Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Prezydenci USA w XXI wieku - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Prezydenci USA w XXI wieku - ebook

Profesor Longin Pastusiak, amerykanista, znawca biografii prezydentów i pierwszych dam Stanów Zjednoczonych, przygotował książkę poświęconą prezydentom sprawującym tę funkcję w XXI wieku. Jest ich czterech: George W. Bush, Barack Obama, Donald Trump i niedawno wybrany Joe Biden. Wszyscy barwni, nietuzinkowi i bardzo różnie oceniani. Czytelnicy poznają ich życiorysy, sukcesy i porażki w polityce, ale także życie prywatne i rodzinne, poglądy i zainteresowania. Tradycyjnie nie zabraknie anegdot, romansów i skandali. Dla prof. Pastusiaka Biały Dom i jego lokatorzy nie mają tajemnic!

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-11-16641-7
Rozmiar pliku: 3,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORA

Od Autora

Niniej­sza książka zawiera bio­gra­fie czte­rech pre­zy­den­tów Sta­nów Zjed­no­czo­nych, któ­rzy zasia­dali w Bia­łym Domu w XXI wieku. Byli to: repu­bli­ka­nin Geo­rge W. Bush (2001–2009), demo­krata Barack Obama (2009–2017), repu­bli­ka­nin Donald Trump (2017–2021) i Joe Biden (2021–…). Zain­te­re­so­wa­nych innymi pre­zy­den­tami odsy­łam do mojej trzy­to­mo­wej książki pt. „Pre­zy­denci Sta­nów Zjed­no­czo­nych”, Aka­de­mia Finan­sów i Biz­nesu Vistula, Ofi­cyna Wydaw­ni­czo-Poli­gra­ficzna i Rekla­mowo-Han­dlowa „Adam”, War­szawa 2018.

Ta praca jest zbio­rem szki­ców bio­gra­ficz­nych. Sta­ra­łem się w miarę moż­no­ści nadać im jed­no­litą kon­struk­cję, choć nie zawsze było to moż­liwe. Sta­ra­łem się także nie odry­wać bio­gra­fii pre­zy­den­tów od epoki, w któ­rej żyli, i od pro­ble­mów poli­tycz­nych, gospo­dar­czych i spo­łecz­nych, z któ­rymi mieli do czy­nie­nia. Ogromne roz­miary two­rzywa histo­rycz­nego, z któ­rym mia­łem do czy­nie­nia, zmu­siły mnie do selek­cji mate­riału.

Poszu­ki­wa­czy polo­ni­ków i związ­ków poszcze­gól­nych pre­zy­den­tów z Pol­ską i spra­wami naszego kraju odsy­łam do innej mojej pracy: _Pre­zy­denci ame­ry­kań­scy wobec spraw pol­skich_, Dom Wydaw­ni­czy Bel­lona, War­szawa 2003, s. 411; _400 lat sto­sun­ków pol­sko-ame­ry­kań­skich (1608–2008)_, vol. 1-2, Ofi­cyna ADAM, War­szawa 2010, s. 1982. Zain­te­re­so­wa­nych nato­miast aneg­do­tami i cie­ka­wost­kami z życia pre­zy­den­tów Sta­nów Zjed­no­czo­nych odsy­łam do mojej dwu­to­mo­wej książki pt. _Pre­zy­denci USA w aneg­do­cie. Od Waszyng­tona do Roose­velta_, wyd. Bel­lona, War­szawa 2014, s. 446, a także do książki pt. _Pre­zy­denci USA w aneg­do­cie. Od Tru­mana do Obamy_, wyd. Bel­lona, War­szawa 2015, s. 358.WSTĘP. PRE­ZY­DENT W AME­RY­KAŃ­SKIM SYS­TE­MIE WŁA­DZY

Wstęp

Pre­zy­dent w ame­ry­kań­skim sys­te­mie wła­dzy

Amery­kań­ski sys­tem rzą­dowy czę­sto okre­śla się mia­nem pre­zy­denc­kiego lub pre­zy­den­cjal­nego. Zakres wła­dzy pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych jest rze­czy­wi­ście duży, choć ogra­ni­czony. Pre­zy­dent jest bowiem nie tylko głową pań­stwa, sze­fem rządu, naczel­nym dowódcą sił zbroj­nych, ale _de facto_ rów­nież przy­wódcą swo­jej par­tii.

Jest to więc urząd odpo­wie­dzialny, a skutki pro­wa­dzo­nej przez pre­zy­denta poli­tyki czę­sto wykra­czają daleko poza gra­nice Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Publi­cy­ści ame­ry­kań­scy lubią okre­ślać urząd pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych jako „naj­bar­dziej odpo­wie­dzialny”, „naj­trud­niej­szy”, „naj­bar­dziej nie­wdzięczny”, „naj­dziw­niej­szy”, „naj­bar­dziej stre­so­genny”, „naj­bar­dziej nie­bez­pieczny”, „naj­bar­dziej osa­mot­niony” itp. Mimo to ni­gdy nie bra­ko­wało chęt­nych do wpro­wa­dze­nia się na cztery lata i wię­cej do Bia­łego Domu. Fotel pre­zy­denta niczym magnes przy­ciąga poli­ty­ków ame­ry­kań­skich. Rywa­li­za­cja o to sta­no­wi­sko jest ostra, a walka auten­tyczna. Mimo to w rywa­li­za­cji wygry­wali na ogół poli­tycy mier­nego kali­bru, jak okre­ślają ich histo­rycy ame­ry­kań­scy – _medio­cre_. Esta­bli­sh­ment ame­ry­kań­ski, a więc nie­for­malne ośrodki decy­zyjne pre­fe­rują na sta­no­wi­sku pre­zy­denta słab­szą jed­nostkę uza­leż­nioną od nich. Czło­wiek bar­dzo bogaty lub zbyt inte­li­gentny byłby nie­za­leżny, mógłby odwo­ły­wać się do spo­łe­czeń­stwa i pro­wa­dzić zbyt samo­dzielną poli­tykę, która nie szłaby w parze z inte­re­sami róż­nych grup wiel­kiego kapi­tału. Biz­nes lubi pre­zy­den­tów pokor­nych, sła­bych i zależ­nych, któ­rzy siłę demon­strują tylko wów­czas, kiedy powstaje sytu­acja zagra­ża­jąca inte­re­som Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Moim zda­niem zwięk­sza się roz­ziew mię­dzy pro­ce­sem selek­cji kan­dy­da­tów na urząd pre­zy­dencki a wymo­gami nowo­cze­snego i odpo­wie­dzial­nego pro­cesu decy­zyj­nego oraz warun­kami, któ­rym winien odpo­wia­dać kali­ber umy­słowy osoby zaj­mu­ją­cej urząd pre­zy­denta. Obecny sys­tem selek­cji pre­fe­ruje styl i oso­bo­wość kan­dy­data, nie zaś jego wie­dzę, inte­lekt i rze­czy­wi­ste zdol­no­ści przy­wód­cze. „Wielcy pre­zy­denci – pisał poli­to­log ame­ry­kań­ski – byli rzad­ko­ścią w histo­rii Ame­ryki. Nowy pro­ces nomi­na­cji pre­zy­denckich pro­wa­dzi do tego, że wielcy pre­zy­denci będą w przy­szło­ści jesz­cze więk­szą rzad­ko­ścią”¹.

Tak naprawdę to w moim oso­bi­stym prze­ko­na­niu spo­śród czter­dzie­stu czte­rech pre­zy­den­tów ame­ry­kań­skich tylko jeden z nich był wiel­kim czło­wie­kiem, a dwóch innych było wiel­kimi pre­zy­den­tami. Ten wielki czło­wiek to Tomasz Jef­fer­son, który był nie tylko poli­ty­kiem, ale także antro­po­lo­giem, archi­tek­tem, bota­ni­kiem, geo­gra­fem, numi­zma­ty­kiem, far­me­rem, wyna­lazcą, lin­gwi­stą, mete­oro­lo­giem, mate­ma­ty­kiem, praw­ni­kiem, astro­no­mem, filo­zo­fem, pisa­rzem i muzy­kiem. Można go więc nazwać ame­ry­kań­skim Leonar­dem da Vinci. Dwoma zaś wiel­kimi pre­zy­den­tami byli Abra­ham Lin­coln, który rozu­miał wewnętrzną sytu­ację kraju, oraz Fran­klin Delano Roose­velt, który rozu­miał nie tylko wewnętrzną, ale także zewnętrzną sytu­ację Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Zarówno Lin­coln, jak i Roose­velt w porę uchwy­cili trendy histo­ryczne. Pierw­szy – zno­sząc nie­wol­nic­two i wal­cząc o jed­ność kraju. Drugi – refor­mu­jąc dra­pieżny sys­tem kapi­ta­li­styczny w kie­runku bar­dziej oświe­co­nego, wypro­wa­dził kraj z głę­bo­kiego kry­zysu i przy­czy­nił się do klę­ski faszy­zmu.

W 1983 r. pro­fe­sor Robert Mur­ray, z Pen­n­sy­lva­nia State Uni­ver­sity, prze­pro­wa­dził son­daż wśród 864 histo­ry­ków ame­ry­kań­skich w spra­wie kla­sy­fi­ka­cji jako­ścio­wej pre­zy­den­tów Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Kla­sy­fi­ka­cją nie objęto Ronalda Reagana oraz dwóch innych pre­zy­den­tów: Wil­liama Henry’ego Har­ri­sona i Jamesa Gar­fielda, któ­rzy zbyt krótko zasia­dali na fotelu pre­zy­denc­kim². Oto tabela „kla­sy­fi­ka­cyjna”:

------------------------- -----------------------
Wielcy Pra­wie wielcy
Abra­ham Lin­coln The­odore Roose­velt
Fran­klin D. Roose­velt Woodrow Wil­son
Jerzy Waszyng­ton Andrew Jack­son
Tomasz Jef­fer­son Harry S. Tru­man
Wię­cej niż prze­ciętni Prze­ciętni
John Adams Wil­liam McKin­ley
Lyn­don B. John­son Wil­liam Howard Taft
Dwi­ght D. Eisen­ho­wer Mar­tin Van Buren
James K. Polk Her­bert Hoover
John F. Ken­nedy Ruther­ford B. Hayes
James Madi­son Che­ster A. Arthur
James Mon­roe Gerald Ford
John Quincy Adams Jimmy Car­ter
Gro­ver Cle­ve­land Ben­ja­min Har­ri­son
Mniej niż prze­ciętni Fia­sko
Zachary Tay­lor Andrew John­son
John Tyler James Bucha­nan
Mil­lard Fil­l­more Richard M. Nixon
Calvin Coolidge Ulys­ses S. Grant
Fran­klin Pierce War­ren G. Har­ding
------------------------- -----------------------

Powyż­sza tabela nie jest oparta na żad­nych zobiek­ty­wi­zo­wa­nych kry­te­riach nauko­wych, zarówno w odnie­sie­niu do sze­ściu grup kla­sy­fi­ka­cyj­nych, jak i pozy­cji w nich poszcze­gól­nych pre­zy­den­tów. Jest to tylko wyraz zbio­ro­wego sen­ty­mentu współ­cze­snych histo­ry­ków ame­ry­kań­skich, odzwier­cie­dla­ją­cego ich subiek­tywne odczu­cia. Przy­to­czy­łem tę tabelę raczej dla cie­ka­wo­ści niż ze wzglę­dów nauko­wych.

Więk­szość pre­zy­den­tów Sta­nów Zjed­no­czo­nych to byli ludzie uczciwi. Wielu jed­nak zaan­ga­żo­wało się w prak­tyki korup­cyjne lub tole­ro­wało wokół sie­bie nad­uży­cia wła­dzy. Pra­wie każdy docho­dził do Bia­łego Domu w wyniku machi­na­cji poli­tycz­nych apa­ratu par­tyj­nego i wpły­wo­wych grup inte­re­sów. _Poli­tics is dirty busi­ness_ (Poli­tyka to brudny inte­res) – mówią Ame­ry­ka­nie i mają na to aż nadto dowo­dów.

Wpraw­dzie twórcy kon­sty­tu­cji ame­ry­kań­skiej nie ogra­ni­czyli dłu­go­ści urzę­do­wa­nia pre­zy­denta, ale usta­liła się w USA tra­dy­cja (pre­ce­dens usta­no­wiony przez pierw­szego pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych – Jerzego Waszyng­tona) doty­cząca dwu­krot­nego pia­sto­wa­nia tego urzędu. To nie­pi­sane prawo zostało naru­szone przez Fran­klina Roose­velta, który w roku 1940 po raz trzeci, a w 1944 po raz czwarty wybrany został na pre­zy­denta. Zor­ga­ni­zo­wane grupy inte­re­sów uwa­żały taką wie­lo­let­nią obec­ność w Bia­łym Domu za nie­zbyt odpo­wia­da­jącą zróż­ni­co­wa­nym inte­re­som roz­ma­itych kół. Brak odpo­wied­niego, kon­sty­tu­cyj­nego prze­pisu stwa­rzał pre­zy­den­towi moż­li­wość odwo­ły­wa­nia się do narodu, co w pew­nym sen­sie zmniej­szało jego zależ­ność od grup naci­sku.

W 1947 r. Kon­gres uchwa­lił poprawkę do kon­sty­tu­cji USA, ogra­ni­cza­jącą czas pia­sto­wa­nia urzędu pre­zy­denta przez jedną osobę do dwóch kaden­cji. W 1951 r. poprawka ta została raty­fi­ko­wana przez wyma­ganą liczbę sta­nów i odtąd znana jest jako XXII poprawka do kon­sty­tu­cji.

Jakim for­mal­nym warun­kom powi­nien odpo­wia­dać kan­dy­dat na pre­zy­denta?

Kan­dy­dat na sta­no­wi­sko pre­zy­denta powi­nien speł­niać okre­ślone, for­malne wyma­ga­nia kon­sty­tu­cyjne. Musi mieć przy­naj­mniej trzy­dzie­ści pięć lat, miesz­kać przez mini­mum 14 lat w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, być oby­wa­te­lem tego kraju od uro­dze­nia. Jeżeli cho­dzi o przy­wi­leje, to pre­zy­dent korzy­sta z immu­ni­tetu, tzn. jest poza zasię­giem wła­dzy jakie­go­kol­wiek sądu i może być pozba­wiony urzędu tylko w przy­padku oskar­że­nia go przez Kon­gres o zdradę lub inne prze­stęp­stwa (impe­ach­ment). Pierw­szy raz w histo­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych posta­wiono w stan oskar­że­nia pre­zy­denta w 1868 r. i doty­czyło to następcy A. Lin­colna, pre­zy­denta Andrew John­sona. Po raz drugi pró­bo­wano usu­nąć pre­zy­denta w dro­dze pro­cesu impe­ach­mentu w 1974 r. Doty­czyło to Richarda Nixona uwi­kła­nego w afery Water­gate. Nixon jed­nak ustą­pił ze sta­no­wi­ska, co prze­rwało pro­ces usu­nię­cia go. Trzeci raz pro­ce­durę impe­ach­mentu zasto­so­wano wobec Billa Clin­tona oskar­żo­nego o krzy­wo­przy­się­stwo. Do usu­nię­cia pre­zy­denta ze sta­no­wi­ska w gło­so­wa­niu w Sena­cie w 1999 r. zabra­kło wyma­ga­nej więk­szo­ści 2/3 gło­sów. Do uchwa­le­nia wnio­sku zabra­kło jed­nego głosu.

Wice­pre­zy­dent musi speł­niać wszyst­kie wyma­ga­nia sta­wiane pre­zy­den­towi, ponie­waż w każ­dej chwili może objąć ten urząd. Dotych­czas dzie­wię­cio­krot­nie w histo­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych urzę­du­jący wice­pre­zy­denci zostali pre­zy­den­tami. Przed­ostatni raz, po zabój­stwie Johna F. Ken­nedy’ego w 1963 r., fotel pre­zy­dencki objął ówcze­sny wice­pre­zy­dent Lyn­don B. John­son, a ostatni raz po ustą­pie­niu Nixona w 1974 r. pre­zy­den­tem został Gerald R. Ford.

Sys­tem wybie­ra­nia pre­zy­denta w Sta­nach Zjed­no­czo­nych jest dość skom­pli­ko­wany. Wynika to przede wszyst­kim z prze­mie­sza­nia się sta­rych zwy­cza­jów z nowymi for­mami powszech­nego gło­so­wa­nia. Wybory pre­zy­denc­kie skła­dają się z dwóch eta­pów: uzy­ska­nia nomi­na­cji i samych wybo­rów. Kon­sty­tu­cja nie regu­luje spraw zwią­za­nych z nomi­na­cją. Stwa­rza to dodat­kowe warunki sprzy­ja­jące roz­ma­itym manew­rom. Kan­dy­da­tów na sta­no­wi­sko pre­zy­denta i wicepre­zy­denta wysu­wają: Par­tia Demo­kra­tyczna, Par­tia Repu­bli­kań­ska oraz inne, pomniej­sze par­tie. Nomi­na­cji doko­nuje się na zjaz­dach, w któ­rych bie­rze udział kilka tysięcy dele­ga­tów.

Spo­sób wysu­wa­nia dele­ga­tów na kon­wen­cje jest różny w poszcze­gól­nych sta­nach. Kie­dyś, po pro­stu, bos­so­wie par­tyjni – tzw. machina par­tyjna – wysu­wała dele­ga­tów. Obec­nie w sta­nach odby­wają się tzw. pra­wy­bory i są one swego rodzaju testem popu­lar­no­ści poszcze­gól­nych pre­ten­den­tów do fotela pre­zy­denc­kiego. W pra­wy­bo­rach gło­sują oddziel­nie demo­kraci i repu­bli­ka­nie. Pra­wy­bory mogą być „otwarte” lub „zamknięte”, w zależ­no­ści od tego, czy są dostępne tylko dla zare­je­stro­wa­nych człon­ków danej par­tii, czy też dla wszyst­kich wybor­ców.

Wybory wstępne umoż­li­wiają wybor­com wypo­wie­dze­nie się, w for­mie gło­so­wa­nia, na temat poli­ty­ków ubie­ga­ją­cych się o zdo­by­cie popar­cia jed­nej z dwu wiel­kich par­tii. Wybiera się rów­nież dele­ga­tów na ogól­no­kra­jową kon­fe­ren­cję par­tii. Dele­gaci są tylko moral­nie, a nie praw­nie, zobo­wią­zani do gło­so­wa­nia na tych kan­dy­da­tów, któ­rzy zwy­cię­żyli w ich sta­nach.

Wyni­ków pra­wy­bo­rów nie należy prze­ce­niać. Są one swego rodzaju wstęp­nym reko­ne­san­sem pozwa­la­ją­cym, w dość ogra­ni­czo­nym stop­niu, zorien­to­wać się kan­dy­da­tom do pre­zy­den­tury co do ich dal­szych szans. Zna­cze­nie pra­wy­bo­rów pomniej­sza fakt, że bie­rze w nich udział nie­wielki odse­tek wybor­ców (ponad 30% danego stanu). Ponadto nie wszy­scy kan­dy­daci do nomi­na­cji biorą w nich udział i nie zawsze docho­dzi do bez­po­śred­niej rywa­li­za­cji. Na ogół zgła­szają oni swe kan­dy­da­tury w tych sta­nach, w któ­rych mogą liczyć na suk­ces. Ponadto dele­gaci na kon­wen­cji, mimo pra­wy­bo­rów, mogą zmie­niać zda­nie i na ogół dotrzy­mują obiet­nic tylko do pierw­szego gło­so­wa­nia nomi­na­cyj­nego. Póź­niej „han­dlują” swymi gło­sami.

Histo­ria wybo­rów ame­ry­kań­skich wyka­zuje, że poli­ty­kom, któ­rzy nie sta­wali do walki w pra­wy­bo­rach, uda­wało się uzy­skać nomi­na­cję swej par­tii i wygry­wać wybory. I odwrot­nie. Tym, któ­rzy odno­sili zwy­cię­stwa w pra­wy­bo­rach, nie uda­wało się uzy­skać nomi­na­cji (np. sena­tor E. McCar­thy w 1968 r.). Nie ulega jed­nak wąt­pli­wo­ści, że zwy­cię­stwo w wybo­rach wstęp­nych uła­twia zdo­by­cie nomi­na­cji. Przy­kła­dem tego byli sena­torzy Geo­rge McGo­vern w 1972 r., Wal­ter Mon­dale w 1984 r. i Bill Clin­ton w 1992 r., Geo­rge W. Bush w 2000 r. czy Barack Obama w 2008 r.

Na kon­wen­cji toczy się ostra walka o głosy. Trwają prze­targi, zawie­rane są soju­sze, kom­pro­misy itp. Kon­wen­cja, oprócz nomi­na­cji kan­dy­data na pre­zy­denta i wicepre­zy­denta, uchwala plat­formę wybor­czą par­tii.

Na początku wrze­śnia w roku wybo­rów zaczyna się ofi­cjalna kam­pa­nia wybor­cza, czyli rywa­li­za­cja obu ekip – repu­bli­kań­skiej i demo­kra­tycz­nej – o fotel pre­zy­denta. Przy­szły kan­dy­dat przed­sta­wia obiet­nice, czę­sto nie­ma­jące szans reali­za­cji. Zwy­cię­ski kan­dy­dat nie stara się nawet spe­cjal­nie o urze­czy­wist­nie­nie wielu z nich.

W pierw­szy wto­rek po pierw­szym ponie­działku listo­pada odbywa się gło­so­wa­nie powszechne. Wybiera się jed­nak nie pre­zy­denta, ale tzw. kole­gium elek­tor­skie (_Elec­to­ral Col­lege_), które z kolei wybie­rze przy­szłego pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Każdy stan wysyła do kole­gium tylu elek­to­rów, ilu jest sena­to­rów i człon­ków Izby Repre­zen­tan­tów z danego stanu. Ponie­waż liczba elek­to­rów zależna jest od liczby miesz­kań­ców, naj­waż­niej­szą rolę w kam­pa­nii wybor­czej odgry­wają Stany naj­gę­ściej zalud­nione. Z tego też względu kan­dy­daci obu par­tii naj­bar­dziej oży­wioną kam­pa­nię pro­wa­dzą w dużych, zalud­nio­nych sta­nach.

Kole­gium elek­tor­skie składa się z 538 elek­to­rów. Aby zostać pre­zy­den­tem, trzeba uzy­skać wię­cej niż połowę, czyli 270 gło­sów. Elek­to­rzy gło­sują w grud­niu na kan­dy­da­turę, która uzy­skała więk­szość gło­sów w ich sta­nie. Kan­dy­dat, który uzy­skał więk­szość gło­sów w listo­pa­dzie w danym sta­nie, prze­chwy­tuje wszyst­kie głosy elek­tor­skie tego stanu. Dzięki temu w zasa­dzie już w listo­pa­dzie wia­domo, kto zosta­nie pre­zy­den­tem. Mogą rów­nież ist­nieć nie­prze­wi­dziane sytu­acje. Na przy­kład nic nie może zmu­sić elek­tora, aby oddał swój głos na zwy­cięzcę w jego sta­nie. Jest on bowiem jedy­nie moral­nie zobo­wią­zany do usza­no­wa­nia woli więk­szo­ści wybor­ców swo­jego stanu.

For­mal­nie wybór pre­zy­denta odbywa się w ten spo­sób, że elek­to­rzy, któ­rych lud­ność wybrała w listo­pa­dzie, zbie­rają się w grud­niu w sto­li­cach swo­ich sta­nów i oddają głosy na kan­dy­data, który zwy­cię­żył w ich sta­nie. Kole­gium elek­tor­skie jako całość, jako organ kolek­tywny – nie ist­nieje. Następ­nie głosy te prze­syła się do Waszyng­tonu, gdzie na początku stycz­nia nastę­puje for­malne prze­li­cza­nie ich na posie­dze­niu Kon­gresu.

Może się zda­rzyć, że żaden ze zgło­szo­nych kan­dy­da­tów nie uzy­ska wyma­ga­nej liczby gło­sów. Moż­liwe jest to wtedy, gdy ist­nieje wię­cej niż dwóch kan­dy­da­tów lub jeżeli wynik jest remi­sowy. W takim przy­padku pre­zy­denta wybiera Izba Repre­zen­tan­tów. Wyda­rze­nie to miało miej­sce w 1800 r. oraz w 1824 r. Może zaist­nieć rów­nież taki przy­pa­dek przy tym sys­te­mie wybo­rów, że kan­dy­dat, mimo iż uzy­skał w sumie więk­szą liczbę gło­sów ogółu wybor­ców z całego kraju, nie został wybrany na pre­zy­denta, ponie­waż nie uzy­skał więk­szo­ści w kole­gium wybor­czym. Takie sytu­acje miały już miej­sce w histo­rii wybo­rów pre­zy­denc­kich. Ostatni raz miało to miej­sce w wybo­rach 2016 r., kiedy kan­dy­datka demo­kra­tów, Hil­lary Clin­ton, uzy­skała 2,9 mln wię­cej gło­sów w gło­so­wa­niu powszech­nym, ale prze­wagę w kole­gium elek­tor­skim miał Donald Trump i on został pre­zy­den­tem USA. Zaprzy­się­że­nie pre­zy­denta nastę­puje 20 stycz­nia następ­nego roku po wybo­rach.

Sys­tem ten jest kry­ty­ko­wany w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, ale mimo to wszel­kie próby zre­for­mo­wa­nia, uno­wo­cze­śnie­nia, demo­kra­ty­zo­wa­nia sys­temu wybor­czego napo­ty­kają prze­szkody.

W wybo­rach ame­ry­kań­skich ogromną rolę odgrywa pie­niądz. Jest to poważne ogra­ni­cze­nie zasad demo­kra­tycz­nych. Kto ma bowiem pie­niądze, ma więk­sze szanse zwy­cię­stwa w wybo­rach. Pre­zy­dencka kam­pa­nia wybor­cza w Sta­nach Zjed­no­czo­nych jest naj­dłuż­sza i naj­droż­sza. W 2004 roku kosz­to­wała ona 1 910 230 862 dolary, a w 2012 r. – 2 621 415 792 dolary. Kan­dy­dat na pre­zy­denta może finan­so­wać swoją kam­pa­nię wybor­czą ze środ­ków budże­to­wych, ale wów­czas ma ogra­ni­czone moż­li­wo­ści korzy­sta­nia ze źró­deł pry­wat­nych. Nic więc dziw­nego, że więk­szość kan­dy­da­tów nie korzy­sta z pie­nię­dzy budże­to­wych.

W 2010 roku Sąd Naj­wyż­szy Sta­nów Zjed­no­czo­nych orzekł, że kor­po­ra­cje i związki zawo­dowe nie mają żad­nych ogra­ni­czeń w finan­so­wa­niu komi­te­tów wybor­czych, o ile nie są one zwią­zane imien­nie z któ­rymś z kan­dy­da­tów. W 2014 r. tenże Sąd Naj­wyż­szy roz­luź­nił ogra­ni­cze­nia dla osób pry­wat­nych w finan­so­wa­niu kam­pa­nii wybor­czych. Obie te decy­zje przy­czy­niły się do zwięk­sze­nia roli pie­nią­dza i osób z pie­niędzmi w pro­ce­sie wybor­czym w USA. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych ist­nieje 500 tys. obie­ral­nych sta­no­wisk. Kam­pa­nia wybor­cza 1972 r. – zda­niem ame­ry­kań­skiego eks­perta w dzie­dzi­nie finan­so­wa­nia wybo­rów, Her­berta Ale­xan­dra – kosz­to­wała ponad 400 mln dola­rów. Koszty kam­pa­nii wzra­stają, ponie­waż kan­dy­daci coraz czę­ściej korzy­stają z tele­wi­zji, kom­pu­te­rów, ankiet wybor­czych itp. W 1972 r. minuta pro­gramu w sieci tele­wi­zyj­nej CBS w róż­nych godzi­nach kosz­to­wała od 40 do 55 tys. dola­rów. Oce­nia się, że kan­dy­daci na różne sta­no­wiska w 1984 r. wydali na kam­pa­nię wybor­czą w sumie około 1 mld dola­rów. Nic więc dziw­nego, że kan­dy­daci na obie­ralne sta­no­wiska zabie­gają przede wszyst­kim o pie­nią­dze. Nel­son A. Roc­ke­fel­ler w 1970 r., ubie­ga­jąc się o ponowny wybór na guber­na­tora stanu Nowy Jork, wydał 7,7 mln dola­rów na kam­pa­nię wybor­czą, z tego 4,5 mln dola­rów, czyli 58%, z kasy rodzin­nej³.

Geo­rge McGo­vern, kan­dy­dat Par­tii Demo­kra­tycz­nej w wybo­rach pre­zy­denc­kich 1972 r., stał na jed­nej z ulic nowo­jor­skich i sprze­da­wał swoje auto­grafy po dola­rze za sztukę. Oczy­wi­ście, nie cho­dzi tu o małe sumy. Sub­sy­dia się­gają czę­sto ogrom­nych roz­mia­rów i im więk­sze są stawki dla danego kan­dy­data, tym więk­sza moż­li­wość korup­cji i zacią­ga­nia kom­pro­mi­tu­ją­cych zobo­wią­zań. W okre­sie pre­zy­den­tury Eisen­ho­wera amba­sa­do­rem Sta­nów Zjed­no­czo­nych w Cej­lo­nie mia­no­wany został Maxwell Gluck, który finan­so­wał kam­pa­nię wybor­czą Eisen­ho­wera. Gdy sta­nął przed komi­sją senacką, mającą zatwier­dzić jego nomi­na­cję, nie potra­fił nawet wymie­nić nazwi­ska pre­miera tego kraju. Ofe­ro­wa­nie sta­no­wisk amba­sa­do­rów ludziom, któ­rzy prze­ka­zali poważną kwotę na kam­pa­nię wybor­czą, to od dawna sto­so­wana prak­tyka. Nixon na przy­kład w ten spo­sób spła­cił długi pię­ciu oso­bom, które hoj­nie doto­wały jego kam­pa­nię w 1968 r., mimo iż ludzie ci nie mieli żad­nego doświad­cze­nia dyplo­ma­tycz­nego.

„Zbie­ra­nie fun­du­szy wybor­czych jest naj­obrzy­dliw­szym, poni­ża­ją­cym i kło­po­tli­wym aspek­tem pro­cesu wybor­czego” – oświad­czył Hubert H. Hum­ph­rey, który sam zabie­gał o takie fun­du­sze, bez któ­rych nie mógłby kon­ty­nu­ować swo­jej kariery poli­tycz­nej.

W latach 1925, 1939 i 1940 Kon­gres przyj­mo­wał różne ustawy mające na celu ogra­ni­cze­nie wiel­ko­ści poje­dyn­czych dota­cji do 5 tys. dola­rów oraz zaka­zu­jące komi­te­tom wybor­czym wydat­ko­wa­nia wię­cej niż 3 mln dola­rów rocz­nie. Ustawa Tafta–Har­tleya z 1947 r. zaka­zy­wała związ­kom zawo­do­wym wypła­ca­nia pie­nię­dzy na fun­dusz wybor­czy. Ustawy te jed­nak oka­zały się nie­sku­teczne. Ci, co chcieli, zawsze zna­leźli spo­sób na omi­nię­cie obo­wią­zu­ją­cych prze­pi­sów. W kwiet­niu 1972 r. weszła w życie ustawa zabra­nia­jąca wydat­ko­wa­nia kan­dy­da­tom z wła­snej kasy oraz z kasy rodzin­nej sum więk­szych niż 25 tys. dola­rów w wybo­rach do Izby Repre­zen­tan­tów, 35 tys. dola­rów w wybo­rach do Senatu oraz 50 tys. dola­rów w kam­pa­nii pre­zy­denc­kiej. Kan­dy­daci ubie­ga­jący się o urząd zobo­wią­zani są ponadto do ujaw­nia­nia list ofia­ro­daw­ców. Nie spo­wo­do­wało to jed­nak istot­nych zmian. Obec­nie, w pew­nym stop­niu, kam­pa­nię wybor­czą finan­suje się ze środ­ków publicz­nych, ażeby w ten spo­sób unik­nąć uza­leż­nie­nia poli­ty­ków od boga­tych ofia­ro­daw­ców. Umac­nia to sys­tem dwu­par­tyjny. Związki zacho­dzące mię­dzy biz­ne­sem a poli­tyką w Sta­nach Zjed­no­czo­nych są głę­boko zako­rze­nione. Wyka­zały to rów­nież skan­dale zwią­zane z finan­so­wa­niem pre­zy­denc­kiej kam­pa­nii wybor­czej w roku 1996.

W walce poli­tycz­nej wyko­rzy­stuje się różne chwyty. Tygo­dnik „Time” pisał: „Jeśli nawet uwzględni się fakt, że w ramach roz­gry­wek wybor­czych wszy­scy kan­dy­daci gor­li­wie łowią skan­dale obcią­ża­jące swych prze­ciw­ni­ków, tego­roczna atmos­fera poli­tyczna wydaje się szcze­gól­nie zatruta i prze­siąk­nięta odo­rem łapow­nic­twa, brud­nych machi­na­cji finan­so­wych, mię­dzy­na­ro­do­wego szpie­go­stwa i fawo­ry­zo­wa­nia przez rząd zaprzy­jaź­nio­nych wiel­kich kor­po­ra­cji”⁴. Kam­pa­nia wybor­cza w 1972 r. rze­czy­wi­ście obfi­to­wała w roz­ma­ite skan­dale, z któ­rych naj­gło­śniej­sza była tzw. afera Water­gate. 17 czerwca 1972 r. w nocy poli­cja przy­ła­pała na gorą­cym uczynku pię­ciu ludzi, któ­rzy wła­my­wali się do Komi­tetu Kra­jo­wego Par­tii Demo­kra­tycz­nej, foto­gra­fu­jąc doku­menty i insta­lu­jąc apa­raty pod­słu­chowe. Ludzie ci byli bez­po­śred­nio powią­zani z komi­te­tem na rzecz ponow­nego wyboru pre­zy­denta Nixona. Obu­rze­nie z powodu afery Water­gate i nad­uży­cia wła­dzy przez ludzi z Bia­łego Domu było tak silne, że 9 sierp­nia 1974 r. pre­zy­dent Nixon został zmu­szony do ustą­pie­nia ze swego sta­no­wi­ska.

Wróćmy jed­nak do naj­wyż­szego urzędu w Sta­nach Zjed­no­czo­nych – urzędu pre­zy­denta. Jakie upraw­nie­nia wyko­naw­cze posiada pre­zy­dent?

Zgod­nie z kon­sty­tu­cją Sta­nów Zjed­no­czo­nych z 1787 r. pre­zy­dent jest sze­fem wła­dzy wyko­naw­czej. Pre­zy­dent obsa­dza, za radą i zgodą Senatu, klu­czowe sta­no­wi­ska w rzą­dzie. Ponie­waż kon­sty­tu­cja nie wypo­wiada się w spra­wie usu­wa­nia osób z tych sta­no­wisk, zakłada się, że w tym zakre­sie pre­zy­dent posiada nie­ogra­ni­czoną wła­dzę. Ponadto pre­zy­dent posiada peł­nię wła­dzy mię­dzy innymi w wyda­wa­niu pole­ceń pod­le­głym mu oso­bom na odcinku wła­dzy wyko­naw­czej.

W Sta­nach Zjed­no­czo­nych nie ma mini­strów, są sekre­ta­rze poszcze­gól­nych depar­ta­men­tów wcho­dzą­cych w skład gabi­netu. Sekre­ta­rze jed­nak odpo­wie­dzialni są przed pre­zy­den­tem, a nie przed Kon­gre­sem. Człon­ko­wie rządu nie mogą być rów­no­cze­śnie człon­kami Kon­gresu. Ostat­nio w Kon­gre­sie nasila się ten­den­cja, aby zobo­wią­zać człon­ków rządu ame­ry­kań­skiego do poja­wie­nia się w Kon­gre­sie i skła­da­nia wyja­śnień na żąda­nie komi­sji Senatu lub Izby Repre­zen­tan­tów. 18 stycz­nia 1973 r. frak­cja demo­kra­tyczna w Sena­cie uchwa­liła mię­dzy innymi rezo­lu­cję w tej spra­wie⁵. Tego samego dnia 58 sena­to­rów przed­sta­wiło pro­jekt ustawy ogra­ni­cza­ją­cej swo­bodę pre­zy­denta do pro­wa­dze­nia nie­wy­po­wie­dzia­nej for­mal­nie wojny. Jest to wynik doświad­czeń z wojną wiet­nam­ską, w cza­sie któ­rej Kon­gres oka­zał się nie­zdolny do wywar­cia pre­sji na pre­zy­denta, aby skło­nić go do wcze­śniej­szego jej zakoń­cze­nia.

Pre­zy­dent jako naczelny dowódca sił zbroj­nych kształ­tuje poli­tykę mili­tarną Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Kon­gres ma w tych spra­wach rów­nież wiele do powie­dze­nia poprzez zatwier­dza­nie budżetu, wyso­kich sta­no­wisk w woj­sku, a także prawo wypo­wia­da­nia wojny. Pre­zy­dent jed­nakże spra­wuje dowódz­two nad woj­skiem i może posłu­żyć się inter­wen­cją woj­skową bez wypowie­dze­nia danemu kra­jowi wojny. Przy­kła­dem tego jest wojna wiet­nam­ska, kiedy pre­zy­dent zaan­ga­żo­wał ponad pół­mi­lio­nową armię i ogromną ilość sprzętu woj­sko­wego, pro­wa­dząc otwartą wojnę, mimo iż Kon­gres nie wypo­wie­dział wojny Demo­kra­tycz­nej Repu­blice Wiet­namu.

W cza­sie wojny pre­zy­dent kie­ruje ope­ra­cjami mili­tar­nymi, może zawie­sić gwa­ran­cje kon­sty­tu­cyjne i posłu­żyć się siłami zbroj­nymi w celu posza­no­wa­nia prawa i roz­pra­wie­nia się z wewnętrz­nym opo­rem.

Pre­zy­dent odgrywa ważną rolę w kształ­to­wa­niu ame­ry­kań­skiej poli­tyki zagra­nicz­nej. Amba­sa­do­rzy obcych państw są akre­dy­to­wani przy Bia­łym Domu. W Bia­łym Domu mia­nuje się dyplo­ma­tycz­nych przed­sta­wi­cieli Sta­nów Zjed­no­czo­nych za gra­nicą, w imie­niu rządu USA pre­zy­dent uznaje inne pań­stwa. Pre­zy­dent oso­bi­ście, lub upo­waż­niony przez niego przed­sta­wi­ciel, zawiera trak­tat, pro­wa­dzi roko­wa­nia. Może rów­nież, w miej­sce trak­tatów, zawie­rać tzw. poro­zu­mie­nia wyko­naw­cze, które w prze­ci­wień­stwie do trak­tatów nie wyma­gają apro­baty Senatu.

Pre­zy­dent ma duży wpływ na usta­wo­daw­stwo ame­ry­kań­skie. Wystę­puje on z orę­dziami do Kon­gresu. Są to nie tylko doroczne orę­dzia o sta­nie pań­stwa (_State of the Union Mes­sage_), ale rów­nież budże­towe, raport o sta­nie gospo­darki oraz wiele innych. Doty­czą one róż­nych spraw, na które pre­zy­dent chce zwró­cić uwagę Kon­gresu lub opi­nii publicz­nej. Pre­zy­dent może oso­bi­ście poja­wiać się na połą­czo­nej sesji Izby Repre­zen­tan­tów i Senatu wów­czas, gdy ma do zako­mu­ni­ko­wa­nia coś szcze­gól­nie waż­nego.

Kon­gres jest naj­wyż­szym orga­nem usta­wo­daw­czym, ale pre­zy­dent ma prawo weta wobec ustaw Kon­gresu. W takiej sytu­acji, aby mogły one nabrać mocy usta­wo­daw­czej, muszą być ponow­nie uchwa­lone przez obie izby więk­szo­ścią 2/3 gło­sów. Pre­zy­dent może zwo­łać spe­cjalną sesję Kon­gresu, nie może być jed­nak zmu­szony do roz­pa­trze­nia jakiejś kwe­stii.

Pre­zy­dent mia­nuje rów­nież sędziów, w tym człon­ków Sądu Naj­wyż­szego, po zatwier­dze­niu ich przez Senat. W ten spo­sób pre­zy­dent może wywie­rać wpływ na inter­pre­ta­cje kon­sty­tu­cji. W latach sześć­dzie­sią­tych Sąd Naj­wyż­szy Sta­nów Zjed­no­czo­nych pod prze­wod­nic­twem Earla War­rena miał opi­nię sądu libe­ral­nego. Pre­zy­dent Nixon mia­no­wał sędziów raczej o prze­ko­na­niach kon­ser­wa­tyw­nych. Trzech kan­dy­da­tów do Sądu Naj­wyż­szego, przed­sta­wio­nych przez pre­zy­denta Nixona, nie zostało zaapro­bo­wa­nych przez Senat, co było wyda­rze­niem rzadko spo­ty­ka­nym w prak­tyce ame­ry­kań­skiej. Rów­nież sędziów o kon­ser­wa­tyw­nych poglą­dach mia­no­wał do Sądu Naj­wyż­szego pre­zy­dent Ronald Reagan.

Wła­dza wyko­naw­cza w Sta­nach Zjed­no­czo­nych to ogromny apa­rat zatrud­nia­jący kilka milio­nów osób w kil­ku­na­stu resor­tach, kil­ku­dzie­się­ciu sta­łych agen­cjach fede­ral­nych i kil­ku­dzie­się­ciu innych orga­nach. Depar­ta­ment Stanu zatrud­nia ponad 20 tys. osób, a Pen­ta­gon, wraz z per­so­ne­lem sił zbroj­nych, kilka milio­nów osób.

Umac­nia­nie się wła­dzy wyko­naw­czej nie jest pro­ce­sem doty­czą­cym tylko Sta­nów Zjed­no­czo­nych. W USA pro­ces ten jest wyraźny, wojna wiet­nam­ska przy­spie­szyła go. Wzrost pre­ro­ga­tyw, zna­cze­nia i roli wła­dzy wyko­naw­czej nastę­puje przede wszyst­kim kosz­tem wła­dzy usta­wo­daw­czej. Nie jest przy­pad­kiem, że wła­śnie w ostat­nich latach obser­wu­jemy wiele ostrych spięć mię­dzy Bia­łym Domem a Kon­gre­sem. Kon­gres był pod naci­skiem opi­nii publicz­nej z tego względu, że zbyt duże sumy prze­zna­czał na cele wojenne, nato­miast oszczę­dzał środki na walkę z nędzą i ubó­stwem wewnątrz kraju lub na pomoc gospo­dar­czą dla kra­jów słabo roz­wi­nię­tych.

Istotą kon­flik­tów mię­dzy wła­dzą wyko­naw­czą a Kon­gre­sem, repre­zen­to­wa­nym w tym przy­padku przez senacką komi­sję spraw zagra­nicz­nych, jest coraz czę­ściej sto­so­wana prak­tyka pomi­ja­nia Kon­gresu w ini­cjo­wa­niu nowych posu­nięć.

Kon­sty­tu­cja Sta­nów Zjed­no­czo­nych oraz zwy­cza­jowa prak­tyka naka­zują, aby w nie­któ­rych spra­wach poli­tyki zagra­nicz­nej rząd zasię­gał rady Senatu, a ści­ślej rzecz bio­rąc komi­sji spraw zagra­nicz­nych. Decy­zje na przy­kład pre­zy­denta John­sona, ich treść i spo­sób podej­mo­wa­nia spo­ty­kały się wie­lo­krot­nie z kry­tyczną oceną człon­ków senac­kiej komi­sji spraw zagra­nicz­nych, a zwłasz­cza jej ówcze­snego prze­wod­ni­czą­cego – Wil­liama Ful­bri­ghta.

W sierp­niu 1964 r. Kon­gres przy­jął rezo­lu­cję w spra­wie Zatoki Ton­kiń­skiej, zezwa­la­jącą admi­ni­stra­cji – jak twier­dził rząd ame­ry­kań­ski – na daleko idące zaan­ga­żo­wa­nie mili­tarne w Wiet­na­mie⁶. Rezo­lu­cja ta była przed­mio­tem ostrych spo­rów w Waszyng­to­nie. Pre­zy­dent i jego rząd twier­dzili, że wyraża ona zgodę Kon­gresu na pod­ję­cie przez rząd wszel­kich środ­ków w Wiet­na­mie, bez koniecz­no­ści każ­do­ra­zo­wego zwra­ca­nia się o zgodę lub radę Kon­gresu. Więk­szość człon­ków senac­kiej komi­sji spraw zagra­nicz­nych uwa­żała, że każde nowe roz­sze­rze­nie dzia­łań wymaga apro­baty Kon­gresu, a przy­naj­mniej powinno być kon­sul­to­wane z Kon­gre­sem.

Rezo­lu­cję ton­kiń­ską pod­jęto po ataku okrę­tów ame­ry­kań­skich na okręty pół­noc­no­wiet­nam­skie. Pen­ta­gon przed­sta­wił Kon­gre­sowi dane, jakoby okręty pół­noc­no­wiet­nam­skie zaata­ko­wały jed­nostki ame­ry­kań­skie. Póź­niej oka­zało się, że pre­zy­dent okła­mał Kon­gres i rezo­lu­cja została anu­lo­wana.

Biały Dom jest dziś ogromną insty­tu­cją poli­tyczną, swego rodzaju szta­bem poli­tycz­nym. Pre­zy­dent jako szef pań­stwa, rządu i sił zbroj­nych oraz przy­wódca par­tii rzą­dzą­cej oto­czył się krę­giem lojal­nych dorad­ców, z któ­rych wielu należy do bez­po­śred­nich przed­sta­wi­cieli grup repre­zen­tu­ją­cych par­ty­ku­larne inte­resy. Sytu­acja wojenna, koniecz­ność szyb­kiego i nie­zwłocz­nego podej­mo­wa­nia decy­zji sprzy­jają skon­cen­tro­wa­niu decy­zji wyłącz­nie w Bia­łym Domu. Pomija się więc czę­sto resor­to­wych sekre­ta­rzy, powia­da­mia­jąc ich o decy­zjach _post fac­tum._ Uważa się, że zakres wła­dzy nie­któ­rych dorad­ców pre­zy­denc­kich (np. McGe­orge’a Bundy’ego, Walta Rostowa, Henry’ego Kis­sin­gera, Zbi­gniewa Brze­ziń­skiego czy Eda Meesse’a, Geo­rge’a Bakera i Mike’a Deavera, czy wresz­cie Donalda T. Regana za pre­zy­den­tury Reagana) prak­tycz­nie prze­wyż­szał moż­li­wo­ści dzia­ła­nia wielu sekre­ta­rzy. Ludzie z oto­cze­nia Bia­łego Domu, pomimo że mają tytuły dorad­ców pre­zy­denta lub pomoc­ni­ków pre­zy­denta do poszcze­gól­nych spraw, kon­cen­trują w swym ręku sze­roki zakres kom­pe­ten­cji i efek­tywną wła­dzę, znacz­nie wykra­cza­jącą poza for­mal­nie okre­ślone ramy.

Aby się o tym prze­ko­nać, wystar­czy spoj­rzeć choćby na licz­bowy wzrost grona osób ota­cza­ją­cych pre­zy­denta i jego urząd. Pierw­szy pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych – Jerzy Waszyng­ton – zatrud­niał trzech pomoc­ni­ków, W. Wil­son w 1918 r. – 7. Za Tru­mana liczba pra­cow­ni­ków Bia­łego Domu wyno­siła 300 osób, w 1960 r. – w momen­cie przej­mo­wa­nia urzędu pre­zy­denc­kiego przez Ken­nedy’ego – apa­rat Bia­łego Domu dys­po­no­wał już 405 eta­tami, a na początku dru­giej kaden­cji Nixona – aż 600.

Obec­nie w dzia­łal­no­ści apa­ratu Bia­łego Domu ist­nieje okre­ślony podział zadań i kie­run­ków dzia­łań. Naj­waż­niej­sze zada­nia należą do spe­cjal­nego pomoc­nika pre­zy­denta do spraw bez­pie­czeń­stwa kra­jo­wego. Jego zespół nazywa się czę­sto małym Depar­ta­men­tem Stanu. Tu przy­go­to­wuje się ważne decy­zje w dzie­dzi­nie poli­tyki zagra­nicz­nej i woj­sko­wej. Osoba zaj­mu­jąca to sta­no­wi­sko bie­rze udział w posie­dze­niach gabi­netu, na któ­rych oma­wia się ważne pro­blemy bez­pie­czeń­stwa kraju. McGe­orge Bundy, który zaj­mo­wał to sta­no­wi­sko w okre­sie pre­zy­den­tury Ken­nedy’ego i John­sona, wyko­ny­wał wiele waż­nych misji na równi z sekre­ta­rzem stanu czy obrony.

Do zakresu czyn­no­ści grupy dorad­ców pre­zy­denta należą zada­nia pra­sowe trak­to­wane sze­roko – jako ura­bia­nie opi­nii publicz­nej poprzez przed­sta­wia­nie pracy pre­zy­denta i reali­zo­wa­nej przez niego poli­tyki. Spe­cjalna grupa w Bia­łym Domu odpo­wie­dzialna jest za kon­takty i związki z Kon­gre­sem, a szcze­gól­nie kon­takty z wpły­wo­wymi człon­kami Senatu i Izby Repre­zen­tan­tów. W kon­tak­tach tych czę­sto wypra­co­wuje się nowe pro­jekty ustaw, wywiera się pre­sję na opo­zy­cyj­nie nasta­wio­nych człon­ków Kon­gresu.

Poza tym w Bia­łym Domu dzia­łają: grupa z sekre­ta­rzem gabi­netu i grupa na czele z sekre­ta­rzem pre­zy­denta. Obie speł­niają ważną rolę, regu­lu­jąc dzia­łal­ność rządu i urzędu pre­zy­denc­kiego. Przy­go­to­wują mię­dzy innymi doku­menty i mate­riały na posie­dze­nia, opra­co­wują porzą­dek dzienny posie­dzeń, for­mu­łują pro­jekty decy­zji itp.

Wyżsi urzęd­nicy Bia­łego Domu biorą udział w pra­cach wielu waż­nych orga­nów rzą­do­wych. Na przy­kład gabi­net i kra­jowa rada bez­pie­czeń­stwa biorą udział w nara­dach z pre­zy­den­tem, a wraz z sze­fami klu­czo­wych resor­tów współ­dzia­łają w wypra­co­wa­niu oraz reali­zo­wa­niu poli­tyki wewnętrz­nej i zagra­nicz­nej.

W okre­sie pre­zy­den­tury Richarda Nixona naj­waż­niej­sze misje na odcinku poli­tyki zagra­nicz­nej wyko­ny­wał jego doradca, Henry Kis­sin­ger. Były to w wielu przy­pad­kach funk­cje tra­dy­cyj­nie zastrze­żone dla sekre­ta­rza stanu. To Kis­sin­ger, a nie Wil­liam P. Rogers – sekre­tarz stanu – jeź­dził do Moskwy na roz­mowy z Leoni­dem Breż­nie­wem i do Pekinu, w celu roko­wań z Zhou Enla­iem (Czou En-lajem); on pro­wa­dził roz­mowy w spra­wie zawie­sze­nia broni w Wiet­na­mie i wyko­ny­wał wiele innych zadań dyplo­ma­tycz­nych. Kis­sin­ger był swego rodzaju amba­sa­do­rem do spe­cjal­nych poru­czeń.

Wzrost pre­ro­ga­tyw dla dorad­ców pre­zy­denta powo­do­wał nie­ustanny roz­wój biu­ro­kra­cji, co wywo­łało opo­zy­cję w Kon­gre­sie. W związku z tym pre­zy­dent Nixon zapo­wie­dział reduk­cję per­so­nelu Bia­łego Domu. Geo­rge E. Ready – sekre­tarz pra­sowy pre­zy­denta John­sona – oce­nił jed­nak, że w okre­sie pierw­szej kaden­cji Nixona zespół pra­sowy i per­so­nel sku­piony wokół doradcy do spraw bez­pie­czeń­stwa naro­do­wego zwięk­szył się trzy­krot­nie w sto­sunku do liczeb­no­ści tego per­so­nelu w cza­sie kaden­cji pre­zy­denta John­sona⁷.

Pre­zy­dent to także tytu­larny _de facto_ szef danej par­tii. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych pre­zy­den­turę wyko­rzy­stuje się dla umoc­nie­nia sys­temu dwu­par­tyj­nego.

Ame­ry­kań­ski sys­tem par­tyjny ma swoją wyraźną spe­cy­fikę i różni się od sys­temu par­tyj­nego państw zachod­nich. Par­tie ame­ry­kań­skie mają nie tyle człon­ków, ile raczej zwo­len­ni­ków. Stra­te­gia ta pozwala narzu­cać wybor­com pro­gram, plat­formę poli­tyczną. Par­tia to fak­tycz­nie zawo­dowy apa­rat par­tyjny. Tak zwana maszyna par­tyjna w Sta­nach Zjed­no­czo­nych służy głów­nie do orga­ni­zo­wa­nia wybo­rów, czyli walki o sta­no­wi­ska, wła­dzę, o opa­no­wa­nie apa­ratu lokal­nego, sta­no­wego i fede­ral­nego.

Domi­nu­jącą rolę w sys­te­mie poli­tycz­nym USA odgry­wają dwie par­tie: Par­tia Demo­kra­tyczna i Par­tia Repu­bli­kań­ska.

Każda z obu par­tii zapew­nia, że będzie reali­zo­wała to samo, tyle tylko, że lepiej. Hasło _me too_ (ja także), czyli tzw. mitu­izm, towa­rzy­szy pra­wie każ­dej kam­pa­nii wybor­czej. Jeżeli nawet wystę­pują róż­nice w pro­gra­mach obu par­tii, to doty­czą spraw raczej dru­go­rzęd­nych i trze­cio­rzęd­nych, pomi­jają zaś sprawy o zasad­ni­czym poli­tycz­nym zna­cze­niu, ponie­waż obie par­tie wywo­dzą się z tej samej bazy spo­łecz­nej.

Obie par­tie nato­miast bacz­nie zwra­cają uwagę na to, aby nie poja­wiła się trze­cia siła kon­ku­ren­cyjna. W sytu­acji bowiem, kiedy demo­kraci i repu­bli­ka­nie nie stwa­rzają wybor­com rze­czy­wi­stej poli­tycz­nej alter­na­tywy, wyda­wać by się mogło, że ist­nieją sprzy­ja­jące warunki dla par­tii, która pocią­gnie wybor­ców wła­snym ory­gi­nal­nym pro­gra­mem, która przy­czyni się do roz­wią­za­nia pro­ble­mów, z któ­rymi boryka się spo­łe­czeń­stwo ame­ry­kań­skie. Demo­kraci i repu­bli­ka­nie jed­nak sta­rają się nie dopu­ścić do takiej sytu­acji. Wszyst­kie tzw. par­tie trze­cie, jakie okre­sowo poja­wiły się na fir­ma­men­cie poli­tycz­nym Sta­nów Zjed­no­czo­nych, szybko zni­kały, były roz­bi­jane bądź wchła­niane przez sil­niej­sze machiny: par­tii demo­kra­tycz­nej lub repu­bli­kań­skiej.

Oto kilka uwag o dwóch głów­nych par­tiach ame­ry­kań­skich. Par­tia Repu­bli­kań­ska (_Repu­bli­can Party_) w swych tra­dy­cjach nawią­zuje do fede­ra­li­stów Hamil­tona i do par­tii wigów. Powstała w 1854 r. w miej­sco­wo­ści Jack­son w sta­nie Michi­gan. Par­tia ta repre­zen­to­wała inte­resy bur­żu­azji prze­my­sło­wej z Pół­nocy, była prze­ciw­niczką roz­sze­rza­nia nie­wol­nic­twa poza stany połu­dniowe, opo­wia­dała się za pro­tek­cjo­ni­zmem w han­dlu itp. Wybit­nym przed­sta­wi­cie­lem tej par­tii był pre­zy­dent Abra­ham Lin­coln. W okre­sie jego pre­zy­dentury Par­tia Repu­bli­kań­ska, wysu­wa­jąca postę­powe jak na ówcze­sne czasy hasła, opo­wia­dała się za reformą rolną, znie­sie­niem nie­wol­nic­twa, zdo­by­wa­jąc sobie dużą popu­lar­ność w spo­łe­czeń­stwie. Od 1860 r. do 1988 r., a więc w ciągu 128 lat, Par­tia Repu­bli­kań­ska znaj­do­wała się sie­dem­dzie­siąt dwa lata u wła­dzy. W latach 1860-1932 repu­bli­ka­nie wygrali pra­wie wszyst­kie (z wyjąt­kiem czte­rech) wybory pre­zy­denc­kie, nato­miast w latach 1932-1952 prze­grali.

Po porażce Hoovera w 1932 r. repu­bli­ka­nie zasie­dli w Bia­łym Domu dopiero w 1952 r. po zwy­cię­stwie Eisen­ho­wera. Przy­rzekł on bowiem, że jeśli zosta­nie wybrany na pre­zy­denta, zakoń­czy nie­po­pu­larną wojnę w Korei. Od 1969 r. do chwili obec­nej, z wyjąt­kiem kaden­cji 1977-1981 oraz 1993-2001 i 2009-2017, w Bia­łym Domu zasiada repu­bli­kań­ski pre­zy­dent.

W poli­tyce wewnętrz­nej i zagra­nicz­nej Par­tia Repu­bli­kań­ska w więk­szym stop­niu ani­żeli w przy­padku demo­kra­tów repre­zen­tuje inte­resy kapi­tału. Repu­bli­ka­ni­nem był sena­tor Joseph McCar­thy oraz sekre­tarz stanu, J. Foster Dul­les, ini­cja­tor dok­tryn poli­tyczno-woj­sko­wych „wyzwa­la­nia” i „odpy­cha­nia komu­ni­zmu”, rzecz­nik pro­wa­dze­nia poli­tyki „na kra­wę­dzi wojny” oraz dok­tryny tzw. zma­so­wa­nego odwetu.

W 1964 r. repu­bli­ka­nie mia­no­wali swym kan­dy­da­tem na pre­zy­denta pra­wi­co­wego sena­tora z Ari­zony, Barry’ego Gol­dwa­tera. Doznali wów­czas porażki.

Struk­tura Par­tii Repu­bli­kań­skiej zbli­żona jest do Par­tii Demo­kra­tycz­nej. Stu­kil­ku­oso­bowy komi­tet kra­jowy wybiera liczący około trzy­dzie­stu osób komi­tet wyko­naw­czy. Sym­bo­lem par­tii jest słoń.

Par­tia Demo­kra­tyczna (_Demo­cra­tic Party_), podob­nie jak Repu­bli­kań­ska, wywo­dzi się z ruchów i orga­ni­za­cji poli­tycz­nych, które ist­niały już w momen­cie two­rze­nia się Sta­nów Zjed­no­czo­nych Ame­ryki Pół­noc­nej. Wów­czas to dość wyraź­nie zazna­czały się sprzecz­no­ści i rywa­li­za­cja mię­dzy inte­re­sami rol­ni­czo-plan­ta­tor­skimi Połu­dnia i roz­wi­ja­jącą się prze­my­słowo-han­dlową Pół­nocą. Inte­resy pierw­szych, nie­jako, sym­bo­li­zo­wał Jef­fer­son i jego Par­tia Repu­bli­kań­ska. Inte­resy dru­gich repre­zen­to­wała orien­ta­cja, któ­rej rzecz­ni­kiem był Hamil­ton i Par­tia Fede­ra­li­stów.

Jef­fer­so­now­ska Par­tia Repu­bli­kań­ska przy­jęła póź­niej nazwę Repu­bli­kań­sko-Demo­kra­tycz­nej, a od 1829 r., tzn. od pre­zy­den­tury Jack­sona, dzi­siej­szą nazwę: Par­tii Demo­kra­tycz­nej. Do 1860 r. wygrała wszyst­kie wybory z wyjąt­kiem dwóch. Pro­pa­gu­jąc hasła demo­kra­cji, zdo­łała zapew­nić sobie popar­cie niż­szych warstw ówcze­snego spo­łe­czeń­stwa ame­ry­kań­skiego. W 1860 r. doszło do roz­łamu na połu­dnio­wych i pół­noc­nych demo­kra­tów. Na Połu­dniu demo­kraci stali się _white mans party_ (par­tia bia­łych), eli­mi­nu­jąc na dłuż­szy okres ze sta­nów połu­dnio­wych wszel­kie kon­ku­ren­cyjne siły poli­tyczne.

W latach 1829-1860 Par­tia Demo­kra­tyczna znaj­do­wała się u wła­dzy. Podob­nie jak Par­tia Repu­bli­kań­ska, Par­tia Demo­kra­tyczna nie ma sta­łego człon­ko­stwa, nato­miast ma stały apa­rat. Sze­fem par­tii jest urzę­du­jący w danym okre­sie pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych lub ostatni kan­dy­dat na pre­zy­denta (jeżeli prze­grał wybory). For­mal­nie kie­row­nic­two par­tii spra­wuje Komi­tet Kra­jowy, skła­da­jący się z ponad stu człon­ków. Par­tia ma swoje ośrodki w sta­nach, powia­tach i więk­szych mia­stach. Jej pro­gram nie różni się w spra­wach zasad­ni­czych od pro­gramu Par­tii Repu­bli­kań­skiej. Róż­nica doty­czy tylko spraw mniej istot­nych, dru­go­rzęd­nych. Prze­pro­wa­dzone ana­lizy doty­czące wybo­rów wyka­zały, że demo­kraci mają więk­sze wpływy ani­żeli repu­bli­ka­nie w związ­kach zawo­do­wych, wśród Murzy­nów, roz­ma­itych grup etnicz­nych itp. Nie jest to jed­nak reguła. W związku z nie­wiel­kimi róż­ni­cami mię­dzy obu gru­pami poli­tycz­nymi wyborcy czę­sto gło­sują raczej na osobę, na atrak­cyj­niej­szego kan­dy­data, a nie na par­tię.

W okre­sie po II woj­nie świa­to­wej demo­kraci byli u wła­dzy w latach: 1945-1953 (H. Tru­man), 1961-1963 (J.F. Ken­nedy) i 1963-1969 (L.B. John­son), w latach 1977-1981 (J. Car­ter), 1993-2001 (B. Clin­ton) oraz 2009-2017 (B. Obama). Repu­bli­ka­nie nato­miast zasia­dali na fotelu pre­zy­denc­kim w latach 1953-1961 (D. Eisen­ho­wer), 1969-1974 (Richard Nixon), 1974-1977 (G. Ford), 1981-1989 (R. Reagan), 1989-1993 (G.H.W. Bush), 2001-2009 (G.W. Bush), oraz Donald Trump (2017- ).

Ame­ry­ka­nie nie tylko nume­rują swo­ich pre­zy­den­tów, ale rów­nież ich kla­sy­fi­kują. Taka kla­sy­fi­ka­cja odbywa się co kilka lat. Ostat­nią opu­bli­ko­wano 19 lutego 2018 roku. Wzięło w niej udział 170 byłych i obec­nych człon­ków kie­row­ni­czych gre­miów Ame­ry­kań­skiego Towa­rzy­stwa Nauk Poli­tycz­nych. Zada­niem uczest­ni­ków ankiety było oce­nie­nie „wiel­ko­ści” danego pre­zy­denta w skali od 0 (cał­ko­wite fia­sko) do 100 (abso­lutna wiel­kość). Nieco ponad połowa (57%) uczest­ni­ków tej ankiety to demo­kraci. Za nie­za­leż­nych uznało się 27% osób.

Od wielu lat czo­łówka pre­zy­den­tów uzna­nych za naj­więk­szych nie zmie­nia się. Są to w kolej­no­ści: Abra­ham Lin­coln, Geo­rge Washing­ton, Fran­klin D. Roose­velt, The­odore Roose­velt, Tho­mas Jef­fer­son, Harry S. Tru­man i Dwi­ght D. Eisen­ho­wer. Barack Obama został skla­sy­fi­ko­wany na 8. miej­scu, a Ronald Reagan na 9. Bill Clin­ton zajął 13. miej­sce, a Geo­rge W. Bush – 30. Ostat­nie miej­sce w tej kla­sy­fi­ka­cji (44.) zajął Donald Trump. Tylko naj­bar­dziej kon­ser­wa­tywni człon­ko­wie tego jury umie­ścili Donalda Trumpa na 40. miej­scu wśród 44 pre­zy­den­tów ame­ry­kań­skich.

Kobieta ni­gdy nie zasia­dała na fotelu pre­zy­denc­kim w Bia­łym Domu. Naj­bli­żej tego celu była Hil­lary Clin­ton w 2016 roku. Uzy­skała wów­czas o 2,9 mln gło­sów wię­cej w gło­so­wa­niu powszech­nym, ale pre­zy­den­tem został Donald Trump, który miał więk­szość w kole­gium elek­tor­skim.

Kobiety ubie­gały się o urząd pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych, zanim uzy­skały prawo głosu w wyniku XIX poprawki do Kon­sty­tu­cji w roku 1920. Za pierw­szą kobietę star­tu­jącą w wybo­rach pre­zy­denc­kich ucho­dzi Vic­to­ria Woodhull, która ubie­gała się o urząd pre­zy­denta w roku 1872 z ramie­nia Equal Rights Party i w roku 1892 jako kan­dy­datka Huma­ni­ta­rian Party. W wybo­rach w latach 1884 i 1888 kan­dy­datką Natio­nal Equal Rights Party była Belva Loc­kwood. W 1920 roku o nomi­na­cję Par­tii Demo­kra­tycz­nej ubie­gała się Laura Clay. Była ona dele­gatką na kon­wen­cji wybor­czej tej par­tii. W 1940 roku z ramie­nia Sur­prise Party ubie­gała się o pre­zy­den­turę aktorka Grace Allen.

Potem była prze­rwa i dopiero w 1964 roku Mar­ga­ret Chase Smith, która jako repu­bli­kanka zasia­dała w Izbie Repre­zen­tan­tów i w Sena­cie, zgło­siła na kon­wen­cji wybor­czej Par­tii Repu­bli­kań­skiej – bez powo­dze­nia – swoją kan­dy­da­turę do fotela pre­zy­denc­kiego. W 1968 roku Afro­ame­ry­kanka Char­lene Mit­chell uzy­skała nomi­na­cję Komu­ni­stycz­nej Par­tii USA jako jej kan­dy­datka na pre­zy­denta. Kolejna Afro­ame­ry­kanka, Shir­ley Chi­sholm, na kon­wen­cji Par­tii Demo­kra­tycz­nej w 1972 roku uzy­skała popar­cie 152 dele­ga­tów w rywa­li­za­cji o uzy­ska­nie nomi­na­cji. W tymże 1972 roku o nomi­na­cję Par­tii Demo­kra­tycz­nej w wybo­rach pre­zy­denc­kich ubie­gały się rów­nież Patsy Take­moto Mink z Hawa­jów oraz Bella Abzug z Nowego Jorku. W wybo­rach w 1972 roku Linda Osteen Jen­ness z Socia­list Wor­kers Party znaj­do­wała się na listach wybor­czych w 25 sta­nach.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. M. Kra­sner, _Why Great Pre­si­dents Will Become More Rare_, „Pre­si­den­tial Stu­dies Quar­terly”, t. IX, nr 4, jesień 1979, s. 375. Patrz także: L.E. Fred­man, _Why Great Men Are Not Elec­ted Pre­si­dent. Some Bri­tish Views of the Pre­si­dency_, „Pre­si­den­tial Stu­dies Quar­terly”, t. X, nr 3, lato 1980.

2. „Jour­nal of Ame­ri­can History”, gru­dzień 1983. Patrz rów­nież „U.S. News and World Report”, 21 XI 1983 r.

3. „New York Times”, 20 IV 1972 r.

4. „Time”, 28 X 1972 r.

5. „Inter­na­tio­nal Herald Tri­bune”, 19 I 1973 r.

6. Główna część tej rezo­lu­cji gło­siła: ,,Kon­gres apro­buje i popiera decy­zje pre­zy­denta , aby pod­jął wszel­kie nie­zbędne środki dla odpar­cia jakie­go­kol­wiek ataku prze­ciwko Sta­nom Zjed­no­czo­nym i zapo­bie­że­nia dal­szej agre­sji. Stany Zjed­no­czone są gotowe, zgod­nie z decy­zją pre­zy­denta, pod­jąć wszel­kie konieczne kroki, włącz­nie z uży­ciem siły, aby przyjść z pomocą każ­demu człon­kowi lub pań­stwu obję­temu trak­ta­tem o bez­pie­czeń­stwie zbio­ro­wym Azji Połu­dniowo-Wschod­niej, jeśli zwróci się ono z prośbą o pomoc w obro­nie wła­snej wol­no­ści”. „Inter­na­tio­nal Herald Tri­bune”, 20 XI 1967 r.

7. G.E. Ready, _Face­less Agents of Power_, „The Nation”, 1 I 1973 r.

8. „New York Times”, 10 VI 2000 r.

9. Pamela Col­loft, _Who Is Geo­rge W. Bush?_, „Texas Mon­thly”, czer­wiec 1999 r.

10. Sam Howe Ver­ho­vek, _Is There Room on a Repu­bli­can Tic­ket for Ano­ther Bush_, „The New York Times Maga­zine”, 13 IX 1998 r.

11. Pamela Col­loft, _Who Is Geo­rge W. Bush_… op.cit.

12. Sam Howe Ver­ho­vek, _Is There a Room on a Repu­bli­can Tic­ket_… op.cit.

13. „Natio­nal Post”, 25 VIII 1999 r.

14. Pamela Col­loft, _Who Is Geo­rge W. Bush…_ op.cit.

15. Tamże.

16. „Time”, 21 VI 1999 r.

17. Tamże.

18. „Char­lotte Obse­rver”, 1 VIII 2000 r.

19. „Gazeta Wybor­cza”, 5-6 VIII 2000 r.

20. „The Globe and Mail”, 4 VIII 2000 r.

21. „Washing­ton Post”, 30 IX 2000 r.

22. „Rzecz­po­spo­lita”, 13 X 2000 r.

23. „Inter­na­tio­nal Herald Tri­bune”, 15 XII 2000 r.

24. Tek­sty wystą­pień Ala Gore’a i G. Busha: por. „Gazeta Wybor­cza”, 15 XII 2000 r.; „Inter­na­tio­nal Herald Tri­bune”, 15 XII 2000 r.

25. „Inter­na­tio­nal Herald Tri­bune”, 13 X 2000 r.

26. „Inter­na­tio­nal Herald Tri­bune”, 31 VIII 2000 r.

27. „Inter­na­tio­nal Herald Tri­bune”, 2 V 2000 r.

28. „Gazeta Wybor­cza”, 22 XI 1999 r.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: