Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Primawera - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Primawera - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 226 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SKŁA­DY GŁÓW­NE:

WE LWO­WIE:

„LEK­TOR”, MI­KO­ŁA­JA 23.

(Dom wła­sny) Tel. 525.

W WAR­SZA­WIE:

„LEK­TOR”, SIEN­KIE­WI­CZA 5.

Tel. 253-99.

W PO­ZNA­NIU:

„LEK­TOR”, RA­TAJ­CZA­KA 33.

Tel. 39-23.

W KRA­KO­WIE:

„LEK­TOR”, RY­NEK GŁ. 22.

W LU­BLI­NIE:

„LEK­TOR”, SZO­PE­NA 5.

O cóż wła­ści­wie cho­dzi­ło mu? Nie umiał so­bie na to sam od­po­wie­dzieć. – Sta­rał się prze­cież o tak zwa­ne wzglę­dy jej; od roku bli­sko ura­biał po­pro­stu jej umysł dla sie­bie, nie psu­jąc nic z tego, co w niej było ja­sne i samo przez się pięk­ne. – Dzi­siaj cel osią­gnął, po­wie­dzia­ła mu: „pój­dę za tobą wszę­dzie, wy­rwij mnie z tego śro­do­wi­ska, w któ­rem żyć już nie umiem dłu­żej; za­bierz mnie te­raz, za­raz, w tej chwi­li” Jed­nak po usły­sze­niu tych słów – za­wa­hał się!

Za­wa­hał się, cho­ciaż tak dłu­go na nie ocze­ki­wał, cho­ciaż sam na­dej­ście tej chwi­li przy­go­to­wał.

Bal roz­wi­nął się w ca­łej peł­ni! On śle­dził wzro­kiem zwiew­ne, smu­kłe lin­ję jej po­sta­ci, otu­lo­nej w se­le­dy­no­wą, mięk­ką, je­dwab­ną gazę.

W ob­ję­ciach bar­dzo dys­tyn­go­wa­ne­go pana, o do­sko­na­le wy­li­za­nej fry­zu­rze i nie­wzru­sze­nie głu­piej twa­rzy, prze­pły­nę­ła sale na to­nach sza­lo­nej ga­lop­ki, jak wstę­ga me­te­oru i od­pro­wa­dzo­na na miej­sce, po­bla­dła ze zmę­cze­nia, osu­nę­ła się bez ży­cia na krze­sło.

Pan we fra­ku, któ­ry był ist­nem ar­cy­dzie­łem sztu­ki kra­wiec­kiej – skło­nił się i znikł w stroj­nym tłu­mie.

On stał za jej krze­słem, była śmier­tel­nie zmę­czo­na, W miej­scu, gdzie sie­dzia­ła, da­wał się czuć pe­wien prze­wiew. – Za­rzu­cił jej na ra­mio­na okry­cie, zbli­ża­jąc się rów­no­cze­śnie tak bar­dzo do jej gło­wy, że pło­we wło­sy mu­snę­ły mu twarz…

Pod­nio­sła oczy i uśmiech­nę­ła się przez mgłę zmę­cze­nia.

– Już do­syć tego tań­ca – rze­kła, od­dy­cha­jąc cięż­ko.

On mil­czał…

– Zyg­mun­cie!

– O, do­syć już, my­ślę; le­d­wie ży­jesz!

– Od­pocz­nę chwi­lecz­kę i od­wie­ziesz mnie do domu… Je­śli wuj po­zwo­li… Za­śmia­ła się.

– Czter­dzie­sto­let­nie­mu ku­zy­no­wi za­wsze wol­no od­wieźć ośm­na­sto­let­nie dziec­ko do domu – od­parł z dziw­nym uśmie­chem.

– Wuj na­tu­ral­nie przy kar­tach? – za­py­ta­ła.

– Przy ba­ka­ra­cie, któ­ry po­trwa naj­kró­cej do ósmej zra­na.

Stał za jej krze­słem. Pod­nio­sła gło­wę, żeby spoj­rzeć mu w oczy ja­sno i sta­now­czo. Usły­szał jej szept:

– To do­brze!

Po chwi­li po­wsta­ła i gła­dząc mięk­kim, le­ni­wym ru­chem roz­wia­ne wło­sy, z pod dłu­gich ciem­nych rzęs spo­czę­ła wzro­kiem na jego ustach, ocze­ki­wa­ła cze­goś, ja­kie­goś nie­zmier­nie waż­ne­go sło­wa.

Mil­czał…

Od­su­nę­ła krze­sło, któ­re ich dzie­li­ło i przy­stą­pi­ła do nie­go tak bli­sko, że od­dech jej obiął mu twarz…

– Po­daj mi ra­mię, pój­dzie­my oznaj­mić mu, że od­jeż­dżam.

Po­wie­dzia­ła to to­nem nie­złom­ne­go po­sta­no­wie­nia.

– My­ślisz, że po­zwo­li? – za­py­tał, wa­ha­jąc się.

– Z ra­do­ścią! Po­zbę­dzie się kło­po­tu i odda się swo­im „pas'om” bez prze­szko­dy I

– Wiesz prze­cież, że uwa­ża mię za­wsze za zu­peł­nie ob­ce­go, mimo na­sze­go po­wi­no­wac­twa… go­tów po­wie­dzieć: „nie wy­pa­da”.

Za­śmia­ła się.

– Dla nie­go wszyst­ko wy­pa­da, co mu jest do­god­ne! Zresz­tą on ci ufa…

Po tych sło­wach zmie­sza­ła się bar­dzo. On po­chwy­cił to, wlot zro­zu­miał i uczuł nie­smak.

– Tem go­rzej – szep­nął…

– Ach nie! Wzru­szy­ła po­gar­dli­wie ra­mio­na­mi…

– Tem le­piej, po sto­kroć le­piej.

Przy­gar­nę­ła się cała do jego boku, opie­ra­jąc się sil­nie na jego ra­mie­niu… Prze­cho­dzi­li po ko­lei cały sze­reg sal mniej­szych i więk­szych… Pa­trzył na jej bia­łą o lek­ko­błę­kit­na­wych to­nach pierś, na ala­ba­stro­wą, bez cie­nia ru­mień­ca twarz i wil­got­ne, roz­chy­lo­ne usta. Zro­zu­miał, że to dziec­ko­ko­bie­ta od­czu­wa waż­ność chwi­li i dla­te­go – jak są­dził – przy­ci­ska­ła się do nie­go tak sil­nie, dla­te­go pierś jej fa­lo­wa­ła, usta roz­chy­la­ły się, a noz­drza drża­ły. Na­de­wszyst­ko lu­bił jej brwi – te brwi pro­ste, ciem­ne, złą­czo­ne bar­dzo wy­raź­nym mesz­kiem nad no­sem o ścian­kach de­li­kat­nych i gra­ją­cych noz­drzach…

Gdy wy­cho­dzi­li z po­ko­ju, prze­zna­czo­ne­go na grę w kar­ty, wuj pan­ny Ady, wła­ści­ciel pię­ciu ka­mie­nic, oka­za­łej tu­szy rad­ca, opie­ku­ją­cy się za­rów­no gor­li­wie Adą, jak i zło­żo­nym w jego ręce jej ma­jąt­kiem, rzekł do swo­ich sza­now­nych part­ne­rów:

– Dzię­ki Bogu, że ten pan Zyg­munt opie­ku­je się nią! On przy­najm­niej nie­bez­piecz­ny nie jest.

– Dla­cze­go? – za­py­tał któ­ryś z gra­ją­cych.

– Czter­dzie­sto­let­ni ban­krut, z cięż­ką ner­wi­cą i wadą ser­ca… – i pan rad­ca mach­nął lek­ce­wa­żą­co ręką.

Po­wóz to­czył się po­ma­łu, jak po mięk­kiem, pu­szy­stem po­sła­niu; uli­ce były pu­ste i ciem­ne, śnieg bez­u­stan­nie kładł się du­ży­mi pła­ta­mi… Ci­sza… Cza­sem do otwar­te­go okna ka­re­ty do­le­ciał da­le­ki, nie­śmia­ły, jak­by skar­żą­cy się od­głos dzwon­ka u sa­nek.

Zyg­munt spo­strzegł, że z ob­na­żo­nych ra­mion Ady okry­cie zsu­nę­ło się. Drża­ła z zim­na.

Za­mknął po­śpiesz­nie okno i po­czął, jak umiał naj­tro­skli­wiej, otu­lać ją… Mi­mo­wo­li ra­mię jego zna­la­zło się na­oko­ło jej ki­bi­ci, przy­gar­nął ją do sie­bie, ca­ło­wał bez­ład­nie, oczy, czo­ło, twarz, pier­si… Przy­warł usta­mi do jej warg… Roz­chy­li­ły się – umia­ły pić jego po­ca­łu­nek, umia­ły wy­czu­wać głę­bo­ko jego usta. Umia­ły już…

Przy­po­mniał so­bie, że to był pierw­szy ich po­ca­łu­nek „praw­dzi­wy”; prze­szedł go lek­ki, le­d­wie uświa­do­mio­ny dreszcz i nie usta­wał – prze­pły­nął po ca­łem cie­le, wnikł w pierś i tam się ci­cho a bo­le­śnie nie­po­ko­ił…

Po dłu­giej chwi­li do­pie­ro usta ich roz­łą­czy­ły się. Osło­nił ją raz jesz­cze okry­ciem i mil­czał. Nie­po­kój po­wę­dro­wał z pier­si do mó­zgu i tam się uświa­do­mił zu­peł­nie.

Zna­ła hi­stor­ję po­ca­łun­ku; całe roz­pacz­li­we to łka­nie nie­za­spo­ko­jo­nych pra­gnień zna­ła już I

Ro­zum drwił z nie­po­ko­ju, na­zy­wał go głup­cem. Za­czę­ła się w nim wal­ka; ra­czej gwał­tow­ne szar­pa­nie. Na­wet nie­ubła­ga­ny, chłod­ny roz­są­dek ule­gać za­czął! Nie­po­kój, jak stu­ra­mien­ny po­lip, dła­wił wszyst­ko, co mu przed­sta­wić chcia­no.

Ale ro­zum nie chciał się dać po­ko­nać, ufny w swe­go so­jusz­ni­ka, któ­rym było bar­dzo smut­ne, cho­re, ale wiel­kie ser­ce, ude­rzył ostat­nią już bro­nią swo­ją, tj. gro­mem nie­zbi­tych ar­gu­men­tów:

– Za­le­d­wie ośm­na­sto­let­nie dziew­cze, do­nie­daw­na jesz­cze po­zo­sta­wa­ła pod wy­łącz­ną opie­ką świę­tej, za­cnej mat­ki swo­jej.

Nie­po­kój za­chwiał się, jed­nak ustą­pić nie chciał:

– Tak – ale ta ma­cie­rzyń­ska opie­ka od dwóch lat usta­ła; po­wę­dro­wa­ła do gro­bu, a dwa lata w ży­ciu mło­dej, pięk­nej dziew­czy­ny, to epo­ka cała… Wszyst­ko stać się mo­gło…

Za­grzmiał nowy ar­gu­ment:

– Nic stać się ab­so­lut­nie nie mo­gło! Mat­kę ko­cha do­tych­czas; na­de­wszyst­ko czci jej pa­mięć… mo­dli się… Trze­ba być śle­pym, żeby nie wi­dzieć, że oczy jej pa­trzą dzie­cin­nie, że z uśmie­chu jej, z czo­ła, wie­je nie­win­ność śnież­nej pri­ma­we­ry…

Ser­ce do­da­ło:

– Ko­cha mat­kę, mo­dli się…

– Po­ca­łu­nek mu­sia­ła in­tu­icyj­nie od­czuć, prze­jąć się nim, zro­zu­mieć. Na­śla­do­wa­ła zresz­tą tyl­ko od­ru­cho­wo po­ru­sze­nia uko­cha­nych przez nią ust… Jest peł­ną ży­cia; ko­bie­ta się w niej bu­dzi – do­dał trium­fu­ją­co roz­są­dek.

Nie­po­kój chciał jesz­cze mó­wić coś o czę­stej po­mył­ce po­zo­rów, ale sam się tyl­ko tem po­bił, wy­pły­nął wiec z mó­zgu, lek­kim dresz­czy­kiem do pier­si się wsą­czył i tam uda­wał, że śpi…

Zyg­munt uczuł chłod­ną, ak­sa­mit­ną rącz­kę Ady na swo­jej twa­rzy, usły­szał lek­ko drżą­cy głos jej:

– O czem tak dłu­go my­ślisz? Za­sę­pi­łeś się strasz­nie…

Dziw­nie tkli­we, opie­kuń­cze ja­kieś uczu­cie dla niej, owład­nę­ło nim. Za­miast od­po­wie­dzieć, ujął w obie dło­nie dro­gą gło­wę i ca­ło­wał bia­łe, zim­ne jej czo­ło.

Ka­re­ta za­trzy­ma­ła się, Wy­bie­gli śpiesz­nie na pierw­sze pię­tro. Drzwi otwo­rzył im ro­ze­spa­ny fa­mu­lus. Ci­cho było i głu­cho. W jed­nym z od­le­głych po­ko­jów spa­ła cho­ra od paru dni dama do to­wa­rzy­stwa Ady. Prze­szli sa­lon je­den i dru­gi; za nimi zo­sta­ły po­ko­je pana rad­cy, po­tem po­kój sto­ło­wy, po­tem ga­bi­net gdzie „wuj” lubi cza­sem nic nie ro­bić; osta­tecz­nie prze­szli do dwóch zaj­mo­wa­nych przez nią po­ko­jów. Na sto­le sła­bo świe­ci­ła się przy­ćmio­na błę­kit­nym aba­żu­rem lam­pa, po­wie­trze było tu cie­ple, jak­by ko­ją­ce, prze­sy­co­ne nie­uchwyt­ną, lek­ką wo­nią.

Zyg­munt za­trzy­mał się w pierw­szym, Ada za­mknę­ła się w sy­pial­nym, by zmie­nić suk­nię.

Usiadł w ni­skim, mięk­kim, fo­te­lu; za­czął zda­wać so­bie spra­wę z tego, co się za chwi­lę stać mia­ło. Miał ją wy­wieźć stąd, bo tu jej źle było – dla­cze­go? o to nie py­tał… Po­ślu­bić nig­dy nie po­zwo­lo­no­by mu jej – nig­dy…

Uczuł sil­ny skurcz ser­ca, po­tem krót­ką, prze­mi­ja­ją­ca mdłość…

Uśmiech­nął się. Wie­dział prze­cież, że ży­cie jego w ostat­nich cza­sach zdmuch­nąć może lada mało zna­czą­cy przy­pa­dek, mimo to nie umiał i nie chciał od­ma­wiać ży­cze­niu Ady. Jej chęć na­głe­go wy­jaz­du z nim i po­sia­da­nie jej samo, u schył­ku krót­kie­go ży­cia swe­go, uwa­żał za pięk­no, któ­rem los chce wy­na­gro­dzić mu ry­chły kres.

Od­mó­wić jej żą­da­niu zna­czy­ło­by za­bić to pięk­no, a nisz­cze­nie pięk­na to zbrod­nia. Taka była jego ety­ka.

Dzi­wił się na­wet, że roz­my­śla o tem w tej sta­now­czej już chwi­li.

Przy­go­to­wał się prze­cież od dni kil­ku, po­sprze­da­wał ostat­nie nie­mal ko­nie, zo­bo­wią­zał się do do­sta­wy ca­łej masy roz­ma­ite­go zbo­ża na je­sień, wziąw­szy zgó­ry po­ło­wę war­to­ści tego, cze­go nig­dy do­sta­wić nie miał – jed­nem sło­wem za­opa­trzył się jako tako w pie­nią­dze, pod­ko­pu­jąc do­resz­ty je­dy­ną już wio­skę – ostat­nią spu­ści­znę prze­szło­ści, któ­ra i tak lada chwi­la prze­mi­nąć mia­ła. Nie­ba­wem, tak… tak… I on ostat­ni już tak­że nie­ba­wem…

Po­tarł czo­ło ręką…

Za­świe­cił mu jesz­cze pro­mień szczę­ścia! w oczach nie­win­nej, czy­stej dziew­czy­ny, miał­że­by go dla róż­nych ma­łost­ko­wych po­wo­dów roz­myśl­nie ga­sić? Nig­dy!

Ro­zej­rzał się po tym po­ko­iku cie­płym i ci­chym, peł­nym kwia­tów i pa­mią­tek „po ma­mie”. W rogu uj­rzał przed ob­raz­kiem Mat­ki Bo­skiej sła­bo tle­ją­cą, czer­wo­ną lamp­kę. Wstyd go­rą­cą falą ude­rzył mu do twa­rzy…

Przy­po­mnia­ły mu się jego po­dej­rze­nia – ten ohyd­ny nie­po­kój. Nie mogł po­jąć, jak mogł jej taką krzyw­dę wy­rzą­dzić. Mi­mo­wo­li szep­nął:

– Mój pro­myk – ostat­nie moje szcza­cie na zie­mi…..Pnma­we­ra".

Po chwi­li uka­za­ła się ona. W dłu­giej po­dróż­nej sa­lop­ce i cza­pecz­ce bo­bro­wej, z to­reb­ką prze­wie­szo­ną przez ra­mię; we­szła szyb­ko z li­stem w ręku, po­ło­ży­ła go na ma­łym sto­li­ku, sama uklę­kła przed ob­ra­zem…

Zyg­munt ma­chi­nal­nie wziął list – nie był za­mknię­ty. Kil­ka ta­kich „przed­wy­jaz­do­wych” li­stów ko­bie­cych miał już w ręku, wszyst­kie za­czy­na­ły się od słów: „Wy­jeż­dżam!” Za­wsze z wy­krzyk­ni­kiem…

Nie mógł po­wstrzy­mać się od uśmie­chu. Miał prze­cież pra­wo naj­zu­peł­niej­sze prze­czy­tać go, ale za­le­d­wie rzu­cił okiem, zdu­miał… ten list był zu­peł­nie od­mien­ny:

„Nie wol­no szu­kać mnie. Wy­raź­nie nie po­zwa­lam, a że mam pra­wo nie po­zwo­lić – wia­do­mo! Ada”.

Na ko­per­cie ad­res wuja jej i opie­ku­na, pana rad­cy.

– Ja­kie pra­wo ona mieć może, by nie po­zwo­lić opie­ku­no­wi szu­kać sie­bie?

Nie umiał so­bie na to od­po­wie­dzieć i sta­rał się nie my­śleć o tem…

W go­dzi­nę póź­niej sie­dzie­li już w wa­go­nie; na dwor­cu zna­la­zły się rze­czy Ady, dzień przed­tem ci­cho i spryt­nie wy­sła­ne.

Sie­dzie­li w osob­nym prze­dzia­le. Na dwo­rze sza­la­ła za­wie­ru­cha ze śnie­ży­cą; ciem­no jesz­cze było zu­peł­nie; na ze­ga­rze ko­le­jo­wym wy­bi­ła go­dzi­na czwar­ta. Zyg­munt uło­żył ją jak mógł naj­wy­god­niej na mięk­kiej, ak­sa­mit­nej ław­ce wa­go­no­wej, sam umie­ścił się na­prze­ciw niej. Za­le­d­wie po­ciąg ru­szył, Ada za­snę­ła.

Tur­kot jed­no­staj­ny kół wa­go­no­wych zda­wał się go ko­ły­sać – nie usy­piał go jed­nak… Z pod pół przy­mknię­tych po­wiek pa­trzył bez­u­stan­nie na uśpio­ną Adę…

Mi­ja­ły dłu­gie, dłu­gie chwi­le… Ada od­dy­cha­ła rów­no i głę­bo­ko – zmie­ni­ła po­zy­cyę i przez sen uło­ży­ła się bez­ład­nie – jed­na jej noga zwol­na ze­su­wać się po­czę­ła z ław­ki… suk­nia od­chy­lo­na… gło­wa w prze­pysz­nej, bo­ga­tej ma­sie roz­wia­nych wło­sów.

Pa­trzył, sie­dząc na­prze­ciw niej, w cia­snym prze­dzia­le wa­go­no­wym… Mi­mo­wo­li od­jął glo­we Od opar­cia ka­na­py i po­chy­lił się nad nią..

Oparł łok­cie na ko­la­nach, skrio­nie ujął w obie dło­nie i w tej po­zy­cji sie­dząc, obej­mo­wał oczy­ma całą jej po­stać…

Owie­wał go za­pach mło­de­go jej cia­ła – cia­ła roz­grza­ne­go snem…

W ma­łym, osob­nym prze­dzia­le, w któ­rym znaj­do­wa­li się, było za­dusz­nie go­rą­co… Ław­ka wa­go­nu była wą­ska… Ada zsu­nę­ła się na sam brzeg – noga jej opa­dła z niej zu­peł­nie i opar­ła się całą siłą cięż­ko­ści o jego ko­la­no…

Noga zu­peł­nie nie­osło­nię­ta aż po­wy­żej ko­la­na… Czar­na je­dwab­na poń­czo­cha z od­pię­tą pod­wiąz­ką sama z niej ze­su­wać się po­czę­ła… i ośle­pił go bia­ły jak ja­śmin, bo­ga­ty kształt… Ręka jego, mi­mo­wol­nie drżą­ca, głod­na ręka, do­tknę­ła tego atła­su… tej aż błę­kit­na­wej bie­li… tego go­rą­ce­go mar­mu­ru…

Bez­wied­nie szep­tał: cud… cud… cud…

Na­chy­lił spa­lo­ne go­rącz­ką, spra­gnio­ne usta i szedł z po­cząt­ku lek­ką, po­tem co­raz gwał­tow­niej­szą falą po­ca­łun­ków, wzdłuż ba­jecz­nej lin­ji jej nogi., aż – po­rwał go nie­okieł­zna­ny, ogrom­ny szał tych po­ca­łun­ków.

Ze­su­nął się na ko­la­na i zgi­nął we fał­dach jej suk­ni… Pie­ścił już usta­mi nie uję­te gor­se­tem bio­dra, od­su­wał wszyst­ko, co usta jego dzie­li­ło od jej cia­ła… szedł tym sza­łem po­ca­łun­ków i kar­mił jej cia­łem swe usta bez­kar­nie i co­raz zu­peł­niej…

Obu­dzi­ła się na­gle i gwał­tow­nie… Jed­nym rzu­tem ogar­nę­ła się i ze­rwa­ła na rów­ne nogi. On pod­niósł się szyb­ko z klę­czek i po­rwał ją, na­pół już osza­la­ły, w ob­ję­cia…

Wy­prę­ży­ła ra­mio­na twar­do… zim­no i po­czę­ła od­py­chać nie­ubła­ga­nie… pa­trząc mu chłod­no, sta­now­czo w oczy…

Po­czął słab­nąć… po­tem uczuł sil­ny skurcz ser­ca i gwał­tow­ną mdłość… po­ciem­nia­ło mu w oczach i upadł na ław­kę…

Gdy otwo­rzył po­wie­ki, sza­ry świt zi­mo­wy za­glą­dał do okna wa­go­nu… Ada klę­cza­ła przy nim i na­cie­ra­ła mu skro­nie.. Uczuł na twa­rzy jej dwie go­rą­ce łzy…

Wy­szep­tał bła­gal­nie:

– Prze­bacz… prze­bacz Ado… ja już nig­dy… nig­dy n.e tar­gnę się… nig­dy… osza­la­łem… prze­bacz ty… ty ja­sna… bia­ła… czy­sta… Pri­ma­we­ro ty!

Umie­ści­li się w Be­ski­dzie. Było tam miej­sce kli­ma­tycz­ne, w le­cie bar­dzo uczęsz­cza­ne, te­raz, oprócz kil­ku wła­ści­cie­li will i ho­te­lów, nie było ni­ko­go.

Zima ozdo­bi­ła bia­łym pu­chem bio­dra gór, po­kry­te ogrom­ny­mi szpil­ko­wy­mi la­sa­mi. – W po­łu­dnie i wie­czór na­gie, ska­li­ste szczy­ty kar­pac­kie wy­bu­cha­ły szkar­ła­tem lub pły­wa­ły w roz­to­pio­nem zło­cie.

Z trud­no­ścią wy­na­leź­li dła sie­bie dwa po­łą­czo­ne po­ko­je z pie­ca­mi. Zyg­munt nie wy­ma­gał, nie żą­dał od niej ni­cze­go, był uprzej­my, po­stę­po­wał z nią, jak z bar­dzo uko­cha­nem, roz­piesz­czo­nem dziec­kiem – ale mę­czył się i nikł w oczach.

Strasz­ne były noce, a jesz­cze strasz­niej­sze po­prze­dza­ją­ce je: „do­bra­noc”. – Były cza­sem chwi­le, w któ­rych czuł się wprost bli­skim sza­leń­stwa; kie­dy in­dziej był tak osła­bio­ny, że z trud­no­ścią zwle­kał się z łóż­ka rano, po ca­ło­noc­nej mę­czar­ni…

Te noce… Sły­szał jej od­dech, ci­chy, spo­koj­ny, głę­bo­ki, wsta­wał wte­dy i klę­kał przy drzwiach jej, by wsłu­chi­wać się weń. Tak noce całe.

Ona pięk­nia­ła mu w oczach.

Raz wie­czo­rem, gdy po her­ba­cie sie­dzie­li przy­tu­le­ni do sie­bie, ona go­rę­cej, niż zwy­kle, ob­ję­ła jego szy­ję i ca­ło­wa­ła, – ca­ło­wa­ła bez koń­ca…

Spoj­rzał na nią zdzi­wio­ny.

– Ado?

Ukry­ła gło­wę na jego pier­si i roz­pła­ka­ła się w głos, jak dziec­ko. Nie umiał jej utu­lić… Po chwi­li usły­szał prze­ry­wa­ne łka­niem sło­wa:

– Wiem, że krzyw­da ci się dzie­je… Znam two­ją mękę…

Nie umiał jej uko­ić; po­wta­rzał tyl­ko bez­ład­nie jej imię. Gdy się uspo­ko­iła, za­czer­wie-nio­ne­mi od pła­czu oczy­ma wpa­try­wa­ła się w nie­go dłu­go i bez­brzeż­nie smut­no.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: