Próby Słońca - ebook
Próby Słońca - ebook
Nowa, inspirowana kulturą meksykańską, elektryzująca powieść fantasy pióra Aidena Thomasa, osoby autorskiej bestsellerowych Strażników dusz.
Dziesięcioro uczestników. Pięć Prób. Jedna ofiara.
Co dekadę słoneczne bóstwo Sol wyłania dziesięcioro najgodniejszych półbogów w wieku od trzynastu do osiemnastu lat do udziału w Próbach Słońca. Zwycięzca Prób dostąpi najwspanialszego zaszczytu – będzie niósł światło i życie do wszystkich świątyń w Reino del Sol. Słońce wybiera tylko najpotężniejszych i najbardziej zasłużonych półbogów. Teo wie, że jako zwyczajny Jadeita nie ma szczególnych szans, aby zostać Zwiastunem, choć od siódmego roku życia uczęszcza do prestiżowej akademii, nosi elegancki mundurek i uczestniczy w wyjątkowych szkoleniach. Czy mimo przeciwności zostanie Herosem Sol?
„Olśniewa narracją. Próby Słońca to ekscytująca przygoda”.
Chloe Gong
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8265-647-3 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
SAMU JEDNU STWORZYŁU ŚWIAT, zebrawszy w dłoniach gwiezdny pył.
Z pyłu roztartego jenu palcami wyrosły góry. Z łez samotności popłynęły rzeki i oceany. Z wody jałowa ziemia wypuściła pędy rozłożystych drzew i gęstych dżungli.
A z nowej ziemi powstał Tierra. Sol nie byłu już samu.
Świat zdawał się piękny i wspaniały, lecz tych dwoje było samotnych we wszechrzeczy. I nie było nikogo, kto mógłby ją z nimi dzielić.
Postanowili więc sformować ród boskich dzieci.
Wprzód Tierra wydobył z głębi ziemi całe złoto, a Sol ukształtowału je w Złotów.
Złotowie byli potężni, lecz i próżni. Stale pragnęli badać granice swych mocy i woleli zajmować się pracą, aniżeli spędzać czas ze swymi stwórcami. Sol i Tierra spróbowali więc ponownie.
Następnie Tierra wydobył z jaskiń, gdzie ocean styka się z lądem, jadeit, a Sol ukształtowału z niego Jadeitów.
Jadeici byli sympatyczni, lecz i zajęci. Tak bardzo pochłaniało ich szukanie nowych sposobów naginania mocy do swej woli, że wcale nie myśleli o swej rodzinie. Sol i Tierra spróbowali więc ponownie.
Wreszcie Tierra wydobył obsydian z najgorętszych ziemskich płomieni, a Sol uformowału z niego Obsydianów.
Obsydiani byli energiczni, lecz i egoistyczni. Pragnęli jedynie zniszczenia, nie rozwoju swego domu.
W końcu Sol i Tierra znużyli się tworzeniem bogów. Sol zeszłu na ziemię i zasiału swe serce w samych jej głębinach, by być bliżej tego, co kochału. Jenu krew zmieszała się z pokornym pyłem gleby i niespodzianie narodziła ludzi.
Tych małych śmiertelników powitano z honorami i przyjęto do domu w Reino del Sol. Żyjąc krótko ze swej natury, ludzie mieli w sobie więcej współczucia i empatii, i miłość gorętszą niż ta, którą w całej wieczności mógłby poczuć jakikolwiek bóg.
Sol i Tierra pokochali ludzi najbardziej ze wszystkich, powierzyli więc bogom misję zadbania o te kruche istoty – chronienia ich, inspirowania się nimi, czerpania od nich nauki.
Złotowie, Jadeici i Obsydiani zaciekle walczyli o to, nad którą częścią życia obejmą pieczę. Sol położyłu tej walce kres, utworzywszy z gliny siedmioramienną gwiazdę i napełniwszy ją wszystkimi mocami, jakimi mogliby władać bogowie.
Każdy z bogów po kolei dźgał gwiazdę kijem, lecz dopiero jedna ze Złotów, Luna, zdołała ją rozbić. Z potłuczonej gliny posypały się gwiazdy.
Złotowie sięgnęli po te najjaśniejsze, oznaczające najpoważniejsze obowiązki. Wśród mniejszych Jadeici odnaleźli te, które uznali za najcenniejsze. Obsydiani zaś wydobyli swe gwiazdy z pyłu i skryli je w głębi ziemi, gdzie dzięki niesłychanemu żarowi i naciskowi ich chciwości stały się czarne i lśniące.
Tak domeną Aguy stały się oceany i tętniące w nich życie. Pan Dulce wzięła we władanie ognisko domowe, dając nazwę ukochanemu smakołykowi śmiertelników – słodkiemu, miękkiemu, barwnemu.
Zwierzęta zostały powołane do życia przez Faunę. Guerrero na swój obraz i podobieństwo stworzyło wielkie koty, a Quetzal ukształtowała na wzór siebie samej ptaki. I były one dobre i kochane.
Obsydiani – Chupacabra, Venganza i Caos – poczuli gniew. Byli zazdrośni o miłość, którą Sol darzyłu ludzi. Zamiast wraz z innymi nieśmiertelnymi cieszyć się ich istnieniem, pragnęli, by ludzie im służyli i ich czcili.
Każde z nich miało swoje tęsknoty. Caos – za światem sprzed zwartej struktury. Chupacabra – za krwią. Venganza zaś pragnął stworzyć plan, który wyniesie go ponad wszystkich innych.
Odnaleźli Tierrę strzegącego serca Sol w jądrze ziemi. Sprytny Chupacabra pojawił się na jego drodze, kulejąc i biadoląc, dzięki czemu odwrócił jej uwagę. W tym czasie Venganza i Caos skradli serce Sol.
Bez niego ziemia nie mogła się ogrzać, a Obsydiani przemienili ukochanych ludzi Sol i Tierry w bezrozumne stworzenia, których celem istnienia było jedynie oddawanie czci bogom.
By uratować ludzi, Sol udału się na szczyt swej świątyni, położyłu na kamiennym ołtarzu i wbiło sztylet w swą klatkę piersiową. Gdy z jenu ciała wypłynęła ostatnia kropla krwi, bóstwo pojawiło się ponownie na niebie jako płonąca, jaskrawa gwiazda. Jako słońce mogło uwięzić zdradzieckich bogów na firmamencie w ciałach niebieskich.
Tymczasem na ziemi cielesna powłoka Sol przemieniła się w lawę rozpalającą ołtarz ofiarny. Choć mogłu więzić Obsydianów na niebie za dnia, nocą nikt już ich nie pilnował.
Wtedy do akcji wkroczył Tierra i wziął w ramiona roztopione ciało ukochanegu. Choć paliło żywym ogniem, Tierra utworzył z czaszki Kamień Sol lśniący jaskrawym blaskiem na szczycie złotej świątyni. Następnie wziął resztę ciała Sol i ulepił z niego mniejsze Słoneczne Kamienie. Każdy z pozostałych bogów wziął jeden z kamieni i położył na szczycie swojej świątyni, by Obsydiani nie powrócili do Reino del Sol.
Sol wstąpiłu na niebiosa jako słońce, strzegłu ziemi i trzymału Obsydian w zamknięciu w niebieskich więzieniach pośród konstelacji gwiazd.
Każdej nocy zdradzieccy bogowie próbują uciec, lecz Słoneczne Kamienie powstrzymują ich aż do wzejścia Sol kolejnego ranka.
Póki świeci słońce, a kamienie lśnią, póty bogowie-zdrajcy nie mają powrotu.ROZDZIAŁ 1
OSTROŻNIE! Nie możemy tego znowu schrzanić i dać się złapać – wyszeptał Teo, gdy z jego plecaka dobiegły stłumione, rozdrażnione głosy. Kiedy w końcu udało mu się wyrwać ze zwyczajowej kozy, zamierzał wcielić w życie plan, nad którym spędził ostatnie dwa dni.
Zebrał się w sobie i biegiem ruszył na drugą stronę ulicy, tam, gdzie majaczył cel jego dzisiejszej akcji. Przyklejonego na ceglanym murze obwieszczenia Akademii nie dało się nie zauważyć. Złote litery układały się w napis:
Zobacz, jak najlepsi wychowankowie Akademii przechodzą
PRÓBY SŁOŃCA
Na plakacie, na czarnym tle wysokie postacie ustawione w szyku strzały wspierały ręce na biodrach i uśmiechały się do obiektywu. Teo rozpoznał kobietę stojącą pośrodku. To była Brilla, ogłoszona Zwiastunką Słońca na poprzednich Próbach. Otaczali ją wcześniejsi Zwiastuni – wskazywały na to spoczywające na ich głowach korony ze złocistych słonecznych promieni.
Teo zemdliło. Uznał, że skoro i tak musi to podziwiać co dzień, może przynajmniej dodać nieco indywidualnego artyzmu do tego dzieła.
Niestety plakat był wzrostu samego Teo – blisko metr osiemdziesiąt, chwała bogom – i pozostawał poza jego zasięgiem. Właśnie w tym miejscu zaczynała się rola Peri i Pico.
Większość mieszkańców Quetzlan miała jakiegoś ptaka i uważała go nie tylko za zwierzątko domowe, ale również za wiernego towarzysza. Lecz tylko Teo i jego matka – Quetzal, bogini ptaków – mogli się z nimi porozumiewać.
Lub raczej, jak to było w przypadku Teo, od czasu do czasu spiskować w celu bezczeszczenia własności szkoły.
– Teren czysty, możecie wychodzić – oznajmił Teo i rozpiął plecak. Dwa ptaki natychmiast wystawiły głowy. – Pamiętacie, co się z tym robi? – dodał, wyciągając dwie najmniejsze farby w sprayu, jakie udało mu się dostać w sklepie.
– _No jasne_ – zaćwierkała Peri.
– _Jak ja je lubię!_ – dorzucił Pico, ze znawstwem zdejmując dziobem nakrętkę.
Dwie młode papużki były wspólnikami Teo, zawsze zwartymi i gotowymi do działania. Zgodziły się mu pomóc, jeszcze zanim zaoferował im w zamian suszone mango z plecaka.
– _Jak brzmi plan?_ – zapytał Pico, podnosząc wzrok na Teo.
– Przyda się coś żenującego – oznajmił chłopak, przyglądając się Złotom. – Głupie miny? Jestem otwarty na wasze koncepcje artystyczne.
_– Świetny pomysł! –_ zgodziły się ptaki i ruszyły do akcji.
– Tylko się pospieszcie – zawołał za nimi Teo, sprawdzając godzinę w telefonie.
_– Masz to jak w banku!_
W tej akcji najlepszy był fakt, że nim ktokolwiek znajdzie jego nowe dzieło, Teo już dawno będzie siedział w świątyni Sol.
Próby Słońca stanowiły największe święto w Reino del Sol i polegały na zmaganiach pomiędzy najlepszymi półbóstwami, dzięki którym słońce dostawało paliwo do działania przez kolejną dekadę. Niegdysiejszy uświęcony rytuał sprzed tysięcy lat dziś zmienił się w transmitowane, sponsorowane wydarzenie, którym żyły całe miasta. Teo i jego matka zaś musieli brać w nim udział.
Teo wiedział, że jako zwyczajny Jadeita nie ma szans być wybranym do udziału przez wszechwiedzącu Sol. Stale zresztą przypominały mu o tym plakaty, od tygodni wiszące na budynkach i latarniach, a także posty w social mediach, od których nie dało się uciec.
Podobnie jak ich rodzice, tak i dzieci Złotych Bogów miały większą siłę i moc niż Jadeitowi Półbogowie. Niektórzy władali żywiołami, a nawet poruszali góry. Uczęszczali do prestiżowej akademii, nosili prestiżowe mundurki i przechodzili prestiżowe szkolenia, począwszy od siódmego roku życia, a wszystko po to, by zostać Herosami Sol. Gdziekolwiek doszło do klęski lub wypadku, na pomoc wzywano Złotów.
Teo i resztę Jadeitów uważano zaś za nie dość potężnych, by mogli chodzić do Akademii. Musieli więc uczęszczać do publicznych szkół razem z dzieciakami śmiertelników. Liceum w Quetzlan było z dykty i kartonu po pizzy, a jedynym mundurkiem, na jaki Teo mógł liczyć, były paskudne, jadowicie zielone spodenki gimnastyczne i szara koszulka, która na niego nie pasowała. Gdy Złotowie podróżowali po Reino del Sol, ratując życia śmiertelników, najciekawszym zadaniem powierzonym Teo była rola jurora podczas dorocznej wystawy ptaków w Quetzlan.
Miał szczerze dosyć przywilejów, z którymi obnosili się Złotowie.
Pico i Peri wbiły szpony w plakat, znajdując oparcie podczas prac artystycznych z puszkami farby.
_– Coraz lepiej mi idzie_ – ucieszył się Pico, raz po raz waląc głową w rozpylacz, a błękitna farba bezładnie rozpryskiwała się po zadowolonych twarzach złotych półbogów.
Peri skupiła się wyłącznie na Brilli. Kiedy Teo zapytał, co takiego maluje, z dumą odparła:
_– Miały być głupie miny. Nie ma nic głupszego od kota!_
– Baaardzo mądre z twojej strony, Peri – zgodził się uprzejmie Teo.
Graffiti było jednym wielkim chaosem i stanowczo wyglądało na dzieło dwóch ptaków, ale ileż satysfakcji to dawało: widzieć te boskie uśmieszki całe w farbie.
– To jeszcze ostatni szlif! – Teo sięgnął do kieszeni, a Peri i Pico przysiedli na jego ramionach. Wyjął zwitek papieru zapisanego w kozie. – Możecie to napisać u góry?
_– Niezłe, niezłe, Synu Quetzal!_ – zachichotał Pico, po czym wziął kartkę z ręki Teo i pofrunął do góry.
_– Co tam jest napisane?_ – dobiegł chłopaka szept Peri, gdy ta ruszyła za Pico z puszką farby.
_– Nie wiem! Przecież nie umiem czytać!_
Peri trzymała kartkę, a Pico ze wszystkich sił starał się odtworzyć słowa. Wyszedł kompletny bełkot. Teo chichotał w zwiniętą pięść, by nie urazić papugi.
_– To ma być pętelka, a nie jakieś esy-floresy!_ – napomniała Peri.
_– Przecież jest pętelka!_
Peri prychnęła.
_– Podleciałbyś tu i mu pokazał, Synu Quetzal?_ – zapytała.
_– Nie zadawaj mu takich pytań!_ – rzucił Pico, dziobiąc Peri. – _Wiesz, że jego skrzydła to drażliwy temat!_
Teo udał, że ich nie słyszy, chociaż skrzydła naparły na bandaż schowany pod koszulką.
– Nie musi być idealnie! – rzucił. Musieli zniknąć, zanim ktokolwiek ich zauważy.
Z puszki z farbą dobył się syk, a jej zawartość opryskała kleistym błękitem białą pierś Pico.
Teo tylko się skrzywił.
– Nie tak głośno!
_– Moje pióra!_ – skrzeknął Pico, z niezadowoleniem trzepocząc skrzydłami.
– Teo?
_– Mają nas!_
_– Chodu, chodu!_
Puszki wypełnione farbą z brzękiem runęły na ziemię, gdy Pico i Peri rzucili się do lotu, nie przestając drzeć dziobów. Na dźwięk zbliżających się kroków Teo szybko zaczął zgarniać narzędzia zbrodni do plecaka. Zwrócił się w stronę głosu, zaniepokojony tym, kto nadchodzi w jego stronę. Na szczęście to była tylko Yolanda, jedna z miejskich kurierek, w towarzystwie papugi amazonki, która dostarczała pocztę dla mieszkańców Quetzlan przez otwarte okna.
_– Witaj, Synu Quetzal!_ – odezwał się melodyjnie ptak z uniżonym skinieniem.
– Co jeszcze robisz w szkole? – zapytała Yolanda.
– Właśnie szedłem na spotkanie z Huemakiem – odparł Teo, pospiesznie zapinając plecak, po czym ruszył w jej stronę.
Yolanda zacisnęła usta w wąską linię i posłała mu znaczące spojrzenie.
– Wcale nie.
Teo wyszczerzył zęby w uśmiechu niewiniątka.
– Ale teraz już tak.
Yolanda zachichotała, po czym pomachała mu na pożegnanie.
– Idź już, idź, i postaraj się jakoś zachowywać na Próbach. Huemac młodszy już nie będzie.
To Huemac i mieszkańcy Quetzlan wychowali Teo. Jego ojciec, śmiertelnik, zmarł, gdy chłopak był jeszcze niemowlęciem, matkę zaś zajmowały obowiązki bogini. Miasto stało się zatem jego rodziną. Wprawdzie teraz miał już siedemnaście lat, ale mieszkańcy Quetzlan nadal się nim opiekowali. Czasem aż za bardzo.
– Zawsze się jakoś zachowuję! – zawołał Teo przez ramię, biegnąc już na drugą stronę ulicy.
– Hultaje zawsze tak mówią – usłyszał za sobą głos Yolandy.
Każde miasto w Reino del Sol zostało poświęcone któremuś z bogów. Te w centrum kraju były większe, barwniejsze i oddane wyższym złotym bogom, takim jak Agua czy Tierra. Z kolei mniejsze mieściny na obrzeżach Reino znalazły się pod opieką pomniejszych jadeitowych bóstw w rodzaju Quetzal.
Teo truchtał wśród drzew z dżungli rozsianych między budynkami oplecionymi winoroślą. Z zewnątrz Quetzlan wyglądało jak miejsce, które przegrało walkę z naturą i zostało pochłonięte przez gęste listowie. Lecz choć pozornie nieco podniszczone, nosiło się z dumą, utrzymywane rękoma kochających mieszkańców.
Cechą charakterystyczną miasta była obfitość tropikalnych ptaków pstrzących drzewa swym upierzeniem niczym wielobarwne owoce. Zdawało się, że siedzą wszędzie, koegzystując beztrosko z ludźmi. Ludzie i przyroda byli tu połączeni, blisko i nierozerwalnie.
Teo przecisnął się przez tłum, przemierzając groblę nad jednym z licznych kanałów, którymi kupcy spławiali towary za pomocą łodzi i kajaków. Gdy mijał pralnię, chłopak musiał zarzucić plecak na głowę, by osłonić się przed kolorowymi kolibrami pikującymi na tych przechodniów, którzy nazbyt zbliżyli się do ich latarni.
Ponieważ już tego wieczoru rozpoczynały się Próby Słońca, miasto tętniło życiem bardziej niż zwykle. Banery z napisami „Próby Słońca – tu zobaczycie na żywo” wisiały w oknach barów i restauracji obok fotografii deserów i napojów inspirowanych boską osobą Sol. Spora grupka ludzi zebrała się pod sklepem z elektroniką, przyglądając się telewizorom na witrynie. Na ekranach migały filmiki przedstawiające Złotych Herosów.
Teo próbował przemknąć niezauważony, lecz niemal natychmiast czyjaś ręka złapała jego plecak.
– Teo! – uśmiechnął się szeroko mężczyzna o okrągłej twarzy, wciągając chłopaka do grupki. – Jak sądzisz, kogo wybierze Sol? – zapytał pan Serrano, wskazując gestem jeden z ekranów.
Kilku Złotów wdzięczyło się na ekranach w swoich wykrochmalonych strojach, a ich oblicza przeplatały się z kadrami przedstawiającymi półbogów ratujących śmiertelników z różnych katastrof. W rogu ekranu wyświetlano statystyki poszczególnych postaci.
– Pewnie najlepszych z najlepszych – odparł Teo, starając się brzmieć uprzejmie mimo goryczy w głosie. Na szczęście zebrani byli zbyt zajęci swoimi teoriami, by to zauważyć.
– Na pewno będzie dzieciak Guerrero – oznajmiła panna Morales, drapiąc pod brodą siedzącą na jej ramieniu amazonkę liliowogłową.
– Syn Aguy robi znacznie większe wrażenie!
– Ocelo powalą go jednym ciosem!
– Sol patrzy nie tylko na siłę!
Teo przewrócił oczami i wykorzystał debatę, by spróbować się wymknąć. To stale go dopadało. Nawet ludzie w szkole wymieniali się kartami z podobiznami Złotych Herosów i obstawiali, kto zostanie wybrany do udziału w Próbach Słońca. Zasypywali Teo pytaniami, próbując poznać pikantne szczegóły. Zupełnie jakby Złotowie obchodzili go na tyle, by zwracał uwagę na detale.
Kiedy zmieniło się światło, Teo przeszedł przez ulicę, omijając mężczyznę popychającego wózek z chrupkami i kobietę niosącą stos koszyków. _Bodega_ mieściła się na rogu, wciśnięta między ptasi sklep i hurtownię przypraw. Niski budynek w kolorze mandarynki był obklejony ulotkami i reklamami. Nad drzwiami wyjściowymi czarnymi literami wymalowano napis _El Pajaro_, obok zaś widniał subtelny mural przedstawiający kwezala.
Przed wejściem pewien mężczyzna próbował rozładować dostawczaka pełnego kartonów.
– Hej, może pomogę? – zaproponował Teo, rzucając się naprzód i bez trudu łapiąc jedną ręką cztery kartony. Zdolność przenoszenia większej liczby pudeł, niż potrafi statystyczny pan w średnim wieku, należała do tych zazwyczaj bezużytecznych talentów Teo jako Jadeity.
Mężczyzna cofnął się, zaskoczony.
– Ostrożnie...!
Zaledwie jednak Teo odstawił pudła, mężczyzna rozpoznał go i jego twarz zaraz rozświetlił szeroki uśmiech.
– _Pajarito_! – przywitał ciepło chłopaka, rozkładając szeroko ręce.
– Hej, Chavo. – Teo odpowiedział uśmiechem. – Pomoc się przyda, co nie?
Chavo zachichotał.
– Moje plecy nie są już takie jak kiedyś – przyznał, klepiąc Teo w ramię. Jego koszula miała barwę kobaltu, a na szyi mężczyzna nosił dopasowane kolorem ptasie piórka. – To jak leci, co? – Lecz zanim Teo zdołał odpowiedzieć, Chavo przybrał zadumaną minę. – Nie powinieneś czasem być w drodze do świątyni Sol?
Teo wziął do ręki kolejny stos pudeł.
– Najpierw chciałem odebrać moje zamówienie.
– Chodź, chodź, już gotowe – oznajmił Chavo, zapraszając go gestem do bodegi. – Huemacowi się to nie spodoba – dodał z rozbawieniem.
Teo prychnął.
– Jakby to była jakaś nowość.
I tak już się spóźnił, więc długość spóźnienia nie miała znaczenia. To pewne, że przyjdzie mu wysłuchać kazania.
Gdy Chavo otworzył drzwi, rozśpiewał się dzwonek.
_– Żadnych kotów!_ – rozbrzmiał zdenerwowany skrzek.
– Cześć, Macho! – oznajmił Teo, odstawiając pudełka. Mała papużka imieniem Macho sfrunęła z góry i wylądowała na ladzie.
_– Ach, to ty, Synu Quetzal_ – oznajmiła, w roztargnieniu wyglądając za drzwi.
– Czemu jest taki nakręcony? – zapytał Teo, gdy Chavo wszedł za ladę.
– Nie przejmuj się nim. W okolicy znowu kręci się ten bezdomny kocur.
_– Stale się zakrada i chce kraść!_ – wrzasnął Macho. Jego niebieskie pióra nastroszyły się, gdy skakał po papierośnicy. – _ŻADNYCH KOTÓW!_
Chavo wyjął spod lady papierową torbę, wypchaną tak bardzo, że musiała być zaklejona.
– Proszę bardzo.
– Pamiętałeś o chupa-chupsach?
– Jasne! – odparł Chavo, nabijając zamówienie na swoją antyczną kasę. – Jak mógłbym zapomnieć!
– Doskonale. – Teo odpowiedział mu uśmiechem.
– Nie żartowałeś z tym, że robisz zapasy – zauważył rozbawiony Chavo.
– Będę ich potrzebował – wyjaśnił Teo, wyławiając z plecaka portfel. – Dios Maize dba, żeby w świątyni Sol nie było „rafinowanego cukru i przetworzonych śmieci”.
– Co ja bym dał, żeby móc trafić do świątyni Sol – westchnął tęsknie Chavo, gładząc swą kozią bródkę. – Nigdy nie widziałem Złotów na żywo.
Teo nie mógł mieć mu za złe tej fascynacji Złotami. Rzadko prezentowali się osobiście, zwłaszcza w miastach Jadeitów. Byli jeszcze większymi celebrytami niż ich półboskie dzieci – sławnymi i niedostępnymi. Złoci bogowie rządzili z wysokości świątyni Sol. Tylko ich dzieci i kapłani mogli wędrować na tę wyspę w centrum Reino del Sol.
– Chciałbym poznać Diosa Tormentoso i podziękować jemu i Lluvii – przyznał Chavo, spoglądając przez ramię.
Za jego plecami stały dwa ołtarzyki. Większy, pomalowany na różne odcienie turkusu i jadeitu, przyozdobiony podobiznami różnych ptaków był poświęcony matce Teo. Wewnątrz znajdowały się ptasie pióra wszelkich kolorów. Mniejszy i nowszy zdobiły spirale w kolorze błękitu i szarości, z białymi kropelkami deszczu i żółtymi błyskawicami. W środku przyklejono wycinek z gazety. Pośrodku czarno-białego zdjęcia znajdowała się szeroko uśmiechnięta Lluvia, najstarsza córka Diosa Tormentoso, boga pogody, wspierając ręce na biodrach.
Przed trzema laty w zachodnie wybrzeże Reino del Sol uderzył huragan. Nie było to nic niezwykłego we wrześniu, jednak począł on szaleć w zachodnich miastach Jadeitów i wymagał interwencji półbogów Tormentoso. Do Quetzlan przyjechała Lluvia i opanowała żywioł tak, by uratować mieszkańców z zalanych ulic. Wśród nich byli Chavo i jego żona.
– Podziękuję im w twoim imieniu, jeśli ich spotkam – skłamał Teo, podając sprzedawcy kartę.
– Denerwujesz się? – zapytał Chavo i uniósł brwi.
Teo skrzywił się, niepewny, co powinien odpowiedzieć.
– Czym?
– No wiesz, że zostaniesz wybrany do Prób.
– A, tym. No coś ty. – Prychnął, odebrał kartę i paragon, po czym wsunął je do kieszeni dżinsów. – Moja obecność tam to czysta formalność.
Podczas poprzednich prób Teo miał raptem siedem lat, nie pamiętał więc zbyt wiele. Wiedział jednak, że Jadeitowie właściwie nigdy nie są wybierani. Ostatni raz zdarzyło się to sto trzydzieści lat wcześniej – i jadeitowy półbóg nie uszedł z życiem.
– Zamierzam tylko połazić po miastach Złotów, zjeść, ile zdołam, i przepuścić całą kasę na pamiątki – wyjaśnił z uśmiechem. Puls przyspieszył mu na myśl o nadchodzących widokach i podróżach.
Gdy jednak uniósł wzrok, zobaczył, że Chavo nadal się niepokoi.
– Hej... Sol wybiera tylko najpotężniejszych i najbardziej zasłużonych półbogów, zapomniałeś? – odezwał się Teo, stukając go w ramię pocieszającym gestem. – A ja jestem zwykłym Jadeitą.
Wyglądało na to, że Chavo nieco się rozluźnił. Znowu uśmiechał się swoim standardowym uśmiechem, aż do dołków w policzkach.
– Pamiętaj, to bez znaczenia, że nie należysz do Złotów. Nadal jesteś naszym Herosem, młody.
Teo złapał torbę i wcisnął ją do już i tak przepełnionego plecaka.
– Spoko. Słuchaj, zwijam się, zanim rzygnę.
Chavo zaśmiał się, a Teo ostatni raz złapał jego rękę.
– Wpadnij jeszcze do _panaderii_ – zawołał za nim Chavo, gdy Teo zmierzał już biegiem do wyjścia. – Veronica zrobiła conchę specjalnie dla Diosy Quetzal.
– O, tego sobie nie podaruję. – Chłopak błysnął zębami w uśmiechu.
– Do zobaczenia za parę tygodni!
– Będę liczył dni. Dosłownie! – odparł Teo i wyszedł, a dzwonek brzęknął za nim.
_– ŻADNYCH KOTÓW!_ – usłyszał za sobą jeszcze głos Macho.
Teo wyczuł, co go czeka, zanim skręcił za róg.
Ulica była pełna ludzi, a po obu jej stronach ciągnęły się restauracje, stoiska z jedzeniem i dostawczaki z taco. W powietrzu unosił się drażniący zapach wieprzowiny w miodzie, _al pastor_, łaskocząc go w nos na równi ze słodką wonią kukurydzy i pikantną nutą sosu _chamoy_. Teo tak bardzo skupił się na burczeniu w brzuchu, że nie zauważył, że coś jest nie tak, póki przez tłum nie przetoczyła się fala ożywienia w postaci odwróconych głów i podniesionych głosów.
Włoski na karku Teo uniosły się, a chwilę później ponad ulicą przeleciał klucz ptaków. Ich rozpaczliwy skrzek przeciął powietrze, sprawiając, że ludzie przystanęli i spojrzeli w górę na sunące po niebie pęki barwnych piór. Teo próbował zrozumieć, co krzyczą ptaki, ale darły się wszystkie naraz, a ich spanikowane wrzaski zagłuszały się wzajemnie.
Ruszył na niego tłum ludzi, omal nie zwalając z nóg. W tym samym momencie chłopak poczuł gwałtowny smród dymu.
Teo wspiął się na palce, by lepiej widzieć sytuację. Nieco dalej w głąb ulicy czarne kłęby wznosiły się nad panaderię. Nagle pojął głosy ptaków.
_– PALI SIĘ! PALI SIĘ!_
Mieszały się z nimi krzyki ludzi. Tłum znów ruszył naprzód, uciekając ku bezpiecznemu miejscu. Teo musiał się chwycić słupa latarni, żeby nie porwała go ludzka fala.
– Gdzie jest Maria? – załkała jakaś dziewczynka.
Znalazł ją zapłakaną na środku ulicy. Przepchnął się przez tłum i ukucnął przy dziecku.
– Kim jest Maria? – zapytał najspokojniej, jak umiał, choć jego ciałem wstrząsały fale adrenaliny. – To twoja siostra?
– Moja lalka!
Na litość Sol!
– Poproszę cię, żebyś zrobiła teraz coś bardzo przerażającego, dobrze? – zapytał, łapiąc jej drobne ramiona, by zwrócić uwagę dziewczynki. – Musisz znaleźć bezpieczne miejsce dla kogoś, kogo znasz. Ja poszukam Marii, dobrze? Dasz radę?
Powietrze rozdarł huk pękającej skały. Ogromne okna magazynu, w którym znajdowała się panaderia, rozprysły się na drobne kawałki.
Teo przycisnął do siebie dziewczynkę i osłonił swoim ciałem. Wokół nich padał deszcz odłamków szkła. Gdy ustał, dziecko nie potrzebowało już zachęty. Ruszyło przed siebie.
Teo zaś wpatrzył się w pożerany przez płomienie budynek. Serce waliło mu młotem, oddech stał się płytki i drżący. Większość stoisk z jedzeniem w tej alejce była zasilana propanem. Jeśli pożar panaderii wymknie się spod kontroli, cała ulica będzie tykającą bombą na chwilę przed wybuchem. Ile czasu trzeba, żeby spłonęła cała przecznica? Czy ktoś wezwał już pomoc?
Ciszę przeciął przerażony wrzask. Przez zasłonę dymu Teo spostrzegł czyjeś ręce, gorączkowo machające w niemym błaganiu o pomoc.
Rozszalałe myśli przebiegające przez głowę chłopaka zniknęły. Pozostała tylko jedna: ktoś potrzebował pomocy.
Gdy więc wszyscy inni uciekali jak najdalej od rosnących płomieni, Teo ruszył w ich kierunku.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------