Profilerka - ebook
Profilerka - ebook
42-letnia Julia Wigier, doświadczona profilerka, która rozwiązała wiele głośnych spraw, planujespędzić urlop z synem u swego ojca na Pojezierzu Augustowskim.
Kiedy Julia zmierza do Augustowa, w okolicy dochodzi do zbrodni. W upalne południe ranna kobieta biegnie w panice przez las, a kiedy dobiega do drogi, pada martwa prosto pod koła jadącego na rowerze pijanego listonosza.Mężczyzna rozpoznaje w niej Annę Janonis, 36-letnią córkę starego leśniczego Szułowicza.
Sprawę prowadzi komisarz Karol Nadzieja, karnie „zesłany” ze stolicy do augustowskiej komendy.
Ślady prowadzą policjantów do leśniczówki Szułowiczów. Uwagę śledczych zwraca nienaturalna cisza: nie drgnie nawet liść, nie śpiewa ptak, nie szczeka pies.
Kiedy policjanci wchodzą do domu, zastają makabrycznywidok.
Śledztwo trwa.
Nadzieja zdaje sobie sprawę, że jego ludzie, choć pełni zapału, są niedoświadczeni. Postanawia ściągnąć do pomocy Julię Wigier.
Żadne z nich nawet nie podejrzewa, że w spokojnej dotychczas okolicy zaczął właśnie swoje dzieło wyrafinowany i przebiegły seryjny morderca. Ofiarami stają się młode kobiety, w okrutny sposób okaleczane po śmierci. Na miasto i okolicę pada strach.
Serial „Profilerka” już w TVP.
Grażyna Molska – scenarzystka i redaktorka, producentka i scenografka filmowa.
Pochodzi z Trójmiasta, od lat jednak mieszka na warszawskim Mokotowie. Miłośniczka wszystkich zwierząt, zwłaszcza kotów, psów, ptaków i koni. Pasjonują ją tajemnice ludzkiego mózgu, neurolingwistyka, psychologia, sztuka, literatura, historia.
Absolwentka III LO w Gdyni oraz filologii polskiej na Uniwersytecie Gdańskim, studentka Marii Janion i Stefana Chwina.
Zawodowo przez wiele lat związana z mediami (TVN, TVP), głównie jako redaktor prowadząca prace nad developmentem scenariuszy filmów fabularnych i seriali telewizyjnych, a także osoba odpowiedzialna za ich kształt artystyczny, nadzorująca realizację (dobór reżysera, obsada) i postprodukcję (montaż i udźwiękowienie).
Producentka i scenografka filmów fabularnych pt. „Wygrany” (2011) i „Bezmiar sprawiedliwości” (2006) w reżyserii Wiesława Saniewskiego. Scenarzystka 12-odcinkowego serialu kryminalnego „Profilerka”.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8391-548-7 |
Rozmiar pliku: | 653 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Listonosz, Leon Patejuk, mężczyzna już niemłody, jedzie rowerem asfaltową drogą pełną dziur. Rower sunie lekkim slalomem, nie wiadomo, czy żeby ominąć dziury, czy dlatego, że mężczyzna jest pod wpływem. Tak się zdarzyło, że w ostatnim domostwie, do którego zajechał, pokosztował bimbru przechowywanego przez parę lat w dębowej beczce zakopanej w ziemi. Prawdziwy majstersztyk, trzeba przyznać. Z niejednej beczułki już pijał, ale takiego bimbru jeszcze nigdy.
Po obu stronach drogi rozciąga się gęsty świerkowo-sosnowy las. Listonosz pedałuje z coraz większym trudem, próbując pokonać wznoszący się przed nim pagórek. Na ogorzałym czole i na skroniach pojawiają się spore krople potu.
Jest słoneczny i upalny czerwcowy dzień. Wokół panuje cisza; oprócz przyśpieszonego oddechu mężczyzny słychać jedynie brzęczenie owadów. Rowerzysta wjeżdża na wzniesienie i zatrzymuje się. Opiera rower o drzewo, na którym wisi udekorowana sztucznymi kwiatami skrzynka z szybką. Zza szybki wyziera figurka Matki Boskiej.
Patejuk rozgląda się konspiracyjnie, po czym sięga do kapliczki. Zza świętej figurki wyciąga małpkę wódki i kieliszek. Ociera rękawem pot z czoła, nalewa alkohol, wznosi szkło w kierunku Maryi i wypija jednym haustem. Zagryzając trunek kawałkiem chleba, uśmiecha się do siebie rozanielony. Może to nie tamten bimberek, ale zawsze procent. Poprawiwszy na plecach pustą już torbę, chowa butelkę na miejsce, żegnając się przy tym nabożnie.
Jedzie dalej, już jakby lżej, zwłaszcza że ma teraz z górki. Po chwili słyszy wystrzał dobiegający z prawej strony lasu. Zwraca głowę w tamtym kierunku zdziwiony, ale nawet nie zwalnia. Pewnie jakiś leśniczy coś odstrzelił, choć o tej porze roku i dnia?
*
Anna biegnie w szalonym pędzie przed siebie. Gałęzie drzew i gęstych krzewów podszytu smagają ją po twarzy, ale nie czuje tego. Upał w samo południe jest nie do wytrzymania, lecz to w tej chwili jej najmniejszy problem. Słyszy za sobą kolejny strzał, na szczęście chybiony. Między drzewami w oddali widzi nadzieję na ocalenie. To asfalt! Droga, może niezbyt uczęszczana, ale jednak. Musi się tylko jeszcze bardziej spiąć i przyśpieszyć.
Kobieta przeskakuje przez wykrot i stawia nogę tak nieszczęśliwie, że krzyczy z bólu. Zatrzymuje się na chwilę, by spojrzeć na stopę. Może być zwichnięta, ale to nic, to nie jest teraz ważne. Przerażenie i szok powodują taki wyrzut adrenaliny, że nie czuje bólu. Zmusza się do kontynuowania ucieczki, przebiega kilka metrów, jednak wyraźnie zwalnia tempo i nie może nic na to poradzić. Słyszy za sobą trzask łamanej gałązki, a po kilku sekundach drugi strzał.
Przystaje. Coś się zmieniło. Ma wrażenie, jakby jakaś ciepła ciecz spływała jej po plecach, ale przecież nic ją nie boli, więc nie ma pojęcia, co to może być. Dziwne.
Teraz jednak nie czas, żeby to sprawdzać. Zrywa się ponownie do biegu. Z każdym krokiem asfaltowa droga jest bliżej, tak, zaraz się na niej znajdzie. Żeby tylko pojawił się jakiś samochód! Wtedy będzie ocalona.
Wybiega z lasu wprost pod koła roweru, choć go już nie widzi. Próbuje krzyczeć, lecz z jej ust wydobywa się nieartykułowany bełkot. Dlaczego? Dlaczego ciało odmawia jej posłuszeństwa? Oczy przesłania jakaś mgła, kobieta traci ostrość widzenia, pojedyncze drzewa zlewają się w jedną zieloną masę, gubiąc kontury.
Chyba upadła na plecy. Synku! Nic się nie bój. Zaraz się spotkamy, czekaj na mnie. Tak bardzo cię kocham…
Kątem oka rejestruje jeszcze nieskazitelny błękit nieba, a potem zapada ciemność.
Zaskoczony listonosz Patejuk zatrzymuje się, odrzuca rower i podbiega przerażony do Anny.
– Co? Z choinki się urwała, a…? – Nachyla się nad leżącą na wznak kobietą i ją rozpoznaje. – Jezusie Nazareński, Anija?! Co tobie?! – krzyczy przerażony, zaciągając.
Patejuk chce pomóc jej wstać, dotyka twarzy, tarmosi za ramiona, ale kiedy dostrzega szybko powiększającą się plamę krwi, która wypływa spod pleców kobiety, odskakuje od ciała jak oparzony. Rozgląda się wokół ze strachem, jest w szoku. Jeszcze nie dowierza temu, co widzi.
Fakt, wypił dzisiaj może kapkę za dużo, ale przecież… Patrzy na ciało kobiety i jej zastygłe, szeroko otwarte oczy. Żegna się lękliwie, a to, co go przeraża bardziej niż widok ciała, to nienaturalna i złowroga cisza.
Wszystko staje się jakby nierzeczywiste, nie słychać śpiewu ptaków ani żadnych innych dźwięków. Tak jakby świat się zatrzymał i czas stanął w miejscu. Tylko upał trwa niezmiennie, a gorące powietrze zamyka mężczyznę w coraz bardziej duszącym uścisku.28 CZERWCA, PIĄTEK
Ledwie wyrwała się z Warszawy po męczącym śledztwie. Uratowało ją to, że wzięła urlop z miesięcznym niemal wyprzedzeniem, więc „Antek”, a naprawdę Janek Antoszczak, szef komendy stołecznej, nie mógł nic na to poradzić. Powinna jedynie dokończyć profil. Na szczęście już poukładała sobie wszystko w głowie, wystarczy tylko przerzucić to na laptop.
Jechała w kierunku północno-wschodnim do Augustowa, miejsca, w którym na starość osiadł jej ojciec. Myśli o nim nigdy nie były neutralne, zawsze budziły emocje. Tyle ich dzieliło i łączyło jednocześnie. Właściwie sama już nie wiedziała, co do niego czuje. Miłość? Nienawiść? Czy tylko zwykłą niechęć?
Z każdym kilometrem zbliżającym ją do miasta napięcie rosło. Coraz częstsze widoki soczystej zieleni lasów i szarobłękitnych luster jezior po obu stronach drogi nie zmieniały jej ponurego nastroju ani na jotę.
Z zamyślenia wyrwał ją telefon. Spojrzała na wyświetlacz komórki leżącej na sąsiednim siedzeniu: „Tata”. Przez krótką chwilę wahała się, czy odebrać. Ale jeśli tego nie zrobi, tym bardziej będzie wydzwaniał. Ściszyła płynącą z radia piosenkę Perfectu Odnawiam dusze. Czy to w ogóle możliwe? Czy można odnowić sobie duszę?
– Wyjechałaś już? – Głos ojca zabrzmiał chropawo, ale wciąż mocno i autorytarnie.
– Jasne, przecież obiecałam, że będę po południu.
– Z tobą nic nigdy nie jest oczywiste, wolałem się upewnić.
W reakcji na jego zgryźliwy ton Julia przewróciła oczami, próbując opanować szybko narastającą irytację.
– Litości, nie zaczynaj znowu, proszę.
– Dobrze już, dobrze. A! I nie jedz nic po drodze, przygotowałem dziczyznę na obiad. Marek z Kubą też już jadą. On przynajmniej zadzwonił. To czekam.
Dźwięk przerwanego połączenia sprawił, że odetchnęła. Jak wytrzyma z nim pod jednym dachem całe dwa tygodnie? Wprawdzie o niebo ważniejszy od ojca był teraz Kuba, jej syn, jednak sama myśl, że będzie przebywała z ojcem razem w jednym domu tak długo, budziła w niej niechęć. Nigdy by się na to nie zgodziła, gdyby nie obecność Kuby. Tęskniła za nim każdego dnia.
Jako matka poniosła totalną klęskę. Przegrała w sądzie batalię o opiekę nad synem. Najgorsze było to, że obiektywnie rzecz biorąc, uznała decyzję sądu za słuszną. Z jej nieprzewidywalną profesją, ciągłymi wyjazdami i nieobecnością w domu nie miała szans zapewnić dziewięciolatkowi takiej opieki, jakiej wymagał. A choć o Marku, jej byłym, można by powiedzieć wiele, sumienności i odpowiedzialności nie można mu było odmówić. Julia wiedziała, że Kuba jest w dobrych rękach, ale… No właśnie. Jak drzazga w palcu uwierało to małe „ale”. Niby nic wielkiego, opiłek, jednak trudno z nim normalnie funkcjonować. Tęsknota za synem niszczyła, dekoncentrowała, sprawiała fizyczny ból, uderzający ze szczególną mocą rankami i wieczorami, gdy Julia zasypiała samotnie.
Po ponad trzech godzinach nieprzerwanej jazdy minęła rogatki Augustowa. Ojciec dopiero po przejściu na emeryturę sprzedał willę na Kamiennej Górze w Gdyni i wrócił w rodzinne strony. Ten jego ruch akurat dobrze rozumiała. Też nie chciałaby mieszkać w tamtym domu, gdzie złe wspomnienia oblepiały ściany, wychodziły z każdej szafy i z kątów. Wzdrygnęła się.
Zdołał tak długo w nim wytrzymać chyba jedynie dlatego, że cały czas był na morzu, brał wszystkie rejsy, jakie się dało, prawie nie schodził na ląd. Do domu wpadał na krótko i tylko wtedy, kiedy musiał. Ona nigdy później tam nie przyjechała i była wdzięczna cioci Romie, że ją przed tym ustrzegła.
Minęła otwartą bramę i zaparkowała przed świeżo odmalowanym domem, pokrytym nową dachówką. Prezentował się naprawdę nieźle, ojciec musiał sporo zainwestować.
Stefan Barski wyszedł jej naprzeciw. Z jego postawy wciąż biły energia i siła, tylko włosy zmieniły barwę na srebrzystą. Niedawno stuknęła mu siedemdziesiątka, a mimo to wciąż był atrakcyjnym facetem. Ciekawe, czy myślał jeszcze o kobietach, czy był później z jakąś na dłużej. Nie miała pojęcia. Rzadko się widywali, a jeśli już, nie rozmawiali o sobie. Między nimi stał mur od czasów jej dzieciństwa.
Wychowała ją siostra ojca, ciocia Roma. Julia prawie całe życie spędziła w Warszawie, nie licząc wakacyjnych wypadów do Augustowa, które skończyły się wraz ze śmiercią dziadka. Stało się to w czasach, gdy jeszcze studiowała. Lubiła dziadka Władka, babci w ogóle nie pamiętała.
Uśmiechnęła się niepewnie, a ojciec wziął ją w ramiona. Poczuła się dziwnie, ale w gruncie rzeczy przyjemnie, jakby jej tego… brakowało? Zaskoczyła ją własna reakcja.
– No jesteś! Jaką miałaś drogę? Straszne korki?
– Nawet nie. Tylko bezpośrednio przed Łomżą, ale później jechało się nieźle.
– Zrobili wreszcie nowe drogi. Daj, wezmę twój bagaż.
Na podwórko wjechał samochód Marka, a kiedy się zatrzymał, wyskoczył z niego Kuba z plecakiem. Na jego widok Julia rozpłynęła się w uśmiechu, a w brzuchu poczuła łaskotanie motyli, jak na widok pierwszej miłości. Przytuliła chłopca z całych sił, próbując opanować wzruszenie. Ależ on wyrósł. Czas naprawdę pędził. Marek z bagażami podszedł do nich.
– Cześć, jak się masz? Dobrze cię widzieć. Naprawdę wzięłaś urlop?
– Wyobraź sobie. Sama nie mogę uwierzyć, że to się udało.
– Mamo! Będziesz z nami żeglować? – Kuba podekscytowany spoglądał na matkę, a ona rzuciła pytające spojrzenie ojcu.
– Zobaczymy. Nie wiem, czy dziadek zniesie kobietę na pokładzie.
Barski popatrzył na nią przenikliwie, a potem przeniósł wzrok na wnuka. W jego oczach pojawiły się wesołe ogniki.
– A co powiecie na spływ kajakowy Czarną Hańczą?
Julię zaskoczył ten pomysł, ale na Kubie propozycja zrobiła wrażenie. Nieprzekonana spojrzała na ojca.
– Tato, jesteś pewny? Hańcza chyba nie jest łatwą rzeką… Marek? Co ty na to?
– Stefan wie, co mówi. Jest w końcu kapitanem żeglugi wielkiej i nie tylko. Przypilnuje was. A Kuba ma już swoje lata i przydadzą mu się jakieś mięśnie, bo na razie ćwiczy tylko kciuki.
Barski się roześmiał.
– Już ja o to zadbam, u mnie Kuba szybko zapomni o internecie. No, wejdźmy do domu, pogadamy przy obiedzie. Kuba, pomóż tacie przy bagażach.
*
Karol wpatrywał się w ekran komputera. Sprawdzał właśnie pocztę. Zdążył już polubić tę sielską piątkową atmosferę w augustowskiej komendzie. Policjanci zajmowali się bardziej sobą niż pracą; ci starsi przeglądali gazety, a ci młodsi siedzieli przyssani do ekranów komputerów. Inni pisali zaległe raporty, popijając kawę. I właściwie nie miał im tego za złe, uważał, że jeśli sytuacja na to pozwala, można sobie lekko odpuścić. Tylko ten upał nie kapitulował. Od paru dni dokuczał niemiłosiernie, a wiatraki pracujące na biurkach jedynie wprawiały w ruch powietrze, nie dawały chłodu. Komendant podobno walczył o założenie klimy w budynku, ale czy coś mu z tego wyjdzie, tego nie wiedział nikt.
Do pokoju wszedł Tomek, lekko tęgawy starszy aspirant o dobrodusznej twarzy. Ocierając pot z karku, stanął nad komisarzem.
– Cześć! Zobacz, co zdobyłem, szefie! Oryginalne haczyki na szczupaka za pół ceny. Namiotko rano zadzwonił, że dzisiaj będą, to poleciałem. Wziąłem też dla ciebie. Łowimy jutro? – wyrzucił z siebie rozemocjonowany.
Karol uśmiechnął się w duchu, słysząc ten lekko śpiewny akcent, charakterystyczny dla ściany wschodniej.
– A jak myślisz? Jasne! Sobota bez ryb jest jak tort urodzinowy bez świeczek. Ile ci wiszę?
– Zapomnij. Postawisz piwo i będziemy kwita.
Karol skinął głową na zgodę i spojrzał w monitor, bo właśnie przyszedł mail. Kliknął w niego i przeczytał.
– Julia Wigier poprowadzi jesienią w Warszawie szkolenie z profilowania. Pracowałem z nią przy sprawie „Krawca”. Opowiadałem ci, pamiętasz?
– Tak. Mówiłeś, że gdyby nie ona, tobyście go nie złapali. W Warszawie może i się na co przydała, ale u nas? Chwalić Boga, okolica spokojna, trup ściele się tylko na dyskotekach albo w patologii. Same proste sprawy.
– A jednak wysłałbym cię na to szkolenie.
– A na co mi to?
– Oj, Tomek, Tomek… Licho nie śpi. Nigdy nie wiesz, co się może zdarzyć. Nawet tutaj. A co masz w głowie, to twoje.
Do pokoju wsunął się nieśmiało najmłodszy z zespołu, Włodek Szkarnulis, przypominający patyczaka z powodu wzrostu i żylastej sylwetki. Ale chłopak, z pochodzenia Litwin, był bystry i ciekawy świata. Karol wiązał z nim spore nadzieje i zdążył go polubić.
– Też racja, ale to jest nadzieja naszej komendy, jego wyślij! – Tomek klepnął po plecach młodszego aspiranta, który się jeszcze bardziej zgarbił.
Na biurku komisarza zadzwonił telefon. Karol odebrał i po chwili jego twarz przybrała marsowy wyraz.
– Przyjąłem. Zaraz będziemy. Niczego nie ruszajcie, zabezpieczcie teren! – rzucił w słuchawkę i spojrzał na chłopaków.
– No i wykrakałem. Zbierajcie ludzi, mamy robotę.
W oczach Szkarnulisa zamigotał błysk podniecenia i radości, że coś się wreszcie dzieje.
*
W litewskiej restauracji w Sejnach rozsiadło się sporo ludzi. Andrzej ledwie zdołał zająć wolny stolik i Matas był mu za to wdzięczny. Bardzo liczył na udany interes z kuzynem. Znali się z Andrzejem i wspierali od dziecka. Matas mieszkał w rodzinnym domu w Puńsku. Andrzej wyniósł się z piętnaście lat temu do Augustowa, ożenił się i rozkręcił dobrze prosperujący biznes. Ale wciąż utrzymywali stały kontakt.
Matas spojrzał na Andrzeja siedzącego naprzeciwko. Wydawał mu się jakiś nieswój. Czekali na zamówione danie od czterdziestu minut i zaczynali się niecierpliwić. Przypomniało mu się, że kuzyn już w dzieciństwie stawał się kapryśny, kiedy dokuczał mu głód, więc pewnie dlatego był nie w humorze. Nagle otulił ich rozkoszny zapach czenaków, które zawsze zamawiali w tej restauracji. Kelnerka stanęła przy ich stoliku i podała gorące gliniane garnuszki. Andrzej zaciągnął się zapachem mięsno-warzywnej zawartości zapiekanej w piecu i wyraźnie się ożywił. Matas uśmiechnął się pod nosem.
– To jest to! Nie ma jak nasze czenaki. Pachną jak te, które robiła babcia, pamiętasz?
– No pewnie! Tylko tu takie robią. Ale u twoich teściów też jest niezła wyżerka, nie możesz narzekać.
– Niby tak, ale jakoś kością w gardle staje. No i czenaków nie upieką. E! Szkoda gadać.
– Co ty taki nie w sosie? W interesach coś nie idzie? Chyba nie chodzi o moje zamówienie? – Matas się zaniepokoił. Zamieszał łyżką w garnuszku i podniósł ją do ust. Sparzył się w język. – Aua! Kurka wodna, zawsze zapominam, że to takie gorące! – zawołał i się roześmiał.
– Nie martw się! Wszystko w najlepszym porządku. Jutro twój samochód będzie do odbioru u mnie w komisie. Mówię ci, istne cacko ci załatwiłem.
– Coś ty?! Już jutro? Super! Musimy to opić. Zamówię butelkę.
Uszczęśliwiony Matas podszedł do kelnerki i szepnął jej coś na ucho. Po paru minutach postawiła przed nimi fachowo zmrożoną butelkę czystej, zgrabnymi ruchami rozlała gęstą ciecz do kieliszków i zostawiła ich samych. Mężczyźni na widok trunku wyraźnie się rozluźnili.
Matas złapał za szkło, a w jego ślady poszedł kuzyn.
– Jest okej! – Andrzej roześmiał się, puszczając oko do Matasa. – Żeby tylko tak z babami dobrze szło, jak w interesach, to świat byłby piękny! To pod ten nasz biznes!
*
Komisarz Karol Nadzieja pochylił się nad ciałem Anny. Krew zdążyła już zakrzepnąć i zwabić roje much. Stojący za nim Szkarnulis przeżegnał się ukradkiem prawą dłonią ze złączonymi trzema palcami w charakterystyczny dla prawosławnych sposób.
Teren został odgrodzony taśmą, choć na tej zapomnianej przez Boga i ludzi drodze wiodącej przez puszczę był to raczej zbędny zabieg. Policjanci z ekipy dochodzeniowo-śledczej wraz z technikami już zaczęli wykonywać swoje rutynowe czynności.
– Czy ktoś zadzwonił po patologa? – Karol rzucił pytanie w przestrzeń, ale nikt się nie odezwał. – A więc nie – odpowiedział sam sobie.
Wyciągnął komórkę i wybrał numer Longina. W tym czasie Tomek Dziemianiuk przesłuchiwał listonosza zaciągającego śpiewnie, gdy opowiadał z przejęciem, co się stało.
– Wracał ze służby, to i napił się, jak częstowali, a co? Nie wolno? Ale kiedy jo zobaczył, jak wypadła prościusieńko pod koła, tak i wytrzeźwiał całkowicie! Nikogusieńko nie widział, tylko wcześniej wystrzał słyszał. Wpierw to nie poznał ja, że to córka Szułowicza, starego leśniczego. Jezusie, to nieszczęście! Chłop chyba znowu wylewu dostanie!
Patejuk zaczął pijacko łkać. Tomek, zakłopotany, zadał szybko następne pytanie, żeby facet nie rozkleił mu się zupełnie.
– Uspokójcie się, Patejuk. To twierdzicie, że zmarła nazywała się Szułowicz? Imię?
– Mówił, że Szułowicz jej ojciec, a ona Janonis po mężu miała… Anija Janonis. Znał jo od dziecka, Boże moj, toż wierzyć się nie chce, żeby takie nieszczęście…
– Gdzie mieszkała?
– A w Augustowie, w bloku gdzieś. Za mąż wyszła za Litwina, Janonisa, co to ma komis i samochodami handluje. I chłopaczka majo, teraz półsiroto zostanie.
Otarł łzy rękawem. Do mężczyzn podszedł komisarz Nadzieja.
– Co tu mogła robić? Nie domyśla się pan?
– A toż z kilometr od szosy leśniczówka Szułowiczów stoi. Może do nich szła? Ale czemu nie samochodem? Toż samochód miała przecie, rajdowała jak istny szatan.
– A wie, co to za samochód? – Tomek zadał kolejne pytanie. Zapisywał skrzętnie, co zeznawał listonosz.
– A czerwony taki…
– O markę chodzi, nie o kolor.
– Na markach się nie zna, całe życie, ło, na rowerze.
Nadzieja dał znak głową Tomkowi, żeby skończył z Patejukiem, i przywołał gestem Włodka.
– Idziemy do leśniczówki. Znasz tego Szułowicza? – zapytał Tomka Karol.
– Ze słyszenia tylko. Brat matki pracuje w nadleśnictwie, coś wspominał. Kiedyś to była podobno ważna persona, teraz na emeryturze.
Nadzieja, Dziemianiuk i Włodek Szkarnulis weszli do lasu. W skupieniu zaczęli przeczesywać poszycie w poszukiwaniu tropów, które naprowadziłyby ich na trasę, jaką pokonała ofiara przed śmiercią. Po dłuższej chwili Włodek zawołał podekscytowany:
– Mam coś!
Nadzieja podbiegł pierwszy, za nim Tomek. Włodek dotknął brunatnych plam na mchu. Na palcach wyraźnie czerwieniły się krwawe ślady.
– Świeża.
– Tu już była ranna. Sprawdźmy dalej.
Szli znowu z dala od siebie. Po jakimś czasie Karol przykucnął i zaczął przyglądać się czemuś uważnie. Przywołał chłopaków.
– Wołajcie techników, niech tu któryś przyjdzie. Mamy łuskę. Wygląda na to, że z broni myśliwskiej, ze sztucera, na oko chyba kaliber siedem sześćdziesiąt cztery.
Dziemianiuk pochylił się, żeby lepiej widzieć znalezisko.
– Tak, też tak myślę. Ale przecież nikt nie poluje o tej porze dnia. Przypadkowe postrzelenie raczej odpada.
Karol spojrzał na Tomka w zamyśleniu.
– Zgadza się, nieciekawie to wygląda.
Szkarnulis skończył rozmawiać przez telefon i podszedł do kolegów.
– Technik z fotografem już tu idą. A swoją drogą, to dziwne. Żeby strzelać do kobiety w biały dzień, w samo południe, prawie przy drodze? Przecież mógł go ktoś zauważyć.
– Może i ktoś coś widział. Ale okolica jest ustronna. Przez cały czas, kiedy staliśmy na tej drodze, nie przejechał ani jeden samochód. No dobra – na widok zbliżających się technika i fotografa Karol zwrócił się w kierunku leśniczówki – chodźmy tam. Może się czegoś dowiemy.
Po kilku minutach ich oczom ukazał się stylowy drewniany budynek z zabudowaniami gospodarczymi. Wyszli na niego od tyłu i od razu zauważyli zaparkowane tam czerwoną toyotę i jeepa. W obejściu nie było widać żywej duszy. Szkarnulis, idący z tyłu, zatrzymał się, nasłuchując bacznie.
– Słyszycie?
Tomek odwrócił się w jego kierunku.
– Co? Nic nie słyszę.
– No właśnie. Jakoś tu dziwnie… aż ciarki chodzą, taka cisza, jakby grobowa…
Komisarz, skupiony na budynku i samochodach, nie zwrócił uwagi na słowa Włodka.
– Ktoś musi być w domu, samochody stoją. Ten czerwony to pewnie auto ofiary. Tomek, spisz numery i sprawdź je.
Dziemianiuk posłusznie podszedł do toyoty i sięgnął po komórkę. Włodek spoglądał to na dom, to na las.
– Myśli szef, że biegła z domu?
– Bardzo możliwe, ale jeszcze nic nie myślę.
Nadzieja obszedł tył leśniczówki i zmierzał do drzwi od frontu, za nim Szkarnulis. Dziemianiuk został sam.
– Szlag, nie ma zasięgu! Ani kreseczki.
Odszedł kilka kroków w bok, wpatrując się wciąż w ekran komórki, kiedy nagle o coś się potknął. Spojrzał w dół i zamarł na moment.
– Co jest, kurwa?!
Pod jego nogami leżał duży wyżeł krótkowłosy w bajorku brunatnej cieczy.
Karol z Włodkiem weszli do korytarza leśniczówki obitego boazerią. Jedną ze ścian zdobiły ciasno porozwieszane okazałe poroża. Stojąc w wejściu, komisarz zawołał:
– Halo! Jest tam kto? Policja!
Żadnego odzewu. Nadzieja wyciągnął broń, odbezpieczył ją i ruszył do przodu. W jego ślady poszedł Włodek. Zachowując środki ostrożności, przeszli korytarzem i dotarli do wejścia do kuchni po lewej stronie. Stanęli w progu i znieruchomieli. Szkarnulis zrobił się biały niczym płótno, znowu się przeżegnał.
– Jezu…
Karol bez słowa schował broń.
– Co to ma być, do diabła?
W ułamku sekundy ich mózgi zarejestrowały stół i leżące na nim przedmioty: gazetę, blok rysunkowy z kredkami, miskę pełną truskawek i butelkę oraz szklankę z niedopitą colą. Dalej okno przysłonięte firankami i zastawiony doniczkami parapet, kuchenkę, na której stały dwa garnki, a obok okazały piec kaflowy i dopiero później krwawy rozbryzg na ścianie. Ale to, co ich wprost zmroziło, to widok dwóch ciał.
Starszy mężczyzna siedział na podłodze, oparty plecami o szafki, a jego oczy wpatrywały się mętnie w przybyszów. Niedaleko od niego, w pobliżu stołu, leżał chłopiec, zwrócony twarzą do ziemi. Z tyłu jego głowy ziała czarna dziura, a nad zakrzepłą krwią latało kilka wielkich much zwabionych jej odorem. Głęboką ciszę zakłócało jedynie ich natrętne i obrzydliwe bzyczenie.
Nadziei z trudem przyszło zachowanie spokoju. Szkarnulis ledwie sobie radził z odruchem wymiotnym, próbując rozpaczliwie złapać oddech. W końcu wybiegł z kuchni, zderzywszy się w progu z Dziemianiukiem. Tomek wszedł dalej, zdziwiony zachowaniem kolegi.
– Szefie?! Co z nim?
Spojrzał na stojącego wciąż w bezruchu Karola, nic nie rozumiejąc.
– Szefie, za domem leży… – Jego wzrok dopiero teraz padł na ślady masakry, do której doszło w kuchni. – Matko Przenajświętsza!
Nadzieja za nic nie potrafił poukładać sobie tego w głowie. Wiele już widział, to nie było jego pierwsze miejsce zbrodni. Czasem nawet myślał, że już nic nie jest w stanie go ruszyć. Ale coś takiego?! Martwe dziecko z dziurą w głowie? Zupełnie nie rozumiał, to wykraczało poza wszelkie pojmowanie.
Od razu pomyślał o Ince. Swojej jedynej, ośmioletniej córce, która po śmierci Marty stała się jego oparciem i ostoją. To ona nadawała sens jego życiu i wyznaczała w nim cel. Na drugim miejscu była praca, choć w obliczu takiego zdarzenia powinien rzucić wszystko, żeby dorwać skurwiela, który urządził taką jatkę.
Karol pochylił się nad ciałem chłopca, uważając, by nie zadeptać śladów. Przyglądał się ranie postrzałowej głowy. Tomek Dziemianiuk wciąż stał nieruchomo niedaleko drzwi.
– Chłopak dostał z bliska. Jakiś Dziki Wschód normalnie. Jak można zabić dziecko?
– To pewnie dzieciak Janonisowej. Patejuk zeznał, że miała syna.
Tomek westchnął. On też miał dzieci, dwóch synów w wieku szkolnym.
– Prawdziwy horror. Jak se pomyślę, że mojego Maćka albo Łukasza mogłoby coś takiego spotkać…
Dopiero teraz Tomek ruszył się z miejsca, by podejść do sztucera leżącego pomiędzy ciałami mężczyzny i chłopca. Wciągnął rękawiczki i sięgnął po broń, by dokładnie jej się przyjrzeć. Potem odłożył ją na podłogę, w to samo miejsce, kiedy nagle coś mu mignęło. Przy nodze stołu połyskiwała łuska. Obejrzał ją i podał komisarzowi.
– Ten sam kaliber co w lesie.
– Tak. Przynajmniej mamy narzędzie zbrodni, ktoś załatwił wszystkich z tej samej broni.
Karol podszedł do ciała starszego mężczyzny i dotknął jego czoła.
– To pewnie ten leśniczy, Szułowicz. Ciało jeszcze całkiem nie ostygło, musieli zginąć niedawno.
– Wtedy, kiedy Anna Janonis wybiegła na szosę.
Włodek pojawił się w progu kuchni, wciąż upiornie blady.
– Tak. Pewnie tak. Ktoś załatwił leśniczego, potem wnuka, a córkę Annę, która uciekła, dopadł na końcu w lesie, ryzykując, że zostanie zauważony. Sprawdźmy resztę domu. Technicy powinni już tu być.
Karol wyszedł z pomieszczenia, a za nim Włodek.
– Sprawdzę piętro – oznajmił Tomek i wbiegł po schodach na górę.
– Ja salon, a ty, Włodek, piwnicę.
Karol wszedł do salonu, w którym, podobnie jak w korytarzu, od razu dała się zauważyć kolekcja rozwieszonych w kilku rzędach poroży. Mimo że do pewnego stopnia nawet mógłby zrozumieć ideę myślistwa, to jednak nigdy nie powiesiłby w domu czaszek martwych zwierząt. Wrażenie łagodziły nieco kwiaty zieleniące się w każdym rogu salonu i w oknach. To pewnie zasługa kobiety. No tak, Szułowicz musiał mieć żonę. A więc gdzie ona jest? Może się rozstali? Patejuk o niej nie wspominał.
Pod ścianą stał duży stół nakryty obrusem, na którym rozłożono zastawę obiadową dla pięciu osób. Bukiet polnych kwiatów zdobił dumnie całość. Szułowicz spodziewał się kogoś na obiedzie. W tym momencie komisarza dobiegł krzyk Dziemianiuka z góry.
– Jezusie Nazareński!
Karol wypadł z salonu i pokonawszy schody po dwa stopnie, wbiegł na górę. Stanął obok Tomka i zobaczył to, co tak poruszyło aspiranta.
Kobieta, w wieku może sześćdziesięciu paru lat, leżała na wznak na łożu małżeńskim, całkowicie ubrana. Wyglądała jak pogrążona we śnie. Jedynie fioletowe zasinienia na szyi i ślady krwi na jasnej bluzce świadczyły, że to był nie zwyczajny sen, ale wieczny.
Nadzieja zbliżył się do zmarłej.
– To pewnie żona. Właśnie zastanawiałem się, co z nią. Dziwne, ale nie została zabita z broni palnej, jak reszta.
– Dziwne?! To chore! Takie rzeczy się tu nie zdarzają! – wykrzyczał zbulwersowany Tomek.
– A jednak. Wrzuć na luz, stary. Nie jesteśmy pod ochroną. – Komisarz podszedł do Dziemianiuka i klepnął go przyjacielsko w plecy. – Żyjesz tu jak u Pana Boga za piecem i wydaje ci się, że nic złego nie może się stać. Ale to tylko naiwna iluzja. Dobra, dzwoń do żony, że nie wrócisz na noc, bo szybko stąd dzisiaj nie wyjdziemy.
*
„Odpocznij w malowniczym otoczeniu natury. Pozwól sobie na chwilę wytchnienia z dala od codzienności i skorzystaj z uroków otaczającej przyrody. Nowoczesna strefa wellness pomoże Ci zregenerować ciało i umysł, a doskonała kuchnia, pełna wybornych smaków, i komfortowo wyposażone pokoje dopełnią Twój wymarzony relaks”.
Wydąwszy lekko wargi, Monika odłożyła na ladę recepcji ulotkę zachęcającą do korzystania z luksusów, które oferował czterogwiazdkowy hotel nad samym jeziorem. Rozejrzała się zniecierpliwiona. Sterczała tu już od dobrych paru minut i nikt się nie pojawiał. W końcu wyszła jakaś dziewczyna.
– No, nareszcie. Dlaczego nie ma tu nikogo z obsługi? Czekałam chyba z dziesięć minut. Proszę zawołać panią Joasię ze spa. Byłam u niej, ale drzwi zastałam zamknięte, a jestem umówiona.
– Z tego, co mi wiadomo, Joasia musiała się dzisiaj zwolnić. To nagła sprawa. Jej dziecko zachorowało, więc… Rozumie pani. Bardzo przepraszamy.
– Nie! Nie rozumiem! Chyba są telefony? Mamy dwudziesty pierwszy wiek! Powinniście w takiej sytuacji poinformować klientki i odwołać jej wizyty. Jak pracujecie na wizerunek tego hotelu?!
Do recepcji podeszła kierowniczka spa. Gdy zauważyła Monikę, na jej twarzy zakwitł sztuczny, zawodowy uśmiech.
– Pani Moniko! Jak miło panią widzieć. Joasi nie ma, ale ja zaraz panią przyjmę, proszę za mną. I to będzie zabieg gratis w ramach przeprosin.
Kierowniczka rzuciła dziewczynie z recepcji mordercze spojrzenie za plecami Moniki, która już udobruchana, ruszyła w kierunku gabinetów spa. Miała na dzisiejszy wieczór plany i zamierzała wyglądać spektakularnie. Co prawda Piotr trochę ją już nudził, ale na razie nie poznała nikogo na tyle ciekawego, żeby z niego rezygnować. Postanowiła, że tego wieczoru wyluzuje się całkowicie, zapomni o całotygodniowym napięciu, które zafundowała jej praca. To wieczne stanie na baczność, uważanie, by nikt nie posądził jej, że swoje miejsce w prokuraturze zawdzięcza tylko ojcu, udowadnianie sobie i otoczeniu, że na nie zasługuje. Czasami miała tego szczerze dość, dlatego dzisiaj sobie odpuści.
*
Julia siedziała na łóżku w pokoju na piętrze. Marek wrócił do Warszawy zaraz po obiedzie, wymówiwszy się pracą. Wyglądał nieźle, ale pożegnała go bez żalu. Po tym wszystkim, co przeszli: bolesna zdrada, rozwód i sądowa batalia o Kubę, nie potrafiła wykrzesać żadnych uczuć do faceta, którego kiedyś kochała. Ani dobrych, ani złych. Tym lepiej dla niej.
Rozejrzała się po bezosobowym pokoju, którego jedynymi zaletami było to, że teraz należał tylko do niej i że z okna roztaczał się imponujący widok. Gdyby ów krajobraz został namalowany, z pewnością okrzyknięto by go rasowym kiczem. Zachód słońca nad jeziorem.
Wstała i przez dłuższą chwilę kontemplowała pejzaż i ciszę. Słońce właśnie zaszło, ale upał wcale nie zmalał. Powinna wskoczyć do jeziora i popływać. Zaraz to zrobi, ale najpierw zapali.
Wróciła do łóżka, gdzie leżał jej plecak. Wyciągnęła iqosa i heetsy. Załadowała i zaciągnęła się z niekłamaną przyjemnością. Nie chciała tego robić przy ojcu, bo zawsze reagował gwałtownie, choć sam palił fajkę. Uważał jednak, że kobiety nie powinny palić. Taki męski punkt widzenia. Śmieszyło ją to i wkurzało, lecz nie zamierzała z nim kruszyć o to kopii.
Wyjęła z plecaka duży portfel, a z niego zniszczoną już mocno fotografię. Ze zdjęcia patrzyła na nią młoda, jasna kobieta, jakby w aureoli światła. Efekt ten wynikał w dużym stopniu ze złej jakości fotografii, ale też z tego, że kobieta miała blond włosy. Zdjęcie zrobiono w plenerze z pewnej odległości, więc twarz była ledwie widoczna.
Julia uśmiechnęła się do siebie. Mama. Osoba, której właściwie nie pamiętała i nie poznała. Chłonęła każdy szczegół fotografii, czując coraz większy chłód w okolicach żołądka. Tajemnica śmierci mamy zdeterminowała całe jej życie, wpłynęła na wybór zawodu. Wszystko dlatego, żeby dowiedzieć się, co się naprawdę wtedy stało. Na razie z miernym skutkiem.
*
Longin Szablewski nie przykładał nigdy wagi do swojego wyglądu. Chodził w wyświechtanej marynarce, koszulce polo i rozczłapanych sandałach. Swoje najlepsze lata męskie miał już za sobą, choć daleko mu było jeszcze do starości. Niedawno skończył pięćdziesiąt sześć lat i wciąż żył samotnie. Nie udało mu się zbudować trwałego związku z żadną kobietą. Może dlatego, że po Weronice nie spotkał już nikogo, kto wzbudziłby w nim uczucie choćby po części tak silne jak wtedy.
Nie potrafił o niej zapomnieć i szukał jej w każdej nowo poznanej kobiecie. W końcu się poddał i niczego od życia nie oczekiwał. Na szczęście praca dawała mu satysfakcję, oddawał się jej bez reszty, a kiedy miał do czynienia z czymś więcej niż tylko zwyczajnym zgonem, poziom adrenaliny podskakiwał, dając miły zawrót głowy. Uwielbiał ten stan, czuł wtedy, że żyje naprawdę, a jego wiedza i doświadczenie przekładały się czasem na wyniki śledztwa.
Dlatego zaraz po telefonie Karola wsiadł do swojego rozklekotanego, poobijanego chevroleta i przyjechał do leśniczówki niesiony entuzjazmem i przyjemnym oczekiwaniem na to, co tam zastanie.
Teraz stał, już całkowicie skupiony, nad zwłokami starszej kobiety i kończył oględziny. Miał tu frapującą zagwozdkę; sprawa nie była oczywista, a takie przypadki lubił najbardziej. Kiedy do pomieszczenia wszedł Karol, Longin zaczął mówić, nie podnosząc nawet głowy.
– Ciekawa sprawa z tą kobietą. Bardzo ciekawa. Była duszona, ale jakby tego było mało, zadano jej kilka ciosów ostrym narzędziem. O tu, popatrz. W samo serce. Kiedy je zadawano, jeszcze żyła, czyli że co? Duszono ją potem? – pytanie zadał bardziej sobie niż komisarzowi. – Tego jeszcze nie wiem, ale się dowiem. Zabieram ją i wszystkiemu dokładnie się przyjrzę. Wreszcie coś interesującego – zamruczał znowu do siebie.
– A tamci?
– Tamci? Prosta sprawa. Każde zginęło od strzałów z broni palnej, ale to przecież wiesz. Kobieta z lasu oberwała w plecy, nie zmarła od razu. Na twarzy, rękach i nogach widoczne są liczne otarcia naskórka. Dzieciak dostał w tył głowy z bliska, nawet nie poczuł. A facet w kuchni, trafiony w serce, żył jeszcze chwilę, zanim się wykrwawił. Szczegóły dostaniesz po sekcji.
– Jakiego narzędzia zbrodni mamy szukać, jeśli chodzi o żonę leśniczego? Mówiłeś, że użyto czegoś ostrego. Chodzi o nóż?
Szablewski właśnie zmierzał do wyjścia, ale kiedy padło pytanie, zatrzymał się i zamyślił na moment.
– Jeszcze dokładnie przyjrzę się ranom, lecz moim zdaniem nie był to nóż. Bardziej coś jakby… szpikulec do lodu? Jak z tego filmu Nagi instynkt, coś takiego.
– Zaczekaj na prokuratora, będzie niedługo. I tak nie możesz zabrać ciał, technicy nie skończyli, a poza tym góra chce wszystko zobaczyć.
Szablewski wyglądał, jakby został obudzony z pięknego snu. Skrzywił się z niesmakiem na hasło „prokurator”.
– Daj mi spokój, wiesz, że nie znoszę urzędasów. Wolę siedzieć w prosektorium, wszystko sobie przygotuję w spokoju i akurat przywiozą ciała. Popracuję w nocy, przynajmniej nikt nie będzie zawracał mi gitary. Chyba zależy ci na czasie?
– Wiadomo.
– No to żyj i daj żyć innym, i się odczep.
Longin podniósł rękę w geście pożegnania, zabrał swą nieodłączną torbę i wyszedł. Zrezygnowany Karol nie zaprotestował i w duchu zgodził się z patologiem.
*
Po wyfroterowanym parkiecie toczą się z głuchym odgłosem perły, podskakując przy tym i obierając różne kierunki. Jedna z nich zatrzymuje się u stóp dwuletniej dziewczynki w piżamce trzymającej w ręce misia. Dziecko patrzy z przerażeniem na coś, co znajduje się dalej, a odgłos rozsypujących się paciorków przybiera na sile i przeradza się w kakofonię. Dziewczynka zatyka uszy, zamyka oczy i zaczyna krzyczeć na cały głos.
Julia zerwała się gwałtownie, obudzona własnym krzykiem. Czuła, jak strużki potu spływają jej po plecach aż do majtek. Usiadła na łóżku, próbując przypomnieć sobie, gdzie jest. Pod wpływem ruchu ekran leżącego obok laptopa rozświetlił się, pokazując ukończony poprzedniego wieczoru profil. Akta ostatniej sprawy ze zdjęciami z miejsca zbrodni leżały rozsypane na podłodze.
Przypomniała sobie. Przyjechała do ojca, żeby spędzić urlop z synem. Zasnęła nad laptopem, sprawdzając jakieś szczegóły związane z ostatnim śledztwem i dopracowując profil. Miała jeszcze pewne wątpliwości. Powoli uspokoiła oddech.
– Weź się w garść. To tylko sen – powiedziała do siebie na głos.
Odgłos trzaskającego okna, które pod wpływem przeciągu z hukiem się zamknęło, sprawił, że aż podskoczyła i zerwała się na równe nogi, by je zamknąć. Ciemne niebo rozświetliła na chwilę błyskawica, a po paru sekundach lunął gwałtowny deszcz i zagrzmiało. Wielkie krople waliły z impetem o parapet, wdzierając się w ciszę pogrążonego we śnie domu.
Patrzyła przez chwilę z zachwytem na ulewę i błyskawice, które raz po raz rozcinały nocne niebo, tworząc świetlny show nad wodami jeziora. Widowisko było fascynujące, ale i tak nie zatarło wrażenia, jakie wywarł na niej sen.
Śnił jej się nie pierwszy już raz, jednak wolałaby, żeby się rozwinął. Za każdym razem widziała tylko sypiące się perły, choć czuła, że to nie jest cały obraz. Czy uda jej się kiedyś zobaczyć więcej? Jej podświadomość musiała przecież coś jeszcze zarejestrować i w jakimś zakamarku mózgu pewnie kryła się informacja, do której Julia wciąż nie miała dostępu.
Rozebrała się, szybko wskoczyła do łóżka i nakryła się kołdrą po sam czubek głowy. Robiła tak od dziecka i choć nie bała się burzy, to pod kołdrą czuła się bezpieczna.
Nagle usłyszała pukanie, po chwili w drzwiach stanął ojciec. Podszedł bliżej.
– Śpisz?
Julia milczała, próbując oprzeć się pokusie, żeby udać, że jednak śpi. W końcu wygrało coś w rodzaju przyzwoitości i usiadła na łóżku.
– Jak można spać podczas takiej burzy? Grzmoty mnie obudziły.
– Może zajrzyj do Kuby, też mógł się obudzić.
– Masz rację.
Barski zapalił światło, a jego wzrok padł na zdjęcia leżące na podłodze. Na ich widok twarz mu stężała.
– Obiecałaś nie zabierać tego paskudztwa ze sobą.
– Przyjmij wreszcie do wiadomości: to paskudztwo to całe moje życie!
– Całe życie?! Przecież masz syna… miałaś rodzinę. No właśnie, miałaś. – Ostatnie słowa wypowiedział z goryczą. Na chwilę zapadła cisza, po czym ojciec skierował się do drzwi. Na odchodnym rzucił: – Chciałem tylko powiedzieć, że cieszę się, że tu jesteś.
*
– Nie czekaj na mnie, jeszcze nawet nie dojechałam! Nie mam pojęcia, kiedy skończę. Też jestem wkurzona, wrzucili mi tę sprawę pół godziny temu!
W tym momencie rozmowa została przerwana. Monika cisnęła telefon ze złością na siedzenie obok. Deszcz lał jak z cebra, wycieraczki nie nadążały ze ścieraniem litrów wody wylewających się na szyby srebrnego bmw, które prowadziła. Powiedzieć, że była wściekła, to jakby nic nie powiedzieć. Trzęsła się ze złości. Nie dość, że plany na wyluzowanie się tego wieczoru wzięły w łeb, to jeszcze godziny spędzone u kosmetyczki i w spa poszły się bujać. A wszystko dlatego, że jakiś stary ramol dostał zawału czy coś w tym stylu.
Wezwali ją w trybie pilnym, bo na nią padło jako na najmłodszą w prokuraturze i najłatwiej dostępną! Szef przydzielił właśnie ją do sprawy, która wyniknęła nagle i od razu stała się priorytetowa. Nic więcej nie wiedziała. Na dodatek musiała w nocy, i to w czasie burzy, przedzierać się przez las wąską asfaltową drogą pełną dziur!
Wytężała wzrok, usiłując się zorientować, czy nie powinna już skręcić. Las po obu stronach był gęsty i czarny, a rozświetlające drogę błyskawice nadawały mu groźny i nierzeczywisty charakter.
Prawie przegapiłaby skręt; minęła właśnie drzewo z zawieszoną skrzynką z figurką Matki Boskiej, za którym był wjazd na leśną drogę wiodącą do leśniczówki, ale go nie dostrzegła. Podjechała do przodu, a potem się cofnęła, by wreszcie zauważyć coś, co w ciemności można było wziąć za kapliczkę, i wjechać gdzie należy.
Po kilku metrach samochód wpadł w głęboką dziurę zalaną wodą i ugrzązł. Tego było zdecydowanie za wiele! Monika krzyknęła na cały głos ze złości i z bezsilności:
– Nie! Błagam! Tylko nie to!
Próbowała kilka razy wyjechać z dziury, ale nic z tego. Nie chciało jej się wierzyć, że to się dzieje naprawdę. W czerwonej sukience z dekoltem i ze złotymi szpilkami na stopach jechała właśnie na imprezę, gdy zadzwonił do niej szef prokuratury.
Oczywiście nie wzięła ze sobą nawet parasolki. Miałaby teraz wyjść i przedzierać się przez las w takim stroju w taką pogodę?! Oparła dłonie na kierownicy i opuściła głowę, próbując się uspokoić. Może uda jej się wezwać jakąś pomoc?
Zaczęła po omacku szukać telefonu, uważając przy tym na swoje świeżo zrobione tipsy. W końcu znalazła komórkę i z nadzieją wybrała numer. No oczywiście, brak zasięgu. Co ona sobie wyobrażała?! Naiwna idiotka! Pieprzona Puszcza Augustowska!
Miała serdecznie dość wszystkiego: małego miasteczka, w którym żyła od dzieciństwa, przeklętych lasów i jezior, oczekiwań matki i ojca wobec niej, głupiego Piotra i siebie! Powinna była dawno wziąć dupę w troki i spylać stąd dokądkolwiek, a najlepiej do Warszawy. Tam nigdy nie spotkałoby jej coś takiego.
Dając w myślach upust nagromadzonym emocjom, obejrzała się na tylne siedzenie. Nie zobaczyła nic, co mogłoby choć trochę osłonić ją przed ulewą. No cóż. Przecież nie będzie tu siedzieć do rana.
Zdjęła swoje złote szpilki od Diora, na które wydała prawie całą pensję, i schowała je do torebki, a torebką będzie próbowała osłonić włosy. Reszta i tak przemoknie. Telefonem postara się oświetlić sobie drogę i może jakoś się dotelepie do tej cholernej leśniczówki. Gdyby wściekłość uskrzydlała, Monika przeleciałaby właśnie nad lasem i znalazła się na miejscu w ułamku sekundy.
*
Roman Kłodowski, od siedmiu lat komendant policji powiatowej w Augustowie, zmagał się z nadwagą. Jego wielki brzuch, od którego zyskał ksywkę „Kałdun”, przeszkadzał mu coraz bardziej. Dlatego zdecydował się na dietę, tyle że przez nią stał się drażliwy i męczący dla rodziny, dla pracowników pewnie też. Ale to było mniej ważne. No i jeszcze ten Nadzieja. Był mu solą w oku, Kłodowski nie cierpiał faceta od samego początku. Typowa warszawka. Najmądrzejszy z całej wsi. Żeby chociaż pokazał, że coś potrafi, udowodnił, że jest lepszy od nich.
Teraz będzie miał pole do popisu. Cztery zabójstwa, w tym dziecko. Takiej sprawy Kałdun nie pamiętał, jak żyje, a przekroczył już szósty krzyżyk i widział niejedno.
Prawdę mówiąc, trochę się martwił. Od tej pory będą na cenzurowanym: media i władze zainteresują się od razu sprawą i zaczną naciskać. Skończy się spokojne życie. A kto oberwie pierwszy, jeśli nie znajdą sprawcy i powinie im się noga? On. I tylko on.
Na dodatek wciąż miał za mało ludzi. No i jeszcze zamiast doświadczonego prokuratora Małyszki, którego trafił zawał, przysłali jakąś siusiumajtkę, co to nigdy nie prowadziła żadnej poważnej sprawy. Jeśli w ogóle jakąś prowadziła. Córeczka wysoko postawionego w warszawskiej prokuraturze tatusia. Na psa urok, gorzej być nie mogło.
Zobaczywszy, co się stało w leśniczówce, Kałdun złamał swoje niezłomne postanowienie o rzuceniu palenia. Kończył właśnie papierosa, który smakował jak nigdy. Nie dość, że dieta, to jeszcze odstawienie fajek. Ale lekarz naprawdę go nastraszył. Tusza i nałóg stanowiły fatalną mieszankę dla jego ciśnienia, serca i wyników badań. Nie chciało mu się nawet o tym myśleć, więc nie będzie. A od jednego papierosa przecież nie umrze.
Widok, jaki zastali policjanci w leśniczówce, złamałby każdego, nawet najbardziej doświadczonego lekarza, był o tym przekonany. Obok stał komisarz Nadzieja, palili razem na zewnątrz, ale pod daszkiem, podczas gdy w środku technicy kończyli czynności. Z ciałami czekali na prokuratorkę, jednak tej wciąż nie było. A burza szalała w najlepsze. Ciemność dookoła rozrywana raz po raz przez iluminacje błyskawic podbijała upiorność tej nocy.
Dziemianiuk ze Szkarnulisem wrócili z obchodu najbliższej okolicy przemoczeni do suchej nitki.
– Przeszukaliśmy prawie wszystkie zabudowania, nic ciekawego nie znaleźliśmy, ale w takiej burzy to żadna robota jest. Jedna buda zamknięta na kłódkę, trzeba by się włamać – zameldował Dziemianiuk.
– Diabli nadali, deszcz zmyje ślady. Jak trzeba się włamać, to trzeba, przecież to miejsce poczwórnej zbrodni. Co pan na to, komendancie? – zapytał Nadzieja.
Kałdun był tego samego zdania, jednak nie chciał tak od razu zgadzać się z komisarzem.
– Nie mamy nakazu, ale… kto wie, kiedy ta prokuratorka tu dotrze. Do roboty, chłopaki, znajdźcie jaki łom i rozwalcie, co trzeba. Nie ma czasu na deliberowanie.
– Tak jest!
Tomek z Włodkiem, świecąc latarkami, odeszli w stronę solidnej drewnianej szopy zabezpieczonej żelazną sztabą, na której wisiała spora kłódka. Tomek wziął po drodze łom.
– Ale nam się sprawa trafiła, tyle trupów…
– Pytanie dlaczego? Kto i dlaczego to zrobił? – zastanawiał się Włodek.
– Kto? To jakaś bestia musi być, nie człowiek – stwierdził Tomek.
Stanęli przed drzwiami szopy. Dziemianiuk przymierzył się z łomem, zanim zaczął się mocować.
– Człowiek, człowiek, żadna bestia. Ty, a może to jakieś porachunki gangsterskie? Przemytnicy? – podsunął Szkarnulis.
Tomek spojrzał na Włodka ze zdziwieniem.
– Zaraz przemytnicy. Zresztą oni inaczej załatwiają swoje sprawy, nie rozwalają od razu całej rodziny, bo i po co? A jeżeli nawet przyjąć tę hipotezę, to co stary człowiek po udarze, szanowany leśniczy, mógłby mieć z nimi wspólnego? Weź mi pomóż, bo cholerstwo nie chce puścić.
Szkarnulis jakby się ocknął. Po chwili udało im się wyważyć sztabę zabezpieczającą drzwi. Otworzyli je i włączyli oświetlenie.
Na środku pomieszczenia stał okazały nowiuteńki mercedes-benz sprinter 2500 cargo van. Za nim znajdowały się jakieś półki i stół z częściami samochodowymi i narzędziami. Wyglądało to na domowy warsztat samochodowy.
– Ożeż w mordę! Niezła bryka. Przydałaby się. Nie posądzałbym Szułowicza o taki samochód! – Tomek niemal przysiadł z wrażenia.
– A widzisz! Pozory mylą. Nigdy nie wiadomo, co siedzi w drugim człowieku, a im bardziej szanowany, tym bardziej podejrzany. Dobrze byłoby otworzyć to cudo, bo nic nie widać.
Rzeczywiście, mogli zobaczyć tylko to, co w kabinie kierowcy, ale tam było czysto. Cały tył zaś był bez szyb.
*
Karol obserwował spod oka komendanta spoglądającego co jakiś czas na zegarek. Skończyli palić i weszli do domu. Teraz czekali już tylko na prokuratorkę.
Dochodziła północ, kiedy za drzwiami leśniczówki dało się słyszeć jakieś poruszenie, a potem do środka weszła kobieta w towarzystwie posterunkowego.
Wyglądała, jakby dopiero co ukończyła runmageddon, tyle że pomyliła stroje. Bose nogi umazane miała błotem, czerwona sukienka była w opłakanym stanie, a włosy, wcześniej upięte chyba w kok, teraz zwisały w żałosnym bezładzie. Ściskała pod pachą przemoczoną torebkę. Przypominała zmokłą kurę po przejściach.
Karol z Kałdunem na jej widok na chwilę zaniemówili, a ich zaskoczone miny najwyraźniej rozwścieczyły przybyłą. Gdyby wzrok mógł zabijać, padliby właśnie trupem. Przedstawiła się lodowato:
– Prokurator Monika Pawluk.
Komendant szybciej odzyskał rezon; podszedł, wyciągając rękę na powitanie.
– Kłodowski, komendant KPP w Augustowie. Martwiliśmy się już o panią. Posterunkowy, znajdźcie jakieś suche okrycie. – Odwrócił się w stronę Karola. – A to komisarz Karol Nadzieja, poprowadzi śledztwo.
Prokuratorka podała mu rękę bez uśmiechu, potem przywitała się z Karolem, cały czas zachowując się w sposób, jakby jej wygląd w ogóle nie miał znaczenia. Karol z Kałdunem próbowali ukryć lekkie rozbawienie, co nie uszło jej uwadze.
– Co panów tak bawi? Proszę zaprowadzić mnie na miejsce zbrodni.
– Oczywiście. Ale… może chociaż włoży pani buty? Ma je pani?
Komendant zadał to pytanie pełen dobrej woli, ale Pawluk odebrała je chyba jako złośliwość. Mierząc policjantów wzrokiem ciskającym błyskawice, wyjęła z torby złote szpilki i wcisnęła je na ubłocone stopy.
– Możemy iść.
Karol pomyślał, że ta na oko trzydziestoparoletnia osóbka na pewno nie ułatwi im pracy.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI