Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Procesy imperium. Cykl Imperium Wilka. Tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 czerwca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
53,00

Procesy imperium. Cykl Imperium Wilka. Tom 3 - ebook

Nadchodzi czas sądu

Imperium Wilka zostało rzucone na kolana, lecz w tej wielkiej bestii jest jeszcze życie.

Żeby je ocalić, sir Konrad Vonvalt i Helena muszą poszukać sojuszników za jego granicami –u wilczych ludzi z południowych równin i pogańskich klanów na północy. Jednak korzenie dawnych uraz sięgają głęboko, a upadek Sovy przyniesie korzyść obu frakcjom.

Mimo to nawet ci sojusznicy mogą nie wystarczyć. Ich wróg, przepełniony fanatyzmem Bartholomew Claver, włada piekielnymi mocami, którymi obdarzył go tajemniczy demoniczny byt. Vonvalt i Helena będą musieli stawić mu czoło, lecz do tego potrzebni im będą przyjaciele po obu stronach śmiertelnego wymiaru… Jednak za takie sojusze trzeba zapłacić wielką cenę.

Gdy oddziały szykują się do starcia, zarówno w Sovie, jak i w zaświatach, zbliża się ostateczna rozgrywka. Tutaj, w samym sercu Imperium, Dwugłowy Wilk odrodzi się w płomieniach sprawiedliwości… lub zginie w cieniu tyranii.

 

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68069-75-4
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG. WIESZANIE W LETNI PORANEK

PRO­LOG

_Wie­sza­nie w letni pora­nek_

„Kary­god­ność postępku rodzi się z zamiaru”.

Z _Sovań­skiego kodeksu kar­nego: Porady dla prak­ty­ku­ją­cych_ Cater­hau­sera

Pamię­tam, jak kie­dyś widzia­łam, jak wie­szają czło­wieka. Było to w nie­wiel­kim mie­ście, pięt­na­ście kilo­me­trów na pół­noc od Ley­en­swaldu, a jedy­nym, o czym byłam w sta­nie wtedy myśleć, było to, jak bar­dzo okrutne było zapla­no­wa­nie egze­ku­cji na tak piękny letni pora­nek.

Czło­wiek ten – jego nazwi­sko mi ucie­kło, podob­nie jak nazwa tam­tej­szego mia­sta – został uznany win­nym mor­der­stwa. Cho­dziło o jedną z tych nie­do­rzecz­nych spraw: uliczna kłót­nia o coś, co kilka godzin póź­niej powinno zostać roz­strzy­gnięte w tawer­nie. Zamiast tego twarde słowa zmie­niły się w nie­prze­my­ślane czyny i męż­czy­zna wbił swo­jej ofie­rze nóż w pierś. Potem uciekł, cho­ciaż Bres­sin­ger wytro­pił go zale­d­wie dzień póź­niej, ukry­wa­ją­cego się… w drze­wie.

Sie­dzia­łam z Vonval­tem w jed­nej z pry­wat­nych izb na pię­trze tawerny i patrzy­łam na robot­ni­ków, któ­rzy pod nad­zo­rem miej­skiego cie­śli budo­wali szu­bie­nicę. Sędzia sie­dział na biurku, prze­glą­da­jąc jakieś doku­menty, z któ­rych jed­nym był ofi­cjalny akt oskar­że­nia.

Sam zabójca gnił w miej­skim wię­zie­niu, w towa­rzy­stwie nemań­skiego spo­wied­nika.

– Po co ci to w ogóle potrzebne? – zapy­ta­łam, wska­zu­jąc per­ga­miny.

Vonvalt uniósł wzrok. Nie wyglą­dał na ziry­to­wa­nego tym, że mu prze­rwa­łam. Zazwy­czaj chęt­nie wyko­rzy­sty­wał oka­zję, by mnie cze­goś nauczyć, nawet jeśli byłam nie­grzeczna lub bez­czelna.

– Co masz na myśli? – zapy­tał.

– Te doku­menty. Ten…

– Akt oskar­że­nia.

– Akt oskar­że­nia. Po co zawra­cać sobie tym głowę?

Kiedy Vonvalt odchy­lił się, a potem wycią­gnął i zapa­lił fajkę, natych­miast zro­zu­mia­łam, że popeł­ni­łam błąd. Na jego ustach poja­wił się nikły uśmiech.

– Masz pro­blem z pro­ce­durą.

– Jeśli tak to nazy­wasz… – Wzru­szy­łam ramio­nami. – Po pro­stu wydaje mi się, że to strata czasu. I tak go powie­sisz. Rezul­tat jest taki sam. Po co posu­wać się do takiej… biu­ro­kra­cji?

Vonvalt roz­wa­żał to przez chwilę w ten swój iry­tu­jący, lekko kpiący spo­sób, jak zawsze, kiedy był w dobrym nastroju.

– Zasta­nówmy się nad tym. Co się wyda­rzyło? – Wska­zał za okno, mając na myśli mor­der­stwo.

Zdez­o­rien­to­wana ścią­gnę­łam brwi. Prze­cież dosko­nale wie­dział, do czego doszło.

– Mor­der­stwo. Pchnię­cie nożem. Pokłó­cili się o jakieś… Nema wie, narzę­dzia czy coś takiego? Jeden dźgnął dru­giego, ofiara zmarła i stąd mor­der­stwo. Widziało to mnó­stwo ludzi, jest więc wielu świad­ków. W całej tej spra­wie nie ma żad­nych wąt­pli­wo­ści.

– Zga­dza się, nie ma – powie­dział Vonvalt cicho, po czym zacią­gnął się dymem i wypu­ścił go z płuc. – No dobrze, a co się stało potem?

– Mor­derca zbiegł, a Dubine go schwy­tał.

– A potem?

Sap­nę­łam z fru­stra­cją.

– Prze­słu­cha­łeś go. Uży­łeś Głosu Cesa­rza i do wszyst­kiego się przy­znał. A teraz, zamiast go stra­cić, sie­dzisz tutaj, robisz notatki i każesz ludziom poświę­cać swój czas i wysi­łek na budowę szu­bie­nicy, z któ­rej jutro nie będzie już żad­nego pożytku!

Vonvalt uśmiech­nął się, widząc moje roz­draż­nie­nie.

– W takim razie wyobraźmy sobie, że mnie tu nie było – powie­dział. – Że nie mogłem użyć na nim Głosu i w ten spo­sób uzy­skać jego przy­zna­nia się do winy. Co by się wtedy stało?

– Miesz­kańcy mia­sta zatłu­kliby go na śmierć.

– Bądź poważna! – rzu­cił Vonvalt tak ostro, że aż drgnę­łam.

– Odbyłby się pro­ces – odpar­łam po chwili.

– W rze­czy samej. Zostałby prze­słu­chany przez praw­ni­ków i praw­do­po­dob­nie przez prze­wod­ni­czą­cego sądu. A teraz wyobraźmy sobie, że w trak­cie tych prze­słu­chań oka­zało się, że sprawca był wtedy nie­spełna rozumu. Co wtedy?

Otwo­rzy­łam usta, po czym znów je zamknę­łam. Już i tak poru­sza­łam się po nie­pew­nym grun­cie.

– Cóż… to co innego.

– Wła­śnie. Czy prawo powszechne prze­wi­duje ulgi dla tych, któ­rzy są ogar­nięci amo­kiem?

– Tak.

– Dla­czego?

– Nie wiem.

– Pomyśl!

Zasta­no­wi­łam się.

– Bo to nie jest ich wina.

– Dokład­nie. Kary­god­ność postępku rodzi się z zamiaru. „Czło­wiek, który nie potrafi wska­zać natury swo­ich czy­nów, nie może być sądzony wedle tych samych stan­dar­dów jak ten, który ją zna”. Cater­hau­ser. Z tego samego powodu nie ska­zu­jemy dzieci albo psów. – Postu­kał się pal­cem w skroń. – Nie wie­dzą, co czy­nią.

Na kilka chwil zapa­dła cisza, gdy roz­wa­ża­łam jego słowa.

– A co w przy­padku, gdyby ofiara zabiła wcze­śniej żonę sprawcy? – zapy­tał Vonvalt.

– Co masz na myśli?

– Mówię o tym… Co, jeśli czło­wiek, który został zamor­do­wany, sam wcze­śniej tego ranka zabił żonę sprawcy? Albo może jego dziecko? Co, jeśli sprawca dzia­łał w odwe­cie? Co wtedy?

– Wtedy… cóż, na­dal dopu­ścił się mor­der­stwa.

Vonvalt uśmiech­nął się i z apro­batą ski­nął głową.

– Tak. Ale czy to będzie spra­wie­dliwe, jeśli go powie­simy?

Zasta­no­wi­łam się nad tym i w końcu pokrę­ci­łam głową.

– Nie, zapewne nie.

– Nie. Co innego możemy więc zro­bić?

– Wysłać go do wię­zie­nia?

– Mogli­by­śmy wysłać go do wię­zie­nia. Mogli­by­śmy go tam wysłać na resztę jego życia; mogli­by­śmy go wysłać na wiele lat. Mógłby nawet nie zostać ska­zany. Sądzę, że bar­dzo trudno byłoby ci zna­leźć w Den­holtz kogoś, kto potę­piłby czło­wieka za zabi­cie mor­dercy swo­jej żony, prawda?

– Wydaje się to mało praw­do­po­dobne – przy­zna­łam.

Vonvalt odchy­lił się nieco i przez chwilę w mil­cze­niu palił fajkę.

– Popatrz, jak szybko ta pozor­nie pro­sta sprawa mor­der­stwa staje się zawiła. Gdy­by­śmy zła­pali sprawcę tuż po tym, jak wbił nóż w swoją ofiarę, i ścięli mu głowę nad rzeką, nie zada­jąc sobie nawet trudu, by zapy­tać, dla­czego to zro­bił, czy spra­wie­dli­wość zosta­łaby wymie­rzona?

– Nie… oczy­wi­ście, że nie – powie­dzia­łam, czu­jąc się nie­wdzięczna, jak to czę­sto było po lek­cjach Vonvalta.

– Nie, nie byłoby – odparł. Zga­sił i scho­wał fajkę, po czym ostatni raz prze­czy­tał akt oskar­że­nia. Usa­tys­fak­cjo­no­wany rów­nież go scho­wał i wstał. – Wiem, że pro­ce­dury wydają się nużące, suche i bez­ce­lowe… i czę­sto tak wła­śnie jest. Ale ist­nieją z jakie­goś powodu. A w przy­padku, kiedy mamy do czy­nie­nia ze sprawą życia i śmierci, są tym waż­niej­sze. Kto wie, co wyj­dzie w pra­niu.

– Rozu­miem.

Vonvalt ski­nął głową.

– Dobrze. Heleno, wiem, że prawo wydaje ci się nudne, ale uwierz mi, gdy mówię, że nie­wiele jest na świe­cie rze­czy waż­niej­szych niż pro­ce­dury.

Prych­nę­łam mimo­wol­nie. Vonvalt spoj­rzał na mnie ostro, lecz repry­menda, któ­rej się spo­dzie­wa­łam, nie padła. Zamiast tego spoj­rzał za okno, na robot­ni­ków koń­czą­cych budowę szu­bie­nicy. To był naprawdę piękny dzień.

– Chodźmy więc – powie­dział, rusza­jąc do drzwi. – Miejmy to już za sobą.ROZDZIAŁ I. NATURALNY PORZĄDEK ŚWIATA ZACZYNA UPADAĆ

I

_Natu­ralny porzą­dek świata zaczyna upa­dać_

„Życie jest bez zna­cze­nia. Zapo­mnij­cie o Kościele Nemań­skim: nikt ani nic, oprócz was samych, nie może was osą­dzać. Niech wasze czyny o was świad­czą. Nie­wielu z nas zostaje na dłu­żej w kory­ta­rzach ludz­kiej pamięci”.

Lord Wilk z Warin­stadt zwra­ca­jący się do pierw­szego Legionu w wigi­lię Bitwy pod Rabs­bach

Śni­łam o Mul­dau, kiedy nad­szedł atak.

Nie… śnie­nie to nie­wła­ściwe słowo. To był kosz­mar. Wszy­scy mie­li­śmy kosz­mary, już od wielu dni. Cza­sami mie­li­śmy je takie same, a wizje te pełne były zapo­wie­dzi nie­szczę­ścia; innymi razy były to zwy­czajne hor­rory, ale logiczne i kon­se­kwent­nie prze­ra­ża­jące. Dekady póź­niej modlę się o pozba­wioną snów noc. Modli­twy te rzadko kiedy się speł­niają.

Śni­łam o Mul­dau. Nie myśla­łam o nim zbyt czę­sto. Pierw­sze sie­dem­na­ście lat mojego życia w więk­szo­ści nie było szczę­śliwe, nazna­czone zim­nem i gło­dem, nie­bez­pie­czeń­stwem i samot­no­ścią. Były też jed­nak prze­bły­ski dobrych wyda­rzeń, nawet jeśli wcze­śniej ich nie dostrze­ga­łam.

W Mul­dau znaj­do­wało się sporo świą­tyń, w któ­rych orga­ni­zo­wano sporo przed­się­wzięć. Wiele z nich było sie­dzibą dra­pież­nych orga­ni­za­cji, w nie­wiel­kim stop­niu tylko lep­szych od miejsc, w któ­rych prano nie­le­gal­nie zdo­byte pie­nią­dze. Były też jed­nak takie jak Zakon Świą­tyni Świę­tej Grim­hildy, które słu­żyły swo­jemu celowi.

Cza­sami korzy­sta­łam z ich usługi. Kilka razy zamio­tłam izbę cho­rych, wytrze­py­wa­łam z kurzu obrusy na ołtarz czy pole­ro­wa­łam sre­bra, a wszystko to w zamian za cie­pły posi­łek i posła­nie na noc. W moim śnie matriona – kobieta, któ­rej imię dawno ule­ciało z mojej pamięci – zabrała mnie na bok, gdy jadłam posi­łek, by nauczyć mnie Głów­nych Cnót.

Tyle że cały czas zapo­mi­nała, jakie one były. Sie­działa w mil­cze­niu, zasta­na­wia­jąc się bez­owoc­nie, pod­czas gdy we mnie nara­stała coraz więk­sza nie­cier­pli­wość. Chcia­łam w spo­koju zjeść. Słu­cha­nie jej już i tak było straszne, jed­nak sie­dze­nie przy niej, kiedy się nie odzy­wała, było o wiele gor­sze.

Po chwili zaczę­łam nakła­niać ją do mówie­nia, ale ona na­dal mil­czała.

Moje naga­by­wa­nia stały się bar­dziej natar­czywe. Potem zaczę­łam do niej wołać, a wresz­cie krzy­czeć i wydzie­rać się na nią jak osza­lała, lecz odpo­wie­działa mi jedy­nie nie­zwy­kle pustym i zdez­o­rien­to­wa­nym spoj­rze­niem, jakby jej myśli spo­wi­jała mgła.

Kobieta zaczęła pła­kać, gdy jej umysł roz­pły­wał się w nicość i nie potra­fił ufor­mo­wać nawet jed­nej logicz­nej myśli. Kiedy wrzesz­cza­łam na nią, by powie­działa mi, jakie są te Cnoty, ogar­nęło ją ogromne prze­ra­że­nie i nie była w sta­nie myśleć już o niczym, a co dopiero o dogma­tach Wyzna­nia Nemy. Gdy istota jej ducha się ulot­niła niczym para znad wrzą­cej wody, spoj­rzała na mnie oczami sze­roko otwar­tymi z paniki i stra­chu, po czym znowu zaczęła wrzesz­czeć, skar­żąc się na swoje sza­leń­stwo, bez­rad­ność i nie­moc w obli­czu nagłego i osta­tecz­nego zaniku. Krzy­czała jak zwie­rzę albo nie­mowlę… jak coś pozba­wio­nego samo­świa­do­mo­ści i miej­sca w więk­szym świe­cie.

Potem sen bladł. Po tym pierw­szym razie mia­łam go jesz­cze wie­lo­krot­nie i koń­czył się zawsze mniej wię­cej w tym samym momen­cie: wrza­sku matriony, mojego wrza­sku… z któ­rym zaraz potem się budzi­łam.

Nie mam poję­cia, co ozna­czał ten kosz­mar. Do dziś tego nie wiem. Dzie­siątki lat roz­my­śla­nia nie odsło­niły w nim żad­nego głęb­szego sensu. Ale na­dal o tym myślę. Tak jak o wielu rze­czach z tam­tego czasu.

***

Sir Rado­mir zasła­niał mi dło­nią usta i nos. Jego ręka­wica pach­niała starą skórą i alko­ho­lem.

– W imię Nemy, dziew­czyno, ucisz się! – wyszep­tał.

Jego oddech cuch­nął winem. Naprawdę długo wyko­rzy­sty­wał alko­hol, by ode­gnać kosz­mary, lecz naj­now­sze tajem­ni­cze wizje spra­wiły, że nawet dla niego było to zbyt dużo.

Zamil­kłam. Odru­chowo chcia­łam usiąść, lecz sze­ryf naparł na mnie, przy­ci­ska­jąc mnie do ziemi.

– Nie – szep­nął, krę­cąc głową. Rozej­rzał się po holu. Do pomiesz­cze­nia wpa­dało nie­wiele księ­ży­co­wego bla­sku i zoba­czy­łam białka jego oczu.

Dwór trzesz­czał i huczał od wia­tru.

W panu­ją­cym mroku dostrze­głam mar­gra­bię, Seve­rinę von Oster­len. Miała na sobie zbroję i narzu­coną na nią biało-czarną pele­rynę Tem­pla­riu­szy. Na wpół leżała, oparta ple­cami o ścianę, z dło­nią na ręko­je­ści mie­cza i oczami lśnią­cymi od wycze­ki­wa­nia.

Odwró­ci­łam się powoli. Po dru­giej stro­nie holu, w podob­nej pozie, sie­dział Vonvalt. Pod­czas gdy von Oster­len ema­no­wała nie­po­ko­jem, on wyda­wał się spo­kojny, nie­mal pogrą­żony w medy­ta­cji. Zasta­na­wia­łam się, o czym myślał.

Sir Rado­mir powoli odsu­nął się ode mnie i wyco­fał do swo­jego naroż­nika. Wtedy zda­łam sobie sprawę, że tylko ja zasnę­łam.

Wszy­scy czworo leże­li­śmy w mil­cze­niu. Na zewnątrz wiatr jęczał w koro­nach drzew, świsz­cząc mię­dzy gałę­ziami i sze­lesz­cząc wśród liści. Drew­niane więźby w holu trzesz­czały, jak sta­tek na morzu, któ­rego takie­lu­nek nasiąkł wodą. Zimne powiewy szep­tały w strze­sze nad naszymi gło­wami, prze­no­siły pył i gruz.

Coś poru­szało się w tym hała­sie.

Krew zaczęła pul­so­wać mi w uszach, gdy wytę­ży­łam słuch. Cokol­wiek tam było, poru­szało się powoli i ostroż­nie. To, że cze­kało na powiewy wia­tru, sta­ra­jąc się ukryć kroki w sze­le­ście traw, suge­ro­wało celowe dzia­ła­nie, a nie, powiedzmy, prze­cho­dzącą obok łanię.

Ścią­gnę­łam brwi i prze­chy­li­łam głowę. Teraz roz­legł się dziwny… ciek­nący dźwięk, cho­ciaż na zewnątrz nie padał deszcz, a w holu nie było wody. Rozej­rza­łam się, ale nie dostrze­głam też żad­nych prze­cie­ków. Zda­wało się, że nikt inny tego nie sły­szał. Brzmiało to jak cichy stu­kot, gdy wino z prze­wró­co­nej czary prze­sią­kało przez deski stołu i kapało na pod­łogę.

_Ramayah_.

Słowo to poja­wiło się w moich myślach nagle, nie­pro­szone, wynu­rza­jąc się z głębi umy­słu.

Wtedy znów coś odwró­ciło moją uwagę. Coś dużego otarło się o drzewce prze­ciw­le­głej ściany w miej­scu, gdzie sie­dział Vonvalt, wyry­wa­jąc go z zamy­śle­nia.

Bez­wied­nie się­gnę­łam do ręko­je­ści mie­cza. Pozo­stali zacie­śnili swój uchwyt. Spoj­rza­łam na Vonvalta, sir Rado­mira i von Oster­len, ale nie można było nic zro­bić… nic, tylko uda­wać, że na­dal śpimy i – być może – w ten spo­sób zasko­czyć naszych napast­ni­ków.

Z bocz­nej strony holu dobie­gło ude­rze­nie, któ­rego nie można było zgo­nić na pogodę. Trzech intru­zów? Być może czte­rech? Czy może to zale­d­wie zwia­dowcy na czele więk­szej armii?

W naj­lep­szym razie byli to chcący nas obra­bo­wać ban­dyci. W naj­gor­szym jakaś mani­fe­sta­cja rodem z naszych kosz­ma­rów. Nie wia­domo. Rzu­ce­nie się przez drzwi, w ciem­ność, było sza­leń­stwem. Jedyne, co mogli­śmy zro­bić, to cze­kać i się modlić.

Teraz przy drzwiach roz­le­gły się kolejne odgłosy. Nie­które przy­po­mi­nały dra­pa­nie pazu­rami o drewno, a inne par­ska­nie, jakby węszą­cego dzika. Przez jedną, pełną nadziei sekundę myśla­łam, że było to wła­śnie to, a nas ogar­nęła para­noja i strach. Odwró­ci­łam się i popa­trzy­łam na Vonvalta, gotowa uśmiech­nąć się krzywo, prze­wró­cić oczami czy może poro­zu­mie­waw­czo mru­gnąć. W odpo­wie­dzi posłałby mi uśmiech, puścił ręko­jeść mie­cza i gestem wska­zał, bym wró­ciła do snu.

Zro­bił jedną z tych rze­czy – puścił ręko­jeść mie­cza. W następ­nej chwili jed­nak wycią­gnął z kie­szeni swój meda­lion Oleni i zawie­sił go na szyi.

Moje serce zabiło gwał­tow­nie.

– Nie – wykrztu­si­łam.

– Co? Co się dzieje? – zapy­tał sir Rado­mir.

Spoj­rza­łam na drzwi. Dra­pa­nie i par­ska­nie było teraz gło­śniej­sze.

Popa­trzy­łam na Vonvalta. Napo­tkał mój wzrok i nie­znacz­nie pokrę­cił głową. Jego twarz zasty­gła w kamien­nej masce.

– Co?! – syk­nął szep­tem sir Rado­mir.

– Myślę, że za chwilę zgi­niemy – powie­dzia­łam.

Wtedy drzwi otwo­rzyły się z trza­skiem.

***

Następny ranek był rześki. Niebo nad nami było czy­ste i błę­kitne, a powie­trze świeże i zimne. Odde­chy doby­wały się z naszych ust w obło­kach pary i wszy­scy owi­nę­li­śmy się pele­ry­nami. Wyszli­śmy z dworu, wyczer­pani, wstrzą­śnięci, lecz fizycz­nie bez uszczerbku.

Na zewnątrz nie było śladu po intru­zach – żad­nych odci­sków butów na pokry­tej rosą tra­wie, żad­nych poła­ma­nych kwia­tów ani prze­sta­wio­nych skrzyń czy beczek. Dwór nie nosił żad­nych śla­dów, poza tymi, które sami zosta­wi­li­śmy.

Wio­ska była typowa dla tej czę­ści Hau­ner­she­imu. Nie pamię­tam jej nazwy, tylko to, że była jakieś trzy­dzie­ści kilo­me­trów na pół­noc od Hofin­gen, ostat­niego więk­szego osie­dla przed ogromną, bez­ludną pustką, przez którą Zie­mie Pół­nocne owiane były złą sławą.

Daleko na wscho­dzie góry Hasse zmie­niły się w pod­nóże Lein­dau, cho­ciaż były na­dal na tyle wyso­kie, by pokry­wał je śnieg. Na zacho­dzie zaczy­nały się poła­cie lasów, cią­gną­cych się aż po Morze Pół­nocne i tol­skie wybrzeże.

Przed nami znaj­do­wało się osie­dle około pięć­dzie­się­ciu domów, któ­rych pokryte strze­chą dachy były tak strome i wyso­kie, że widzie­li­śmy głów­nie je. Po miesz­kań­cach wio­ski nie było śladu.

– Sir Rado­mi­rze – powie­dział Vonvalt.

– Tak?

– Spro­wadź barona.

– Dobrze.

Vonvalt, von Oster­len i ja cze­ka­li­śmy, gdy sir Rado­mir ruszył w stronę jed­nego z więk­szych domów jakieś czte­ry­sta metrów dalej i znik­nął w środku. Chwilę póź­niej wró­cił, tym razem z grupą męż­czyzn, na czele któ­rych szedł stary lord przy­po­mi­na­jący mi sir Otmara z Rill – zgar­biony i nie­do­ma­ga­jący; praw­do­po­dob­nie zarzą­dzał tym miej­scem, odkąd skoń­czył dwa­dzie­ścia kilka lat i prze­żył kilka poko­leń swo­ich rówie­śni­ków.

W końcu stary baron dotarł do nas w oto­cze­niu swo­ich pod­wład­nych.

– Nasz pro­blem został roz­wią­zany?

Vonvalt mil­czał przez chwilę.

– Tak uwa­żam.

Baron chrząk­nął.

– Przyj­mie­cie przed wyjaz­dem tro­chę jedze­nia?

– Tak – odparł Vonvalt. – Jedze­nia i infor­ma­cji, które mi zaofe­ro­wa­łeś.

Stary baron mru­gnął do mnie, lecz byłam w zbyt kiep­skim nastroju, by odpo­wie­dzieć mu uśmie­chem, któ­rego ocze­ki­wał. Jed­nakże jemu to naj­wy­raź­niej nie prze­szka­dzało.

– Chodźmy więc. Zjedzmy, a potem powiem wam, co wiem.

Jego pod­władni roz­sta­wili we dwo­rze stół i przy­nie­śli chleb, byśmy mogli zakoń­czyć nasz post. Przy­nie­śli też dzban wina, któ­rym szybko podzie­li­li­śmy się we czwórkę. Baron po nic nie się­gnął.

– Cóż, sir Dovy­da­sie – powie­dział, zwra­ca­jąc się do Vonvalta. – Wie pan już, co za bestia ter­ro­ry­zuje moich ludzi?

Vonvalt powoli ski­nął głową.

– Sądzę, że to rzadki rodzaj dzi­kiego kota… rzad­kiego tutaj, w Hau­ner Vale. O wiele czę­ściej można spo­tkać je w oko­li­cach Kovy, w pół­noc­nych regio­nach Kon­fe­de­ra­cji.

– Dużego dzi­kiego kota? – zapy­tał baron. W jego gło­sie zabrzmiała nuta scep­ty­cy­zmu.

– Zga­dza się – odparł spo­koj­nie Vonvalt. – Geven­nan sza­blo­zęby. Przez kolor umasz­cze­nia trudno je zauwa­żyć, a polują nie­mal wyłącz­nie w nocy. Wszy­scy go widzie­li­śmy.

– Tak, sły­sza­łem hałas – przy­znał baron, po czym zna­cząco spoj­rzał na roz­trza­skany rygiel, który do tej pory zapew­niał blo­kadę przed wej­ściem do głów­nego holu.

Vonvalt skło­nił głowę.

– To bez dwóch zdań prze­ra­ża­jąca bestia. Ale mam dwie dobre wia­do­mo­ści. Pierw­szą jest taka, że jest tu tylko jeden osob­nik, jako że te stwo­rze­nia nie żyją w gru­pach. Druga zaś, że praw­do­po­dob­nie odstra­szy­li­śmy go już na zawsze.

– Dla­czego pan tak mówi? I skąd ta pew­ność?

– Z mojego doświad­cze­nia z tymi stwo­rze­niami wiem, że ata­kują tylko przy dogod­nej oka­zji, żeru­jąc na bez­bron­nych. Szybko opusz­czają teren, na któ­rym muszą wal­czyć. Praw­do­po­dob­nie ni­gdy wię­cej go nie zoba­czy­cie.

Baron przy­jął ten wymysł z ulgą.

– W takim razie… wypijmy za to! – Pod­niósł kie­lich. – Mam wobec pana dług, sir Dovy­da­sie!

Vonvalt uśmiech­nął się lekko i nie­znacz­nym ruchem uniósł czarę.

– Był­bym wdzięczny, panie, gdy­byś podzie­lił się ze mną infor­ma­cjami, które posia­dasz.

Baron ski­nął głową.

– Tak, zasłu­żył pan na to. – Odwró­cił się do wej­ścia i zawo­łał: – Anthelm! Infor­ma­cje!

Vonvalt ścią­gnął brwi, gdy drzwi do dworu ponow­nie się otwo­rzyły. Tyle że tym razem weszło przez nie pię­ciu rosłych i uzbro­jo­nych w różną broń męż­czyzn.

– Co to, do kurwy, jest? – rzu­cił gwał­tow­nie sir Rado­mir, zry­wa­jąc się z miej­sca.

Von Oster­len i ja zro­bi­ły­śmy to samo i obie wycią­gnę­ły­śmy nasze krót­kie mie­cze.

Vonvalt na­dal sie­dział. Wska­zał nowo przy­by­łych.

– Nie mógł pan ich wyko­rzy­stać, by upo­rali się z sza­blo­zę­bym? – zapy­tał ze znu­że­niem.

– Tyle że nie było żad­nego sza­blo­zę­bego, prawda? Sędzio sir Kon­ra­dzie Vonval­cie?

Teraz to Vonvalt spoj­rzał na niego ostro. Przy­glą­dał mu się przez chwilę.

– Czyli wie pan, kim jestem.

Baron się roze­śmiał.

– Myślał pan, że jestem jakimś pro­win­cjo­nal­nym idiotą, co? – Uśmiech­nął się sze­roko. – Ni­gdy nie zapo­mi­nam twa­rzy, sir Kon­ra­dzie. – Ude­rzył się kciu­kiem w pierś. – Byłem w Sovie, gdy obej­mo­wał pan urząd. Tak… obaj byli­śmy wtedy młodsi, prawda?

Vonvalt nie zdo­łał ukryć zasko­cze­nia.

– To było ponad dwa­dzie­ścia lat temu.

Męż­czy­zna postu­kał pal­cem w skroń.

– A jed­nak pamię­tam wszystko, jakby to było wczo­raj.

Vonvalt spo­waż­niał.

– I co teraz? Masz pan zamiar mnie zabić?

– Okrył się pan hańbą, sir Kon­ra­dzie. Myślał pan, że wie­ści z Sovy nie dotarły do nas tutaj, na Zie­mie Pół­nocne? Każdy lord pana szuka. Za pań­ską głowę wyzna­czono wysoką nagrodę. Wystar­cza­jącą, by na kilka naj­bliż­szych lat zapew­nić tej wio­sce wik­tu­ały i han­del. To będzie moja spu­ści­zna. Żaden czło­wiek nie powie, że jej nie pozo­sta­wi­łem, ani że nie byłem wierny Autu­nowi.

Zapa­dło dłu­gie mil­cze­nie.

– Mia­łem nadzieję, że nie będzie tu roz­lewu krwi – powie­dział cicho Vonvalt.

Baron ponow­nie się roze­śmiał.

– Bo go nie będzie. Wła­śnie ci powie­dzia­łem… zosta­niesz pan poj­many i odwie­ziony do sto­licy.

– Nie cho­dziło mi o naszą krew.

Baron prych­nął i popa­trzył na nas nieco teatral­nie.

– Pijak, kobieta i smar­kata panienka. Twoja repu­ta­cja boha­tera Wojny Impe­rial­nej może i pana wyprze­dza, sir Kon­ra­dzie, ale nawet pan nie da rady pię­ciu ludziom. A już z pew­no­ścią nie z tą nędzną grupą. Rzuć­cie broń… i prze­stań­cie uda­wać, że jeste­ście kim­kol­wiek innym niż ska­zań­cami.

– Ty żało­sny, stary poje­bańcu – rzu­cił sir Rado­mir i splu­nął flegmą na pod­łogę. Kiedy ponow­nie się ode­zwał, w jego gło­sie brzmiał pełen zmę­cze­nia i roz­cza­ro­wa­nia gniew. – Co za strata czasu. I ludzi. Czy naprawdę musimy was teraz wszyst­kich zabić?

– Będziemy musieli – powie­działa von Oster­len z nie­za­do­wo­le­niem i ski­nęła głową w stronę barona. – On wie, kim jest sir Kon­rad.

Po raz pierw­szy baron zaczął tra­cić swe opa­no­wa­nie.

– Wystar­czy tego! Rzuć­cie broń albo będę zmu­szony wam ją ode­brać. A pamię­taj­cie lepiej… – dodał, wska­zu­jąc mnie, sir Rado­mira i von Oster­len – …że inte­re­suje mnie schwy­ta­nie tylko sir Kon­rada.

– Jeste­ście gotowi? – zapy­tał nas Vonvalt przez ramię, igno­ru­jąc barona. – Kiedy zacznie­cie, musi­cie dzia­łać szybko.

Wszy­scy ski­nę­li­śmy gło­wami, po czym odsu­nę­li­śmy się od sie­bie i zaci­snę­li­śmy ręce na mie­czach, sta­jąc w kla­sycz­nej sovań­skiej gar­dzie.

– O czym ty, w imię Nemy, mówisz? – zapy­tał gwał­tow­nie baron z gnie­wem i oszo­ło­mie­niem w gło­sie. – Na krew bogów, Anthelm! Bierz ich!

– _Rzuć­cie broń!_ – zagrzmiał Vonvalt Gło­sem Cesa­rza.

Pię­ciu ludzi w jed­nej chwili odrzu­ciło mie­cze, jakby ich rękami ste­ro­wał nie­wi­dzialny lal­karz. Patrzyli na sie­bie z prze­ra­że­niem, z otwar­tymi sze­roko oczami i roz­dzia­wio­nymi ustami, chwie­jąc się na nogach, jakby byli pijani. Pałki, maczety i pry­mi­tywne kro­pa­cze z hukiem upa­dły na zie­mię.

Szybko było po wszyst­kim. Led­wie zdą­ży­łam się ruszyć, gdy sir Rado­mir i von Oster­len zabili po dwóch męż­czyzn, dźga­jąc ich okrut­nie i rąbiąc mie­czami, jakby prze­dzie­rali się przez gąszcz. Ja wbi­łam ostrze w ramię prze­ciw­nika, który miał na tyle rozumu, by pró­bo­wać zablo­ko­wać mój cios, a kiedy się szarp­nął, tra­fi­łam go w oko. Nie mia­łam zamiaru zada­wać mu ciosu pro­sto w twarz… celo­wa­łam bar­dziej w odsło­niętą szyję, lecz mój ostry jak brzy­twa miecz, nie napo­tkaw­szy oporu kości wokół oczo­dołu, wśli­zgnął się gładko w jego mózg. Męż­czy­zna, w jed­nej chwili mar­twy, upadł tak nagle, że broń nie­mal wypa­dła mi z ręki.

Sir Rado­mir prze­pchnął się obok mnie i pod­ciął mu gar­dło, po czym wytarł ostrze o jego ubra­nie. To była rzeź­nia. Krew roz­le­wała się po pod­ło­dze niczym wino z prze­wró­co­nej butelki. Ktoś wrzesz­czał, długo i gło­śno, nie­prze­rwa­nie, z kolej­nym odde­chem. Chwilę trwało, nim zro­zu­mia­łam, że to baron.

Vonvalt nie ruszył się od stołu. Sie­dział nie­ru­chomo, mil­cząc, dopóki lord nie zaprze­stał krzy­ków.

Zaczę­łam się zasta­na­wiać czy któ­ryś z zabi­tych męż­czyzn nie był przy­pad­kiem jego synem.

– Chwilę temu zapy­tał mnie pan, czy mia­łem pana za pro­win­cjo­nal­nego idiotę – powie­dział Vonvalt. – Odpo­wiedź brzmi: tak, mia­łem. I nic, co pan tutaj zro­bił, nie zmie­niło tej opi­nii.

– Jak mogłeś…? Coś ty zro­bił? Jak mogłeś? Coś ty zro­bił?! – wrza­snął baron głu­pio.

Teraz to Vonvalt wycią­gnął swój krótki miecz, celowo powoli, i poło­żył go przed sobą na stole.

– Infor­ma­cje. W spra­wach, o któ­rych wczo­raj roz­ma­wia­li­śmy. Chciał­bym poznać odpo­wie­dzi. Wie pan, że mogę wycią­gnąć je z pana, czy pan tego chce, czy nie, dla­tego pro­szę oszczę­dzić mi czasu i wysiłku.

Przez długi czas sie­dział cier­pli­wie, aż w końcu baron uspo­koił się na tyle, by móc roz­sąd­nie coś powie­dzieć.

– Dla­czego miał­bym panu cokol­wiek powie­dzieć? – zapy­tał w końcu sta­rzec. – Nie­ważne, co zro­bię i tak mnie zabi­je­cie.

– Tak. Popeł­nił pan zbrod­nię pod­że­ga­nia do mor­der­stwa. Karą za to jest śmierć.

– Nie masz pan wła­dzy, by mnie stra­cić. Nie jest pan już Sędzią. W ogóle nie ma już Sędziów.

– Ofi­cjal­nie nie pozba­wiono mnie tej wła­dzy.

– Jest pan zdrajcą! – wyrzu­cił z sie­bie baron.

– Oskar­żo­nym o zdradę – spro­sto­wał Vonvalt, jakby te błahe poprawki miały zmie­nić zda­nie męż­czy­zny. – Mar­nuje pan mój czas. Czy muszę użyć na panu Głosu? Zapew­niam, że to nader nie­przy­jemne doświad­cze­nie.

Baron wyglą­dał na cał­ko­wi­cie god­nego poża­ło­wa­nia.

– Chcesz pan wie­dzieć wię­cej o „pogań­skiej armii”? – zapy­tał z nagłym jadem w gło­sie. – O Dra­edach i ban­dy­tach z pół­nocy nawie­dza­ją­cych lasy? Któ­rymi dowo­dzi dra­edyj­ska wiedźma? Zga­dza się? Wła­śnie to chce pan wie­dzieć?

– Powie­dział mi pan, że o tym sły­szał. Że ma pan wie­dzę na ten temat.

– Tak, sły­sza­łem o tym. O wszyst­kim, o czym panu wła­śnie powie­dzia­łem.

– Chciał­bym odkryć dokładną naturę i loka­li­za­cję tej wojow­ni­czej bandy.

– Nie mam poję­cia, gdzie są. Nie mam nawet poję­cia, czy w ogóle ist­nieją! Dla mnie brzmi to, jak abso­lutny non­sens.

Vonvalt ścią­gnął brwi.

– Powie­dział mi pan…

Baron gwał­tow­nie mach­nął ręką w stronę drzwi.

– Powie­dzia­łem, bo chcia­łem, żeby stwór, który ter­ro­ry­zo­wał wio­skę, został zabity, a wie­dzia­łem, że kto­kol­wiek miałby posia­dać do tego środki, to wła­śnie pan, Sędzio. Czło­wiek z talen­tem do wła­da­nia mie­czem i posia­da­jący magiczne moce, nawet jeśli zdrajca Korony… To była zbyt dobra oka­zja, bym pozwo­lił, by mnie omi­nęła. – Powiódł wzro­kiem po leżą­cych na pod­ło­dze zwło­kach, a smu­tek na jego twa­rzy mie­szał się ze zło­ścią. – Teraz rozu­miem, że było to coś wię­cej niż prze­klęty zbieg oko­licz­no­ści.

Vonvalt odchy­lił się na krze­śle. Widzia­łam, że z wysił­kiem powstrzy­my­wał gniew.

– Nie ma pan żad­nych infor­ma­cji. Jedy­nie zwa­bił mnie pan tutaj. Żeby mnie wyko­rzy­stać.

Baron wzru­szył ramio­nami. Za moimi ple­cami sir Rado­mir i von Oster­len wark­nęli ze zło­ścią.

Vonvalt wstał. I pod­niósł swój miecz.

– Gdy­bym był panem, sir, nie oka­zy­wał­bym tak jaw­nie lojal­no­ści wzglę­dem Autuna. Już nie.

– Prze­ją­łem Pół­noc­nie Zie­mie. Nie żywię żad­nej miło­ści do Dwu­gło­wego Wilka – prych­nął baron. – Ale znam war­tość pie­nią­dza. Wydał­bym pana dla nagrody i niczego wię­cej.

– To się dobrze składa. Skoro w Straż­nicy Mor­skiej nie ma już gar­ni­zonu, spo­dzie­wam się, że to tej „wojow­ni­czej wiedźmy” wkrótce będzie pan pod­da­nym. I z pew­no­ścią można ścią­gnąć z Hofin­gen wystar­cza­jąco wielu ludzi do ochrony.

Baron pokrę­cił głową.

– Straż­nica Mor­ska nie pozo­stała bez gar­ni­zonu.

Vonvalt zaci­snął dłoń na ręko­je­ści mie­cza, gotów zabić męż­czy­znę.

– Ow­szem, pozo­stała. Nie żeby miało to jakie­kol­wiek zna­cze­nie. Chce pan powie­dzieć coś jesz­cze? Każde pań­skie słowo, które może mi pomóc, gwa­ran­tuje panu kolejne kilka minut życia.

Baron pokrę­cił głową, lecz z oszo­ło­mie­niem, a nie w geście prze­cze­nia.

– Straż­nica Mor­ska nie pozo­stała bez gar­ni­zonu. Szes­na­sty Legion tam jest. Sam książę Gor­dan ich tam popro­wa­dził.

Vonvalt zamarł.

– Szes­na­sty Legion, a książę Gor­dan razem z nim, został wybity zale­d­wie kilka tygo­dni temu.

Baron ponow­nie pokrę­cił głową, tym razem bar­dziej ener­gicz­nie.

– Nie wiem, co mam wam powie­dzieć. Ale Legion nie został wybity. Zatrzy­mał się w for­tecy.

Vonvalt przez chwilę roz­wa­żał te słowa. Opu­ścił miecz i myśla­łam, że zamie­rza oszczę­dzić starca… lecz nagle zaczął ata­ko­wać go Gło­sem, raz za razem, pyta­jąc o pogło­ski o pogań­skiej wojow­ni­czej kró­lo­wej, naturę istoty ata­ku­ją­cej wio­skę, wie­ści, które dotarły o nim i księ­ciu Gor­da­nie, i wiele innych rze­czy.

Baron mógł być prze­bie­głym czło­wie­kiem, ale mówił prawdę… przy­naj­mniej w kwe­stii braku wie­dzy. Nie miał poję­cia o niczym prócz plo­tek, które sami sły­sze­li­śmy. Jed­nak nie­wzru­sze­nie twier­dził, że książę Gor­dan i Szes­na­sty Legion nie zostali zabici.

W końcu to Głos, a nie miecz, spro­wa­dził na niego śmierć. Jego gar­dło zaci­snęło się bole­śnie, oczy wywró­ciły się w głąb czaszki i upadł na twarz, gdy sta­nęło mu serce.

Vonvalt dło­nią w ręka­wiczce otarł pot z czoła. Przez chwilę przy­glą­dał się baro­nowi, po czym wsu­nął miecz do pochwy.

– Chodź­cie – powie­dział, po czym, stą­pa­jąc ostroż­nie nad cia­łami zabi­tych ludzi, wyszedł z dworu.

Podą­ży­li­śmy za nim. Zatrzy­ma­łam się na moment i spoj­rza­łam na runę wygna­nia, którą wyry­li­śmy na fra­mu­dze drzwi.

***

– Masz już nie­złą listę – powie­dział do mnie sir Rado­mir.

Zabra­li­śmy nasze konie i ruszy­li­śmy na pół­noc starą ścieżką zaro­śniętą wrzo­sem. Vonvalt mil­czał od chwili śmierci barona.

– Co masz na myśli? – spy­ta­łam z iry­ta­cją. Byłam wyczer­pana, zzięb­nięta i na­dal prze­ra­żona po wyda­rze­niach poprzed­niej nocy.

– Ludzi, któ­rych zabi­łaś – odparł sir Rado­mir. Pocią­gnął duży łyk ze swo­jego bukłaka, który wcze­śniej wypeł­nił winem z zapa­sów barona.

– Cóż za dziwny komen­tarz – rzu­ciła za nami von Oster­len. – Pro­wa­dzisz jakiś rejestr?

Sir Rado­mir wzru­szył ramio­nami.

– Mówię tylko, że Helena w prze­szło­ści trzy­mała się swo­ich wyso­kich ide­ałów. Szybko osą­dza tych, któ­rzy dopusz­czają się zabój­stwa.

– Wystar­czy! – zawo­łał Vonvalt z czoła naszej małej kara­wany niczym znu­żony nauczy­ciel.

– Umiem mówić za sie­bie – powie­dzia­łam.

– Tak – przy­znał sir Rado­mir, gdy Vonvalt wzru­szył ramio­nami. – To rze­czy­wi­ście potra­fisz.

– W tym, co zro­bi­li­śmy, nie było niczego wbrew prawu. Poj­ma­liby nas.

– Ach! – rzu­cił sir Rado­mir, wska­zu­jąc pal­cem moją twarz. – Ale dzia­łali w gra­ni­cach tego prawa. Za głowę sir Vonvalta wyzna­czono nagrodę, a zro­bił to sam cesarz.

– To była samo­obrona – powie­działa von Oster­len ze spo­ko­jem.

– Naprawdę? A może było to wyrżnię­cie grupy mło­dzień­ców, któ­rzy chcieli jedy­nie zasto­so­wać się do powszech­nego prawa? To z pew­no­ścią nie jest już naszym celem.

Poczu­łam, jak ogar­nia mnie gniew. Wyrzu­ci­łam ręce w górę.

– Co my takiego robimy? Jaki w tym sens? Czyli teraz… co? Powin­ni­śmy dać się schwy­tać, aresz­to­wać i wywieźć do Sovy, żeby tam publicz­nie nas stra­cono, pod­czas gdy Cla­ver zaata­kuje? Na krew bogów, zacho­waj swoje myśli dla sie­bie, jeśli ich jedy­nym celem jest wzbu­dza­nie anta­go­ni­zmów. Nema wie, że nasze życie już i tak jest wystar­cza­jąco trudne.

Sir Rado­mir mil­czał przez chwilę, po czym na jego ustach poja­wił się krzywy, nie­szczery uśmiech.

– Chcia­łem po pro­stu powal­czyć nieco w praw­nej deba­cie. Pomy­śla­łem, że wszyst­kim wam się to spodoba.

– Wystar­czy, sir Rado­mi­rze – powtó­rzył Vonvalt ze zmę­cze­niem w gło­sie.

Jesz­cze jakiś czas jecha­li­śmy w mil­cze­niu. Moje myśli zaczęły krą­żyć wokół Bres­sin­gera, jak to czę­sto było w ostat­nich dniach. Przy mało­mów­nych Vonval­cie i von Oster­len, i sko­rym do kłótni dup­kiem, jakim ostat­nio był sir Rado­mir, bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek bra­ko­wało mi jego swo­body. To prawda, był zgryź­liwy i wyco­fany, ale czę­sto sta­no­wił kon­trast dla nastro­jów ludzi wokół niego. Kiedy Vonvalt był cichy, Bres­sin­ger śpie­wał; kiedy Vonvalt był ponury, Bres­sin­ger robił się gada­tliwy.

Gdyby był z nami teraz, z pew­no­ścią sta­rałby się zna­leźć języ­kową puentę – jego ulu­bioną roz­rywkę – lub zaba­wiać się z sir Rado­mi­rem w gry słowne. Albo pró­bo­wać spro­wo­ko­wać von Oster­len do uśmie­chu. To też by mu się udało. Bres­sin­ger potra­fił być nie­po­ha­mo­wany.

Uśmiech­nę­łam się, przy­wo­łu­jąc moje ulu­bione wspo­mnie­nia z nim, po czym przy­gry­złam język, by powstrzy­mać się od pła­czu. Tak bar­dzo za nim tęsk­ni­łam.

Minęło być może pół godziny, nim kto­kol­wiek z nas ponow­nie się ode­zwał.

Wró­ci­łam myślami do poprzed­niego wie­czoru i dworu, w któ­rym spa­li­śmy. Na usta powoli wypły­wało mi pyta­nie, lecz długo byłam zbyt ogar­nięta trwogą, by je wypo­wie­dzieć.

– Czy one wrócą? – zapy­ta­łam w końcu. Wyczu­łam, że sir Rado­mir i von Oster­len zesztyw­nieli. – Te istoty? Z ostat­niej nocy?

Pró­bo­wa­łam o nich nie myśleć. Były to maka­bry, podobne do tych, które sir Rado­mir i ja widzie­li­śmy w Keraq.

Maka­bry, które naj­wy­raź­niej za nami podą­żały.

– Raczej demony – mruk­nął sir Rado­mir.

– Prawda – zgo­dziła się cicho von Oster­len.

Vonvalt odwró­cił się. Jego twarz była szara i zmę­czona.

– Nie. Przy­naj­mniej nie tam. – Przy­po­mnia­łam sobie runę, którą wyrył na fra­mu­dze drzwi i wrzask istot, gdy się na nią natknęły – jakby nagle oblano je wrzącą smołą. – Ale… coś się dzieje na Pół­noc­nych Zie­miach. Czuję to. Zasłona mię­dzy świa­tami jest cienka… i z dnia na dzień staje się coraz cień­sza. A dopóki tak jest, oba­wiam się, że zoba­czymy wię­cej tych… „stwo­rów”.

– Mniej­sza o to – powie­dział sir Rado­mir, chcąc spro­wa­dzić roz­mowę na inny temat. – Co z tą całą gadką o Szes­na­stym Legio­nie? Każdy czło­wiek stąd aż do Sovy zga­dza się z infor­ma­cją, że został znisz­czony. Jak to moż­liwe, że zatrzy­mali się w Straż­nicy Mor­skiej?

– Zapew­niam cię, sir Rado­mi­rze – powie­dział Vonvalt, odwra­ca­jąc się od nas – że zamie­rzam się tego dowie­dzieć.

***

Jecha­li­śmy jesz­cze jakiś czas, aż w końcu kra­jo­braz zaczął się zmie­niać. Po chwili wrzo­so­wi­ska zostały za nami, podob­nie jak oto­czone nimi pola uprawne, i wje­cha­li­śmy na wiel­kie poła­cie bagnisk. Nad­cią­gnęły chmury i w poran­nym świe­tle wszystko wokół nas wyda­wało się szare i bez­barwne.

Nim osta­tecz­nie opu­ści­li­śmy naj­bar­dziej zewnętrzne oko­lice wio­ski, natknę­li­śmy się na żało­sny widok nik­nący w gęstwi­nie krze­wów. Była to stara kapliczka ku czci Nemy, lecz ołtarz był prze­chy­lony, jele­nia czaszka spa­dła na zie­mię, a na kamie­niach widoczny był jedy­nie słaby ślad wosku. Po prze­ro­śnię­tych rośli­nach, które oto­czyły pod­stawę ołta­rza, widać było, że miej­sce stało zanie­dbane już od bar­dzo dawna.

– Powin­ni­śmy kazać wie­śnia­kom to napra­wić – powie­działa von Oster­len.

Vonvalt spoj­rzał na kapliczkę.

– Niby czemu, do dia­bła, miał­bym się tym przej­mo­wać? – mruk­nął i pośpie­szył swo­jego konia w głąb odlud­nego i bez­li­to­snego kraju.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: