Procesy imperium. Cykl Imperium Wilka. Tom 3 - ebook
Procesy imperium. Cykl Imperium Wilka. Tom 3 - ebook
Nadchodzi czas sądu
Imperium Wilka zostało rzucone na kolana, lecz w tej wielkiej bestii jest jeszcze życie.
Żeby je ocalić, sir Konrad Vonvalt i Helena muszą poszukać sojuszników za jego granicami –u wilczych ludzi z południowych równin i pogańskich klanów na północy. Jednak korzenie dawnych uraz sięgają głęboko, a upadek Sovy przyniesie korzyść obu frakcjom.
Mimo to nawet ci sojusznicy mogą nie wystarczyć. Ich wróg, przepełniony fanatyzmem Bartholomew Claver, włada piekielnymi mocami, którymi obdarzył go tajemniczy demoniczny byt. Vonvalt i Helena będą musieli stawić mu czoło, lecz do tego potrzebni im będą przyjaciele po obu stronach śmiertelnego wymiaru… Jednak za takie sojusze trzeba zapłacić wielką cenę.
Gdy oddziały szykują się do starcia, zarówno w Sovie, jak i w zaświatach, zbliża się ostateczna rozgrywka. Tutaj, w samym sercu Imperium, Dwugłowy Wilk odrodzi się w płomieniach sprawiedliwości… lub zginie w cieniu tyranii.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68069-75-4 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
_Wieszanie w letni poranek_
„Karygodność postępku rodzi się z zamiaru”.
Z _Sovańskiego kodeksu karnego: Porady dla praktykujących_ Caterhausera
Pamiętam, jak kiedyś widziałam, jak wieszają człowieka. Było to w niewielkim mieście, piętnaście kilometrów na północ od Leyenswaldu, a jedynym, o czym byłam w stanie wtedy myśleć, było to, jak bardzo okrutne było zaplanowanie egzekucji na tak piękny letni poranek.
Człowiek ten – jego nazwisko mi uciekło, podobnie jak nazwa tamtejszego miasta – został uznany winnym morderstwa. Chodziło o jedną z tych niedorzecznych spraw: uliczna kłótnia o coś, co kilka godzin później powinno zostać rozstrzygnięte w tawernie. Zamiast tego twarde słowa zmieniły się w nieprzemyślane czyny i mężczyzna wbił swojej ofierze nóż w pierś. Potem uciekł, chociaż Bressinger wytropił go zaledwie dzień później, ukrywającego się… w drzewie.
Siedziałam z Vonvaltem w jednej z prywatnych izb na piętrze tawerny i patrzyłam na robotników, którzy pod nadzorem miejskiego cieśli budowali szubienicę. Sędzia siedział na biurku, przeglądając jakieś dokumenty, z których jednym był oficjalny akt oskarżenia.
Sam zabójca gnił w miejskim więzieniu, w towarzystwie nemańskiego spowiednika.
– Po co ci to w ogóle potrzebne? – zapytałam, wskazując pergaminy.
Vonvalt uniósł wzrok. Nie wyglądał na zirytowanego tym, że mu przerwałam. Zazwyczaj chętnie wykorzystywał okazję, by mnie czegoś nauczyć, nawet jeśli byłam niegrzeczna lub bezczelna.
– Co masz na myśli? – zapytał.
– Te dokumenty. Ten…
– Akt oskarżenia.
– Akt oskarżenia. Po co zawracać sobie tym głowę?
Kiedy Vonvalt odchylił się, a potem wyciągnął i zapalił fajkę, natychmiast zrozumiałam, że popełniłam błąd. Na jego ustach pojawił się nikły uśmiech.
– Masz problem z procedurą.
– Jeśli tak to nazywasz… – Wzruszyłam ramionami. – Po prostu wydaje mi się, że to strata czasu. I tak go powiesisz. Rezultat jest taki sam. Po co posuwać się do takiej… biurokracji?
Vonvalt rozważał to przez chwilę w ten swój irytujący, lekko kpiący sposób, jak zawsze, kiedy był w dobrym nastroju.
– Zastanówmy się nad tym. Co się wydarzyło? – Wskazał za okno, mając na myśli morderstwo.
Zdezorientowana ściągnęłam brwi. Przecież doskonale wiedział, do czego doszło.
– Morderstwo. Pchnięcie nożem. Pokłócili się o jakieś… Nema wie, narzędzia czy coś takiego? Jeden dźgnął drugiego, ofiara zmarła i stąd morderstwo. Widziało to mnóstwo ludzi, jest więc wielu świadków. W całej tej sprawie nie ma żadnych wątpliwości.
– Zgadza się, nie ma – powiedział Vonvalt cicho, po czym zaciągnął się dymem i wypuścił go z płuc. – No dobrze, a co się stało potem?
– Morderca zbiegł, a Dubine go schwytał.
– A potem?
Sapnęłam z frustracją.
– Przesłuchałeś go. Użyłeś Głosu Cesarza i do wszystkiego się przyznał. A teraz, zamiast go stracić, siedzisz tutaj, robisz notatki i każesz ludziom poświęcać swój czas i wysiłek na budowę szubienicy, z której jutro nie będzie już żadnego pożytku!
Vonvalt uśmiechnął się, widząc moje rozdrażnienie.
– W takim razie wyobraźmy sobie, że mnie tu nie było – powiedział. – Że nie mogłem użyć na nim Głosu i w ten sposób uzyskać jego przyznania się do winy. Co by się wtedy stało?
– Mieszkańcy miasta zatłukliby go na śmierć.
– Bądź poważna! – rzucił Vonvalt tak ostro, że aż drgnęłam.
– Odbyłby się proces – odparłam po chwili.
– W rzeczy samej. Zostałby przesłuchany przez prawników i prawdopodobnie przez przewodniczącego sądu. A teraz wyobraźmy sobie, że w trakcie tych przesłuchań okazało się, że sprawca był wtedy niespełna rozumu. Co wtedy?
Otworzyłam usta, po czym znów je zamknęłam. Już i tak poruszałam się po niepewnym gruncie.
– Cóż… to co innego.
– Właśnie. Czy prawo powszechne przewiduje ulgi dla tych, którzy są ogarnięci amokiem?
– Tak.
– Dlaczego?
– Nie wiem.
– Pomyśl!
Zastanowiłam się.
– Bo to nie jest ich wina.
– Dokładnie. Karygodność postępku rodzi się z zamiaru. „Człowiek, który nie potrafi wskazać natury swoich czynów, nie może być sądzony wedle tych samych standardów jak ten, który ją zna”. Caterhauser. Z tego samego powodu nie skazujemy dzieci albo psów. – Postukał się palcem w skroń. – Nie wiedzą, co czynią.
Na kilka chwil zapadła cisza, gdy rozważałam jego słowa.
– A co w przypadku, gdyby ofiara zabiła wcześniej żonę sprawcy? – zapytał Vonvalt.
– Co masz na myśli?
– Mówię o tym… Co, jeśli człowiek, który został zamordowany, sam wcześniej tego ranka zabił żonę sprawcy? Albo może jego dziecko? Co, jeśli sprawca działał w odwecie? Co wtedy?
– Wtedy… cóż, nadal dopuścił się morderstwa.
Vonvalt uśmiechnął się i z aprobatą skinął głową.
– Tak. Ale czy to będzie sprawiedliwe, jeśli go powiesimy?
Zastanowiłam się nad tym i w końcu pokręciłam głową.
– Nie, zapewne nie.
– Nie. Co innego możemy więc zrobić?
– Wysłać go do więzienia?
– Moglibyśmy wysłać go do więzienia. Moglibyśmy go tam wysłać na resztę jego życia; moglibyśmy go wysłać na wiele lat. Mógłby nawet nie zostać skazany. Sądzę, że bardzo trudno byłoby ci znaleźć w Denholtz kogoś, kto potępiłby człowieka za zabicie mordercy swojej żony, prawda?
– Wydaje się to mało prawdopodobne – przyznałam.
Vonvalt odchylił się nieco i przez chwilę w milczeniu palił fajkę.
– Popatrz, jak szybko ta pozornie prosta sprawa morderstwa staje się zawiła. Gdybyśmy złapali sprawcę tuż po tym, jak wbił nóż w swoją ofiarę, i ścięli mu głowę nad rzeką, nie zadając sobie nawet trudu, by zapytać, dlaczego to zrobił, czy sprawiedliwość zostałaby wymierzona?
– Nie… oczywiście, że nie – powiedziałam, czując się niewdzięczna, jak to często było po lekcjach Vonvalta.
– Nie, nie byłoby – odparł. Zgasił i schował fajkę, po czym ostatni raz przeczytał akt oskarżenia. Usatysfakcjonowany również go schował i wstał. – Wiem, że procedury wydają się nużące, suche i bezcelowe… i często tak właśnie jest. Ale istnieją z jakiegoś powodu. A w przypadku, kiedy mamy do czynienia ze sprawą życia i śmierci, są tym ważniejsze. Kto wie, co wyjdzie w praniu.
– Rozumiem.
Vonvalt skinął głową.
– Dobrze. Heleno, wiem, że prawo wydaje ci się nudne, ale uwierz mi, gdy mówię, że niewiele jest na świecie rzeczy ważniejszych niż procedury.
Prychnęłam mimowolnie. Vonvalt spojrzał na mnie ostro, lecz reprymenda, której się spodziewałam, nie padła. Zamiast tego spojrzał za okno, na robotników kończących budowę szubienicy. To był naprawdę piękny dzień.
– Chodźmy więc – powiedział, ruszając do drzwi. – Miejmy to już za sobą.ROZDZIAŁ I. NATURALNY PORZĄDEK ŚWIATA ZACZYNA UPADAĆ
I
_Naturalny porządek świata zaczyna upadać_
„Życie jest bez znaczenia. Zapomnijcie o Kościele Nemańskim: nikt ani nic, oprócz was samych, nie może was osądzać. Niech wasze czyny o was świadczą. Niewielu z nas zostaje na dłużej w korytarzach ludzkiej pamięci”.
Lord Wilk z Warinstadt zwracający się do pierwszego Legionu w wigilię Bitwy pod Rabsbach
Śniłam o Muldau, kiedy nadszedł atak.
Nie… śnienie to niewłaściwe słowo. To był koszmar. Wszyscy mieliśmy koszmary, już od wielu dni. Czasami mieliśmy je takie same, a wizje te pełne były zapowiedzi nieszczęścia; innymi razy były to zwyczajne horrory, ale logiczne i konsekwentnie przerażające. Dekady później modlę się o pozbawioną snów noc. Modlitwy te rzadko kiedy się spełniają.
Śniłam o Muldau. Nie myślałam o nim zbyt często. Pierwsze siedemnaście lat mojego życia w większości nie było szczęśliwe, naznaczone zimnem i głodem, niebezpieczeństwem i samotnością. Były też jednak przebłyski dobrych wydarzeń, nawet jeśli wcześniej ich nie dostrzegałam.
W Muldau znajdowało się sporo świątyń, w których organizowano sporo przedsięwzięć. Wiele z nich było siedzibą drapieżnych organizacji, w niewielkim stopniu tylko lepszych od miejsc, w których prano nielegalnie zdobyte pieniądze. Były też jednak takie jak Zakon Świątyni Świętej Grimhildy, które służyły swojemu celowi.
Czasami korzystałam z ich usługi. Kilka razy zamiotłam izbę chorych, wytrzepywałam z kurzu obrusy na ołtarz czy polerowałam srebra, a wszystko to w zamian za ciepły posiłek i posłanie na noc. W moim śnie matriona – kobieta, której imię dawno uleciało z mojej pamięci – zabrała mnie na bok, gdy jadłam posiłek, by nauczyć mnie Głównych Cnót.
Tyle że cały czas zapominała, jakie one były. Siedziała w milczeniu, zastanawiając się bezowocnie, podczas gdy we mnie narastała coraz większa niecierpliwość. Chciałam w spokoju zjeść. Słuchanie jej już i tak było straszne, jednak siedzenie przy niej, kiedy się nie odzywała, było o wiele gorsze.
Po chwili zaczęłam nakłaniać ją do mówienia, ale ona nadal milczała.
Moje nagabywania stały się bardziej natarczywe. Potem zaczęłam do niej wołać, a wreszcie krzyczeć i wydzierać się na nią jak oszalała, lecz odpowiedziała mi jedynie niezwykle pustym i zdezorientowanym spojrzeniem, jakby jej myśli spowijała mgła.
Kobieta zaczęła płakać, gdy jej umysł rozpływał się w nicość i nie potrafił uformować nawet jednej logicznej myśli. Kiedy wrzeszczałam na nią, by powiedziała mi, jakie są te Cnoty, ogarnęło ją ogromne przerażenie i nie była w stanie myśleć już o niczym, a co dopiero o dogmatach Wyznania Nemy. Gdy istota jej ducha się ulotniła niczym para znad wrzącej wody, spojrzała na mnie oczami szeroko otwartymi z paniki i strachu, po czym znowu zaczęła wrzeszczeć, skarżąc się na swoje szaleństwo, bezradność i niemoc w obliczu nagłego i ostatecznego zaniku. Krzyczała jak zwierzę albo niemowlę… jak coś pozbawionego samoświadomości i miejsca w większym świecie.
Potem sen bladł. Po tym pierwszym razie miałam go jeszcze wielokrotnie i kończył się zawsze mniej więcej w tym samym momencie: wrzasku matriony, mojego wrzasku… z którym zaraz potem się budziłam.
Nie mam pojęcia, co oznaczał ten koszmar. Do dziś tego nie wiem. Dziesiątki lat rozmyślania nie odsłoniły w nim żadnego głębszego sensu. Ale nadal o tym myślę. Tak jak o wielu rzeczach z tamtego czasu.
***
Sir Radomir zasłaniał mi dłonią usta i nos. Jego rękawica pachniała starą skórą i alkoholem.
– W imię Nemy, dziewczyno, ucisz się! – wyszeptał.
Jego oddech cuchnął winem. Naprawdę długo wykorzystywał alkohol, by odegnać koszmary, lecz najnowsze tajemnicze wizje sprawiły, że nawet dla niego było to zbyt dużo.
Zamilkłam. Odruchowo chciałam usiąść, lecz szeryf naparł na mnie, przyciskając mnie do ziemi.
– Nie – szepnął, kręcąc głową. Rozejrzał się po holu. Do pomieszczenia wpadało niewiele księżycowego blasku i zobaczyłam białka jego oczu.
Dwór trzeszczał i huczał od wiatru.
W panującym mroku dostrzegłam margrabię, Severinę von Osterlen. Miała na sobie zbroję i narzuconą na nią biało-czarną pelerynę Templariuszy. Na wpół leżała, oparta plecami o ścianę, z dłonią na rękojeści miecza i oczami lśniącymi od wyczekiwania.
Odwróciłam się powoli. Po drugiej stronie holu, w podobnej pozie, siedział Vonvalt. Podczas gdy von Osterlen emanowała niepokojem, on wydawał się spokojny, niemal pogrążony w medytacji. Zastanawiałam się, o czym myślał.
Sir Radomir powoli odsunął się ode mnie i wycofał do swojego narożnika. Wtedy zdałam sobie sprawę, że tylko ja zasnęłam.
Wszyscy czworo leżeliśmy w milczeniu. Na zewnątrz wiatr jęczał w koronach drzew, świszcząc między gałęziami i szeleszcząc wśród liści. Drewniane więźby w holu trzeszczały, jak statek na morzu, którego takielunek nasiąkł wodą. Zimne powiewy szeptały w strzesze nad naszymi głowami, przenosiły pył i gruz.
Coś poruszało się w tym hałasie.
Krew zaczęła pulsować mi w uszach, gdy wytężyłam słuch. Cokolwiek tam było, poruszało się powoli i ostrożnie. To, że czekało na powiewy wiatru, starając się ukryć kroki w szeleście traw, sugerowało celowe działanie, a nie, powiedzmy, przechodzącą obok łanię.
Ściągnęłam brwi i przechyliłam głowę. Teraz rozległ się dziwny… cieknący dźwięk, chociaż na zewnątrz nie padał deszcz, a w holu nie było wody. Rozejrzałam się, ale nie dostrzegłam też żadnych przecieków. Zdawało się, że nikt inny tego nie słyszał. Brzmiało to jak cichy stukot, gdy wino z przewróconej czary przesiąkało przez deski stołu i kapało na podłogę.
_Ramayah_.
Słowo to pojawiło się w moich myślach nagle, nieproszone, wynurzając się z głębi umysłu.
Wtedy znów coś odwróciło moją uwagę. Coś dużego otarło się o drzewce przeciwległej ściany w miejscu, gdzie siedział Vonvalt, wyrywając go z zamyślenia.
Bezwiednie sięgnęłam do rękojeści miecza. Pozostali zacieśnili swój uchwyt. Spojrzałam na Vonvalta, sir Radomira i von Osterlen, ale nie można było nic zrobić… nic, tylko udawać, że nadal śpimy i – być może – w ten sposób zaskoczyć naszych napastników.
Z bocznej strony holu dobiegło uderzenie, którego nie można było zgonić na pogodę. Trzech intruzów? Być może czterech? Czy może to zaledwie zwiadowcy na czele większej armii?
W najlepszym razie byli to chcący nas obrabować bandyci. W najgorszym jakaś manifestacja rodem z naszych koszmarów. Nie wiadomo. Rzucenie się przez drzwi, w ciemność, było szaleństwem. Jedyne, co mogliśmy zrobić, to czekać i się modlić.
Teraz przy drzwiach rozległy się kolejne odgłosy. Niektóre przypominały drapanie pazurami o drewno, a inne parskanie, jakby węszącego dzika. Przez jedną, pełną nadziei sekundę myślałam, że było to właśnie to, a nas ogarnęła paranoja i strach. Odwróciłam się i popatrzyłam na Vonvalta, gotowa uśmiechnąć się krzywo, przewrócić oczami czy może porozumiewawczo mrugnąć. W odpowiedzi posłałby mi uśmiech, puścił rękojeść miecza i gestem wskazał, bym wróciła do snu.
Zrobił jedną z tych rzeczy – puścił rękojeść miecza. W następnej chwili jednak wyciągnął z kieszeni swój medalion Oleni i zawiesił go na szyi.
Moje serce zabiło gwałtownie.
– Nie – wykrztusiłam.
– Co? Co się dzieje? – zapytał sir Radomir.
Spojrzałam na drzwi. Drapanie i parskanie było teraz głośniejsze.
Popatrzyłam na Vonvalta. Napotkał mój wzrok i nieznacznie pokręcił głową. Jego twarz zastygła w kamiennej masce.
– Co?! – syknął szeptem sir Radomir.
– Myślę, że za chwilę zginiemy – powiedziałam.
Wtedy drzwi otworzyły się z trzaskiem.
***
Następny ranek był rześki. Niebo nad nami było czyste i błękitne, a powietrze świeże i zimne. Oddechy dobywały się z naszych ust w obłokach pary i wszyscy owinęliśmy się pelerynami. Wyszliśmy z dworu, wyczerpani, wstrząśnięci, lecz fizycznie bez uszczerbku.
Na zewnątrz nie było śladu po intruzach – żadnych odcisków butów na pokrytej rosą trawie, żadnych połamanych kwiatów ani przestawionych skrzyń czy beczek. Dwór nie nosił żadnych śladów, poza tymi, które sami zostawiliśmy.
Wioska była typowa dla tej części Haunersheimu. Nie pamiętam jej nazwy, tylko to, że była jakieś trzydzieści kilometrów na północ od Hofingen, ostatniego większego osiedla przed ogromną, bezludną pustką, przez którą Ziemie Północne owiane były złą sławą.
Daleko na wschodzie góry Hasse zmieniły się w podnóże Leindau, chociaż były nadal na tyle wysokie, by pokrywał je śnieg. Na zachodzie zaczynały się połacie lasów, ciągnących się aż po Morze Północne i tolskie wybrzeże.
Przed nami znajdowało się osiedle około pięćdziesięciu domów, których pokryte strzechą dachy były tak strome i wysokie, że widzieliśmy głównie je. Po mieszkańcach wioski nie było śladu.
– Sir Radomirze – powiedział Vonvalt.
– Tak?
– Sprowadź barona.
– Dobrze.
Vonvalt, von Osterlen i ja czekaliśmy, gdy sir Radomir ruszył w stronę jednego z większych domów jakieś czterysta metrów dalej i zniknął w środku. Chwilę później wrócił, tym razem z grupą mężczyzn, na czele których szedł stary lord przypominający mi sir Otmara z Rill – zgarbiony i niedomagający; prawdopodobnie zarządzał tym miejscem, odkąd skończył dwadzieścia kilka lat i przeżył kilka pokoleń swoich rówieśników.
W końcu stary baron dotarł do nas w otoczeniu swoich podwładnych.
– Nasz problem został rozwiązany?
Vonvalt milczał przez chwilę.
– Tak uważam.
Baron chrząknął.
– Przyjmiecie przed wyjazdem trochę jedzenia?
– Tak – odparł Vonvalt. – Jedzenia i informacji, które mi zaoferowałeś.
Stary baron mrugnął do mnie, lecz byłam w zbyt kiepskim nastroju, by odpowiedzieć mu uśmiechem, którego oczekiwał. Jednakże jemu to najwyraźniej nie przeszkadzało.
– Chodźmy więc. Zjedzmy, a potem powiem wam, co wiem.
Jego podwładni rozstawili we dworze stół i przynieśli chleb, byśmy mogli zakończyć nasz post. Przynieśli też dzban wina, którym szybko podzieliliśmy się we czwórkę. Baron po nic nie sięgnął.
– Cóż, sir Dovydasie – powiedział, zwracając się do Vonvalta. – Wie pan już, co za bestia terroryzuje moich ludzi?
Vonvalt powoli skinął głową.
– Sądzę, że to rzadki rodzaj dzikiego kota… rzadkiego tutaj, w Hauner Vale. O wiele częściej można spotkać je w okolicach Kovy, w północnych regionach Konfederacji.
– Dużego dzikiego kota? – zapytał baron. W jego głosie zabrzmiała nuta sceptycyzmu.
– Zgadza się – odparł spokojnie Vonvalt. – Gevennan szablozęby. Przez kolor umaszczenia trudno je zauważyć, a polują niemal wyłącznie w nocy. Wszyscy go widzieliśmy.
– Tak, słyszałem hałas – przyznał baron, po czym znacząco spojrzał na roztrzaskany rygiel, który do tej pory zapewniał blokadę przed wejściem do głównego holu.
Vonvalt skłonił głowę.
– To bez dwóch zdań przerażająca bestia. Ale mam dwie dobre wiadomości. Pierwszą jest taka, że jest tu tylko jeden osobnik, jako że te stworzenia nie żyją w grupach. Druga zaś, że prawdopodobnie odstraszyliśmy go już na zawsze.
– Dlaczego pan tak mówi? I skąd ta pewność?
– Z mojego doświadczenia z tymi stworzeniami wiem, że atakują tylko przy dogodnej okazji, żerując na bezbronnych. Szybko opuszczają teren, na którym muszą walczyć. Prawdopodobnie nigdy więcej go nie zobaczycie.
Baron przyjął ten wymysł z ulgą.
– W takim razie… wypijmy za to! – Podniósł kielich. – Mam wobec pana dług, sir Dovydasie!
Vonvalt uśmiechnął się lekko i nieznacznym ruchem uniósł czarę.
– Byłbym wdzięczny, panie, gdybyś podzielił się ze mną informacjami, które posiadasz.
Baron skinął głową.
– Tak, zasłużył pan na to. – Odwrócił się do wejścia i zawołał: – Anthelm! Informacje!
Vonvalt ściągnął brwi, gdy drzwi do dworu ponownie się otworzyły. Tyle że tym razem weszło przez nie pięciu rosłych i uzbrojonych w różną broń mężczyzn.
– Co to, do kurwy, jest? – rzucił gwałtownie sir Radomir, zrywając się z miejsca.
Von Osterlen i ja zrobiłyśmy to samo i obie wyciągnęłyśmy nasze krótkie miecze.
Vonvalt nadal siedział. Wskazał nowo przybyłych.
– Nie mógł pan ich wykorzystać, by uporali się z szablozębym? – zapytał ze znużeniem.
– Tyle że nie było żadnego szablozębego, prawda? Sędzio sir Konradzie Vonvalcie?
Teraz to Vonvalt spojrzał na niego ostro. Przyglądał mu się przez chwilę.
– Czyli wie pan, kim jestem.
Baron się roześmiał.
– Myślał pan, że jestem jakimś prowincjonalnym idiotą, co? – Uśmiechnął się szeroko. – Nigdy nie zapominam twarzy, sir Konradzie. – Uderzył się kciukiem w pierś. – Byłem w Sovie, gdy obejmował pan urząd. Tak… obaj byliśmy wtedy młodsi, prawda?
Vonvalt nie zdołał ukryć zaskoczenia.
– To było ponad dwadzieścia lat temu.
Mężczyzna postukał palcem w skroń.
– A jednak pamiętam wszystko, jakby to było wczoraj.
Vonvalt spoważniał.
– I co teraz? Masz pan zamiar mnie zabić?
– Okrył się pan hańbą, sir Konradzie. Myślał pan, że wieści z Sovy nie dotarły do nas tutaj, na Ziemie Północne? Każdy lord pana szuka. Za pańską głowę wyznaczono wysoką nagrodę. Wystarczającą, by na kilka najbliższych lat zapewnić tej wiosce wiktuały i handel. To będzie moja spuścizna. Żaden człowiek nie powie, że jej nie pozostawiłem, ani że nie byłem wierny Autunowi.
Zapadło długie milczenie.
– Miałem nadzieję, że nie będzie tu rozlewu krwi – powiedział cicho Vonvalt.
Baron ponownie się roześmiał.
– Bo go nie będzie. Właśnie ci powiedziałem… zostaniesz pan pojmany i odwieziony do stolicy.
– Nie chodziło mi o naszą krew.
Baron prychnął i popatrzył na nas nieco teatralnie.
– Pijak, kobieta i smarkata panienka. Twoja reputacja bohatera Wojny Imperialnej może i pana wyprzedza, sir Konradzie, ale nawet pan nie da rady pięciu ludziom. A już z pewnością nie z tą nędzną grupą. Rzućcie broń… i przestańcie udawać, że jesteście kimkolwiek innym niż skazańcami.
– Ty żałosny, stary pojebańcu – rzucił sir Radomir i splunął flegmą na podłogę. Kiedy ponownie się odezwał, w jego głosie brzmiał pełen zmęczenia i rozczarowania gniew. – Co za strata czasu. I ludzi. Czy naprawdę musimy was teraz wszystkich zabić?
– Będziemy musieli – powiedziała von Osterlen z niezadowoleniem i skinęła głową w stronę barona. – On wie, kim jest sir Konrad.
Po raz pierwszy baron zaczął tracić swe opanowanie.
– Wystarczy tego! Rzućcie broń albo będę zmuszony wam ją odebrać. A pamiętajcie lepiej… – dodał, wskazując mnie, sir Radomira i von Osterlen – …że interesuje mnie schwytanie tylko sir Konrada.
– Jesteście gotowi? – zapytał nas Vonvalt przez ramię, ignorując barona. – Kiedy zaczniecie, musicie działać szybko.
Wszyscy skinęliśmy głowami, po czym odsunęliśmy się od siebie i zacisnęliśmy ręce na mieczach, stając w klasycznej sovańskiej gardzie.
– O czym ty, w imię Nemy, mówisz? – zapytał gwałtownie baron z gniewem i oszołomieniem w głosie. – Na krew bogów, Anthelm! Bierz ich!
– _Rzućcie broń!_ – zagrzmiał Vonvalt Głosem Cesarza.
Pięciu ludzi w jednej chwili odrzuciło miecze, jakby ich rękami sterował niewidzialny lalkarz. Patrzyli na siebie z przerażeniem, z otwartymi szeroko oczami i rozdziawionymi ustami, chwiejąc się na nogach, jakby byli pijani. Pałki, maczety i prymitywne kropacze z hukiem upadły na ziemię.
Szybko było po wszystkim. Ledwie zdążyłam się ruszyć, gdy sir Radomir i von Osterlen zabili po dwóch mężczyzn, dźgając ich okrutnie i rąbiąc mieczami, jakby przedzierali się przez gąszcz. Ja wbiłam ostrze w ramię przeciwnika, który miał na tyle rozumu, by próbować zablokować mój cios, a kiedy się szarpnął, trafiłam go w oko. Nie miałam zamiaru zadawać mu ciosu prosto w twarz… celowałam bardziej w odsłoniętą szyję, lecz mój ostry jak brzytwa miecz, nie napotkawszy oporu kości wokół oczodołu, wślizgnął się gładko w jego mózg. Mężczyzna, w jednej chwili martwy, upadł tak nagle, że broń niemal wypadła mi z ręki.
Sir Radomir przepchnął się obok mnie i podciął mu gardło, po czym wytarł ostrze o jego ubranie. To była rzeźnia. Krew rozlewała się po podłodze niczym wino z przewróconej butelki. Ktoś wrzeszczał, długo i głośno, nieprzerwanie, z kolejnym oddechem. Chwilę trwało, nim zrozumiałam, że to baron.
Vonvalt nie ruszył się od stołu. Siedział nieruchomo, milcząc, dopóki lord nie zaprzestał krzyków.
Zaczęłam się zastanawiać czy któryś z zabitych mężczyzn nie był przypadkiem jego synem.
– Chwilę temu zapytał mnie pan, czy miałem pana za prowincjonalnego idiotę – powiedział Vonvalt. – Odpowiedź brzmi: tak, miałem. I nic, co pan tutaj zrobił, nie zmieniło tej opinii.
– Jak mogłeś…? Coś ty zrobił? Jak mogłeś? Coś ty zrobił?! – wrzasnął baron głupio.
Teraz to Vonvalt wyciągnął swój krótki miecz, celowo powoli, i położył go przed sobą na stole.
– Informacje. W sprawach, o których wczoraj rozmawialiśmy. Chciałbym poznać odpowiedzi. Wie pan, że mogę wyciągnąć je z pana, czy pan tego chce, czy nie, dlatego proszę oszczędzić mi czasu i wysiłku.
Przez długi czas siedział cierpliwie, aż w końcu baron uspokoił się na tyle, by móc rozsądnie coś powiedzieć.
– Dlaczego miałbym panu cokolwiek powiedzieć? – zapytał w końcu starzec. – Nieważne, co zrobię i tak mnie zabijecie.
– Tak. Popełnił pan zbrodnię podżegania do morderstwa. Karą za to jest śmierć.
– Nie masz pan władzy, by mnie stracić. Nie jest pan już Sędzią. W ogóle nie ma już Sędziów.
– Oficjalnie nie pozbawiono mnie tej władzy.
– Jest pan zdrajcą! – wyrzucił z siebie baron.
– Oskarżonym o zdradę – sprostował Vonvalt, jakby te błahe poprawki miały zmienić zdanie mężczyzny. – Marnuje pan mój czas. Czy muszę użyć na panu Głosu? Zapewniam, że to nader nieprzyjemne doświadczenie.
Baron wyglądał na całkowicie godnego pożałowania.
– Chcesz pan wiedzieć więcej o „pogańskiej armii”? – zapytał z nagłym jadem w głosie. – O Draedach i bandytach z północy nawiedzających lasy? Którymi dowodzi draedyjska wiedźma? Zgadza się? Właśnie to chce pan wiedzieć?
– Powiedział mi pan, że o tym słyszał. Że ma pan wiedzę na ten temat.
– Tak, słyszałem o tym. O wszystkim, o czym panu właśnie powiedziałem.
– Chciałbym odkryć dokładną naturę i lokalizację tej wojowniczej bandy.
– Nie mam pojęcia, gdzie są. Nie mam nawet pojęcia, czy w ogóle istnieją! Dla mnie brzmi to, jak absolutny nonsens.
Vonvalt ściągnął brwi.
– Powiedział mi pan…
Baron gwałtownie machnął ręką w stronę drzwi.
– Powiedziałem, bo chciałem, żeby stwór, który terroryzował wioskę, został zabity, a wiedziałem, że ktokolwiek miałby posiadać do tego środki, to właśnie pan, Sędzio. Człowiek z talentem do władania mieczem i posiadający magiczne moce, nawet jeśli zdrajca Korony… To była zbyt dobra okazja, bym pozwolił, by mnie ominęła. – Powiódł wzrokiem po leżących na podłodze zwłokach, a smutek na jego twarzy mieszał się ze złością. – Teraz rozumiem, że było to coś więcej niż przeklęty zbieg okoliczności.
Vonvalt odchylił się na krześle. Widziałam, że z wysiłkiem powstrzymywał gniew.
– Nie ma pan żadnych informacji. Jedynie zwabił mnie pan tutaj. Żeby mnie wykorzystać.
Baron wzruszył ramionami. Za moimi plecami sir Radomir i von Osterlen warknęli ze złością.
Vonvalt wstał. I podniósł swój miecz.
– Gdybym był panem, sir, nie okazywałbym tak jawnie lojalności względem Autuna. Już nie.
– Przejąłem Północnie Ziemie. Nie żywię żadnej miłości do Dwugłowego Wilka – prychnął baron. – Ale znam wartość pieniądza. Wydałbym pana dla nagrody i niczego więcej.
– To się dobrze składa. Skoro w Strażnicy Morskiej nie ma już garnizonu, spodziewam się, że to tej „wojowniczej wiedźmy” wkrótce będzie pan poddanym. I z pewnością można ściągnąć z Hofingen wystarczająco wielu ludzi do ochrony.
Baron pokręcił głową.
– Strażnica Morska nie pozostała bez garnizonu.
Vonvalt zacisnął dłoń na rękojeści miecza, gotów zabić mężczyznę.
– Owszem, pozostała. Nie żeby miało to jakiekolwiek znaczenie. Chce pan powiedzieć coś jeszcze? Każde pańskie słowo, które może mi pomóc, gwarantuje panu kolejne kilka minut życia.
Baron pokręcił głową, lecz z oszołomieniem, a nie w geście przeczenia.
– Strażnica Morska nie pozostała bez garnizonu. Szesnasty Legion tam jest. Sam książę Gordan ich tam poprowadził.
Vonvalt zamarł.
– Szesnasty Legion, a książę Gordan razem z nim, został wybity zaledwie kilka tygodni temu.
Baron ponownie pokręcił głową, tym razem bardziej energicznie.
– Nie wiem, co mam wam powiedzieć. Ale Legion nie został wybity. Zatrzymał się w fortecy.
Vonvalt przez chwilę rozważał te słowa. Opuścił miecz i myślałam, że zamierza oszczędzić starca… lecz nagle zaczął atakować go Głosem, raz za razem, pytając o pogłoski o pogańskiej wojowniczej królowej, naturę istoty atakującej wioskę, wieści, które dotarły o nim i księciu Gordanie, i wiele innych rzeczy.
Baron mógł być przebiegłym człowiekiem, ale mówił prawdę… przynajmniej w kwestii braku wiedzy. Nie miał pojęcia o niczym prócz plotek, które sami słyszeliśmy. Jednak niewzruszenie twierdził, że książę Gordan i Szesnasty Legion nie zostali zabici.
W końcu to Głos, a nie miecz, sprowadził na niego śmierć. Jego gardło zacisnęło się boleśnie, oczy wywróciły się w głąb czaszki i upadł na twarz, gdy stanęło mu serce.
Vonvalt dłonią w rękawiczce otarł pot z czoła. Przez chwilę przyglądał się baronowi, po czym wsunął miecz do pochwy.
– Chodźcie – powiedział, po czym, stąpając ostrożnie nad ciałami zabitych ludzi, wyszedł z dworu.
Podążyliśmy za nim. Zatrzymałam się na moment i spojrzałam na runę wygnania, którą wyryliśmy na framudze drzwi.
***
– Masz już niezłą listę – powiedział do mnie sir Radomir.
Zabraliśmy nasze konie i ruszyliśmy na północ starą ścieżką zarośniętą wrzosem. Vonvalt milczał od chwili śmierci barona.
– Co masz na myśli? – spytałam z irytacją. Byłam wyczerpana, zziębnięta i nadal przerażona po wydarzeniach poprzedniej nocy.
– Ludzi, których zabiłaś – odparł sir Radomir. Pociągnął duży łyk ze swojego bukłaka, który wcześniej wypełnił winem z zapasów barona.
– Cóż za dziwny komentarz – rzuciła za nami von Osterlen. – Prowadzisz jakiś rejestr?
Sir Radomir wzruszył ramionami.
– Mówię tylko, że Helena w przeszłości trzymała się swoich wysokich ideałów. Szybko osądza tych, którzy dopuszczają się zabójstwa.
– Wystarczy! – zawołał Vonvalt z czoła naszej małej karawany niczym znużony nauczyciel.
– Umiem mówić za siebie – powiedziałam.
– Tak – przyznał sir Radomir, gdy Vonvalt wzruszył ramionami. – To rzeczywiście potrafisz.
– W tym, co zrobiliśmy, nie było niczego wbrew prawu. Pojmaliby nas.
– Ach! – rzucił sir Radomir, wskazując palcem moją twarz. – Ale działali w granicach tego prawa. Za głowę sir Vonvalta wyznaczono nagrodę, a zrobił to sam cesarz.
– To była samoobrona – powiedziała von Osterlen ze spokojem.
– Naprawdę? A może było to wyrżnięcie grupy młodzieńców, którzy chcieli jedynie zastosować się do powszechnego prawa? To z pewnością nie jest już naszym celem.
Poczułam, jak ogarnia mnie gniew. Wyrzuciłam ręce w górę.
– Co my takiego robimy? Jaki w tym sens? Czyli teraz… co? Powinniśmy dać się schwytać, aresztować i wywieźć do Sovy, żeby tam publicznie nas stracono, podczas gdy Claver zaatakuje? Na krew bogów, zachowaj swoje myśli dla siebie, jeśli ich jedynym celem jest wzbudzanie antagonizmów. Nema wie, że nasze życie już i tak jest wystarczająco trudne.
Sir Radomir milczał przez chwilę, po czym na jego ustach pojawił się krzywy, nieszczery uśmiech.
– Chciałem po prostu powalczyć nieco w prawnej debacie. Pomyślałem, że wszystkim wam się to spodoba.
– Wystarczy, sir Radomirze – powtórzył Vonvalt ze zmęczeniem w głosie.
Jeszcze jakiś czas jechaliśmy w milczeniu. Moje myśli zaczęły krążyć wokół Bressingera, jak to często było w ostatnich dniach. Przy małomównych Vonvalcie i von Osterlen, i skorym do kłótni dupkiem, jakim ostatnio był sir Radomir, bardziej niż kiedykolwiek brakowało mi jego swobody. To prawda, był zgryźliwy i wycofany, ale często stanowił kontrast dla nastrojów ludzi wokół niego. Kiedy Vonvalt był cichy, Bressinger śpiewał; kiedy Vonvalt był ponury, Bressinger robił się gadatliwy.
Gdyby był z nami teraz, z pewnością starałby się znaleźć językową puentę – jego ulubioną rozrywkę – lub zabawiać się z sir Radomirem w gry słowne. Albo próbować sprowokować von Osterlen do uśmiechu. To też by mu się udało. Bressinger potrafił być niepohamowany.
Uśmiechnęłam się, przywołując moje ulubione wspomnienia z nim, po czym przygryzłam język, by powstrzymać się od płaczu. Tak bardzo za nim tęskniłam.
Minęło być może pół godziny, nim ktokolwiek z nas ponownie się odezwał.
Wróciłam myślami do poprzedniego wieczoru i dworu, w którym spaliśmy. Na usta powoli wypływało mi pytanie, lecz długo byłam zbyt ogarnięta trwogą, by je wypowiedzieć.
– Czy one wrócą? – zapytałam w końcu. Wyczułam, że sir Radomir i von Osterlen zesztywnieli. – Te istoty? Z ostatniej nocy?
Próbowałam o nich nie myśleć. Były to makabry, podobne do tych, które sir Radomir i ja widzieliśmy w Keraq.
Makabry, które najwyraźniej za nami podążały.
– Raczej demony – mruknął sir Radomir.
– Prawda – zgodziła się cicho von Osterlen.
Vonvalt odwrócił się. Jego twarz była szara i zmęczona.
– Nie. Przynajmniej nie tam. – Przypomniałam sobie runę, którą wyrył na framudze drzwi i wrzask istot, gdy się na nią natknęły – jakby nagle oblano je wrzącą smołą. – Ale… coś się dzieje na Północnych Ziemiach. Czuję to. Zasłona między światami jest cienka… i z dnia na dzień staje się coraz cieńsza. A dopóki tak jest, obawiam się, że zobaczymy więcej tych… „stworów”.
– Mniejsza o to – powiedział sir Radomir, chcąc sprowadzić rozmowę na inny temat. – Co z tą całą gadką o Szesnastym Legionie? Każdy człowiek stąd aż do Sovy zgadza się z informacją, że został zniszczony. Jak to możliwe, że zatrzymali się w Strażnicy Morskiej?
– Zapewniam cię, sir Radomirze – powiedział Vonvalt, odwracając się od nas – że zamierzam się tego dowiedzieć.
***
Jechaliśmy jeszcze jakiś czas, aż w końcu krajobraz zaczął się zmieniać. Po chwili wrzosowiska zostały za nami, podobnie jak otoczone nimi pola uprawne, i wjechaliśmy na wielkie połacie bagnisk. Nadciągnęły chmury i w porannym świetle wszystko wokół nas wydawało się szare i bezbarwne.
Nim ostatecznie opuściliśmy najbardziej zewnętrzne okolice wioski, natknęliśmy się na żałosny widok niknący w gęstwinie krzewów. Była to stara kapliczka ku czci Nemy, lecz ołtarz był przechylony, jelenia czaszka spadła na ziemię, a na kamieniach widoczny był jedynie słaby ślad wosku. Po przerośniętych roślinach, które otoczyły podstawę ołtarza, widać było, że miejsce stało zaniedbane już od bardzo dawna.
– Powinniśmy kazać wieśniakom to naprawić – powiedziała von Osterlen.
Vonvalt spojrzał na kapliczkę.
– Niby czemu, do diabła, miałbym się tym przejmować? – mruknął i pośpieszył swojego konia w głąb odludnego i bezlitosnego kraju.