- promocja
Prezydenci USA w XXI wieku - ebook
Prezydenci USA w XXI wieku - ebook
Profesor Longin Pastusiak, amerykanista, znawca biografii prezydentów i pierwszych dam Stanów Zjednoczonych, przygotował książkę poświęconą prezydentom sprawującym tę funkcję w XXI wieku. Jest ich czterech: George W. Bush, Barack Obama, Donald Trump i niedawno wybrany Joe Biden. Wszyscy barwni, nietuzinkowi i bardzo różnie oceniani. Czytelnicy poznają ich życiorysy, sukcesy i porażki w polityce, ale także życie prywatne i rodzinne, poglądy i zainteresowania. Tradycyjnie nie zabraknie anegdot, romansów i skandali. Dla prof. Pastusiaka Biały Dom i jego lokatorzy nie mają tajemnic!
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16641-7 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od Autora
Niniejsza książka zawiera biografie czterech prezydentów Stanów Zjednoczonych, którzy zasiadali w Białym Domu w XXI wieku. Byli to: republikanin George W. Bush (2001–2009), demokrata Barack Obama (2009–2017), republikanin Donald Trump (2017–2021) i Joe Biden (2021–…). Zainteresowanych innymi prezydentami odsyłam do mojej trzytomowej książki pt. „Prezydenci Stanów Zjednoczonych”, Akademia Finansów i Biznesu Vistula, Oficyna Wydawniczo-Poligraficzna i Reklamowo-Handlowa „Adam”, Warszawa 2018.
Ta praca jest zbiorem szkiców biograficznych. Starałem się w miarę możności nadać im jednolitą konstrukcję, choć nie zawsze było to możliwe. Starałem się także nie odrywać biografii prezydentów od epoki, w której żyli, i od problemów politycznych, gospodarczych i społecznych, z którymi mieli do czynienia. Ogromne rozmiary tworzywa historycznego, z którym miałem do czynienia, zmusiły mnie do selekcji materiału.
Poszukiwaczy poloników i związków poszczególnych prezydentów z Polską i sprawami naszego kraju odsyłam do innej mojej pracy: _Prezydenci amerykańscy wobec spraw polskich_, Dom Wydawniczy Bellona, Warszawa 2003, s. 411; _400 lat stosunków polsko-amerykańskich (1608–2008)_, vol. 1-2, Oficyna ADAM, Warszawa 2010, s. 1982. Zainteresowanych natomiast anegdotami i ciekawostkami z życia prezydentów Stanów Zjednoczonych odsyłam do mojej dwutomowej książki pt. _Prezydenci USA w anegdocie. Od Waszyngtona do Roosevelta_, wyd. Bellona, Warszawa 2014, s. 446, a także do książki pt. _Prezydenci USA w anegdocie. Od Trumana do Obamy_, wyd. Bellona, Warszawa 2015, s. 358.WSTĘP. PREZYDENT W AMERYKAŃSKIM SYSTEMIE WŁADZY
Wstęp
Prezydent w amerykańskim systemie władzy
Amerykański system rządowy często określa się mianem prezydenckiego lub prezydencjalnego. Zakres władzy prezydenta Stanów Zjednoczonych jest rzeczywiście duży, choć ograniczony. Prezydent jest bowiem nie tylko głową państwa, szefem rządu, naczelnym dowódcą sił zbrojnych, ale _de facto_ również przywódcą swojej partii.
Jest to więc urząd odpowiedzialny, a skutki prowadzonej przez prezydenta polityki często wykraczają daleko poza granice Stanów Zjednoczonych. Publicyści amerykańscy lubią określać urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych jako „najbardziej odpowiedzialny”, „najtrudniejszy”, „najbardziej niewdzięczny”, „najdziwniejszy”, „najbardziej stresogenny”, „najbardziej niebezpieczny”, „najbardziej osamotniony” itp. Mimo to nigdy nie brakowało chętnych do wprowadzenia się na cztery lata i więcej do Białego Domu. Fotel prezydenta niczym magnes przyciąga polityków amerykańskich. Rywalizacja o to stanowisko jest ostra, a walka autentyczna. Mimo to w rywalizacji wygrywali na ogół politycy miernego kalibru, jak określają ich historycy amerykańscy – _mediocre_. Establishment amerykański, a więc nieformalne ośrodki decyzyjne preferują na stanowisku prezydenta słabszą jednostkę uzależnioną od nich. Człowiek bardzo bogaty lub zbyt inteligentny byłby niezależny, mógłby odwoływać się do społeczeństwa i prowadzić zbyt samodzielną politykę, która nie szłaby w parze z interesami różnych grup wielkiego kapitału. Biznes lubi prezydentów pokornych, słabych i zależnych, którzy siłę demonstrują tylko wówczas, kiedy powstaje sytuacja zagrażająca interesom Stanów Zjednoczonych.
Moim zdaniem zwiększa się rozziew między procesem selekcji kandydatów na urząd prezydencki a wymogami nowoczesnego i odpowiedzialnego procesu decyzyjnego oraz warunkami, którym winien odpowiadać kaliber umysłowy osoby zajmującej urząd prezydenta. Obecny system selekcji preferuje styl i osobowość kandydata, nie zaś jego wiedzę, intelekt i rzeczywiste zdolności przywódcze. „Wielcy prezydenci – pisał politolog amerykański – byli rzadkością w historii Ameryki. Nowy proces nominacji prezydenckich prowadzi do tego, że wielcy prezydenci będą w przyszłości jeszcze większą rzadkością”¹.
Tak naprawdę to w moim osobistym przekonaniu spośród czterdziestu czterech prezydentów amerykańskich tylko jeden z nich był wielkim człowiekiem, a dwóch innych było wielkimi prezydentami. Ten wielki człowiek to Tomasz Jefferson, który był nie tylko politykiem, ale także antropologiem, architektem, botanikiem, geografem, numizmatykiem, farmerem, wynalazcą, lingwistą, meteorologiem, matematykiem, prawnikiem, astronomem, filozofem, pisarzem i muzykiem. Można go więc nazwać amerykańskim Leonardem da Vinci. Dwoma zaś wielkimi prezydentami byli Abraham Lincoln, który rozumiał wewnętrzną sytuację kraju, oraz Franklin Delano Roosevelt, który rozumiał nie tylko wewnętrzną, ale także zewnętrzną sytuację Stanów Zjednoczonych. Zarówno Lincoln, jak i Roosevelt w porę uchwycili trendy historyczne. Pierwszy – znosząc niewolnictwo i walcząc o jedność kraju. Drugi – reformując drapieżny system kapitalistyczny w kierunku bardziej oświeconego, wyprowadził kraj z głębokiego kryzysu i przyczynił się do klęski faszyzmu.
W 1983 r. profesor Robert Murray, z Pennsylvania State University, przeprowadził sondaż wśród 864 historyków amerykańskich w sprawie klasyfikacji jakościowej prezydentów Stanów Zjednoczonych. Klasyfikacją nie objęto Ronalda Reagana oraz dwóch innych prezydentów: Williama Henry’ego Harrisona i Jamesa Garfielda, którzy zbyt krótko zasiadali na fotelu prezydenckim². Oto tabela „klasyfikacyjna”:
------------------------- -----------------------
Wielcy Prawie wielcy
Abraham Lincoln Theodore Roosevelt
Franklin D. Roosevelt Woodrow Wilson
Jerzy Waszyngton Andrew Jackson
Tomasz Jefferson Harry S. Truman
Więcej niż przeciętni Przeciętni
John Adams William McKinley
Lyndon B. Johnson William Howard Taft
Dwight D. Eisenhower Martin Van Buren
James K. Polk Herbert Hoover
John F. Kennedy Rutherford B. Hayes
James Madison Chester A. Arthur
James Monroe Gerald Ford
John Quincy Adams Jimmy Carter
Grover Cleveland Benjamin Harrison
Mniej niż przeciętni Fiasko
Zachary Taylor Andrew Johnson
John Tyler James Buchanan
Millard Fillmore Richard M. Nixon
Calvin Coolidge Ulysses S. Grant
Franklin Pierce Warren G. Harding
------------------------- -----------------------
Powyższa tabela nie jest oparta na żadnych zobiektywizowanych kryteriach naukowych, zarówno w odniesieniu do sześciu grup klasyfikacyjnych, jak i pozycji w nich poszczególnych prezydentów. Jest to tylko wyraz zbiorowego sentymentu współczesnych historyków amerykańskich, odzwierciedlającego ich subiektywne odczucia. Przytoczyłem tę tabelę raczej dla ciekawości niż ze względów naukowych.
Większość prezydentów Stanów Zjednoczonych to byli ludzie uczciwi. Wielu jednak zaangażowało się w praktyki korupcyjne lub tolerowało wokół siebie nadużycia władzy. Prawie każdy dochodził do Białego Domu w wyniku machinacji politycznych aparatu partyjnego i wpływowych grup interesów. _Politics is dirty business_ (Polityka to brudny interes) – mówią Amerykanie i mają na to aż nadto dowodów.
Wprawdzie twórcy konstytucji amerykańskiej nie ograniczyli długości urzędowania prezydenta, ale ustaliła się w USA tradycja (precedens ustanowiony przez pierwszego prezydenta Stanów Zjednoczonych – Jerzego Waszyngtona) dotycząca dwukrotnego piastowania tego urzędu. To niepisane prawo zostało naruszone przez Franklina Roosevelta, który w roku 1940 po raz trzeci, a w 1944 po raz czwarty wybrany został na prezydenta. Zorganizowane grupy interesów uważały taką wieloletnią obecność w Białym Domu za niezbyt odpowiadającą zróżnicowanym interesom rozmaitych kół. Brak odpowiedniego, konstytucyjnego przepisu stwarzał prezydentowi możliwość odwoływania się do narodu, co w pewnym sensie zmniejszało jego zależność od grup nacisku.
W 1947 r. Kongres uchwalił poprawkę do konstytucji USA, ograniczającą czas piastowania urzędu prezydenta przez jedną osobę do dwóch kadencji. W 1951 r. poprawka ta została ratyfikowana przez wymaganą liczbę stanów i odtąd znana jest jako XXII poprawka do konstytucji.
Jakim formalnym warunkom powinien odpowiadać kandydat na prezydenta?
Kandydat na stanowisko prezydenta powinien spełniać określone, formalne wymagania konstytucyjne. Musi mieć przynajmniej trzydzieści pięć lat, mieszkać przez minimum 14 lat w Stanach Zjednoczonych, być obywatelem tego kraju od urodzenia. Jeżeli chodzi o przywileje, to prezydent korzysta z immunitetu, tzn. jest poza zasięgiem władzy jakiegokolwiek sądu i może być pozbawiony urzędu tylko w przypadku oskarżenia go przez Kongres o zdradę lub inne przestępstwa (impeachment). Pierwszy raz w historii Stanów Zjednoczonych postawiono w stan oskarżenia prezydenta w 1868 r. i dotyczyło to następcy A. Lincolna, prezydenta Andrew Johnsona. Po raz drugi próbowano usunąć prezydenta w drodze procesu impeachmentu w 1974 r. Dotyczyło to Richarda Nixona uwikłanego w afery Watergate. Nixon jednak ustąpił ze stanowiska, co przerwało proces usunięcia go. Trzeci raz procedurę impeachmentu zastosowano wobec Billa Clintona oskarżonego o krzywoprzysięstwo. Do usunięcia prezydenta ze stanowiska w głosowaniu w Senacie w 1999 r. zabrakło wymaganej większości 2/3 głosów. Do uchwalenia wniosku zabrakło jednego głosu.
Wiceprezydent musi spełniać wszystkie wymagania stawiane prezydentowi, ponieważ w każdej chwili może objąć ten urząd. Dotychczas dziewięciokrotnie w historii Stanów Zjednoczonych urzędujący wiceprezydenci zostali prezydentami. Przedostatni raz, po zabójstwie Johna F. Kennedy’ego w 1963 r., fotel prezydencki objął ówczesny wiceprezydent Lyndon B. Johnson, a ostatni raz po ustąpieniu Nixona w 1974 r. prezydentem został Gerald R. Ford.
System wybierania prezydenta w Stanach Zjednoczonych jest dość skomplikowany. Wynika to przede wszystkim z przemieszania się starych zwyczajów z nowymi formami powszechnego głosowania. Wybory prezydenckie składają się z dwóch etapów: uzyskania nominacji i samych wyborów. Konstytucja nie reguluje spraw związanych z nominacją. Stwarza to dodatkowe warunki sprzyjające rozmaitym manewrom. Kandydatów na stanowisko prezydenta i wiceprezydenta wysuwają: Partia Demokratyczna, Partia Republikańska oraz inne, pomniejsze partie. Nominacji dokonuje się na zjazdach, w których bierze udział kilka tysięcy delegatów.
Sposób wysuwania delegatów na konwencje jest różny w poszczególnych stanach. Kiedyś, po prostu, bossowie partyjni – tzw. machina partyjna – wysuwała delegatów. Obecnie w stanach odbywają się tzw. prawybory i są one swego rodzaju testem popularności poszczególnych pretendentów do fotela prezydenckiego. W prawyborach głosują oddzielnie demokraci i republikanie. Prawybory mogą być „otwarte” lub „zamknięte”, w zależności od tego, czy są dostępne tylko dla zarejestrowanych członków danej partii, czy też dla wszystkich wyborców.
Wybory wstępne umożliwiają wyborcom wypowiedzenie się, w formie głosowania, na temat polityków ubiegających się o zdobycie poparcia jednej z dwu wielkich partii. Wybiera się również delegatów na ogólnokrajową konferencję partii. Delegaci są tylko moralnie, a nie prawnie, zobowiązani do głosowania na tych kandydatów, którzy zwyciężyli w ich stanach.
Wyników prawyborów nie należy przeceniać. Są one swego rodzaju wstępnym rekonesansem pozwalającym, w dość ograniczonym stopniu, zorientować się kandydatom do prezydentury co do ich dalszych szans. Znaczenie prawyborów pomniejsza fakt, że bierze w nich udział niewielki odsetek wyborców (ponad 30% danego stanu). Ponadto nie wszyscy kandydaci do nominacji biorą w nich udział i nie zawsze dochodzi do bezpośredniej rywalizacji. Na ogół zgłaszają oni swe kandydatury w tych stanach, w których mogą liczyć na sukces. Ponadto delegaci na konwencji, mimo prawyborów, mogą zmieniać zdanie i na ogół dotrzymują obietnic tylko do pierwszego głosowania nominacyjnego. Później „handlują” swymi głosami.
Historia wyborów amerykańskich wykazuje, że politykom, którzy nie stawali do walki w prawyborach, udawało się uzyskać nominację swej partii i wygrywać wybory. I odwrotnie. Tym, którzy odnosili zwycięstwa w prawyborach, nie udawało się uzyskać nominacji (np. senator E. McCarthy w 1968 r.). Nie ulega jednak wątpliwości, że zwycięstwo w wyborach wstępnych ułatwia zdobycie nominacji. Przykładem tego byli senatorzy George McGovern w 1972 r., Walter Mondale w 1984 r. i Bill Clinton w 1992 r., George W. Bush w 2000 r. czy Barack Obama w 2008 r.
Na konwencji toczy się ostra walka o głosy. Trwają przetargi, zawierane są sojusze, kompromisy itp. Konwencja, oprócz nominacji kandydata na prezydenta i wiceprezydenta, uchwala platformę wyborczą partii.
Na początku września w roku wyborów zaczyna się oficjalna kampania wyborcza, czyli rywalizacja obu ekip – republikańskiej i demokratycznej – o fotel prezydenta. Przyszły kandydat przedstawia obietnice, często niemające szans realizacji. Zwycięski kandydat nie stara się nawet specjalnie o urzeczywistnienie wielu z nich.
W pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada odbywa się głosowanie powszechne. Wybiera się jednak nie prezydenta, ale tzw. kolegium elektorskie (_Electoral College_), które z kolei wybierze przyszłego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Każdy stan wysyła do kolegium tylu elektorów, ilu jest senatorów i członków Izby Reprezentantów z danego stanu. Ponieważ liczba elektorów zależna jest od liczby mieszkańców, najważniejszą rolę w kampanii wyborczej odgrywają Stany najgęściej zaludnione. Z tego też względu kandydaci obu partii najbardziej ożywioną kampanię prowadzą w dużych, zaludnionych stanach.
Kolegium elektorskie składa się z 538 elektorów. Aby zostać prezydentem, trzeba uzyskać więcej niż połowę, czyli 270 głosów. Elektorzy głosują w grudniu na kandydaturę, która uzyskała większość głosów w ich stanie. Kandydat, który uzyskał większość głosów w listopadzie w danym stanie, przechwytuje wszystkie głosy elektorskie tego stanu. Dzięki temu w zasadzie już w listopadzie wiadomo, kto zostanie prezydentem. Mogą również istnieć nieprzewidziane sytuacje. Na przykład nic nie może zmusić elektora, aby oddał swój głos na zwycięzcę w jego stanie. Jest on bowiem jedynie moralnie zobowiązany do uszanowania woli większości wyborców swojego stanu.
Formalnie wybór prezydenta odbywa się w ten sposób, że elektorzy, których ludność wybrała w listopadzie, zbierają się w grudniu w stolicach swoich stanów i oddają głosy na kandydata, który zwyciężył w ich stanie. Kolegium elektorskie jako całość, jako organ kolektywny – nie istnieje. Następnie głosy te przesyła się do Waszyngtonu, gdzie na początku stycznia następuje formalne przeliczanie ich na posiedzeniu Kongresu.
Może się zdarzyć, że żaden ze zgłoszonych kandydatów nie uzyska wymaganej liczby głosów. Możliwe jest to wtedy, gdy istnieje więcej niż dwóch kandydatów lub jeżeli wynik jest remisowy. W takim przypadku prezydenta wybiera Izba Reprezentantów. Wydarzenie to miało miejsce w 1800 r. oraz w 1824 r. Może zaistnieć również taki przypadek przy tym systemie wyborów, że kandydat, mimo iż uzyskał w sumie większą liczbę głosów ogółu wyborców z całego kraju, nie został wybrany na prezydenta, ponieważ nie uzyskał większości w kolegium wyborczym. Takie sytuacje miały już miejsce w historii wyborów prezydenckich. Ostatni raz miało to miejsce w wyborach 2016 r., kiedy kandydatka demokratów, Hillary Clinton, uzyskała 2,9 mln więcej głosów w głosowaniu powszechnym, ale przewagę w kolegium elektorskim miał Donald Trump i on został prezydentem USA. Zaprzysiężenie prezydenta następuje 20 stycznia następnego roku po wyborach.
System ten jest krytykowany w Stanach Zjednoczonych, ale mimo to wszelkie próby zreformowania, unowocześnienia, demokratyzowania systemu wyborczego napotykają przeszkody.
W wyborach amerykańskich ogromną rolę odgrywa pieniądz. Jest to poważne ograniczenie zasad demokratycznych. Kto ma bowiem pieniądze, ma większe szanse zwycięstwa w wyborach. Prezydencka kampania wyborcza w Stanach Zjednoczonych jest najdłuższa i najdroższa. W 2004 roku kosztowała ona 1 910 230 862 dolary, a w 2012 r. – 2 621 415 792 dolary. Kandydat na prezydenta może finansować swoją kampanię wyborczą ze środków budżetowych, ale wówczas ma ograniczone możliwości korzystania ze źródeł prywatnych. Nic więc dziwnego, że większość kandydatów nie korzysta z pieniędzy budżetowych.
W 2010 roku Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych orzekł, że korporacje i związki zawodowe nie mają żadnych ograniczeń w finansowaniu komitetów wyborczych, o ile nie są one związane imiennie z którymś z kandydatów. W 2014 r. tenże Sąd Najwyższy rozluźnił ograniczenia dla osób prywatnych w finansowaniu kampanii wyborczych. Obie te decyzje przyczyniły się do zwiększenia roli pieniądza i osób z pieniędzmi w procesie wyborczym w USA. W Stanach Zjednoczonych istnieje 500 tys. obieralnych stanowisk. Kampania wyborcza 1972 r. – zdaniem amerykańskiego eksperta w dziedzinie finansowania wyborów, Herberta Alexandra – kosztowała ponad 400 mln dolarów. Koszty kampanii wzrastają, ponieważ kandydaci coraz częściej korzystają z telewizji, komputerów, ankiet wyborczych itp. W 1972 r. minuta programu w sieci telewizyjnej CBS w różnych godzinach kosztowała od 40 do 55 tys. dolarów. Ocenia się, że kandydaci na różne stanowiska w 1984 r. wydali na kampanię wyborczą w sumie około 1 mld dolarów. Nic więc dziwnego, że kandydaci na obieralne stanowiska zabiegają przede wszystkim o pieniądze. Nelson A. Rockefeller w 1970 r., ubiegając się o ponowny wybór na gubernatora stanu Nowy Jork, wydał 7,7 mln dolarów na kampanię wyborczą, z tego 4,5 mln dolarów, czyli 58%, z kasy rodzinnej³.
George McGovern, kandydat Partii Demokratycznej w wyborach prezydenckich 1972 r., stał na jednej z ulic nowojorskich i sprzedawał swoje autografy po dolarze za sztukę. Oczywiście, nie chodzi tu o małe sumy. Subsydia sięgają często ogromnych rozmiarów i im większe są stawki dla danego kandydata, tym większa możliwość korupcji i zaciągania kompromitujących zobowiązań. W okresie prezydentury Eisenhowera ambasadorem Stanów Zjednoczonych w Cejlonie mianowany został Maxwell Gluck, który finansował kampanię wyborczą Eisenhowera. Gdy stanął przed komisją senacką, mającą zatwierdzić jego nominację, nie potrafił nawet wymienić nazwiska premiera tego kraju. Oferowanie stanowisk ambasadorów ludziom, którzy przekazali poważną kwotę na kampanię wyborczą, to od dawna stosowana praktyka. Nixon na przykład w ten sposób spłacił długi pięciu osobom, które hojnie dotowały jego kampanię w 1968 r., mimo iż ludzie ci nie mieli żadnego doświadczenia dyplomatycznego.
„Zbieranie funduszy wyborczych jest najobrzydliwszym, poniżającym i kłopotliwym aspektem procesu wyborczego” – oświadczył Hubert H. Humphrey, który sam zabiegał o takie fundusze, bez których nie mógłby kontynuować swojej kariery politycznej.
W latach 1925, 1939 i 1940 Kongres przyjmował różne ustawy mające na celu ograniczenie wielkości pojedynczych dotacji do 5 tys. dolarów oraz zakazujące komitetom wyborczym wydatkowania więcej niż 3 mln dolarów rocznie. Ustawa Tafta–Hartleya z 1947 r. zakazywała związkom zawodowym wypłacania pieniędzy na fundusz wyborczy. Ustawy te jednak okazały się nieskuteczne. Ci, co chcieli, zawsze znaleźli sposób na ominięcie obowiązujących przepisów. W kwietniu 1972 r. weszła w życie ustawa zabraniająca wydatkowania kandydatom z własnej kasy oraz z kasy rodzinnej sum większych niż 25 tys. dolarów w wyborach do Izby Reprezentantów, 35 tys. dolarów w wyborach do Senatu oraz 50 tys. dolarów w kampanii prezydenckiej. Kandydaci ubiegający się o urząd zobowiązani są ponadto do ujawniania list ofiarodawców. Nie spowodowało to jednak istotnych zmian. Obecnie, w pewnym stopniu, kampanię wyborczą finansuje się ze środków publicznych, ażeby w ten sposób uniknąć uzależnienia polityków od bogatych ofiarodawców. Umacnia to system dwupartyjny. Związki zachodzące między biznesem a polityką w Stanach Zjednoczonych są głęboko zakorzenione. Wykazały to również skandale związane z finansowaniem prezydenckiej kampanii wyborczej w roku 1996.
W walce politycznej wykorzystuje się różne chwyty. Tygodnik „Time” pisał: „Jeśli nawet uwzględni się fakt, że w ramach rozgrywek wyborczych wszyscy kandydaci gorliwie łowią skandale obciążające swych przeciwników, tegoroczna atmosfera polityczna wydaje się szczególnie zatruta i przesiąknięta odorem łapownictwa, brudnych machinacji finansowych, międzynarodowego szpiegostwa i faworyzowania przez rząd zaprzyjaźnionych wielkich korporacji”⁴. Kampania wyborcza w 1972 r. rzeczywiście obfitowała w rozmaite skandale, z których najgłośniejsza była tzw. afera Watergate. 17 czerwca 1972 r. w nocy policja przyłapała na gorącym uczynku pięciu ludzi, którzy włamywali się do Komitetu Krajowego Partii Demokratycznej, fotografując dokumenty i instalując aparaty podsłuchowe. Ludzie ci byli bezpośrednio powiązani z komitetem na rzecz ponownego wyboru prezydenta Nixona. Oburzenie z powodu afery Watergate i nadużycia władzy przez ludzi z Białego Domu było tak silne, że 9 sierpnia 1974 r. prezydent Nixon został zmuszony do ustąpienia ze swego stanowiska.
Wróćmy jednak do najwyższego urzędu w Stanach Zjednoczonych – urzędu prezydenta. Jakie uprawnienia wykonawcze posiada prezydent?
Zgodnie z konstytucją Stanów Zjednoczonych z 1787 r. prezydent jest szefem władzy wykonawczej. Prezydent obsadza, za radą i zgodą Senatu, kluczowe stanowiska w rządzie. Ponieważ konstytucja nie wypowiada się w sprawie usuwania osób z tych stanowisk, zakłada się, że w tym zakresie prezydent posiada nieograniczoną władzę. Ponadto prezydent posiada pełnię władzy między innymi w wydawaniu poleceń podległym mu osobom na odcinku władzy wykonawczej.
W Stanach Zjednoczonych nie ma ministrów, są sekretarze poszczególnych departamentów wchodzących w skład gabinetu. Sekretarze jednak odpowiedzialni są przed prezydentem, a nie przed Kongresem. Członkowie rządu nie mogą być równocześnie członkami Kongresu. Ostatnio w Kongresie nasila się tendencja, aby zobowiązać członków rządu amerykańskiego do pojawienia się w Kongresie i składania wyjaśnień na żądanie komisji Senatu lub Izby Reprezentantów. 18 stycznia 1973 r. frakcja demokratyczna w Senacie uchwaliła między innymi rezolucję w tej sprawie⁵. Tego samego dnia 58 senatorów przedstawiło projekt ustawy ograniczającej swobodę prezydenta do prowadzenia niewypowiedzianej formalnie wojny. Jest to wynik doświadczeń z wojną wietnamską, w czasie której Kongres okazał się niezdolny do wywarcia presji na prezydenta, aby skłonić go do wcześniejszego jej zakończenia.
Prezydent jako naczelny dowódca sił zbrojnych kształtuje politykę militarną Stanów Zjednoczonych. Kongres ma w tych sprawach również wiele do powiedzenia poprzez zatwierdzanie budżetu, wysokich stanowisk w wojsku, a także prawo wypowiadania wojny. Prezydent jednakże sprawuje dowództwo nad wojskiem i może posłużyć się interwencją wojskową bez wypowiedzenia danemu krajowi wojny. Przykładem tego jest wojna wietnamska, kiedy prezydent zaangażował ponad półmilionową armię i ogromną ilość sprzętu wojskowego, prowadząc otwartą wojnę, mimo iż Kongres nie wypowiedział wojny Demokratycznej Republice Wietnamu.
W czasie wojny prezydent kieruje operacjami militarnymi, może zawiesić gwarancje konstytucyjne i posłużyć się siłami zbrojnymi w celu poszanowania prawa i rozprawienia się z wewnętrznym oporem.
Prezydent odgrywa ważną rolę w kształtowaniu amerykańskiej polityki zagranicznej. Ambasadorzy obcych państw są akredytowani przy Białym Domu. W Białym Domu mianuje się dyplomatycznych przedstawicieli Stanów Zjednoczonych za granicą, w imieniu rządu USA prezydent uznaje inne państwa. Prezydent osobiście, lub upoważniony przez niego przedstawiciel, zawiera traktat, prowadzi rokowania. Może również, w miejsce traktatów, zawierać tzw. porozumienia wykonawcze, które w przeciwieństwie do traktatów nie wymagają aprobaty Senatu.
Prezydent ma duży wpływ na ustawodawstwo amerykańskie. Występuje on z orędziami do Kongresu. Są to nie tylko doroczne orędzia o stanie państwa (_State of the Union Message_), ale również budżetowe, raport o stanie gospodarki oraz wiele innych. Dotyczą one różnych spraw, na które prezydent chce zwrócić uwagę Kongresu lub opinii publicznej. Prezydent może osobiście pojawiać się na połączonej sesji Izby Reprezentantów i Senatu wówczas, gdy ma do zakomunikowania coś szczególnie ważnego.
Kongres jest najwyższym organem ustawodawczym, ale prezydent ma prawo weta wobec ustaw Kongresu. W takiej sytuacji, aby mogły one nabrać mocy ustawodawczej, muszą być ponownie uchwalone przez obie izby większością 2/3 głosów. Prezydent może zwołać specjalną sesję Kongresu, nie może być jednak zmuszony do rozpatrzenia jakiejś kwestii.
Prezydent mianuje również sędziów, w tym członków Sądu Najwyższego, po zatwierdzeniu ich przez Senat. W ten sposób prezydent może wywierać wpływ na interpretacje konstytucji. W latach sześćdziesiątych Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych pod przewodnictwem Earla Warrena miał opinię sądu liberalnego. Prezydent Nixon mianował sędziów raczej o przekonaniach konserwatywnych. Trzech kandydatów do Sądu Najwyższego, przedstawionych przez prezydenta Nixona, nie zostało zaaprobowanych przez Senat, co było wydarzeniem rzadko spotykanym w praktyce amerykańskiej. Również sędziów o konserwatywnych poglądach mianował do Sądu Najwyższego prezydent Ronald Reagan.
Władza wykonawcza w Stanach Zjednoczonych to ogromny aparat zatrudniający kilka milionów osób w kilkunastu resortach, kilkudziesięciu stałych agencjach federalnych i kilkudziesięciu innych organach. Departament Stanu zatrudnia ponad 20 tys. osób, a Pentagon, wraz z personelem sił zbrojnych, kilka milionów osób.
Umacnianie się władzy wykonawczej nie jest procesem dotyczącym tylko Stanów Zjednoczonych. W USA proces ten jest wyraźny, wojna wietnamska przyspieszyła go. Wzrost prerogatyw, znaczenia i roli władzy wykonawczej następuje przede wszystkim kosztem władzy ustawodawczej. Nie jest przypadkiem, że właśnie w ostatnich latach obserwujemy wiele ostrych spięć między Białym Domem a Kongresem. Kongres był pod naciskiem opinii publicznej z tego względu, że zbyt duże sumy przeznaczał na cele wojenne, natomiast oszczędzał środki na walkę z nędzą i ubóstwem wewnątrz kraju lub na pomoc gospodarczą dla krajów słabo rozwiniętych.
Istotą konfliktów między władzą wykonawczą a Kongresem, reprezentowanym w tym przypadku przez senacką komisję spraw zagranicznych, jest coraz częściej stosowana praktyka pomijania Kongresu w inicjowaniu nowych posunięć.
Konstytucja Stanów Zjednoczonych oraz zwyczajowa praktyka nakazują, aby w niektórych sprawach polityki zagranicznej rząd zasięgał rady Senatu, a ściślej rzecz biorąc komisji spraw zagranicznych. Decyzje na przykład prezydenta Johnsona, ich treść i sposób podejmowania spotykały się wielokrotnie z krytyczną oceną członków senackiej komisji spraw zagranicznych, a zwłaszcza jej ówczesnego przewodniczącego – Williama Fulbrighta.
W sierpniu 1964 r. Kongres przyjął rezolucję w sprawie Zatoki Tonkińskiej, zezwalającą administracji – jak twierdził rząd amerykański – na daleko idące zaangażowanie militarne w Wietnamie⁶. Rezolucja ta była przedmiotem ostrych sporów w Waszyngtonie. Prezydent i jego rząd twierdzili, że wyraża ona zgodę Kongresu na podjęcie przez rząd wszelkich środków w Wietnamie, bez konieczności każdorazowego zwracania się o zgodę lub radę Kongresu. Większość członków senackiej komisji spraw zagranicznych uważała, że każde nowe rozszerzenie działań wymaga aprobaty Kongresu, a przynajmniej powinno być konsultowane z Kongresem.
Rezolucję tonkińską podjęto po ataku okrętów amerykańskich na okręty północnowietnamskie. Pentagon przedstawił Kongresowi dane, jakoby okręty północnowietnamskie zaatakowały jednostki amerykańskie. Później okazało się, że prezydent okłamał Kongres i rezolucja została anulowana.
Biały Dom jest dziś ogromną instytucją polityczną, swego rodzaju sztabem politycznym. Prezydent jako szef państwa, rządu i sił zbrojnych oraz przywódca partii rządzącej otoczył się kręgiem lojalnych doradców, z których wielu należy do bezpośrednich przedstawicieli grup reprezentujących partykularne interesy. Sytuacja wojenna, konieczność szybkiego i niezwłocznego podejmowania decyzji sprzyjają skoncentrowaniu decyzji wyłącznie w Białym Domu. Pomija się więc często resortowych sekretarzy, powiadamiając ich o decyzjach _post factum._ Uważa się, że zakres władzy niektórych doradców prezydenckich (np. McGeorge’a Bundy’ego, Walta Rostowa, Henry’ego Kissingera, Zbigniewa Brzezińskiego czy Eda Meesse’a, George’a Bakera i Mike’a Deavera, czy wreszcie Donalda T. Regana za prezydentury Reagana) praktycznie przewyższał możliwości działania wielu sekretarzy. Ludzie z otoczenia Białego Domu, pomimo że mają tytuły doradców prezydenta lub pomocników prezydenta do poszczególnych spraw, koncentrują w swym ręku szeroki zakres kompetencji i efektywną władzę, znacznie wykraczającą poza formalnie określone ramy.
Aby się o tym przekonać, wystarczy spojrzeć choćby na liczbowy wzrost grona osób otaczających prezydenta i jego urząd. Pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych – Jerzy Waszyngton – zatrudniał trzech pomocników, W. Wilson w 1918 r. – 7. Za Trumana liczba pracowników Białego Domu wynosiła 300 osób, w 1960 r. – w momencie przejmowania urzędu prezydenckiego przez Kennedy’ego – aparat Białego Domu dysponował już 405 etatami, a na początku drugiej kadencji Nixona – aż 600.
Obecnie w działalności aparatu Białego Domu istnieje określony podział zadań i kierunków działań. Najważniejsze zadania należą do specjalnego pomocnika prezydenta do spraw bezpieczeństwa krajowego. Jego zespół nazywa się często małym Departamentem Stanu. Tu przygotowuje się ważne decyzje w dziedzinie polityki zagranicznej i wojskowej. Osoba zajmująca to stanowisko bierze udział w posiedzeniach gabinetu, na których omawia się ważne problemy bezpieczeństwa kraju. McGeorge Bundy, który zajmował to stanowisko w okresie prezydentury Kennedy’ego i Johnsona, wykonywał wiele ważnych misji na równi z sekretarzem stanu czy obrony.
Do zakresu czynności grupy doradców prezydenta należą zadania prasowe traktowane szeroko – jako urabianie opinii publicznej poprzez przedstawianie pracy prezydenta i realizowanej przez niego polityki. Specjalna grupa w Białym Domu odpowiedzialna jest za kontakty i związki z Kongresem, a szczególnie kontakty z wpływowymi członkami Senatu i Izby Reprezentantów. W kontaktach tych często wypracowuje się nowe projekty ustaw, wywiera się presję na opozycyjnie nastawionych członków Kongresu.
Poza tym w Białym Domu działają: grupa z sekretarzem gabinetu i grupa na czele z sekretarzem prezydenta. Obie spełniają ważną rolę, regulując działalność rządu i urzędu prezydenckiego. Przygotowują między innymi dokumenty i materiały na posiedzenia, opracowują porządek dzienny posiedzeń, formułują projekty decyzji itp.
Wyżsi urzędnicy Białego Domu biorą udział w pracach wielu ważnych organów rządowych. Na przykład gabinet i krajowa rada bezpieczeństwa biorą udział w naradach z prezydentem, a wraz z szefami kluczowych resortów współdziałają w wypracowaniu oraz realizowaniu polityki wewnętrznej i zagranicznej.
W okresie prezydentury Richarda Nixona najważniejsze misje na odcinku polityki zagranicznej wykonywał jego doradca, Henry Kissinger. Były to w wielu przypadkach funkcje tradycyjnie zastrzeżone dla sekretarza stanu. To Kissinger, a nie William P. Rogers – sekretarz stanu – jeździł do Moskwy na rozmowy z Leonidem Breżniewem i do Pekinu, w celu rokowań z Zhou Enlaiem (Czou En-lajem); on prowadził rozmowy w sprawie zawieszenia broni w Wietnamie i wykonywał wiele innych zadań dyplomatycznych. Kissinger był swego rodzaju ambasadorem do specjalnych poruczeń.
Wzrost prerogatyw dla doradców prezydenta powodował nieustanny rozwój biurokracji, co wywołało opozycję w Kongresie. W związku z tym prezydent Nixon zapowiedział redukcję personelu Białego Domu. George E. Ready – sekretarz prasowy prezydenta Johnsona – ocenił jednak, że w okresie pierwszej kadencji Nixona zespół prasowy i personel skupiony wokół doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego zwiększył się trzykrotnie w stosunku do liczebności tego personelu w czasie kadencji prezydenta Johnsona⁷.
Prezydent to także tytularny _de facto_ szef danej partii. W Stanach Zjednoczonych prezydenturę wykorzystuje się dla umocnienia systemu dwupartyjnego.
Amerykański system partyjny ma swoją wyraźną specyfikę i różni się od systemu partyjnego państw zachodnich. Partie amerykańskie mają nie tyle członków, ile raczej zwolenników. Strategia ta pozwala narzucać wyborcom program, platformę polityczną. Partia to faktycznie zawodowy aparat partyjny. Tak zwana maszyna partyjna w Stanach Zjednoczonych służy głównie do organizowania wyborów, czyli walki o stanowiska, władzę, o opanowanie aparatu lokalnego, stanowego i federalnego.
Dominującą rolę w systemie politycznym USA odgrywają dwie partie: Partia Demokratyczna i Partia Republikańska.
Każda z obu partii zapewnia, że będzie realizowała to samo, tyle tylko, że lepiej. Hasło _me too_ (ja także), czyli tzw. mituizm, towarzyszy prawie każdej kampanii wyborczej. Jeżeli nawet występują różnice w programach obu partii, to dotyczą spraw raczej drugorzędnych i trzeciorzędnych, pomijają zaś sprawy o zasadniczym politycznym znaczeniu, ponieważ obie partie wywodzą się z tej samej bazy społecznej.
Obie partie natomiast bacznie zwracają uwagę na to, aby nie pojawiła się trzecia siła konkurencyjna. W sytuacji bowiem, kiedy demokraci i republikanie nie stwarzają wyborcom rzeczywistej politycznej alternatywy, wydawać by się mogło, że istnieją sprzyjające warunki dla partii, która pociągnie wyborców własnym oryginalnym programem, która przyczyni się do rozwiązania problemów, z którymi boryka się społeczeństwo amerykańskie. Demokraci i republikanie jednak starają się nie dopuścić do takiej sytuacji. Wszystkie tzw. partie trzecie, jakie okresowo pojawiły się na firmamencie politycznym Stanów Zjednoczonych, szybko znikały, były rozbijane bądź wchłaniane przez silniejsze machiny: partii demokratycznej lub republikańskiej.
Oto kilka uwag o dwóch głównych partiach amerykańskich. Partia Republikańska (_Republican Party_) w swych tradycjach nawiązuje do federalistów Hamiltona i do partii wigów. Powstała w 1854 r. w miejscowości Jackson w stanie Michigan. Partia ta reprezentowała interesy burżuazji przemysłowej z Północy, była przeciwniczką rozszerzania niewolnictwa poza stany południowe, opowiadała się za protekcjonizmem w handlu itp. Wybitnym przedstawicielem tej partii był prezydent Abraham Lincoln. W okresie jego prezydentury Partia Republikańska, wysuwająca postępowe jak na ówczesne czasy hasła, opowiadała się za reformą rolną, zniesieniem niewolnictwa, zdobywając sobie dużą popularność w społeczeństwie. Od 1860 r. do 1988 r., a więc w ciągu 128 lat, Partia Republikańska znajdowała się siedemdziesiąt dwa lata u władzy. W latach 1860-1932 republikanie wygrali prawie wszystkie (z wyjątkiem czterech) wybory prezydenckie, natomiast w latach 1932-1952 przegrali.
Po porażce Hoovera w 1932 r. republikanie zasiedli w Białym Domu dopiero w 1952 r. po zwycięstwie Eisenhowera. Przyrzekł on bowiem, że jeśli zostanie wybrany na prezydenta, zakończy niepopularną wojnę w Korei. Od 1969 r. do chwili obecnej, z wyjątkiem kadencji 1977-1981 oraz 1993-2001 i 2009-2017, w Białym Domu zasiada republikański prezydent.
W polityce wewnętrznej i zagranicznej Partia Republikańska w większym stopniu aniżeli w przypadku demokratów reprezentuje interesy kapitału. Republikaninem był senator Joseph McCarthy oraz sekretarz stanu, J. Foster Dulles, inicjator doktryn polityczno-wojskowych „wyzwalania” i „odpychania komunizmu”, rzecznik prowadzenia polityki „na krawędzi wojny” oraz doktryny tzw. zmasowanego odwetu.
W 1964 r. republikanie mianowali swym kandydatem na prezydenta prawicowego senatora z Arizony, Barry’ego Goldwatera. Doznali wówczas porażki.
Struktura Partii Republikańskiej zbliżona jest do Partii Demokratycznej. Stukilkuosobowy komitet krajowy wybiera liczący około trzydziestu osób komitet wykonawczy. Symbolem partii jest słoń.
Partia Demokratyczna (_Democratic Party_), podobnie jak Republikańska, wywodzi się z ruchów i organizacji politycznych, które istniały już w momencie tworzenia się Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Wówczas to dość wyraźnie zaznaczały się sprzeczności i rywalizacja między interesami rolniczo-plantatorskimi Południa i rozwijającą się przemysłowo-handlową Północą. Interesy pierwszych, niejako, symbolizował Jefferson i jego Partia Republikańska. Interesy drugich reprezentowała orientacja, której rzecznikiem był Hamilton i Partia Federalistów.
Jeffersonowska Partia Republikańska przyjęła później nazwę Republikańsko-Demokratycznej, a od 1829 r., tzn. od prezydentury Jacksona, dzisiejszą nazwę: Partii Demokratycznej. Do 1860 r. wygrała wszystkie wybory z wyjątkiem dwóch. Propagując hasła demokracji, zdołała zapewnić sobie poparcie niższych warstw ówczesnego społeczeństwa amerykańskiego. W 1860 r. doszło do rozłamu na południowych i północnych demokratów. Na Południu demokraci stali się _white mans party_ (partia białych), eliminując na dłuższy okres ze stanów południowych wszelkie konkurencyjne siły polityczne.
W latach 1829-1860 Partia Demokratyczna znajdowała się u władzy. Podobnie jak Partia Republikańska, Partia Demokratyczna nie ma stałego członkostwa, natomiast ma stały aparat. Szefem partii jest urzędujący w danym okresie prezydent Stanów Zjednoczonych lub ostatni kandydat na prezydenta (jeżeli przegrał wybory). Formalnie kierownictwo partii sprawuje Komitet Krajowy, składający się z ponad stu członków. Partia ma swoje ośrodki w stanach, powiatach i większych miastach. Jej program nie różni się w sprawach zasadniczych od programu Partii Republikańskiej. Różnica dotyczy tylko spraw mniej istotnych, drugorzędnych. Przeprowadzone analizy dotyczące wyborów wykazały, że demokraci mają większe wpływy aniżeli republikanie w związkach zawodowych, wśród Murzynów, rozmaitych grup etnicznych itp. Nie jest to jednak reguła. W związku z niewielkimi różnicami między obu grupami politycznymi wyborcy często głosują raczej na osobę, na atrakcyjniejszego kandydata, a nie na partię.
W okresie po II wojnie światowej demokraci byli u władzy w latach: 1945-1953 (H. Truman), 1961-1963 (J.F. Kennedy) i 1963-1969 (L.B. Johnson), w latach 1977-1981 (J. Carter), 1993-2001 (B. Clinton) oraz 2009-2017 (B. Obama). Republikanie natomiast zasiadali na fotelu prezydenckim w latach 1953-1961 (D. Eisenhower), 1969-1974 (Richard Nixon), 1974-1977 (G. Ford), 1981-1989 (R. Reagan), 1989-1993 (G.H.W. Bush), 2001-2009 (G.W. Bush), oraz Donald Trump (2017- ).
Amerykanie nie tylko numerują swoich prezydentów, ale również ich klasyfikują. Taka klasyfikacja odbywa się co kilka lat. Ostatnią opublikowano 19 lutego 2018 roku. Wzięło w niej udział 170 byłych i obecnych członków kierowniczych gremiów Amerykańskiego Towarzystwa Nauk Politycznych. Zadaniem uczestników ankiety było ocenienie „wielkości” danego prezydenta w skali od 0 (całkowite fiasko) do 100 (absolutna wielkość). Nieco ponad połowa (57%) uczestników tej ankiety to demokraci. Za niezależnych uznało się 27% osób.
Od wielu lat czołówka prezydentów uznanych za największych nie zmienia się. Są to w kolejności: Abraham Lincoln, George Washington, Franklin D. Roosevelt, Theodore Roosevelt, Thomas Jefferson, Harry S. Truman i Dwight D. Eisenhower. Barack Obama został sklasyfikowany na 8. miejscu, a Ronald Reagan na 9. Bill Clinton zajął 13. miejsce, a George W. Bush – 30. Ostatnie miejsce w tej klasyfikacji (44.) zajął Donald Trump. Tylko najbardziej konserwatywni członkowie tego jury umieścili Donalda Trumpa na 40. miejscu wśród 44 prezydentów amerykańskich.
Kobieta nigdy nie zasiadała na fotelu prezydenckim w Białym Domu. Najbliżej tego celu była Hillary Clinton w 2016 roku. Uzyskała wówczas o 2,9 mln głosów więcej w głosowaniu powszechnym, ale prezydentem został Donald Trump, który miał większość w kolegium elektorskim.
Kobiety ubiegały się o urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych, zanim uzyskały prawo głosu w wyniku XIX poprawki do Konstytucji w roku 1920. Za pierwszą kobietę startującą w wyborach prezydenckich uchodzi Victoria Woodhull, która ubiegała się o urząd prezydenta w roku 1872 z ramienia Equal Rights Party i w roku 1892 jako kandydatka Humanitarian Party. W wyborach w latach 1884 i 1888 kandydatką National Equal Rights Party była Belva Lockwood. W 1920 roku o nominację Partii Demokratycznej ubiegała się Laura Clay. Była ona delegatką na konwencji wyborczej tej partii. W 1940 roku z ramienia Surprise Party ubiegała się o prezydenturę aktorka Grace Allen.
Potem była przerwa i dopiero w 1964 roku Margaret Chase Smith, która jako republikanka zasiadała w Izbie Reprezentantów i w Senacie, zgłosiła na konwencji wyborczej Partii Republikańskiej – bez powodzenia – swoją kandydaturę do fotela prezydenckiego. W 1968 roku Afroamerykanka Charlene Mitchell uzyskała nominację Komunistycznej Partii USA jako jej kandydatka na prezydenta. Kolejna Afroamerykanka, Shirley Chisholm, na konwencji Partii Demokratycznej w 1972 roku uzyskała poparcie 152 delegatów w rywalizacji o uzyskanie nominacji. W tymże 1972 roku o nominację Partii Demokratycznej w wyborach prezydenckich ubiegały się również Patsy Takemoto Mink z Hawajów oraz Bella Abzug z Nowego Jorku. W wyborach w 1972 roku Linda Osteen Jenness z Socialist Workers Party znajdowała się na listach wyborczych w 25 stanach.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. M. Krasner, _Why Great Presidents Will Become More Rare_, „Presidential Studies Quarterly”, t. IX, nr 4, jesień 1979, s. 375. Patrz także: L.E. Fredman, _Why Great Men Are Not Elected President. Some British Views of the Presidency_, „Presidential Studies Quarterly”, t. X, nr 3, lato 1980.
2. „Journal of American History”, grudzień 1983. Patrz również „U.S. News and World Report”, 21 XI 1983 r.
3. „New York Times”, 20 IV 1972 r.
4. „Time”, 28 X 1972 r.
5. „International Herald Tribune”, 19 I 1973 r.
6. Główna część tej rezolucji głosiła: ,,Kongres aprobuje i popiera decyzje prezydenta , aby podjął wszelkie niezbędne środki dla odparcia jakiegokolwiek ataku przeciwko Stanom Zjednoczonym i zapobieżenia dalszej agresji. Stany Zjednoczone są gotowe, zgodnie z decyzją prezydenta, podjąć wszelkie konieczne kroki, włącznie z użyciem siły, aby przyjść z pomocą każdemu członkowi lub państwu objętemu traktatem o bezpieczeństwie zbiorowym Azji Południowo-Wschodniej, jeśli zwróci się ono z prośbą o pomoc w obronie własnej wolności”. „International Herald Tribune”, 20 XI 1967 r.
7. G.E. Ready, _Faceless Agents of Power_, „The Nation”, 1 I 1973 r.
8. „New York Times”, 10 VI 2000 r.
9. Pamela Colloft, _Who Is George W. Bush?_, „Texas Monthly”, czerwiec 1999 r.
10. Sam Howe Verhovek, _Is There Room on a Republican Ticket for Another Bush_, „The New York Times Magazine”, 13 IX 1998 r.
11. Pamela Colloft, _Who Is George W. Bush_… op.cit.
12. Sam Howe Verhovek, _Is There a Room on a Republican Ticket_… op.cit.
13. „National Post”, 25 VIII 1999 r.
14. Pamela Colloft, _Who Is George W. Bush…_ op.cit.
15. Tamże.
16. „Time”, 21 VI 1999 r.
17. Tamże.
18. „Charlotte Observer”, 1 VIII 2000 r.
19. „Gazeta Wyborcza”, 5-6 VIII 2000 r.
20. „The Globe and Mail”, 4 VIII 2000 r.
21. „Washington Post”, 30 IX 2000 r.
22. „Rzeczpospolita”, 13 X 2000 r.
23. „International Herald Tribune”, 15 XII 2000 r.
24. Teksty wystąpień Ala Gore’a i G. Busha: por. „Gazeta Wyborcza”, 15 XII 2000 r.; „International Herald Tribune”, 15 XII 2000 r.
25. „International Herald Tribune”, 13 X 2000 r.
26. „International Herald Tribune”, 31 VIII 2000 r.
27. „International Herald Tribune”, 2 V 2000 r.
28. „Gazeta Wyborcza”, 22 XI 1999 r.