- W empik go
Profesor i cyjanek - ebook
Profesor i cyjanek - ebook
Czy znany profesor zabił swoją młodą żonę? Tym żyła cała Polska!
Pewnej mroźnej styczniowej nocy 1955 roku do małego mieszkania przy ulicy Nowy Świat w Warszawie zostają wezwane milicja i pogotowie. Na miejscu stwierdzają zgon młodej kobiety, żony znanego w warszawskim świecie intelektualisty, profesora zoologii, Kazimierza Tarwida. Zostaje on oskarżony o otrucie Teresy Tarwid cyjankiem potasu…
Nieszczęśliwy wypadek, samobójstwo czy morderstwo doskonałe? Tę zagadkę swego czasu próbowała rozwiązać cała Polska Ludowa. Jarosław Molenda w swojej najnowszej książce analizuje wydarzenia, które tak podzieliły ówczesne społeczeństwo i sądy obu instancji.
Czy młoda matka mogła chcieć się zabić? Czy nowa kochanka była wystarczającym powodem do zabójstwa żony? Dlaczego dwoje naukowców trzymało w domu niebezpieczny cyjanek?
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66730-77-9 |
Rozmiar pliku: | 6,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Teresa Tarwid w chwili śmierci miała na sobie „bordową bluzkę, fartuszek kuchenny w kratę, szarą spódnicę, na nogach pończochy, a na nich ciepłe skarpety, na prawej ręce obrączka, pod fartuchem biały pasek, na szyi białe korale”. Obok niej leżała książka Dziewczęta z Nowolipek. W łóżeczkach nieopodal – dwie córki liczące odpowiednio dwa lata i trzy miesiące oraz dziesięć miesięcy.
Tak zaczyna się dochodzenie w tej ponurej sprawie z połowy XX wieku, któremu tor nadał na karcie eleganckiego milicyjnego notesu funkcjonariusz przybyły pewnej mroźnej styczniowej nocy 1955 roku do mieszkanka pod numerem 17 przy ul. Nowy Świat 52. Ofiarą była żona znanego w warszawskim świecie intelektualisty, profesora zoologii Kazimierza Tarwida.
Niczym tak mocno nie żyje ulica, jak głośnym procesem karnym. Ostatnie lata przyniosły nam takie spektakle sądowo-telewizyjne, jak choćby sprawa mamy Madzi czy proces dotyczący śmierci (zabójstwa?) Ewy Tylman w Poznaniu. Niedawne uniewinnienie Tomasza Komendy, skazanego w poszlakowym procesie na wieloletnie więzienie i uniewinnionego po odbyciu osiemnastu lat z orzeczonej kary, ożywiło dyskusję o skazaniach w procesach poszlakowych.
Podobny casus miała zapomniana już sprawa mordu w Ultimo, która pozornie wyglądała na oczywistą. W grudniu 1997 roku w sklepie Ultimo w Warszawie zginął Daniel Jaźwiński. Ciężko ranna została kierowniczka butiku – jego żona Anna, która była jedynym świadkiem zbrodni. To ona wskazała winną, byłą ekspedientkę, zwolnioną za kradzieże, Beatę Kamińską. Głośny proces oskarżonej opierał się wyłącznie na poszlakach i zeznaniach Anny Jaźwińskiej. Sąd nie dysponował liniami papilarnymi, włosami czy śladami krwi. O tym, że strzelała, Kamińska miała powiedzieć swojemu narzeczonemu. Mężczyzna najpierw to zeznał, a potem odwołał, twierdząc, że do obciążających Beatę tez został zmuszony przez policję.
Fot. 1. Ulica Nowy Świat, gdzie mieszkali Tarwidowie – NAC, sygn. 3/51/0/7.6/370/23/1/268185
W dodatku sąd pierwszej instancji zwraca uwagę, że w relacji świadka Anny Jaźwińskiej też są sprzeczności. I zastanawia się, czy zszokowana tragedią nie uległa czyjejś (policjantów, rodziny, znajomych?) sugestii co do osoby sprawcy. Albo czy sama podświadomie nie przyjęła jako prawdziwego tego scenariusza wypadków, który był tylko wysoce prawdopodobny.
W końcu sąd uznaje, że wątpliwości tych nie da się już usunąć poprzez czynności dowodowe i – narażając się na okrzyki „hańba” z ław dla publiczności oraz apelację – postanawia oskarżoną uniewinnić. Prokuratura faktycznie się odwołuje. Sąd apelacyjny podziela zaś jej zarzuty i uchyla wyrok. Jednak sam nie może skazać uniewinnionego wcześniej oskarżonego, a tylko zwrócić sprawę do ponownego rozpatrzenia. Jest bowiem tak zwanym sądem prawa, czyli bada jedynie prawidłowość postępowania sądu niższej instancji, nie zaś meritum sprawy – to należy do pierwszej instancji (to ją nazywa się w prawniczym slangu „sądem faktu”).
Jednak kolejny sąd pierwszej instancji (w innym już składzie) również uniewinnia Beatę Kamińską. Ba, ma obiekcje co do wiarygodności opowieści Anny Jaźwińskiej – i to pomimo że biegli wykluczają, by w jej przypadku mogło zajść zjawisko powstania tak zwanej swojej prawdy. Wydanie werdyktu wbrew opinii biegłych to kolejny element, który może dziwić postronnych obserwatorów. Lecz znowu: wedle kodeksu zdanie biegłych nie jest dla sądu wiążące. Nie bez powodu juryści mawiają, że „najwyższym biegłym jest sąd”.
Jak zauważa Krzysztof Burnetko w artykule Czy sąd ma zawsze rację?, opublikowanym kilkanaście lat temu w „Polityce”, samych prawników mogło za to zdziwić co innego: w praktyce rzadko się zdarza, by sąd, który zajął się sprawą zwróconą w wyniku apelacji, utrzymał pierwotny wyrok. Bowiem sąd apelacyjny przekazuje mu też swoje wskazania co do dalszego postępowania – i mają one moc wiążącą. Ponowne uniewinnienie dowodzi, że problem nie sprowadzał się do proceduralnej kosmetyki.
Tak czy tak, sekwencja się powtórzyła: apelacja i kolejny zwrot sprawy do ponownego rozpoznania. Dopiero teraz zapada wyrok skazujący. Za jego przesłankę służy nowy dowód: oto policyjny technik – po ośmiu latach od zdarzenia! – miał sobie przypomnieć, że zapach oskarżonej zidentyfikował na zewnątrz, a nie w środku kasetki ze sklepowymi pieniędzmi, co świadczy o tym, że Beata Kamińska była na miejscu zbrodni.
Jednak i tu są powody do zdumienia: począwszy od rangi dowodu, który przesądził o 25-letnim wyroku, po fakt, że sąd skazał Beatę Kamińską mimo dwóch wcześniejszych uniewinnień (skądinąd niejednomyślnie – przeciwna była przewodnicząca składu). Paradoksem tej sprawy jest, że każdy z orzekających w niej sądów – tak te, które uniewinniły oskarżoną, jak ten, który ją skazał – podjął na swój sposób odważną decyzję.
Fot. 2. Proces Rity Gorgonowej – NAC, sygn. 3/1/0/3/636/10/1/104691
Zderzyły się tu przecież – niczym w najgłośniejszym chyba procesie karnym II RP, czyli sprawie Gorgonowej – rzetelna dociekliwość, szacunek dla faktów i respekt dla reguł prawa, żądającego dowodów winy, z wyrokowaniem siłą rzeczy głównie na podstawie poszlak i przypuszczeń, lękiem przed nieukaraną zbrodnią oraz zbiorową histerią. Trzy procesy w jednej sprawie. W dwóch werdykt brzmi: uniewinnić. W ostatnim jednak sąd orzeka inaczej: dwadzieścia pięć lat więzienia.
Paradoksem jest i to, że ciąg sprzecznych werdyktów potwierdza tylko, jaką wagę ma proceduralna sfera prawa karnego: tak dla oskarżonych i ofiar, jak i samego poczucia sprawiedliwości. Opinia publiczna każdym wyrokiem w tej sprawie była zaskoczona. Przy pierwszych dwóch procesach zdziwienie mogła budzić konsekwencja sądu w respektowaniu zasady in dubio pro reo, czyli tłumaczenia wszelkich wątpliwości na korzyść oskarżonej. Reguła ta (potwierdzona w art. 5 obowiązującego Kodeksu postępowania karnego) jest kluczową, ale i bodaj najczęściej kontestowaną regułą cywilizowanego procesu karnego.
Procesy takie trafiały do sądów tak sto lat temu, jak i trafiają obecnie. Ale i tak są one niczym wobec tego, co działo się przed laty. Bez internetu, bez mediów społecznościowych, nawet bez telewizji, a i tak pół Polski Ludowej śledziło poszlakowy proces Kazimierza Tarwida, którego Sąd Wojewódzki w Warszawie po rozpoznaniu sprawy oskarżył o to, że w „dniu 21 stycznia 1955 roku w zamiarze pozbawienia życia swojej żony Teresy Tarwid podał jej w podstępny sposób do zażycia truciznę – cyjanek potasu, po spożyciu którego Teresa Tarwid poniosła śmierć...”.
Sprawa okazała się nadzwyczaj trudna do rozstrzygnięcia, a na jej dramatis personae składali się ludzie nietuzinkowi.ROZDZIAŁ I
Taki związek mógł się zdarzyć na każdej wyższej uczelni na świecie. On – przystojny i inteligentny profesor, mężczyzna z pozycją, do którego lgną koleżanki po fachu i studentki. Ona – jego podopieczna, studentka lub laborantka zakochana po uszy. Po tym, jak mąż rozchodzi się ze starszą żoną, ta młodsza zajmuje jej miejsce. Od tej pory to ona będzie „panią profesorową”.
Taki sam scenariusz zrealizował się w murach Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. To tu pracował bardzo ceniony biolog, prekursor ekologii w Polsce – profesor Kazimierz Tarwid (związany był również z Uniwersytetem Warszawskim oraz Muzeum i Instytutem Zoologii). Miał wszystko, czym mógł przyciągać kobiety – sławę, pozycję i pieniądze (te ostatnie oczywiście odpowiednie jak na warunki Polski Ludowej). Był przystojny, wysoki i lubił romansować – a przynajmniej tak twierdzili „życzliwi”. W kuluarach plotkowano, że cenił sobie kobiece wdzięki.
Urodzony w 1909 roku w Pskowie Kazimierz Tarwid ukończył studia na Wydziale Biologii Uniwersytetu Warszawskiego, po czym w II Rzeczypospolitej pracował w Państwowym Muzeum Zoologicznym. Począwszy od 1934 roku publikował też swoje prace naukowe, koncentrując się na badaniu życia ochotkowatych, a następnie komarów, owadów z rzędu diptera – innymi słowy pospolitych w Polsce muchówek – co doprowadziło go do rozwijania teorii ekologii (w kronikach nauki zapisał się jako jeden ze współtwórców polskiej szkoły ekologicznej).
Fot. 3. Zakład Zoologii około 1930 roku – czwarty z lewej w ostatnim rzędzie stoi Kazimierz Tarwid – Archiwum Muzeum i Instytutu Zoologii Polskiej Akademii Nauk, oai: rcin.org.pl:85720
Z nielicznych informacji o nim wynika, że w czasie wojny i okupacji niemieckiej od jesieni 1940 lub 1941 roku prowadził magazyn dywersji przemysłowej i kolejowej organizacji „Kedyw”. Podobno otrzymał rozkaz wykonania wyroku na dwóch osobach (wiedzę na ten temat miał mieć Stefan Rybicki, pseudonim Andrzej), ale nie potrafił – jak sam przyznał – „strzelać do ludzi żywych”.
Gdy wybuchło powstanie warszawskie, jako 35-letni porucznik Armii Krajowej, noszący pseudonim Antoni, stanął do walki w szeregach batalionu im. Jana Kilińskiego (8. kompania, włączona 3 sierpnia 1944 roku, dawny „Kedyw Kolegium C”). W skład tego batalionu wchodziły jednostki wojskowe i specjalistyczne, na przykład badawcza, wywiadowcza, produkcyjna, sabotażowa, łączności. Porucznik Kazimierz Tarwid dowodził jednostką produkcyjną (dowódcą jednostki badawczej był porucznik doktor Jan Żabiński).
Oprócz działalności konspiracyjnej kierował muzeum, a zarazem uczestniczył w tajnym nauczaniu, wykładając zoologię w konspiracyjnym Studium Farmaceutycznym działającego w podziemiu Uniwersytetu Jagiellońskiego. Po wojnie powrócił do pracy dydaktycznej i naukowej w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego i na rodzimym Uniwersytecie Warszawskim, gdzie przeszedł przez wszystkie kolejne szczeble kariery: od stanowiska starszego asystenta przez adiunkta, docenta do – od 1954 roku – profesora nadzwyczajnego.
Opublikował wiele prac naukowych, ale przede wszystkim uznawano go za świetnego organizatora, bez reszty oddanego Zakładowi Ekologii UW, którym kierował, mającego też wielkie zasługi przy organizacji Instytutu Ekologii PAN oraz Stacji Hydrobiologicznej w Mikołajkach. Prowadzili ją jego wychowankowie Wanda i Andrzej Szczepańscy.
Fot. 4. Łódź, Stacja Ochrony Roślin, 1931 rok. Od lewej: Tarwid Kazimierz, Strawiński Konstanty, Żelazowska Kalina, Za r Tadeusz, Archiwum Muzeum i Instytutu Zoologii Polskiej Akademii Nauk, oai: rcin.org.pl:133227
Przez wiele lat pełnił funkcję przewodniczącego komisji przydziału pracy dla absolwentów oraz rzeczoznawcy w Centralnej Komisji Kwalifikacyjnej dla Pracowników Nauki. Wielu kolegów zazdrościło mu, że potrafił skracać dystans w relacjach ze studentami. Ba, pomagał im w docieraniu do materiałów źródłowych i pisaniu prac magisterskich.