Proces - ebook
Proces - ebook
Józef K. jest prokurentem bankowym. Pewnego dnia w jego mieszkaniu zjawiają się urzędnicy państwowi. Oświadczają mu, że jest aresztowany, mimo iż nie popełnił żadnego przestępstwa. Na przesłuchaniach K. nieudolnie protestuje przeciwko osaczeniu go przez władzę sądową. Nie udaje mu się jednak zmienić tej sytuacji. Zaczyna więc szukać pomocy u innych: żony woźnego sądowego, wuja Karola, prawnika Hulda, malarza sądowego Titorelliego, innego oskarżonego Blocka, w końcu u więziennego kapelana. Uzyskane od nich informacje są jednak niepełne i niespójne. Życie Józefa K. staje się pasmem absurdalnych zdarzeń.
Siłą opowieści „ Proces ” jest jej niezwykła atmosfera. Nieokreśloność winy Józefa K. pozakazuje, że każdy z nas może być osądzony. Autor wyraźnie nawiązuje do procesów inkwizycyjnych. Jest to też niewątpliwie opowieść o totalitaryzmie. Przy czym instytucją totalitarną staje się sąd, który odbiera bohaterowi prawo do obrony.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-017-0 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwsze przesłuchanie
K. został telefonicznie powiadomiony, że najbliższej niedzieli ma odbyć się małe przesłuchanie w jego sprawie. Zwrócono mu uwagę, że odtąd podobne przesłuchania będą odbywać się regularnie i jakkolwiek może nie każdego tygodnia, to jednak dość często. Leży to z jednej strony w ogólnym interesie, by doprowadzić proces szybko do końca, z drugiej zaś strony badania powinny być pod każdym względem gruntowne, a jednak wobec nerwowego wysiłku, jakiego wymagają, nie powinny trwać zbyt długo. Dlatego znaleziono wyjście w postaci szybko po sobie następujących, ale krótkich przesłuchań. Wybrano niedzielę jako dzień badań, aby K. nie doznał przeszkody w pracy zawodowej. Z góry zakłada się jego zgodę, a jeśli życzy sobie innego terminu, władze gotowe są pójść mu wedle możności na rękę. Te przesłuchania są na przykład możliwe i w nocy, ale o tej porze K. nie będzie prawdopodobnie dość rześki. W każdym razie, o ile K. nie ma nic przeciwko temu, staje na niedzieli. Oczywiście musi przyjść na pewno, chyba nie trzeba mu na to specjalnie zwracać uwagi. Podano mu numer domu, w którym miał się stawić – był to dom przy jakiejś odległej ulicy przedmieścia, na której K. nigdy jeszcze nie był.
Otrzymawszy to zlecenie, K. nic nie odpowiadając zawiesił słuchawkę, z góry zdecydowany pójść tam w niedzielę. Było to z pewnością konieczne. Proces już się zaczynał, musiał się temu przeciwstawić, to pierwsze przesłuchanie powinno być ostatnim. Stał jeszcze zamyślony przy aparacie, gdy usłyszał za sobą głos wicedyrektora, który chciał telefonować, ale K. zagradzał mu drogę do aparatu.
– Złe wiadomości? – spytał od niechcenia zastępca dyrektora, nie aby się czegoś dowiedzieć, tylko by K. odsunąć od telefonu.
– Nie, wcale nie – rzekł K., ustąpił na bok, ale nie odszedł.
Wicedyrektor czekał na połączenie. Zakrywszy słuchawkę ręką powiedział:
– Jeszcze jedno pytanie. Czy chciałby pan zrobić mi w niedzielę rano przyjemność i odbyć ze mną przejażdżkę na mojej żaglówce? Będzie większe towarzystwo, na pewno i pańscy znajomi, między innymi prokurator Hasterer. Przyjdzie pan? Niechże pan przyjdzie!
K. starał się uważnie słuchać tego, co mu mówił zastępca dyrektora. Nie było to dla niego bez znaczenia, bo zaproszenie ze strony wicedyrektora, z którym nigdy nie żył w zbyt dobrej komitywie, oznaczało próbę pojednania, świadczyło, jak ważną osobistością stał się K. w banku i jaką wagę przywiązywał drugi najwyższy urzędnik bankowy do jego przyjaźni, a przynajmniej do jego neutralności. To zaproszenie było aktem upokorzenia się zastępcy dyrektora, choćby nawet wypowiedział je, ot tak, znad słuchawki, w oczekiwaniu na połączenie telefoniczne. Ale K. zmuszony był dopuścić do powtórnego upokorzenia i powiedział:
– Bardzo dziękuję, ale w niedzielę niestety nie mam czasu, mam już pewne zobowiązanie.
– Szkoda – rzekł zastępca dyrektora i podjął rozmowę telefoniczną, którą właśnie oznajmiono. Nie była to krótka rozmowa, lecz K. w swoim roztargnieniu stał przez cały czas przy aparacie.
Dopiero gdy wicedyrektor skończył, przestraszył się i rzekł, aby choć trochę usprawiedliwić swoją zbyteczną obecność:
– Właśnie telefonowano, abym przyszedł gdzieś, lecz zapomniano mi powiedzieć, o której godzinie.
– Proszę więc jeszcze raz zapytać – rzekł wicedyrektor.
– To nie jest takie ważne – zauważył K., przez co jego poprzednie, i tak już samo przez się niedostateczne usprawiedliwienie, wypadło jeszcze gorzej. Odchodząc, zastępca dyrektora mówił jeszcze o innych sprawach. K. zmuszał się do odpowiedzi, ale głównie myślał o tym, że najlepiej będzie pójść tam w niedzielę o dziewiątej przed południem, bo o tej godzinie wszystkie sądy rozpoczynają w dnie robocze swoją pracę.
Niedziela była pochmurna. K. wstał zmęczony, ponieważ z powodu jakiejś fety przesiedział do późna w nocy przy swoim stole w piwiarni, i o mało co byłby zaspał. Szybko, nie mając czasu zastanowić się i powiązać z jedną całość rozmaitych pomysłów, które mu przyszły do głowy w ciągu tygodnia, ubrał się i bez śniadania pobiegł na wskazane mu przedmieście. Dziwnym trafem zauważył po drodze, choć mało miał czasu na rozglądanie się, trzech wplątanych w jego sprawę urzędników, Rabensteinera, Kullicha i Kaminera. Dwaj pierwsi jechali tramwajem, który przeciął drogę K., Kaminer zaś siedział na tarasie kawiarni i właśnie gdy przechodził K., wychylał się z zaciekawieniem przez balustradę. Wszyscy z pewnością patrzyli za nim dziwiąc się, z jakim pośpiechem pędzi ich przełożony, jakiś upór powstrzymywał K. od jazdy czymkolwiek, odczuwał wstręt do wszelkiej, nawet najmniejszej obcej pomocy w tej swojej sprawie, nie chciał też nikogo do tego wciągać i wtajemniczać w ten sposób kogokolwiek, a w końcu nie miał najmniejszej ochoty poniżyć się przed komisją śledczą przez swoją zbyt wielką punktualność. W istocie jednak biegł teraz, aby o ile możności zdążyć na dziewiątą, mimo że go na żadną oznaczoną godzinę nie zamówiono.
Zdawało mu się, że już z daleka pozna dom po jakimś znaku, którego sobie dokładnie nie wyobrażał, czy po jakimś szczególnym ruchu u wejścia. Ale ulica Juliusza, przy której dom miał się znajdować i na początku której K. zatrzymał się na chwilę, miała po obu stronach prawie całkiem jednakowe domy, wysokie, szare, przez ubogą ludność zamieszkałe domy czynszowe.
Teraz, w niedzielny ranek, okna były przeważnie zajęte, siedzieli w nich mężczyźni w koszulach i palili papierosy albo trzymali na skraju okna ostrożnie i czule małe dzieci. W innych oknach piętrzyła się wysoko pościel, ponad którą w jednym z nich przelotnie mignęła rozczochrana głowa kobiety.
Poprzez ulicę krzyżowały się porozumiewawczo okrzyki, jakieś słowo rzucone wywołało głośny śmiech tuż nad głową K. Przy tej długiej ulicy znajdowały się regularnie rozmieszczone, małe, poniżej poziomu chodnika leżące sklepy spożywcze, do których schodziło się po kilku schodkach. Tam wchodziły i stamtąd wychodziły kobiety albo stały na stopniach i gawędziły. Handlarz owoców, który polecał widzom w oknach swój towar, tak samo roztargniony jak K., o mało co nie przewrócił go, przejeżdżając ze swoim wózkiem. Właśnie też zaczął wygrywać wściekłą melodię jakiś gramofon, dawno już wysłużony w lepszych dzielnicach miasta.
K. zagłębiał się w ulicę powoli, jak gdyby miał już teraz czas, albo jak gdyby z jakiegoś okna widział go sędzia śledczy i mógł stwierdzić, że K. już oto się stawił. Było niewiele po dziewiątej. Dom mieścił się dość daleko od ulicy, był niezwykle rozległy, ze szczególnie wysoką i przestronną bramą wjazdową. Widocznie przeznaczona była na wozy ciężarowe należące do licznych składów, które, teraz zamknięte, otaczały wielki dziedziniec i nosiły napisy firm, znanych K. z transakcji bankowych. Wbrew przyzwyczajeniu K. zajął się dokładniej wszystkimi tymi zewnętrznymi szczegółami, zatrzymał się także chwilę u wejścia na podwórze. Niedaleko siedział na skrzyni jakiś bosy mężczyzna i czytał gazetę. Na wózku ręcznym huśtali się dwaj chłopcy. Przed pompą studni stała wątła młoda dziewczyna w nocnym kaftaniku i podczas gdy woda spływała do wiadra, spoglądała na K. W jednym kącie podwórza między dwoma oknami rozpięto sznur, na którym wisiała już bielizna przeznaczona do suszenia. Jakiś mężczyzna stał na dole i rozkazami kierował robotą.
K. zwrócił się ku schodom, by dojść do pokoju rozpraw, ale znowu przystanął, gdyż oprócz tych schodów zauważył w podwórzu jeszcze trzy różne klatki schodowe, a ponadto na końcu podwórza małe przejście, które zdawało się prowadzić na jeszcze inne podwórze. Gniewało go, że nie podano mu bliżej położenia pokoju; traktowano go doprawdy z osobliwym niedbalstwem czy obojętnością, postanowił to w stosownej chwili głośno i wyraźnie stwierdzić. Ostatecznie wszedł jednak na schody i nasunęło mu się odległe wspomnienie sentencji Willema, że wina sama przyciąga sąd, z czego by właściwie wynikało, że lokal sądowy powinien znajdować się przy schodach, które K. przypadkowo wybrał.
Po drodze przeszkodził wielu bawiącym się na schodach dzieciom, złym wzrokiem patrzyły na niego, gdy wśród nich przechodził. „Gdybym miał tu przyjść następnym razem – pomyślał – musiałbym wziąć albo łakocie, by je sobie pozyskać, albo kij, by je zabić”. Tuż przed pierwszym piętrem musiał nawet chwilę poczekać, aż przeleci jakaś piłka, a dwóch małych chłopaków o wiele wiedzących oczach dorosłych włóczęgów trzymało go tymczasem za spodnie; gdyby chciał się od nich otrząsnąć, musiał im sprawić ból, a bał się ich krzyku.
Właściwe szukanie zaczęło się na pierwszym piętrze. Ponieważ nie mógł się pytać o komisję śledczą, wymyślił jakiegoś stolarza Lanza – to nazwisko nasunęło mu się, gdyż nazywał się tak kapitan, siostrzeniec pani Grubach – i chciał teraz we wszystkich mieszkaniach pytać się, czy tu mieszka stolarz Lanz, aby w ten sposób uzyskać możność zaglądania do wnętrz. Okazało się jednak, że to przeważnie i tak było możliwe, bo prawie wszystkie drzwi stały otworem, a dzieci wbiegały i wybiegały tam i z powrotem. Były to zazwyczaj małe, jednookienne pokoje, w których zarazem gotowano. Niektóre kobiety trzymały na ręku niemowlęta, a wolną ręką robiły coś przy kuchni. Niedorosłe, zdaje się w fartuszki tylko odziane dziewczynki, biegały gorliwie tu i tam. We wszystkich pokojach stały łóżka jeszcze rozesłane; leżeli tam chorzy albo jeszcze śpiący, lub wreszcie ludzie, którzy położyli się w ubraniu.
Do mieszkań, których drzwi były zamknięte, K. pukał i pytał, czy tu mieszka stolarz Lanz.
Przeważnie otwierała jakaś kobieta, wysłuchiwała pytania i zwracała się w głąb pokoju do kogoś, kto podnosił się z łóżka.
– Pan pyta, czy tu mieszka stolarz Lanz.
– Stolarz Lanz? – pyta ten z łóżka.
– Tak jest – odpowiadał K., mimo że tu na pewno nie znajdowała się sala posiedzeń i jego zadanie było właściwie skończone.
Wielu myślało, że K. na tym bardzo zależy, by znaleźć stolarza Lanza, długo się zastanawiali, wymieniali stolarza, który jednak nie nazywał się Lanz, albo nazwisko mające z Lanzem jakieś dalekie podobieństwo, albo pytali sąsiadów, lub wreszcie odprowadzali K. do jakichś bardzo odległych drzwi, gdzie według ich mniemania taki człowiek, być może jako sublokator, mieszkał i gdzie miał być ktoś, kto udzieli lepszych od nich informacji. W końcu K. nie potrzebował już sam pytać, tylko włóczono go od jednego do drugiego mieszkania po wszystkich piętrach. Pożałował teraz swego pomysłu, który mu się z początku wydawał taki praktyczny. Przed piątym piętrem postanowił zaprzestać poszukiwań, pożegnał się z uprzejmym młodym robotnikiem, który chciał go dalej prowadzić, i zszedł na dół. Już jednak po chwili zirytowała go bezużyteczność tego całego przedsięwzięcia, jeszcze raz wrócił i zapukał do pierwszych z brzegu drzwi piątego piętra. Pierwszą rzeczą, którą zobaczył w małym pokoju, był wielki zegar ścienny, który wskazywał już godzinę dziesiątą.
– Czy tu mieszka stolarz Lanz? – spytał.
– Proszę – odpowiedziała młoda kobieta z błyszczącymi czarnymi oczami, która prała właśnie w balii dziecięcą bieliznę i mokrą ręką wskazała otwarte drzwi sąsiedniego pokoju.
K. miał wrażenie, że wszedł na jakieś zebranie. Stłoczona gromada najrozmaitszych ludzi – nikt nie troszczył się o wchodzącego – wypełniała średniej wielkości pokój o dwu oknach, otoczony tuż pod sufitem galerią, która również była szczególnie obsadzona i gdzie ludzie mogli stać tylko pochyleni, a głowami i plecami uderzali o sufit. K., któremu w tym powietrzu było za duszno, cofnął się do przedpokoju i powiedział do młodej kobiety, która go widocznie źle zrozumiała:
– Pytałem o stolarza, niejakiego Lanza.
– Tak – odrzekła kobieta – proszę tylko wejść.
K. nie byłby może poszedł za nią, gdyby sama nie zbliżyła się do niego, nie chwyciła za klamkę u drzwi i nie powiedziała:
– Po panu muszę zamknąć, nikt już nie może wejść.
– Bardzo słusznie – zauważył K. – jest już i tak za pełno. – Potem jednak wszedł do środka.
Gdy przechodził pomiędzy dwoma ludźmi, którzy rozmawiali tuż przy drzwiach – jeden, daleko wyciągnąwszy przed siebie ręce, wykonał gest liczenia pieniędzy, drugi ostro patrzył mu w oczy – chwyciła go jakaś ręka. Był to mały rumiany chłopiec.
– Chodź pan, chodź pan – rzekł.
K. dał mu się prowadzić, okazało się, że w tej bezładnie tłoczącej się ciżbie było jednak wolne wąskie przejście, które dzieliło; być może, dwie strony. Przemawiało za tym i to, że K. w pierwszych rzędach na prawo i na lewo nie widział ani jednej zwróconej do siebie twarzy, tylko plecy ludzi, którzy mową i gestami zwracali się wyłącznie do swojej grupy. Po największej części byli ubrani na czarno, w stare, długie, obwisłe odświętne surduty. Jedynie ten strój zbijał z tropu K., bo poza tym wyglądało to wszystko na polityczne zebranie dzielnicy.
Na drugim końcu sali, dokąd został zaprowadzony, na bardzo niskim, również przepełnionym podium stał ustawiony w poprzek mały stół, a za nim blisko krawędzi podium siedział mały, gruby, sapiący mężczyzna, który rozmawiał wśród wybuchów śmiechu z kimś stojącym za sobą – oparł on łokcie na poręczy krzesła i skrzyżował nogi. Od czasu do czasu siedzący wyrzucał w powietrze ręce, jak gdyby kogoś małpował. Chłopak, który prowadził K., próbował, nie bez trudu, zgłosić jego przybycie. Dwa razy usiłował, wspiąwszy się na palce, coś powiedzieć, ale człowiek z podium nie zwracał na niego uwagi. Dopiero gdy ktoś z podium zauważył go i wskazał siedzącemu przy stole, zwrócił się ów człowiek do niego i nachylony słuchał jego cichego raportu. Następnie wyciągnął zegarek i poparzył szybko na K.
– Pan powinien był przyjść przed godziną i pięciu minutami.
K. chciał coś odpowiedzieć, lecz nie znalazł na to czasu, ledwie to bowiem tamten powiedział, gdy z prawej połowy sali podniosło się ogólne szemranie.
– Pan powinien był przyjść przed godziną i pięciu minutami – powtórzył ów człowiek podniesionym głosem i prędko powiódł okiem po sali. Natychmiast też szemranie wzrosło, uciszając się dopiero stopniowo, zwłaszcza że ów człowiek nic więcej nie powiedział. Było teraz na sali o wiele ciszej niż w chwili, gdy K. wchodził. Tylko ludzie na galerii nie przestawali robić uwag. Wydawali się, o ile można było coś rozróżnić tam na górze w półmroku, kurzu i zaduchu, gorzej ubrani od tych z parteru.
Niektórzy przynieśli ze sobą jaśki, które włożyli między głowę a sufit, aby uniknąć bolesnego ucisku.
K. postanowił więcej obserwować niż mówić, wobec czego zrezygnował z obrony przed zarzutem rzekomego spóźnienia i rzekł tylko:
– Może i przyszedłem za późno, ale teraz oto jestem. Nastąpiły oklaski, znowu z prawej strony sali.
„Tych można sobie łatwo pozyskać” – pomyślał, i raziła go tylko cisza w lewej połowie, którą miał akurat z tyłu za sobą i z której dochodziło tylko pojedyncze klaskanie w dłonie. Zastanawiał się, co by powiedzieć, aby zdobyć od razu wszystkich, a jeśli to niemożliwe, chwilowo przynajmniej tamtych.
– Tak – rzekł ów człowiek – ale ja nie jestem już zobowiązany pana teraz przesłuchać.
Rozległo się znowu szemranie, tym razem jednak wskutek nieporozumienia, bo uciszając ludzi ręką, ciągnął dalej: – Chcę to jednak wyjątkowo dziś jeszcze uczynić. Podobne spóźnienie nie może się już nigdy powtórzyć! A teraz proszę wystąpić!
Ktoś zeskoczył z podium, tak że dla K. zrobiło się wolne miejsce, które zajął. Stał ciasno przyparty do stołu; ciżba za nim była tak wielka, że musiał jej stawić opór, jeśli nie chciał strącić z podium stołu sędziego śledczego, a może nawet i siebie samego.
Lecz sędzia śledczy nie zważał na to, tylko siedział wygodnie na swoim krześle i skończywszy w paru słowach rozmowę ze stojącym za nim człowiekiem, sięgnął po mały notatnik, jedyny przedmiot leżący na jego stole. Był formatu zeszytowego, stary, przez częste kartkowanie zupełnie zniszczony.
– A więc – rzekł sędzia śledczy, przekartkował zeszyt i zwrócił się do K. tonem stwierdzenia – pan jest malarzem pokojowym?
– Nie – rzekł K. – tylko pierwszym prokurentem wielkiego banku.
Tej odpowiedzi towarzyszył tak serdeczny śmiech z prawej strony, że K. sam musiał się roześmiać.
Ludzie podparli się rękami o kolana i trzęśli się jak w ciężkim napadzie kaszlu. Śmiali się nawet poszczególni widzowie na galerii. Rozgniewany do żywego sędzia śledczy, który był widocznie bezsilny wobec ludzi z parteru, szukał odwetu na galerii, zerwał się, groził w jej kierunku i jego brwi, dotąd mało widoczne, nastroszyły się krzaczasto.
Lewa połowa sali zachowywała się jeszcze wciąż cicho; ludzie stali tam rzędami, podnosili głowy ku podium i słuchali równie spokojnie wymiany słów, jak wrzasku drugiej strony, dopuszczali nawet, by niektórzy z ich szeregów solidaryzowali się tu i ówdzie z tamtą stroną. Ludzie lewej partii sądowej, która zresztą była mniej liczna, byli może w gruncie równie mało ważni jak tamci, ale ich spokojne zachowanie się nadawało im pozory większego autorytetu.
Gdy K. zaczął teraz mówić, przekonany był, że mówi po ich myśli.
– Pańskie pytanie, panie sędzio śledczy, czy jestem malarzem pokojowym – zresztą pan mnie nawet o to nie pytał, tylko wprost mi to narzucił – jest charakterystyczne dla całego sposobu postępowania, które zostało przeciwko mnie wdrożone. Pan może na to powiedzieć, że to w ogóle nie jest dochodzenie, pan ma rację, bo to będzie postępowanie sądowe tylko wtedy, jeśli uznam je jako takie. Ale ja je uznaję, przynajmniej w tej chwili, do pewnego stopnia z litości. Trudno się do tego odnosić inaczej niż z pobłażaniem, jeśli w ogóle chce się je brać pod uwagę. Nie mówię, że jest to łajdackie postępowanie, ale chciałbym poddać to określenie pańskiej własnej ocenie.
K. przerwał i spojrzał na salę. To, co powiedział, powiedział ostro, ostrzej, niż zamierzał, a jednak słusznie. Zasłużył chyba na poklask, ale wszędzie była cisza, czekano widocznie w napięciu na ciąg dalszy, może w ciszy przygotowywał się wybuch, który wszystkiemu położy kres. Lecz cisza została zakłócona, gdy na końcu sali otwarły się drzwi i weszła młoda praczka, która widocznie ukończyła już swoją robotę i mimo wszelkiej ostrożności, z jaką się poruszała, ściągnęła na siebie natychmiast kilka spojrzeń. Jedynie zachowanie się sędziego śledczego sprawiło K. radość, gdyż wydawał się on jak rażony jego słowami. Przysłuchiwał się dotąd na stojąco, bo K. zaskoczył go swoją mową w chwili, gdy zerwał się oburzony na galerię. Teraz w przerwie siadał powoli, może aby nikt tego nie zauważył.
Prawdopodobnie chcąc opanować wyraz twarzy, znowu położył przed sobą zeszyt.
– Nic to nie pomoże – ciągnął K. – także pański zeszycik, panie sędzio śledczy, potwierdza, co mówię.
Zadowolony, że na obcym zebraniu słyszy tylko swoje spokojne słowa, odważył się nawet, długo się nie namyślając, zabrać sędziemu śledczemu zeszyt i podnieść go za środkową kartkę końcami palców, jak gdyby się go brzydził, tak że z obu stron wisiały drobno zapisane, poplamione, pożółkłe na brzegach strony notesu.
– Oto są akta sędziego śledczego – rzekł i rzucił zeszyt na stół. – Proszę je spokojnie czytać dalej, panie sędzio śledczy, tej księgi win zaiste się nie boję, mimo że jest mi niedostępna, ponieważ mogę ją uchwycić tylko dwoma końcami palców i nie wezmę jej całą ręką.
Mogła to być tylko oznaka głębokiego upokorzenia – tak to przynajmniej wyglądało – że sędzia śledczy pochwycił zeszycik, tak jak upadł na stół, starał się go trochę doprowadzić do porządku i znowu rozłożył przed sobą, aby móc czytać.
Twarze ludzi z pierwszego rzędu skierowały się z takim napięciem na K., że przez chwilę musiał im się z podium przypatrywać. Byli to bez wyjątku starsi mężczyźni, niektórzy o siwych brodach. Czyżby to oni mieli głos rozstrzygający i mogli wywierać wpływ na całe zebranie, które nawet pokorą sędziego śledczego nie dało się wytrącić z bezruchu, w jaki od chwili mowy K. zapadło?
– Co mnie spotkało – ciągnął dalej K. nieco ciszej niż przedtem i ustawicznie wodząc wzrokiem po twarzach pierwszego rzędu; odbierało to jego mowie cechę skupienia – co mnie spotkało, jest przecież tylko odosobnionym wypadkiem, niezbyt zatem ważnym, tym bardziej że sam nie traktuję go zbyt poważnie, ale jest czymś symptomatycznym dla postępowania, jakie stosuje się wobec wielu. Za tymi tu przemawiam, nie za sobą.
Mimo woli podniósł głos. Gdzieś ktoś podniesionymi rękami klaskał i krzyczał:
– Brawo! Dlaczego by nie? Brawo! I jeszcze raz brawo!
Panowie w pierwszych rzędach chwytali się tu i ówdzie za brody, nikt nie odwrócił się na ten okrzyk.
Także K., nie przypisywał mu żadnego znaczenia, jednak był nim trochę zachęcony: zupełnie nie uważał już teraz za konieczne, by wszyscy go oklaskiwali. Wystarczało, jeśli ogół zaczął zastanawiać się nad sprawą, i tylko od czasu do czasu pozyskiwał kogoś swą wymową.
– Nie szukam oratorskiego sukcesu – mówił K. idąc za tokiem swych myśli – nie wmawiam sobie, jakobym go mógł zdobyć. Pan sędzia śledczy najprawdopodobniej mówi o wiele lepiej, to należy przecież do jego zawodu. Ja pragnę jedynie omówienia pewnego publicznego zła. Proszę posłuchać: przed niespełna dziesięcioma dniami zostałem aresztowany; sam śmieję się z faktu aresztowania, ale to teraz do rzeczy nie należy. Naszli mnie rano w łóżku – sądząc z tego, co powiedział pan sędzia śledczy, nie jest wykluczone, że miano rozkaz aresztować jakiegoś malarza pokojowego, który równie jak i ja jest niewinny, dość, że wybrano mnie. Dwóch ordynarnych strażników zajęło sąsiedni pokój. Nawet gdybym był niebezpiecznym bandytą, nie można było wykazać większej ostrożności. Ci strażnicy, była to zresztą zdemoralizowana hołota, uszy bolały od ich głupiej gadaniny, chcieli się dać przekupić, próbowali pod różnymi pozorami wyłudzić ode mnie ubrania i bieliznę, żądali pieniędzy, aby mi rzekomo przynieść śniadanie, gdy poprzednio na moich oczach najbezwstydniej zjedli moje własne. Nie dość na tym. Zaprowadzono mnie do trzeciego pokoju, przed nadzorcę. Był to pokój damy, którą bardzo cenię, i musiałem być świadkiem, jak ten pokój z mego powodu, ale nie z mojej winy, został niejako splugawiony obecnością strażników i nadzorcy. Niełatwo było zachować zimną krew, ale udało mi się to mimo wszystko i zapytałem nadzorcę z całkowitym spokojem – gdyby tu był, musiałby to potwierdzić – dlaczego jestem aresztowany. Ale cóż mi odpowiedział ten nadzorca, którego jeszcze teraz przed sobą widzę, jak siedzi na krześle wspomnianej pani, niby uosobienie tępej buty? Panowie, w samej rzeczy nic mi nie odpowiedział, może naprawdę nic nie wiedział, zaaresztował mniej i był zadowolony. Zrobił nawet jeszcze coś innego i do pokoju owej pani sprowadził trzech niższych urzędników mego banku, którzy bawili się oglądaniem i rozrzucaniem fotografii należących do owej pani. Obecność tych urzędników miała naturalnie inny jeszcze cel, mieli oni, podobnie jak moja gospodyni i jej służąca, rozpuścić wieść o moim aresztowaniu, zaszkodzić mojej reputacji i przede wszystkim podważyć moje stanowisko w banku. Ale nic z tego nie wyszło, nawet moja gospodyni, zupełnie prosta osoba – wymieniam tu z szacunkiem jej nazwisko, nazywa się pani Grubach – otóż pani Grubach była na tyle rozsądna, że zrozumiała, iż podobne aresztowanie nie więcej znaczy niż napaść, jakiej dokonać może na ulicy banda pozbawionych nadzoru wyrostków. Całość, powtarzam, sprawiła mi tylko trochę nieprzyjemności i przelotną irytację, ale czyż nie mogła była pociągnąć za sobą gorszych następstw?
Gdy K. przerwał w tym miejscu i spojrzał na cicho siedzącego sędziego śledczego, zdawało mu się, że widzi, jak ten właśnie jednym spojrzeniem dał znak komuś w tłumie.
K. uśmiechnął się i rzekł:
– Właśnie tu obok mnie pan sędzia śledczy daje komuś z was tajemny znak. Więc są między wami ludzie, którymi się stąd dyryguje. Nie wiem, czy ten znak spowoduje teraz gwizd, czy poklask, i zdradzając tę rzecz przedwcześnie, rezygnuję tym samym świadomie z możności zrozumienia, co ten znak oznaczał. Jest mi to zupełnie obojętne i upoważniam publicznie pana sędziego śledczego, by zamiast tajemnymi znakami rozkazywał tym swoim płatnym pomocnikom głośno słowami, wydając na przykład rozkaz: „Teraz gwiżdżcie”, lub innym razem: „Teraz bijcie brawo”.
Zmieszany czy zniecierpliwiony, kręcił się sędzia śledczy niespokojnie na swoim krześle.
Mężczyzna, który stał za nim i z którym już przedtem rozmawiał, znowu się nad nim pochylił, czy to by mu w ogóle dodać odwagi, czy to by mu udzielić jakiejś szczególnej rady. Na sali ludzie rozmawiali cicho, lecz z ożywieniem. Obie strony, które przedtem, zdawało się, były tak przeciwnych zapatrywań, zmieszały się, jedni wskazywali palcem na K., inni na sędziego śledczego. Dym i zaduch panujące w pokoju stawały się uciążliwe i nie do zniesienia, dym nie pozwalał nawet widzieć dość wyraźnie dalej stojących. Zwłaszcza przeszkadzać musiał widzom na galerii; by się lepiej poinformować, byli oni zmuszeni, rzucając z ukosa trwożne spojrzenie na sędziego, stawiać ciche pytania uczestnikom obrad. Równie cicho, zasłaniając usta ręką, udzielano im odpowiedzi.
– Zbliżam się do końca – rzekł K. i ponieważ nie było dzwonka, uderzył pięścią w stół. Głowy sędziego śledczego i jego doradcy jakby wzdrygnęły się i w jednej chwili odskoczyły od siebie. – Ta cała sprawa jest mi obca, dlatego osądzam ją spokojnie i panowie mogą wiele skorzystać słuchając mnie, jeśli, zaznaczam, panom coś na tym rzekomym sądzie zależy. Komentarze proszę sobie zostawić na później, gdyż nie mam czasu i zaraz odejdę.
Natychmiast ucichło, tak bardzo K. opanował zgromadzenie. Nie krzyczano już bezładnie, jak na początku, nie klaskano nawet, lecz wszyscy zdawali się już być przekonani lub przynajmniej na najlepszej drodze do tego.
– Nie ma wątpliwości – rzekł K. bardzo cicho, bo cieszyła go ta naprężona uwaga całego zgromadzenia; w tej ciszy powstał ów stłumiony szmer bardziej podniecający od oklasków największego zachwytu.
– Nie ma wątpliwości, że za wszystkimi funkcjami tego sądu, a więc w moim wypadku za aresztowaniem i dzisiejszym przesłuchaniem, stoi jakaś wielka organizacja. Organizacja, która zatrudnia nie tylko przekupionych strażników, ograniczonych nadzorców i sędziów śledczych, mających w najlepszym razie skromne wymagania, lecz także utrzymuje biurokrację wysokiego i najwyższego stopnia, z nieodzownym a niezliczonym orszakiem sług, pisarzy, żandarmów i innych pomocników, może nawet katów, tak jest, nie cofam tego słowa. A cel tej wielkiej organizacji, panowie? Polega na tym, że aresztuje się niewinne osoby i wdraża się przeciw nim bezsensowne i jak w moim wypadku, bezskuteczne dochodzenia. Jak więc mogłaby wobec bezmyślności tego wszystkiego nie istnieć najgorsza korupcja urzędników? To jest niemożliwe, tej korupcji nie oparłby się nawet najwyższy sędzia. Dlatego starają się strażnicy zedrzeć ubranie z ciała aresztowanego, dlatego wdzierają się nadzorcy do cudzych mieszkań, dlatego zamiast przesłuchiwać niewinnych, znieważa się ich przed całym zebraniem. Strażnicy opowiadali mi o magazynach, w których przechowuje się własność aresztowanych, i chciałbym raz widzieć te pomieszczenia, w których gnije z trudem wypracowany ich majątek, jeśli go nie rozkradają złodziejscy urzędnicy tych magazynów.
Jakiś wrzask z końca sali przerwał mowę. K. osłonił oczy dłonią, by widzieć dokładniej, gdyż w mętnym świetle dziennym dym zbielał i raził oczy. Chodziło o praczkę, w której od pierwszej chwili jej ukazania się K. widział istotną przyczynę zamieszania. Czy była – teraz winna, czy nie, nie można było rozpoznać. K. zauważył tylko, jak jakiś mężczyzna ciągnął ją w kąt koło drzwi i tam ją przyciskał do siebie. Ale nie ona krzyczała, tylko mężczyzna miał usta szeroko rozwarte i patrzył mi sufit. Wokół obojga utworzyło się małe koło, widzowie z galerii w pobliżu zajścia zdawali się być zachwyceni, że w ten sposób przerwano poważny nastrój, który K. wprowadził w zebranie. Pod wpływem pierwszego wrażenia chciał K. natychmiast tam pobiec, myślał również, że wszystkim na tym zależy, by zrobić porządek i wyprosić tę parę z sali, lecz pierwsze rzędy przed nim stały zwarte, nikt się nie ruszył i nikt go nie przepuścił. Przeciwnie, przeszkadzano mu, starsi panowie zastawili mu drogę ramionami, a jakaś ręka – nie miał czasu się obejrzeć – chwyciła go z tyłu za kołnierz. K. nie myślał już o owej parze, miał wrażenie, jak gdyby jego wolność była zagrożona, jak gdyby traktowano poważnie jego aresztowanie, i zeskoczył, nie zważając na nic, z podium. Teraz stanął oko w oko z tłumem. Czy nie ocenił trafnie tych ludzi? Czy nie za wiele przypisywał działaniu swej mowy? Czyżby maskowali się w czasie jego przemówienia, a teraz, gdy doszedł do końcowych wniosków, mieli dość udawania? Co za twarze wokół! Małe czarne oczka latały tu i tam, policzki zwisały jak u pijaków, długie brody były sztywne i rzadkie, ale gdy się w nie zanurzało ręce, garście pozostawały puste.
Pod brodami jednak – oto właściwe odkrycie, które zrobił K. – błyszczały na kołnierzach odznaki różnej wielkości i barwy.
Gdzie tylko okiem sięgnąć, wszyscy mieli te same odznaki. Te pozorne partie sądowe z prawej i lewej strony tworzyły jedno ciało, a gdy się raptownie odwrócił, zobaczył te same odznaki na kołnierzu sędziego śledczego, który z rękami w kieszeni spokojnie patrzył na salę.
– Więc to tak! – zawołał K. i wyrzucił ramiona w górę, jak gdyby nagle poznanie prawdy wymagało przestrzeni. – Przecież wy wszyscy jesteście, jak widzę, urzędnikami, jesteście tą przekupną bandą, przeciwko której wystąpiłem, stłoczyliście się tutaj jako gapie i szpicle, utworzyliście pozorne partie, z których jedna oklaskiwała mnie, aby mnie wybadać, chcieliście nauczyć się sztuki zwodzenia niewinnych! Nie straciliście tu zaprawdę czasu bezużytecznie: albo ubawiliście się tym, że ktoś oczekiwał od was obrony niewinności, albo – ale puść mnie, lub zabiję! – krzyknął do trzęsącego się starca, który napierał na niego szczególnie blisko – albo rzeczywiście nauczyliście się czegoś. A teraz życzę wam szczęścia w waszym rzemiośle.
Włożył prędko kapelusz, który leżał na brzegu stołu, i pchał się do wyjścia wśród ogólnej ciszy, ciszy bezgranicznego zdumienia.
Sędzia śledczy okazał się jednak jeszcze szybszy niż K., gdyż oczekiwał go przy drzwiach.
– Przepraszam – rzekł K., zatrzymał się, ale nie patrzył na sędziego, tylko na drzwi, których klamkę już chwycił.
– Chciałem tylko zwrócić panu uwagę – rzekł sędzia śledczy – na okoliczność, z której pan jeszcze nie zdołał sobie zdać sprawy, mianowicie, że pozbawił się pan dzisiaj korzyści, jaką stanowi zawsze przesłuchanie dla aresztowanego.
K. roześmiał się już w drzwiach.
– Wy, łajdacy, daruję wam wszystkie wasze przesłuchania! – zawołał, otworzył drzwi i zbiegł pospiesznie ze schodów.
Za nim podniósł się gwar na nowo ożywionego zgromadzenia, które zaczęło roztrząsać minione wypadki na podobieństwo dyskutujących na seminarium studentów.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.