okna wychodzą na ulicę, nie na podwórze.
Zosia słuchała ze zdziwieniem. Kamienica? Służbówka? I czy to ważne, na którą stronę wychodzą okna?
Profesorowa uznała, że ta krótka wymiana zdań z nową służącą w zupełności wystarczy. Wyjęła z torebki notes i pióro, i zaczęła w nim coś zamaszyście zapisywać. Co jakiś czas przerywała pisanie, mrużyła oczy i znów wracała do notatek.
Zosia przyjrzała się okładce gazety, którą czytał profesor. Choć miała już prawie dziewięć lat, nie potrafiła płynnie czytać. Z powodu przeprowadzek często zmieniała szkołę, a czasami całymi miesiącami nie uczęszczała na lekcje. Jednak czarne znaczki na papierze bardzo ją fascynowały i dlatego korzystała z każdej okazji, by ćwiczyć czytanie.
„Wia-do-moś-ci Li-te-ra-ckie” – przesylabizowała w głowie tytuł gazety. Lekko uniosła głowę, by zobaczyć, co znajduje się na kolejnych kartkach. Były gęsto zapisane drobnym drukiem, którego nie potrafiła odcyfrować.
Nagle profesor podsunął żonie gazetę i odczytał na głos:
– Posłuchaj tego: _Angielskiego opanujesz gruntownie najszybciej, Joego Kleinmana, autora „Do you speak English_”.
Pani Jadwiga uśmiechnęła się.
– A komentarz? – zapytała.
– _Angielskiego i Joego może opanujesz. I Kleinmana opanujesz. I autora. Wszystkich opanujesz. Tylko polskiego już nie opanujesz. Never more_.
Profesor wybuchnął śmiechem.
– Ach, ten Julian! – pokręcił głową.
– Skąd wiesz, że to on?
– Redaguje tę rubrykę. Mówił mi, że ślęczy całymi godzinami nad starymi wydaniami czasopism, by wyłowić jakiś zabawny błąd albo celny dowcip. Niektórzy twierdzą, że marnuje talent na takie brednie. A on z kolei twierdzi, że musi ciągle w czymś wertować, szperać, dłubać. Już od dzieciństwa kolekcjonował słowa z różnych języków, które zachwyciły go brzmieniem.
– Tak? To ciekawe – zainteresowała się pani Jadwiga.
– Mówi, że od zawsze musiał mieć jakiegoś bzika. Pokazywał mi te swoje młodzieńcze kajety, zapisane kolumnami takich słów. Podobno zbiera je do dziś. Uważa, że nawet człowiek, który nie zna jakiegoś dźwięku, może czerpać przyjemność z jego słuchania.
– To prawda – szepnęła zaintrygowana pani Jadwiga. – W wierszach Juliana słowa są jak nuty.
– Więc rozumiesz, po co mu to szperactwo. Ale zupełnie nie pojmuję, dlaczego taki wielki poeta pisze wiersze dla dzieci…
Pani Jadwiga odchyliła się i zmarszczyła brwi.
– A ja zupełnie nie rozumiem, dlaczego wy, profesorowie literatury, chcielibyście dyktować poetom, co, jak i kiedy powinni tworzyć, wydawać werdykt, co im się udało, a czego nie powinni się tknąć. Uważacie, że macie do tego prawo?
Choć te słowa zabrzmiały jak oskarżenie, profesor tak ich nie odebrał, bo ukradkiem się uśmiechnął. Najwyraźniej był przyzwyczajony do takich rozmów z żoną.
– Gdybym nie korzystał z tego prawa, pewnie nie byłbym profesorem. Ale jakoś bym to przeżył. Gorzej z tobą. Przecież uwielbiasz być profesorową.
Pani Jadwiga się rozchmurzyła.
– Julianowi w dowcipie nie dorównujesz, ale…
– Bardziej ci się podobam.
– Niech ci będzie. Chociaż Julian jest czarujący. I ma ogień w oczach.
– To ogień prawdziwego talentu – przytaknął jej mąż. – I dlatego nie powinien go marnować na wiersze dla dzieci.
– Słabych wierszy nie wydrukowaliby na pierwszej stronie „Wiadomości Literackich” – obstawała przy swoim pani Jadwiga. – Nie słyszysz, że ten pociąg jedzie w rytm „Lokomotywy” Juliana? _A dokąd? A dokąd? A dokąd? Na wprost! / Po torze, po torze, po torze, przez most…_
Zosi wydawało się, że słowa, które wyrecytowała, rzeczywiście wpadły w stukot kół pociągu. Natomiast profesora zainteresowało coś innego:
– Czytujesz „Wiadomości”? No, no! Myślałem, że wolisz „Moją Przyjaciółkę”.
– To akurat zupełnie nie było dowcipne. Jeśli już, to „Przegląd Mody”. A „Przyjaciółkę” czytam tylko po to, żeby wiedzieć, czego wymagać od służącej.
– Nic dziwnego, że ciągle ją zmieniasz.
– Po prostu wiem, czego szukam – powiedziała z naciskiem, po czym zerknęła na mamę Zosi, która siedziała z pochyloną głową i tobołkiem ściśniętym na kolanach. Zosi udzieliła się niepewność mamy. Czy sprostają wymaganiom tej pani?
– O, już się zbliżamy – oznajmiła profesorowa.
Rzeczywiście, zaśnieżone pola ustąpiły miejsca początkowo niskim, a z czasem coraz wyższym domom. Pociąg wtoczył się na peron. Podróżni wysypali się na zewnątrz i wmieszali w tłum ludzi objuczonych wiklinowymi walizkami, okrągłymi pudłami i obwiązanymi rzemykiem pakunkami.
– Numerowy! – krzyknął profesor.
I jakby na słowa zaklęcia, stanął przed nimi kościsty, wąsaty mężczyzna w czapce z daszkiem. Profesor wręczył mu kwit, a wąsaty chudzielec zniknął w tłumie.
– Przecież nawet na nas nie spojrzał. Czy nas rozpozna? – zastanawiała się profesorowa.
– To jego fach. Jakby miał nas nie rozpoznać? – uspokajał ją mąż.
– Najbardziej martwię się o moje kapelusze – westchnęła.
Zosia, rozglądając się wokół, zrozumiała obawy pani Jadwigi. By przetrwać w dworcowym tłoku, każdy musiał dbać tylko o siebie. Ktoś, głośno pokrzykując, spuszczał tobołek przez okno. Maleńkie dziecko popłakiwało w ramionach matki. Staruszce otulonej chustą rozerwało się ucho od kosza z jabłkami. Owoce poturlały się pod koła wózka nakrytego workiem. Ciągnący wózek mężczyzna w czarnej kapocie pogroził pięścią kobiecie.
Wąsaty chudzielec znów pojawił się nagle, jak za dotknięciem różdżki. Taszczył duży, prostokątny kufer, a drugi – mniejszy, kwadratowy – trzymał pod pachą. Ruszyli przed siebie, wtapiając się w głośny tłum. Mama objęła Zosię, aby się nie zgubiła. Dziewczynka nie mogła oderwać wzroku od różnokolorowych nalepek na kufrze. Widniały na nich obco brzmiące nazwy i ryciny przedstawiające nieznane krajobrazy.
Przed budynkiem dworca czekały w rzędzie błyszczące taksówki. Wyglądały jak karoce bez koni. Mimo mrozu szoferzy stali przed wozami, czekając na pasażerów i głośno dyskutując. Kiedy jeden z nich zauważył zbliżających się podróżnych, natychmiast wskoczył do swojego automobilu i zajechał drogę pierwszemu w kolejce samochodowi.
Właściciel wyprzedzonego auta wychylił się przez okno.
– E, ty, strzelec! – krzyknął. Uspokoił się dopiero, gdy profesor otworzył drzwi jego taksówki.
– Moje uszanowanie – powiedział, uchylając czapki.
Pani Jadwiga i pan Kazimierz zajęli miejsca na tylnym, skórzanym siedzeniu. Jednak mama trzymała Zosię kurczowo za rękę i nie mogła się przemóc, by przekroczyć próg samochodu.
Profesorowa opatuliła się szczelniej futrem.
– Niechże Bronka wsiada! Taki ziąb na zewnątrz – popędzała.
Mama ukradkiem się przeżegnała, wzięła głęboki oddech i weszła do środka. Szofer odwrócił się w jej kierunku.
– A paniusia to by pewnie wolała dorożką? – zagadnął. – Niektórzy za nic nie wsiądą do taksówki, bo im się w głowach kręci. Ale u mnie pasażer czuje się, że tak powiem, jak dziecko w kołysce. Choćbym miał kierownicę trzymać w zębach! – zaśmiał się głośno.
Teraz to nawet Zosia się przestraszyła. Szeroki uśmiech ukazał braki w uzębieniu szofera. Nie byłoby dobrze, gdyby musiał trzymać w zębach kierownicę. Ale już było za późno na ucieczkę.
– Dokąd to? – zapytał.
– Na Nową – odpowiedział profesor.
Automobil warknął, strzelił, gwizdnął i ruszył. Serce Zosi mocniej zabiło. Dotychczas tułała się z mamą po świecie przeważnie pieszo, czasami podwiózł je gdzieś furman, a parę razy podróżowały autobusem. W porównaniu z tymi pojazdami automobil wydawał się mknąć tak szybko, jakby unosił się nad ziemią. Szofer miał jednak na ten temat zupełnie inne zdanie.
– Musimy się wlec za tą dorożką. Zawalidroga! Na prawo nie łaska? Kiedyś widziałem, jak furmanka jechała po torach, a tramwaj musiał się za nią ciągnąć. Ech... – westchnął głośno. – I nie ma rady, człowiek musi siedzieć na klaksonie.
Ścisnął małą trąbkę, z której wydobył się ogłuszający ryk. Mama Zosi podskoczyła na siedzeniu. Profesor zatkał uszy.
– Niechże pan tak nie trąbi – powiedział. – Samochody jeżdżą po ulicach dopiero od niedawna. Świat musi się do nich dostosować...
– Od niedawna! – parsknął szofer. – Już od dobrych piętnastu lat i jest ich coraz więcej. A taki zawalidroga wciąż jeździ po staremu. Jak mu się koń spłoszy, to dopiero się nauczy...
Szofer kontynuował swój wywód o tym, jak to niektóre elegantki, przechodząc przez jezdnię, nawet nie zwracają uwagi na klaksony. Bardziej zależy im na wrażeniu, jakie robią na przechodniach.
W pewnym momencie Zosia przestała go słuchać. Świat za oknem samochodu kompletnie ją pochłonął. Choć dawno się ściemniło, miasto nie spało. Latarnie ciepło świeciły, a neony wesoło migały. Dzwoniły tramwaje, trąbiły klaksony, stukotały kopyta. Za oknem przesuwały się fasady wysokich domów. Na ich parterach, pod przykrytymi śniegiem markizami, mieniły się kolorami sklepowe wystawy.
Samochód zwolnił.
– To tutaj? – upewnił się szofer.
Profesor skinął głową i uregulował należność. Znaleźli się przed wysoką, jasną kamienicą. Podłużne okna, ozdobione kutymi balkonami, układały się w pionowe pasma. Zosia zadarła głowę. Policzyła okna. Pięć. Parter i cztery piętra. Dach domu wieńczyło ozdobne, trójkątne pole.
Szofer zaniósł bagaże do bramy kamienicy, pod masywne, drewniane drzwi, i po chwili blask reflektorów odjeżdżającej taksówki na chwilę oświetlił łuk bramy. Przejście wyłożone jasną kostką zaprowadziło ich do klatki schodowej. Gdy znaleźli się w marmurowym holu, Zosia wstrzymała oddech z zachwytu.
Dozorca z sumiastymi wąsami wybiegł ze stróżówki i usłużnie porwał walizki.
– Chwileczkę – powiedział profesor.
– Jaką znowu chwileczkę? – zdziwiła się pani Jadwiga. – Niech to Kacper zaniesie.
– Powiedziałem, chwileczkę... – Profesor zatrzymał Kacpra zdecydowanym ruchem dłoni, po czym zwrócił się do żony: – Jak zamierzasz powiedzieć naszej gosposi, że już nie jest naszą gosposią?
Profesorowa westchnęła.
– A ty wciąż o tym samym... Jakoś powiem. Ostatecznie to tylko gosposia.
Profesor spojrzał jej prosto w oczy.
– Poczekamy tu chwilę, a ty powinnaś się z nią rozmówić.
Pani Jadwiga pokręciła głową.
– Ach, to twoje wychowanie w majątku! Dobrze, niech ci będzie.
I ruszyła na górę po lśniących, białych schodach. W zdobiącym hol kryształowym lustrze Zosia zobaczyła odbicie wciąż zmartwionej mamy oraz zmieszanego profesora.
– Żona nawet Bronki nie zapytała, czy chce tu pracować… – zaczął profesor.
Mama Zosi spojrzała na niego zaskoczona.
– Będzie Bronka gotować takie dobre flaczki, to zadbam, żeby została – pocieszył ją.
Pani Jadwiga dość długo nie wracała. Zosia śledziła ciemne żyłki na podłogowych płytach. A co, jeśli profesorowa zmieniła zdanie i będą musiały z mamą poradzić sobie same w tym wielkim mieście?
Nagle na schodach zabrzmiały czyjeś zmęczone kroki, a po chwili w holu pojawiła się wysuszona, niemłoda kobieta w spłowiałym płaszczu. Targała dużą, wiklinową walizkę.
– Tak szybko się Hanka uwinęła? – zapytał ze zdziwieniem profesor.
– Nie ma co czekać. Przecież muszę zwolnić służbówkę.
Zosia domyśliła się, że była to pewnie ta służąca, którą pani Jadwiga właśnie zwolniła.
– U przyjaciółki żony będzie Hance dobrze – powiedział dobrotliwie profesor.
Kobieta uśmiechnęła się blado, lecz zapewnienie profesora chyba nie poprawiło jej humoru. Spojrzała na Zosię i jej mamę, po czym pokręciła głową, jakby chciała je przed czymś przestrzec.
– Już może Kacper zabrać walizki – oznajmił profesor, wciskając dozorcy do ręki kilka monet.
Zosia dotknęła nieśmiało drewnianej poręczy balustrady, którą tworzyły powyginane łodygi kutych kwiatów. Mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze. Drzwi jeszcze pachniały świeżym drewnem. Profesor nacisnął mosiężną klamkę i zaprosił je obie do środka.
Przestronne i jasne wnętrze w niczym nie przypominało ciasnych i wilgotnych suteren, w których dotychczas pomieszkiwały z mamą. Za uchylonymi drzwiami po lewej stronie korytarza widać było przeszklony kredens wypełniony szczelnie książkami. Pani Jadwiga w ciemnozielonej sukni z marszczonym dekoltem stała w drzwiach znajdujących się po przeciwnej stronie.
– Kuchnia już na Bronkę czeka – powiedziała.
Podeszły nieśmiało we wskazanym kierunku. Podłużne pomieszczenie, wyłożone kremowymi płytkami, wypełniał ciąg perłowobiałych szafek. Na palnikach kuchenki czekały błyszczące garnki, a pod oknem rozpościerał się duży blat, przy którym stało wysokie krzesło.