- W empik go
Primawera - ebook
Primawera - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 226 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WE LWOWIE:
„LEKTOR”, MIKOŁAJA 23.
(Dom własny) Tel. 525.
W WARSZAWIE:
„LEKTOR”, SIENKIEWICZA 5.
Tel. 253-99.
W POZNANIU:
„LEKTOR”, RATAJCZAKA 33.
Tel. 39-23.
W KRAKOWIE:
„LEKTOR”, RYNEK GŁ. 22.
W LUBLINIE:
„LEKTOR”, SZOPENA 5.
O cóż właściwie chodziło mu? Nie umiał sobie na to sam odpowiedzieć. – Starał się przecież o tak zwane względy jej; od roku blisko urabiał poprostu jej umysł dla siebie, nie psując nic z tego, co w niej było jasne i samo przez się piękne. – Dzisiaj cel osiągnął, powiedziała mu: „pójdę za tobą wszędzie, wyrwij mnie z tego środowiska, w którem żyć już nie umiem dłużej; zabierz mnie teraz, zaraz, w tej chwili” Jednak po usłyszeniu tych słów – zawahał się!
Zawahał się, chociaż tak długo na nie oczekiwał, chociaż sam nadejście tej chwili przygotował.
Bal rozwinął się w całej pełni! On śledził wzrokiem zwiewne, smukłe linję jej postaci, otulonej w seledynową, miękką, jedwabną gazę.
W objęciach bardzo dystyngowanego pana, o doskonale wylizanej fryzurze i niewzruszenie głupiej twarzy, przepłynęła sale na tonach szalonej galopki, jak wstęga meteoru i odprowadzona na miejsce, pobladła ze zmęczenia, osunęła się bez życia na krzesło.
Pan we fraku, który był istnem arcydziełem sztuki krawieckiej – skłonił się i znikł w strojnym tłumie.
On stał za jej krzesłem, była śmiertelnie zmęczona, W miejscu, gdzie siedziała, dawał się czuć pewien przewiew. – Zarzucił jej na ramiona okrycie, zbliżając się równocześnie tak bardzo do jej głowy, że płowe włosy musnęły mu twarz…
Podniosła oczy i uśmiechnęła się przez mgłę zmęczenia.
– Już dosyć tego tańca – rzekła, oddychając ciężko.
On milczał…
– Zygmuncie!
– O, dosyć już, myślę; ledwie żyjesz!
– Odpocznę chwileczkę i odwieziesz mnie do domu… Jeśli wuj pozwoli… Zaśmiała się.
– Czterdziestoletniemu kuzynowi zawsze wolno odwieźć ośmnastoletnie dziecko do domu – odparł z dziwnym uśmiechem.
– Wuj naturalnie przy kartach? – zapytała.
– Przy bakaracie, który potrwa najkrócej do ósmej zrana.
Stał za jej krzesłem. Podniosła głowę, żeby spojrzeć mu w oczy jasno i stanowczo. Usłyszał jej szept:
– To dobrze!
Po chwili powstała i gładząc miękkim, leniwym ruchem rozwiane włosy, z pod długich ciemnych rzęs spoczęła wzrokiem na jego ustach, oczekiwała czegoś, jakiegoś niezmiernie ważnego słowa.
Milczał…
Odsunęła krzesło, które ich dzieliło i przystąpiła do niego tak blisko, że oddech jej obiął mu twarz…
– Podaj mi ramię, pójdziemy oznajmić mu, że odjeżdżam.
Powiedziała to tonem niezłomnego postanowienia.
– Myślisz, że pozwoli? – zapytał, wahając się.
– Z radością! Pozbędzie się kłopotu i odda się swoim „pas'om” bez przeszkody I
– Wiesz przecież, że uważa mię zawsze za zupełnie obcego, mimo naszego powinowactwa… gotów powiedzieć: „nie wypada”.
Zaśmiała się.
– Dla niego wszystko wypada, co mu jest dogodne! Zresztą on ci ufa…
Po tych słowach zmieszała się bardzo. On pochwycił to, wlot zrozumiał i uczuł niesmak.
– Tem gorzej – szepnął…
– Ach nie! Wzruszyła pogardliwie ramionami…
– Tem lepiej, po stokroć lepiej.
Przygarnęła się cała do jego boku, opierając się silnie na jego ramieniu… Przechodzili po kolei cały szereg sal mniejszych i większych… Patrzył na jej białą o lekkobłękitnawych tonach pierś, na alabastrową, bez cienia rumieńca twarz i wilgotne, rozchylone usta. Zrozumiał, że to dzieckokobieta odczuwa ważność chwili i dlatego – jak sądził – przyciskała się do niego tak silnie, dlatego pierś jej falowała, usta rozchylały się, a nozdrza drżały. Nadewszystko lubił jej brwi – te brwi proste, ciemne, złączone bardzo wyraźnym meszkiem nad nosem o ściankach delikatnych i grających nozdrzach…
Gdy wychodzili z pokoju, przeznaczonego na grę w karty, wuj panny Ady, właściciel pięciu kamienic, okazałej tuszy radca, opiekujący się zarówno gorliwie Adą, jak i złożonym w jego ręce jej majątkiem, rzekł do swoich szanownych partnerów:
– Dzięki Bogu, że ten pan Zygmunt opiekuje się nią! On przynajmniej niebezpieczny nie jest.
– Dlaczego? – zapytał któryś z grających.
– Czterdziestoletni bankrut, z ciężką nerwicą i wadą serca… – i pan radca machnął lekceważąco ręką.
Powóz toczył się pomału, jak po miękkiem, puszystem posłaniu; ulice były puste i ciemne, śnieg bezustannie kładł się dużymi płatami… Cisza… Czasem do otwartego okna karety doleciał daleki, nieśmiały, jakby skarżący się odgłos dzwonka u sanek.
Zygmunt spostrzegł, że z obnażonych ramion Ady okrycie zsunęło się. Drżała z zimna.
Zamknął pośpiesznie okno i począł, jak umiał najtroskliwiej, otulać ją… Mimowoli ramię jego znalazło się naokoło jej kibici, przygarnął ją do siebie, całował bezładnie, oczy, czoło, twarz, piersi… Przywarł ustami do jej warg… Rozchyliły się – umiały pić jego pocałunek, umiały wyczuwać głęboko jego usta. Umiały już…
Przypomniał sobie, że to był pierwszy ich pocałunek „prawdziwy”; przeszedł go lekki, ledwie uświadomiony dreszcz i nie ustawał – przepłynął po całem ciele, wnikł w pierś i tam się cicho a boleśnie niepokoił…
Po długiej chwili dopiero usta ich rozłączyły się. Osłonił ją raz jeszcze okryciem i milczał. Niepokój powędrował z piersi do mózgu i tam się uświadomił zupełnie.
Znała historję pocałunku; całe rozpaczliwe to łkanie niezaspokojonych pragnień znała już I
Rozum drwił z niepokoju, nazywał go głupcem. Zaczęła się w nim walka; raczej gwałtowne szarpanie. Nawet nieubłagany, chłodny rozsądek ulegać zaczął! Niepokój, jak sturamienny polip, dławił wszystko, co mu przedstawić chciano.
Ale rozum nie chciał się dać pokonać, ufny w swego sojusznika, którym było bardzo smutne, chore, ale wielkie serce, uderzył ostatnią już bronią swoją, tj. gromem niezbitych argumentów:
– Zaledwie ośmnastoletnie dziewcze, doniedawna jeszcze pozostawała pod wyłączną opieką świętej, zacnej matki swojej.
Niepokój zachwiał się, jednak ustąpić nie chciał:
– Tak – ale ta macierzyńska opieka od dwóch lat ustała; powędrowała do grobu, a dwa lata w życiu młodej, pięknej dziewczyny, to epoka cała… Wszystko stać się mogło…
Zagrzmiał nowy argument:
– Nic stać się absolutnie nie mogło! Matkę kocha dotychczas; nadewszystko czci jej pamięć… modli się… Trzeba być ślepym, żeby nie widzieć, że oczy jej patrzą dziecinnie, że z uśmiechu jej, z czoła, wieje niewinność śnieżnej primawery…
Serce dodało:
– Kocha matkę, modli się…
– Pocałunek musiała intuicyjnie odczuć, przejąć się nim, zrozumieć. Naśladowała zresztą tylko odruchowo poruszenia ukochanych przez nią ust… Jest pełną życia; kobieta się w niej budzi – dodał triumfująco rozsądek.
Niepokój chciał jeszcze mówić coś o częstej pomyłce pozorów, ale sam się tylko tem pobił, wypłynął wiec z mózgu, lekkim dreszczykiem do piersi się wsączył i tam udawał, że śpi…
Zygmunt uczuł chłodną, aksamitną rączkę Ady na swojej twarzy, usłyszał lekko drżący głos jej:
– O czem tak długo myślisz? Zasępiłeś się strasznie…
Dziwnie tkliwe, opiekuńcze jakieś uczucie dla niej, owładnęło nim. Zamiast odpowiedzieć, ujął w obie dłonie drogą głowę i całował białe, zimne jej czoło.
Kareta zatrzymała się, Wybiegli śpiesznie na pierwsze piętro. Drzwi otworzył im rozespany famulus. Cicho było i głucho. W jednym z odległych pokojów spała chora od paru dni dama do towarzystwa Ady. Przeszli salon jeden i drugi; za nimi zostały pokoje pana radcy, potem pokój stołowy, potem gabinet gdzie „wuj” lubi czasem nic nie robić; ostatecznie przeszli do dwóch zajmowanych przez nią pokojów. Na stole słabo świeciła się przyćmiona błękitnym abażurem lampa, powietrze było tu cieple, jakby kojące, przesycone nieuchwytną, lekką wonią.
Zygmunt zatrzymał się w pierwszym, Ada zamknęła się w sypialnym, by zmienić suknię.
Usiadł w niskim, miękkim, fotelu; zaczął zdawać sobie sprawę z tego, co się za chwilę stać miało. Miał ją wywieźć stąd, bo tu jej źle było – dlaczego? o to nie pytał… Poślubić nigdy nie pozwolonoby mu jej – nigdy…
Uczuł silny skurcz serca, potem krótką, przemijająca mdłość…
Uśmiechnął się. Wiedział przecież, że życie jego w ostatnich czasach zdmuchnąć może lada mało znaczący przypadek, mimo to nie umiał i nie chciał odmawiać życzeniu Ady. Jej chęć nagłego wyjazdu z nim i posiadanie jej samo, u schyłku krótkiego życia swego, uważał za piękno, którem los chce wynagrodzić mu rychły kres.
Odmówić jej żądaniu znaczyłoby zabić to piękno, a niszczenie piękna to zbrodnia. Taka była jego etyka.
Dziwił się nawet, że rozmyśla o tem w tej stanowczej już chwili.
Przygotował się przecież od dni kilku, posprzedawał ostatnie niemal konie, zobowiązał się do dostawy całej masy rozmaitego zboża na jesień, wziąwszy zgóry połowę wartości tego, czego nigdy dostawić nie miał – jednem słowem zaopatrzył się jako tako w pieniądze, podkopując doreszty jedyną już wioskę – ostatnią spuściznę przeszłości, która i tak lada chwila przeminąć miała. Niebawem, tak… tak… I on ostatni już także niebawem…
Potarł czoło ręką…
Zaświecił mu jeszcze promień szczęścia! w oczach niewinnej, czystej dziewczyny, miałżeby go dla różnych małostkowych powodów rozmyślnie gasić? Nigdy!
Rozejrzał się po tym pokoiku ciepłym i cichym, pełnym kwiatów i pamiątek „po mamie”. W rogu ujrzał przed obrazkiem Matki Boskiej słabo tlejącą, czerwoną lampkę. Wstyd gorącą falą uderzył mu do twarzy…
Przypomniały mu się jego podejrzenia – ten ohydny niepokój. Nie mogł pojąć, jak mogł jej taką krzywdę wyrządzić. Mimowoli szepnął:
– Mój promyk – ostatnie moje szczacie na ziemi…..Pnmawera".
Po chwili ukazała się ona. W długiej podróżnej salopce i czapeczce bobrowej, z torebką przewieszoną przez ramię; weszła szybko z listem w ręku, położyła go na małym stoliku, sama uklękła przed obrazem…
Zygmunt machinalnie wziął list – nie był zamknięty. Kilka takich „przedwyjazdowych” listów kobiecych miał już w ręku, wszystkie zaczynały się od słów: „Wyjeżdżam!” Zawsze z wykrzyknikiem…
Nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Miał przecież prawo najzupełniejsze przeczytać go, ale zaledwie rzucił okiem, zdumiał… ten list był zupełnie odmienny:
„Nie wolno szukać mnie. Wyraźnie nie pozwalam, a że mam prawo nie pozwolić – wiadomo! Ada”.
Na kopercie adres wuja jej i opiekuna, pana radcy.
– Jakie prawo ona mieć może, by nie pozwolić opiekunowi szukać siebie?
Nie umiał sobie na to odpowiedzieć i starał się nie myśleć o tem…
W godzinę później siedzieli już w wagonie; na dworcu znalazły się rzeczy Ady, dzień przedtem cicho i sprytnie wysłane.
Siedzieli w osobnym przedziale. Na dworze szalała zawierucha ze śnieżycą; ciemno jeszcze było zupełnie; na zegarze kolejowym wybiła godzina czwarta. Zygmunt ułożył ją jak mógł najwygodniej na miękkiej, aksamitnej ławce wagonowej, sam umieścił się naprzeciw niej. Zaledwie pociąg ruszył, Ada zasnęła.
Turkot jednostajny kół wagonowych zdawał się go kołysać – nie usypiał go jednak… Z pod pół przymkniętych powiek patrzył bezustannie na uśpioną Adę…
Mijały długie, długie chwile… Ada oddychała równo i głęboko – zmieniła pozycyę i przez sen ułożyła się bezładnie – jedna jej noga zwolna zesuwać się poczęła z ławki… suknia odchylona… głowa w przepysznej, bogatej masie rozwianych włosów.
Patrzył, siedząc naprzeciw niej, w ciasnym przedziale wagonowym… Mimowoli odjął glowe Od oparcia kanapy i pochylił się nad nią..
Oparł łokcie na kolanach, skrionie ujął w obie dłonie i w tej pozycji siedząc, obejmował oczyma całą jej postać…
Owiewał go zapach młodego jej ciała – ciała rozgrzanego snem…
W małym, osobnym przedziale, w którym znajdowali się, było zadusznie gorąco… Ławka wagonu była wąska… Ada zsunęła się na sam brzeg – noga jej opadła z niej zupełnie i oparła się całą siłą ciężkości o jego kolano…
Noga zupełnie nieosłonięta aż powyżej kolana… Czarna jedwabna pończocha z odpiętą podwiązką sama z niej zesuwać się poczęła… i oślepił go biały jak jaśmin, bogaty kształt… Ręka jego, mimowolnie drżąca, głodna ręka, dotknęła tego atłasu… tej aż błękitnawej bieli… tego gorącego marmuru…
Bezwiednie szeptał: cud… cud… cud…
Nachylił spalone gorączką, spragnione usta i szedł z początku lekką, potem coraz gwałtowniejszą falą pocałunków, wzdłuż bajecznej linji jej nogi., aż – porwał go nieokiełznany, ogromny szał tych pocałunków.
Zesunął się na kolana i zginął we fałdach jej sukni… Pieścił już ustami nie ujęte gorsetem biodra, odsuwał wszystko, co usta jego dzieliło od jej ciała… szedł tym szałem pocałunków i karmił jej ciałem swe usta bezkarnie i coraz zupełniej…
Obudziła się nagle i gwałtownie… Jednym rzutem ogarnęła się i zerwała na równe nogi. On podniósł się szybko z klęczek i porwał ją, napół już oszalały, w objęcia…
Wyprężyła ramiona twardo… zimno i poczęła odpychać nieubłaganie… patrząc mu chłodno, stanowczo w oczy…
Począł słabnąć… potem uczuł silny skurcz serca i gwałtowną mdłość… pociemniało mu w oczach i upadł na ławkę…
Gdy otworzył powieki, szary świt zimowy zaglądał do okna wagonu… Ada klęczała przy nim i nacierała mu skronie.. Uczuł na twarzy jej dwie gorące łzy…
Wyszeptał błagalnie:
– Przebacz… przebacz Ado… ja już nigdy… nigdy n.e targnę się… nigdy… oszalałem… przebacz ty… ty jasna… biała… czysta… Primawero ty!
Umieścili się w Beskidzie. Było tam miejsce klimatyczne, w lecie bardzo uczęszczane, teraz, oprócz kilku właścicieli will i hotelów, nie było nikogo.
Zima ozdobiła białym puchem biodra gór, pokryte ogromnymi szpilkowymi lasami. – W południe i wieczór nagie, skaliste szczyty karpackie wybuchały szkarłatem lub pływały w roztopionem złocie.
Z trudnością wynaleźli dła siebie dwa połączone pokoje z piecami. Zygmunt nie wymagał, nie żądał od niej niczego, był uprzejmy, postępował z nią, jak z bardzo ukochanem, rozpieszczonem dzieckiem – ale męczył się i nikł w oczach.
Straszne były noce, a jeszcze straszniejsze poprzedzające je: „dobranoc”. – Były czasem chwile, w których czuł się wprost bliskim szaleństwa; kiedy indziej był tak osłabiony, że z trudnością zwlekał się z łóżka rano, po całonocnej męczarni…
Te noce… Słyszał jej oddech, cichy, spokojny, głęboki, wstawał wtedy i klękał przy drzwiach jej, by wsłuchiwać się weń. Tak noce całe.
Ona piękniała mu w oczach.
Raz wieczorem, gdy po herbacie siedzieli przytuleni do siebie, ona goręcej, niż zwykle, objęła jego szyję i całowała, – całowała bez końca…
Spojrzał na nią zdziwiony.
– Ado?
Ukryła głowę na jego piersi i rozpłakała się w głos, jak dziecko. Nie umiał jej utulić… Po chwili usłyszał przerywane łkaniem słowa:
– Wiem, że krzywda ci się dzieje… Znam twoją mękę…
Nie umiał jej ukoić; powtarzał tylko bezładnie jej imię. Gdy się uspokoiła, zaczerwie-nionemi od płaczu oczyma wpatrywała się w niego długo i bezbrzeżnie smutno.